niedziela, 7 lutego 2016

„Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” (2006)


Troje studentów podejmuje się nakręcenia dokumentu o początkach zbrodniczej działalności Lesliego Vernona, mężczyzny pragnącego zyskać taką sławę, jak Michael Myers, Jason Voorhees i Freddy Krueger. Leslie przeprowadza filmujących wszystko studentów przez przygotowania do morderczej rozgrywki, która ma się rozegrać w zgodzie z konwencją slasherów, a najważniejszymi ofiarami mają być niczego niespodziewający się młodzi ludzie. Domorośli dokumentaliści poznają tajniki zbrodniczego zajęcia Lesliego i towarzyszą mu w trakcie budowania legendy Vernona, zamaskowanego maniaka, działającego na terenie małego miasteczka, Glen Echo.

Debiutancki film Scotta Glossermana, do którego scenariusz napisał we współpracy z Davidem J. Stievem. Choć „Behind the Mask” spotkał się z dużym uznaniem na festiwalach filmowych i zebrał wiele pozytywnych recenzji krytyków, również z winy dystrybutorów, nie cieszy się wielkim zainteresowaniem Polaków. Koncepcja Glossermana i Stieve’a zawężała grupę docelową, bo nie da się ukryć, że zrozumienie i docenienie fenomenu tej produkcji wymagało dobrej znajomości prawideł, jakimi rządzi się jeden z niegdyś najpopularniejszych nurtów horroru, obecnie zaniedbywany przez filmowców. Przyznaję, że gdy po raz pierwszy zasiadłam do seansu „Behind the Mask” spodziewałam się klasycznego slashera, przez co wówczas nie doceniłam tego obrazu w takim stopniu, na jaki niewątpliwie sobie zasłużył. Ponowna projekcja po latach zweryfikowała mój pogląd na przedsięwzięcie Glossermana. Teraz nie mam już najmniejszych wątpliwości, że to jeden z ciekawszych pastiszów filmów grozy, z jakim przyszło mi obcować (obok „Krzyków” i „The Final Girls”).

Wyłączając końcówkę „Behind the Mask” utrzymano w stylistyce mockumentary, ale nie sądzę, żeby był to wybieg mający sprostać oczekiwaniom wielbicieli „kręcenia z ręki”. W omawianym przypadku taka realizacja idealnie współgrała z fabułą, stanowiła jedyne właściwe dopełnienie problematyki filmu. Zamysł był genialny w swojej prostocie – spojrzeć na konwencję slasherów z punktu widzenia czarnego charakteru i w wielce dowcipny sposób wypunktować najważniejsze elementy składające się na szanującego się reprezentanta owego podgatunku z jednoczesnym akcentowaniem surrealistycznego wydźwięku całej sytuacji. Tak więc mamy troje studentów, którzy towarzyszą seryjnemu mordercy, podczas wdrażania w życie jego zbrodniczego planu. Na początku wspomniano o takich ikonach filmów slash, jak Myers, Voorhees i Krueger, dając do zrozumienia, że w świecie Vernona (bezbłędnie wykreowanego przez Nathana Baesela) nie są oni wytworem ludzkiej wyobraźni tylko żyjącymi niegdyś osobami, których czyny zapewniły im ważne miejsce w popkulturze. W epizodycznej rólce pojawia się nawet odtwórca roli Jasona w paru częściach „Piątku trzynastego”, Kane Hodder, jako mężczyzna mieszkający na ulicy Wiązów. Tytułowy antybohater filmu Glossermana pragnie osiągnąć to, co jego sławni poprzednicy, a obecność kamer domorosłych dokumentalistów ma mu dopomóc w zyskaniu światowej sławy. Taylor, Doug i Todd towarzyszą więc Lesliemu podczas wdrażania jego scenariusza w życie, w ogóle nie zrażając się faktem, że mają do czynienia z maniakiem polującym na ludzi. Początkowo studenci mentalnie zdają się tkwić w fikcyjnym świecie Vernona, poznając prawidła nim rządzące od strony technicznej, ale nie zaprzątając sobie głowy rozterkami natury moralnej. Jednak, co jakiś czas scenarzyści dają do zrozumienia, że dokumentaliści tak do końca nie egzystują w uniwersum antybohatera, są głównie biernymi obserwatorami wydarzeń, ograniczającymi się głównie do dopytywania o szczegóły działalności Vernona i konwencji slasherów. Ten konflikt charakterów wzbogaca scenariusz iście surrealistyczną ciężkością, przy czym nie jawi się nielogicznie, czy groteskowo, wygląda raczej jak niezbywalna część konwencji Glossermana, tylko uatrakcyjniająca odbiór produkcji. Oprócz Vernona w jego slasherowej rzeczywistości tkwi jeszcze pewne małżeństwo, przyjaciele tytułowego czarnego bohatera. Starszy mężczyzna niegdyś sam parał się wdrażaniem w życie zgodnych z konwencją filmów slash scenariuszy, w których również brał na siebie rolę mordercy, a teraz służy radami swojemu protegowanemu. Jego żona najpewniej była final girl, co można wnieść z jej enigmatycznej wypowiedzi na ten temat – udało jej się przeżyć masakrę, zgotowaną przez mentora Lesliego, po czym zapałała głębokim uczuciem do swojego oprawcy (syndrom szkokholmski?). Vernon doskonale zdaje sobie sprawę, że każda szanująca się rąbanka, tkwiąca w ciasnych ramach slashera wymaga obecności tzw. final girl (choć twórcy korzystają z innej nomenklatury, nadając takiej osobie miano survivor girl), więc najpierw znajduje w swoim mniemaniu grzeczną dziewicę, stroniącą od używek ciężko pracującą siedemnastolatkę, która ma wszelkie predyspozycje do tego, żeby wyjść cało ze starcia z nim, a być może nawet go zabić, czego Leslie nawet w najmniejszym stopniu się nie obawia. Nie lęka się również, że wszystko potoczy się inaczej niż to sobie wyobraża – wręcz przeciwnie, nie widzi żadnych powodów, żeby którakolwiek z jego przyszłych ofiar swoim zachowaniem wybiegła poza utarte wzorce filmów slash.

