Troje studentów podejmuje się nakręcenia dokumentu o początkach zbrodniczej
działalności Lesliego Vernona, mężczyzny pragnącego zyskać taką sławę, jak Michael
Myers, Jason Voorhees i Freddy Krueger. Leslie przeprowadza filmujących
wszystko studentów przez przygotowania do morderczej rozgrywki, która ma się
rozegrać w zgodzie z konwencją slasherów,
a najważniejszymi ofiarami mają być niczego niespodziewający się młodzi ludzie.
Domorośli dokumentaliści poznają tajniki zbrodniczego zajęcia Lesliego i
towarzyszą mu w trakcie budowania legendy Vernona, zamaskowanego maniaka, działającego
na terenie małego miasteczka, Glen Echo.
Debiutancki film Scotta Glossermana, do którego scenariusz napisał we współpracy
z Davidem J. Stievem. Choć „Behind the Mask” spotkał się z dużym uznaniem na
festiwalach filmowych i zebrał wiele pozytywnych recenzji krytyków, również z
winy dystrybutorów, nie cieszy się wielkim zainteresowaniem Polaków. Koncepcja Glossermana
i Stieve’a zawężała grupę docelową, bo nie da się ukryć, że zrozumienie i
docenienie fenomenu tej produkcji wymagało dobrej znajomości prawideł, jakimi
rządzi się jeden z niegdyś najpopularniejszych nurtów horroru, obecnie
zaniedbywany przez filmowców. Przyznaję, że gdy po raz pierwszy zasiadłam do
seansu „Behind the Mask” spodziewałam się klasycznego slashera, przez co wówczas nie doceniłam tego obrazu w takim
stopniu, na jaki niewątpliwie sobie zasłużył. Ponowna projekcja po latach
zweryfikowała mój pogląd na przedsięwzięcie Glossermana. Teraz nie mam już
najmniejszych wątpliwości, że to jeden z ciekawszych pastiszów filmów grozy, z
jakim przyszło mi obcować (obok „Krzyków” i „The Final Girls”).
Wyłączając końcówkę „Behind the Mask” utrzymano w stylistyce mockumentary, ale nie sądzę, żeby był to
wybieg mający sprostać oczekiwaniom wielbicieli „kręcenia z ręki”. W omawianym
przypadku taka realizacja idealnie współgrała z fabułą, stanowiła jedyne
właściwe dopełnienie problematyki filmu. Zamysł był genialny w swojej prostocie
– spojrzeć na konwencję slasherów z
punktu widzenia czarnego charakteru i w wielce dowcipny sposób wypunktować
najważniejsze elementy składające się na szanującego się reprezentanta owego
podgatunku z jednoczesnym akcentowaniem surrealistycznego wydźwięku całej
sytuacji. Tak więc mamy troje studentów, którzy towarzyszą seryjnemu mordercy,
podczas wdrażania w życie jego zbrodniczego planu. Na początku wspomniano o
takich ikonach filmów slash, jak
Myers, Voorhees i Krueger, dając do zrozumienia, że w świecie Vernona (bezbłędnie
wykreowanego przez Nathana Baesela) nie są oni wytworem ludzkiej wyobraźni
tylko żyjącymi niegdyś osobami, których czyny zapewniły im ważne miejsce w
popkulturze. W epizodycznej rólce pojawia się nawet odtwórca roli Jasona w paru
częściach „Piątku trzynastego”, Kane Hodder, jako mężczyzna mieszkający na
ulicy Wiązów. Tytułowy antybohater filmu Glossermana pragnie osiągnąć to, co jego
sławni poprzednicy, a obecność kamer domorosłych dokumentalistów ma mu dopomóc w
zyskaniu światowej sławy. Taylor, Doug i Todd towarzyszą więc Lesliemu podczas
wdrażania jego scenariusza w życie, w ogóle nie zrażając się faktem, że mają do
czynienia z maniakiem polującym na ludzi. Początkowo studenci mentalnie zdają
się tkwić w fikcyjnym świecie Vernona, poznając prawidła nim rządzące od strony
technicznej, ale nie zaprzątając sobie głowy rozterkami natury moralnej. Jednak,
co jakiś czas scenarzyści dają do zrozumienia, że dokumentaliści tak do końca
nie egzystują w uniwersum antybohatera, są głównie biernymi obserwatorami
wydarzeń, ograniczającymi się głównie do dopytywania o szczegóły działalności
Vernona i konwencji slasherów. Ten
konflikt charakterów wzbogaca scenariusz iście surrealistyczną ciężkością, przy
czym nie jawi się nielogicznie, czy groteskowo, wygląda raczej jak niezbywalna
część konwencji Glossermana, tylko uatrakcyjniająca odbiór produkcji. Oprócz
Vernona w jego slasherowej
rzeczywistości tkwi jeszcze pewne małżeństwo, przyjaciele tytułowego czarnego
bohatera. Starszy mężczyzna niegdyś sam parał się wdrażaniem w życie zgodnych z
konwencją filmów slash scenariuszy, w
których również brał na siebie rolę mordercy, a teraz służy radami swojemu
protegowanemu. Jego żona najpewniej była final
girl, co można wnieść z jej enigmatycznej wypowiedzi na ten temat – udało jej
się przeżyć masakrę, zgotowaną przez mentora Lesliego, po czym zapałała
głębokim uczuciem do swojego oprawcy (syndrom szkokholmski?). Vernon doskonale
zdaje sobie sprawę, że każda szanująca się rąbanka, tkwiąca w ciasnych ramach slashera wymaga obecności tzw. final girl (choć twórcy korzystają z
innej nomenklatury, nadając takiej osobie miano survivor girl), więc najpierw znajduje w swoim mniemaniu grzeczną
dziewicę, stroniącą od używek ciężko pracującą siedemnastolatkę, która ma
wszelkie predyspozycje do tego, żeby wyjść cało ze starcia z nim, a być może
nawet go zabić, czego Leslie nawet w najmniejszym stopniu się nie obawia. Nie lęka
się również, że wszystko potoczy się inaczej niż to sobie wyobraża – wręcz przeciwnie,
nie widzi żadnych powodów, żeby którakolwiek z jego przyszłych ofiar swoim
zachowaniem wybiegła poza utarte wzorce filmów slash.
Choć zarówno Glosserman, jak i Stieve pracując nad „Behind the Mask” nie
mieli doświadczenia z kinematografią nieznajomości podgatunku, którego
postanowili „rozłożyć na czynniki pierwsze” nie sposób im zarzucić. Vernon i
jego przyjaciele na użytek dokumentu studentów punktują niemalże wszystkie
charakterystyczne dla slasherów
motywy, jednocześnie jak na prawdziwych miłośników tego prądu przystało nie dociekając
ich sensowności. Akceptując model, w którym mordercy pod żadnym pozorem nie
wolno biec za ofiarą i nie należy sprawiać wrażenia zmęczonego, Leslie poddaje
się intensywnym ćwiczeniom, żeby zachować odpowiednią formę. Wiedząc, że cała
intryga wymaga odpowiednio złowieszczej oprawy tworzy legendę Vernona i
fabrykuje wycinek z gazety mający wskazywać na jego powiązania z upatrzoną final girl. Potem przystępuje do
pierwszych manifestacji swojej obecności, celem wprawienia dziewczyny w
odpowiedni stan emocjonalny, przed ostateczną rozgrywką. Podczas pierwszego
śmiercionośnego ataku „na scenę” wkracza mężczyzna nazywany przez środowisko
Lesliego Ahabem, czyli uosobienie dobrej strony ludzkiej natury, którego
nadrzędnym celem jest powstrzymanie mordercy. Ahabem Vernona jest jego niegdysiejszy
psychiatra, Halloran (choć pisownia jest inna nazwisko może nawiązywać do „Lśnienia”),
inspirowany legendarnym Samem Loomisem z „Halloween”, w którego wcielił się
odtwórca roli Freddy’ego Kruegera, znakomity Robert Englund. Co ciekawe w
trakcie owego szturmu zamaskowanego mordercy ginie bibliotekarka, znana między
innymi z „Ducha”, obdarzona charakterystycznym głosem Zelda Rubinstein, co nie
alarmuje filmujących całe wydarzenie studentów. Wówczas jeszcze nie wychodzą z
roli biernych obserwatorów - po wszystkim podzielają nawet radość Vernona na
wieść o pozyskaniu Ahaba, ale to się zmieni podczas ostatecznej rozgrywki. W
specjalnie przygotowanym przez Lesliego niszczejącym domostwie i stojących w
jego pobliżu budynkach gospodarczych zbierze się grupka znajomych upatrzonej
przez niego domniemanej dziewicy i ona sama, po to, aby zginąć w zgodzie z
konwencją filmów slash. Scenarzyści w
dowcipny sposób podchodzą do kilku integralnych wątków rąbanek, wyjaśniając, że
morderca nie musi zabezpieczać szyb na parterze, bo protagoniści nigdy ich nie
wybijają. Za to jest zmuszony zadbać o piętro, bo młodzi ludzie w panice zawsze
próbują się stamtąd wydostać na zewnątrz. Pod oknem oczywiście rośnie drzewo i
jak można się spodziewać to właśnie ono ma dopomóc w zejściu na ziemię, ale
przygotowany na taką ewentualność Vernon zostawia jedynie cienkie gałęzie,
która dla pewności lekko nacina. Czyli już wiemy, dlaczego protagoniści zawsze
spadają z drzew… Z czasem scenarzyści wyjaśnią nam również, dlaczego atakująca
mordercę final girl na ogół za
pierwszym zamachem upuszcza ostre narzędzie. Te i inne rewelacje przedstawiono
w humorystyczny sposób, podobnie jak wcześniejsze wydarzenia, ale ostatnie minuty
seansu twórcy przytomnie wzbogacili o napięcie. zadowalająco mroczną oprawę
wizualną i ciekawy zwrot akcji. Moment, w którym troje dokumentalistów wychodzi
z ról biernych obserwatorów i wciela się w bohaterów „filmu Vernona” jest
równocześnie chwilą zastąpienia stylistyki mockumentary
tradycyjną realizacją. A wydarzenia mające wówczas miejsce stanowią kąśliwy
komentarz do zwyczajowego zachowania pozytywnych bohaterów slasherów, których nieprzemyślane posunięcia na ogół sprowadzają
na nich śmierć. U Glossermana celowo przejaskrawiono ich nielogiczne
posunięcia, mówiąc wprost, że chociaż studenci znali scenariusz Vernona zostali
zmuszeni do „poprowadzenia akcji ratunkowej” zgodnie z zamysłem mordercy.
„Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” to inteligentne spojrzenie na
konwencję slasherów, może nieskierowane
tylko i wyłącznie do ich fanów, ale bez wątpienia przynajmniej do osób
znających prawidła nimi rządzące. W moim odczuciu tylko tacy widzowie są władni
w całości pojąć i docenić przewrotny, pastiszowy zamysł twórców niniejszego
obrazu i przypiąć mu łatkę jednego z bardziej pomysłowych horrorów XXI wieku,
który zapewne mógłby stanowić swego rodzaju przewodnik dla początkujących
twórców slasherów, ale raczej nie
odniesie podobnego skutku w przypadku osób dopiero zaczynających swoją przygodę
z tym nurtem. Im doradzałabym najpierw zaznajomić się z choćby najpopularniejszymi
reprezentantami niniejszego podgatunku, bo przedwczesne sięgnięcie po dzieło
Scotta Glossermana stwarza ryzyko niezrozumienia jego koncepcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz