Kierownik
obozu letniego, Sam, ukrywa się przed zamaskowanym mordercą w
jednej z drewnianych chat stojących na terenie kempingu. Dzwoni do
swojej najlepszej przyjaciółki Chuck, wybierając numer sklepu, w
którym kobieta pracuje. Mówi jej, że w obozie należącym do jego
rodziców pojawił się tajemniczy osobnik, który zabił większość
opiekunów. Sam jest przekonany, że morderca wkrótce dopadnie i
jego, jeśli szybko czegoś nie wymyśli. Prosi Chuck o radę,
wiedząc, że interesuje się takimi historiami. Kobieta chce, by
przyjaciel zrelacjonował jej cały przebieg wydarzeń, ale Sam
początkowo niewiele pamięta. Pamięć wraca mu stopniowo. Mężczyzna
na bieżąco przekazuje Chuck wszystko co mu się przypomina, a
kobieta korzystając ze swojej wiedzy na temat horrorów stara się
mu pomóc.
W
lipcu 2017 roku pisarz Sam Watkins (publikujący jako Sam Sykes) oraz
pisarz, bloger, autor komiksów i scenarzysta Chuck Wendig zabawiali
się na Twitterze snuciem historyjki grozy z elementami komedii.
Niedługo potem rozpoczęto pracę nad filmem pt. „You Might Be the
Killer” opartym na pomyśle Watkinsa i Wendiga. Scenariusz napisali
Thomas P. Vitale, Covis Berzoyne i Brett Simmons. Ten ostatni zasiadł
również na krześle reżyserskim. Brett Simmons ma już pewne
doświadczenie w kinie grozy - „Husk” (2011), „Małpia łapa”
(2013), „Monstrum” (2014) – ale jak dotąd nie odnosił na tym
polu sukcesów. Jak dotąd, bo „You Might Be the Killer” może
być przełomem w jego karierze...
W
2015 roku ukazał się, moim zdaniem doskonały, pastisz camp
slasherów w reżyserii Todda Straussa-Schulsona, pt. „The Final Girls”. Film zarówno śmiejący się, jak i składający
należny hołd temu nurtowi kina grozy. Tetralogia „Krzyk” Wesa
Cravena to również tego rodzaju ekperymencik, a i „You Might Be
the Killer” można spokojnie rozpatrywać w kategoriach pastiszu.
Więcej w nim dowcipu niż w „Krzykach” Cravena, warstwa
komediowa jest zdecydowanie szersza, ale to wcale nie oznacza, że
Brett Simmons i jego ekipa zepchnęli horror poza margines. I
bynajmniej nie kierowało nimi przede wszystkim pragnienie wyśmiania
reguł, jakimi rządzą się slashery w ogólności i camp
slashery w szczególności. „You Might Be the Killer” to
również pochwała konwencji, coś na kształt pomnika dla horrorów
o mordercach polujących na ludzi. Pomnika stworzonego przez osoby
doskonale orientujące się w nurcie slash, przez twórców,
którym, czego jak czego, ale niezrozumienia reguł, jakimi rządzą
się slashery zarzucić na pewno nie można. Braku inwencji
również, bo choć „You Might Be the Killer” ma za zadanie
uwypuklać znane motywy tego rodzaju rąbanek, choć ta powtarzalność
jest niezbędnym składnikiem tego projektu, to trzeba filmowcom
(albo pomysłodawcom tej historii w osobach Sama Watkinsa i Chucka
Wendiga) przyznać, że mieli swój pomysł na punktowanie zasad
jakimi rządzą się slashery (wiemy jednak, że nie
wszystkie). Za podstawę tej opowieści najwidoczniej posłużył
kultowy „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama, a właściwie
to seria tych camp slasherów, ale Brett Simmons i jego ekipa
przywołują też inne znane tytuły (zresztą nie tylko slasherów)
wprost oraz w bardziej subtelny sposób. Miłośnicy filmów slash
najpewniej bez trudu wyłapią również te bardziej zawoalowane,
mniej oczywiste nawiązania do kultowych rąbanek. Weźmy na przykład
postać Jamie, jednej z opiekunek obozu prowadzonego przez Sama
(dobre kreacje Jenny Harvey i Frana Kranza) – fanom slasherów
to imię prawdopodobniej skojarzy się tylko z jednym tytułem (tak
naprawdę będącym tytułem serii horrorów), przynajmniej dla nich,
tym najbardziej oczywistym i na tym powinni zakończyć poszukiwania,
bo twórcom „You Might Be the Killer” zależało na skojarzeniu
Jamie z tą pozycją (tymi pozycjami), o których część odbiorców
ich produkcji od razu pomyśli. Tym co przede wszystkim przemawia za
niemałą kreatywnością autorów omawianej historii jest zaburzenie
chronologii. Zamiast tradycyjnie najpierw zapoznać nas z bohaterami
filmu, z postaciami, na które później będzie polował tajemniczy
morderca (jego tożsamość, inaczej niż to zazwyczaj bywa,
poznajemy bardzo szybko), twórcy wrzucają nas w końcowy etap
rzezi. Na ekranie pojawia się napis (będzie ich więcej)
informujący, że zginęło już wielu opiekunów obozu – napis w
stylu retro – a my patrzymy na jednego z tych, którzy przeżyli,
na zakrwawionego Sama, który w panice szuka jakiejś kryjówki. W
końcu chowa się w drewnianym domku stojącym na terenie należącym
do jego rodziców i dzwoni do swojej najlepszej przyjaciółki Chuck
(znakomita rola i przekonująca kreacja Alyson Hannigan). I gdy już
wyśmiejemy pomysł wyżalenia się koleżance przed zawiadomieniem
policji, dowiemy się, że jednak Sam wcześniej zadzwonił do
szeryfa, ale go nie zastał, więc po prostu zostawił wiadomość na
automatycznej sekretarce i czym prędzej skontaktował z Chuck. I tak
jakby ten lokalny glina był jedynym przedstawicielem prawa w Stanach
Zjednoczonych, ani Sam, ani jego powierniczka nie decydują się
powiadomić innych policjantów o rzezi, do jakiej niedawno doszło
na Camp Clear Vista. „You Might Be the Killer” to horror
komediowy, a więc nie należy mieć za złe protagonistom takich
głupich zachowań. Poza tym wiemy, że nurt, nad którym Brett
Simmons się tutaj pochylał słynie między innymi z nielogicznych
zachowań pozytywnych postaci. Twórcy omawianego obrazu celowo je
uwypuklali, absurd zamierzenie goni tutaj absurd, dając miłośnikom
kina grozy dwojakiego rodzaju wrażenia: możemy zarazem śmiać się
z reguł, jakimi rządzą się slashery (serdecznie, nie
złośliwie) oraz po raz kolejny zachwycać niezaprzeczalnym urokiem,
jaki w nich tkwi. Bo Brett Simmons i jego ekipa zauważalnie mają
dużo sympatii, wręcz miłości dla tego podgatunku, nawet humor
zawarty w tym obrazie jest im życzliwy – owszem, śmiejemy się z
takich historii (dowcip jest naprawdę dobry, żeby nie rzec
błyskotliwy), ale nie szydzimy z nich. Ten śmiech jest absolutnie
przyjazny, wątpię żeby nawet najbardziej ortodoksyjni miłośnicy
slasherów poczuli się tym urażeni.
Nie
da się nie zauważyć, że zdjęcia były stylizowane na kino grozy
(konkretnie nurtu slash) z lat 70-tych i 80-tych, że twórcy
starali się (według mnie skutecznie) przywołać ducha slasherów
powstałych w tych dwóch dekadach XX wieku. Ziarno pojawia się
z rzadka, chyba tylko na przynajmniej niektórych „tablicach” z
napisami, ale sposób prowadzenia kamer, kolorystyka zwłaszcza za
dnia na obozie prowadzonym przez pierwszoplanową postać (na obozie,
na którym gdy toczy się właściwa akcja filmu dzieci jeszcze nie
ma), te przyblakłe, z lekka przybrudzone obrazki muszą, po prostu
muszą, kojarzyć się ze slasherami z najlepszego okresu tego
podgatunku. Ta stylizacja nie jest kompletna, to znaczy w „You
Might Be the Killer” widać także współczesność – uwidacznia
się ona też w warstwie technicznej, nie dotyczy to jedynie takich
nowoczesnych sprzętów, jak smartfony – ale to o dziwo wzbogaca
klimat tego filmu. Tak, ta mieszkanka, zmiksowanie tych dwóch
okresów, wręcz mnie oczarowało, bo realizatorzy „You Might Be
the Killer”, podeszli do tego z tak niezwykłym wyczuciem klimatu,
z tak niebiańskim smakiem, że nic tylko konsumować. Wróćmy
jednak do eksperymentalnej narracji tego filmu. Wcześniej
zdradziłam, że ta historia ta dla widza rozpoczyna się od jej
końcowej fazy (w sumie to prawie, bo to jeszcze nie finał), ale
tylko niezbyt jasno zasugerowałam, że zostaniemy zapoznani z
wcześniejszymi wydarzeniami. Nie po kolei, retrospekcje będą
wrzucane bez poszanowania chronologii, większa część tej historii
będzie snuta od tyłu – zaczynamy prawie od końca i cofamy się
etapami do początku, gdzieś tam po drodze, również we
wcześniejszym etapie, natykając się na jakieś odstępstwa od tej
reguły, jakieś zaburzenia również tej, nazwijmy ją, narracji
wstecznej. Takie snucie opowieści rodzi niebezpieczeństwo w postaci
niemożności sympatyzowania czy wręcz identyfikowania się z
pozytywnymi postaciami filmu (i w większości przypadków rzeczywiście tak jest), bo skoro tak długo mamy czekać na
„wieczorek zapoznawczy”, skoro najpierw dowiadujemy się o
śmierci większości z nich, to jak mamy wczuć się w ich sytuację?
Ale ta moja obawa zrodzona na początku tej historii, na szczęście
nie do końca się ziściła. Twórcy poniekąd wyszli z tego obronną ręką – i nie
chodzi mi tutaj tylko o Chuck i Sama. UWAGA SPOILER Choć w
przypadku tej dwójki może być różnie (to zależy od widza).
Chuck, jako istna specjalistka w dziedzinie horroru, nie mogła nie
zyskać mojej sympatii, nawet wziąwszy pod uwagę, to komu starała
się pomóc. A mianowicie mordercy, którym był... Sam. Ale czy ten
fakt oznacza, że trudno o jakieś pozytywne odczucia względem
niego? Otóż niekoniecznie. Chociaż brzmi to strasznie, niejako
wbrew sobie, można go polubić. Swoją drogą pomysł na obranie
perspektywy mordercy, na swego rodzaju ocieplanie jego wizerunku, ale
jednocześnie pokazywanie okrucieństwa czarnego charakteru w pewnym
sensie z drugiej strony maski (i notabene przez maskę, co każe mu
współczuć, bo w sumie też jest ofiarą) delikatnie skojarzyło mi
się z „Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” Scotta
Glossermana KONIEC SPOILERA. Inny bardzo pomysłowy akcent
dotyczy final girl – młodej kobiety całkowicie czystej,
może nawet czystszej od inspiratorek tych postaci, od
najsłynniejszych, legendarnych wręcz final girls, bo ta
dziewica nie unika tylko alkoholu, narkotyków i papierosów, ona
nawet od kofeiny trzyma się z dala... Lepszego materiału na
wybawicielkę, na osobę pokonującą zamaskowanego mordercę nie
można więc sobie wymarzyć, prawda? A sytuacji w jakiej znajduje
się ta niewiasta ktoś mógłby jej pozazdrościć, ktoś niezbyt
czysty, ale kto powiedział, że final girl może być tylko
cnotliwe dziewczę? No kto? Cóż, Chuck tak mówi, jest tego
absolutnie pewna. I ciężko nie przyznać jej racji, tyle że UWAGA
SPOILER Chuck jest również przekonana (i większość widzów
pewnie też będzie), że final girl pokona zło. Nawet do
głowy jej nie przychodzi możliwość, że to ona, ta cnotliwa
niewiasta, może stać się wysłanniczką rzeczonego zła. Cóż za
przewrotność... nieprzekombinowana, całkiem zaskakująca, w
ciekawy sposób reinterpretująca archetyp final girl. Epilog
też mnie ujął – wspaniały ukłon w stronę pewnego motywu
często wałkowanego przez ten podgatunek KONIEC SPOILERA. Tak
na marginesie maska mordercy jest niezła, a podobieństwo do maski
Jasona Voorheesa wcale mi nie przeszkadzało, właściwie to
traktowałam to jako korzyść. Scenom mordów również niczego
zarzucić nie mogę – no dobrze, może pomysłowości nie ma w tym
wiele, ale efekty specjalne prezentują się nader realistycznie, a
trup snuje się gęsto. Na zaniedbanie przynajmniej tej konkretnej
płaszczyzny miłośnicy umiarkowanie krwawych horrorów narzekać
więc nie powinni (przynajmniej, ale skłaniam się ku temu, że
wielu z nich, jeśli nie wszyscy, będą zadowoleni z całości). A piosenka "You Might Be the Killer" wymiata (napisy końcowe).
„You
Might Be the Killer” Bretta Simmonsa to jeden z najlepszych
współczesnych horrorów komediowych, jaki widziałam. Nie tak
dobry, jak „The Final Girls” Todda Straussa-Schulsona (nie
według mnie), ale też tchnący miłością do kultowych slasherów
(i nie tylko) oraz oczywiście głębokim zrozumieniem reguł, jakimi
rządzi się ten nurt horroru. Bawiący się tym podgatunkiem,
dowcipkujący w dosyć błyskotliwy sposób, ale zarazem wychwalający
motywy z nim związane, oddający cześć tradycji zarówno fabułą,
jak i realizacją. Oczu od tego nie mogłam oderwać, właściwie to
wpadłam w czysty zachwyt, choć przyznaję, że po tym reżyserze
spodziewałam się czegoś nieporównanie gorszego. W sumie to nie
uwierzyłabym, gdybym tego nie zobaczyła – Wy też pewnie
sceptycznie podejdzie do tych moich pochwalnych słów pod adresem
tej pozycji. I pewnie część z Was rzeczywiście powinna zaufać
tym złym przeczuciom i trzymać się od tej produkcji z daleka. Ale
mam nadzieję, że wieloletni miłośnicy slasherów nie
pozwolą sobie na opuszczenie tej pozycji. Bo ten film bez wątpienia
kręcono z myślą o nich.
"A piosenka "You Might Be the Killer" wymiata
OdpowiedzUsuń(napisy końcowe)."
"He's Back (The Man Behind the Mask)" jest lepsza :)
https://youtu.be/xz-y3SJyEVA
https://youtu.be/gcO2bN2p59s
Może być. Ale Coopera najbardziej lubię "Poison" :D
Usuń