Choć zarówno Glosserman, jak i Stieve pracując nad „Behind the Mask” nie mieli doświadczenia z kinematografią nieznajomości podgatunku, którego postanowili „rozłożyć na czynniki pierwsze” nie sposób im zarzucić. Vernon i jego przyjaciele na użytek dokumentu studentów punktują niemalże wszystkie charakterystyczne dla slasherów motywy, jednocześnie jak na prawdziwych miłośników tego prądu przystało nie dociekając ich sensowności. Akceptując model, w którym mordercy pod żadnym pozorem nie wolno biec za ofiarą i nie należy sprawiać wrażenia zmęczonego, Leslie poddaje się intensywnym ćwiczeniom, żeby zachować odpowiednią formę. Wiedząc, że cała intryga wymaga odpowiednio złowieszczej oprawy tworzy legendę Vernona i fabrykuje wycinek z gazety mający wskazywać na jego powiązania z upatrzoną final girl. Potem przystępuje do pierwszych manifestacji swojej obecności, celem wprawienia dziewczyny w odpowiedni stan emocjonalny, przed ostateczną rozgrywką. Podczas pierwszego śmiercionośnego ataku „na scenę” wkracza mężczyzna nazywany przez środowisko Lesliego Ahabem, czyli uosobienie dobrej strony ludzkiej natury, którego nadrzędnym celem jest powstrzymanie mordercy. Ahabem Vernona jest jego niegdysiejszy psychiatra, Halloran (choć pisownia jest inna nazwisko może nawiązywać do „Lśnienia”), inspirowany legendarnym Samem Loomisem z „Halloween”, w którego wcielił się odtwórca roli Freddy’ego Kruegera, znakomity Robert Englund. Co ciekawe w trakcie owego szturmu zamaskowanego mordercy ginie bibliotekarka, znana między innymi z „Ducha”, obdarzona charakterystycznym głosem Zelda Rubinstein, co nie alarmuje filmujących całe wydarzenie studentów. Wówczas jeszcze nie wychodzą z roli biernych obserwatorów - po wszystkim podzielają nawet radość Vernona na wieść o pozyskaniu Ahaba, ale to się zmieni podczas ostatecznej rozgrywki. W specjalnie przygotowanym przez Lesliego niszczejącym domostwie i stojących w jego pobliżu budynkach gospodarczych zbierze się grupka znajomych upatrzonej przez niego domniemanej dziewicy i ona sama, po to, aby zginąć w zgodzie z konwencją filmów slash. Scenarzyści w dowcipny sposób podchodzą do kilku integralnych wątków rąbanek, wyjaśniając, że morderca nie musi zabezpieczać szyb na parterze, bo protagoniści nigdy ich nie wybijają. Za to jest zmuszony zadbać o piętro, bo młodzi ludzie w panice zawsze próbują się stamtąd wydostać na zewnątrz. Pod oknem oczywiście rośnie drzewo i jak można się spodziewać to właśnie ono ma dopomóc w zejściu na ziemię, ale przygotowany na taką ewentualność Vernon zostawia jedynie cienkie gałęzie, która dla pewności lekko nacina. Czyli już wiemy, dlaczego protagoniści zawsze spadają z drzew… Z czasem scenarzyści wyjaśnią nam również, dlaczego atakująca mordercę final girl na ogół za pierwszym zamachem upuszcza ostre narzędzie. Te i inne rewelacje przedstawiono w humorystyczny sposób, podobnie jak wcześniejsze wydarzenia, ale ostatnie minuty seansu twórcy przytomnie wzbogacili o napięcie. zadowalająco mroczną oprawę wizualną i ciekawy zwrot akcji. Moment, w którym troje dokumentalistów wychodzi z ról biernych obserwatorów i wciela się w bohaterów „filmu Vernona” jest równocześnie chwilą zastąpienia stylistyki mockumentary tradycyjną realizacją. A wydarzenia mające wówczas miejsce stanowią kąśliwy komentarz do zwyczajowego zachowania pozytywnych bohaterów slasherów, których nieprzemyślane posunięcia na ogół sprowadzają na nich śmierć. U Glossermana celowo przejaskrawiono ich nielogiczne posunięcia, mówiąc wprost, że chociaż studenci znali scenariusz Vernona zostali zmuszeni do „poprowadzenia akcji ratunkowej” zgodnie z zamysłem mordercy.

„Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” to inteligentne spojrzenie na konwencję slasherów, może nieskierowane tylko i wyłącznie do ich fanów, ale bez wątpienia przynajmniej do osób znających prawidła nimi rządzące. W moim odczuciu tylko tacy widzowie są władni w całości pojąć i docenić przewrotny, pastiszowy zamysł twórców niniejszego obrazu i przypiąć mu łatkę jednego z bardziej pomysłowych horrorów XXI wieku, który zapewne mógłby stanowić swego rodzaju przewodnik dla początkujących twórców slasherów, ale raczej nie odniesie podobnego skutku w przypadku osób dopiero zaczynających swoją przygodę z tym nurtem. Im doradzałabym najpierw zaznajomić się z choćby najpopularniejszymi reprezentantami niniejszego podgatunku, bo przedwczesne sięgnięcie po dzieło Scotta Glossermana stwarza ryzyko niezrozumienia jego koncepcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz