Sześcioro
przyjaciół z dzieciństwa po pogrzebie jednego członka ich
niegdysiejszej paczki odwiedza jego dom. W środku znajdują
sporządzoną przez niego mapkę, która doprowadza ich do
opuszczonej stodoły, gdzie z kolei znajdują dużą skrzynię
wypełnioną przedmiotami należącymi do nich w dzieciństwie. Na
dnie spoczywa natomiast szkielet dziecka. Kilkoro z nich chce
powiadomić policję o makabrycznym znalezisku, ale zachowanie
jednego z nich zmusza ich do porzucenia tego zamiaru. Starają się
opuścić te zaciszne okolice, ale jakiegokolwiek kierunku by nie
obrali niezmiennie docierają w pobliże pewnego niszczejącego
domostwa. Przemykająca w okolicy postać zachęca ich do sprawdzenia
tego miejsca. Wejście do środka nie nastręcza im żadnych
trudności, problematyczne jest wyjście. Uwięzieni w szczelnie
zamkniętym budynku z zakratowanymi oknami konfrontują się ze swoją
przeszłością równocześnie starając się znaleźć sposób na
wyjście cało z tej sytuacji. Okazuje się bowiem, że na ich życie
czyha mściwy duch małej dziewczynki.
Jimi
Jones (James Koya Jones) w zawód reżysera wdrażał się w 2006
roku, podczas pracy na planie serialu „Śledztwo z jasnowidzem”.
Obecnie ma na koncie dwa pełnometrażowe filmy: thriller „The
Wreck” i powstały przed nim horror z nurtu ghost story pt.
„Osiem”. Scenariusz tego ostatniego napisał wspólnie z Danem
DeLucą, korzystając również z pomocy Ji-un Kwona i już po
pierwszym rzucie oka widać, że budżet, który zgromadził na
realizację tego filmu musiał być mocno ograniczony. „Osiem”
wpisuje się w poczet kina grozy klasy B, jest obrazem zdecydowanie
niszowym, mimo tego, że wykorzystuje motywy cieszące się sporym
zainteresowaniem wielu bywalców kin. Ale w tym przypadku sympatyków
w gronie wielbicieli niskobudżetowych horrorów jest doprawdy
niewielu, bo i z ich strony płyną przede wszystkim krytyczne słowa
pod adresem omawianej produkcji.
Scenariusz
„Osiem” skonstruowano w oparciu o kilka jakże chwytliwych
motywów – wątków, które długoletnim miłośnikom horrorów są
doskonale znane i które w nurcie ghost story przez wielu są
wręcz pożądane. Makabryczne znalezisko nawiązujące do
traumatycznej przeszłości protagonistów, której dotychczas nie
pamiętali, zniszczone domostwo, które jak w pewnej chwili
konstatują jest im dobrze znane, pełniące przed laty funkcję
placówki o charakterze znajomo brzmiącym fanom kina grozy – już
te dwa motywy powinny utwierdzić obytego z tym gatunkiem odbiorcę w
przekonaniu, że „Osiem” jest filmem złożonym z klisz, że nie
zobaczy w nim niczego, czego nie widział wcześniej.
Najprawdopodobniej wielokrotnie. Zawsze powtarzam, że gdybym
negatywnie zapatrywała się na wszystkie szeroko wyeksploatowane
motywy kina grozy to najpewniej nie byłabym fanką horrorów – nie
mogłabym przecież kochać gatunku, którego tradycja nic tylko mnie
odrzuca. Oczywiście ta sympatia nie rozciąga się na wszystkie
konwencje, ale akurat te wybrane przez scenarzystów „Osiem”
uważam za jedne z lepszych składowych fabuł wpisujących się w
ten gatunek. I nie dotyczy to tylko tych dwóch nadmienionych wyżej
motywów – w filmie pojawia się wszak jeszcze parę innych
konwencjonalnych wątków, o charakterze który chyba nigdy mi się
nie znudzi. Same w sobie, bo wydanie i interpretacja reżysera jak
wiadomo mogą mocno uprzykrzyć spotkanie z lubianymi motywami kina
grozy. I w pewnym zakresie właśnie z takim przypadkiem miałam
tutaj do czynienia. Podkreślam, że w pewnym zakresie, bo w
przeciwieństwie do jak się wydaje większości odbiorców „Osiem”
nie uważam, żeby absolutnie nic się Jimiemu Jonesowi nie udało. Z
mojego punktu widzenia mocną stroną filmu jest jego klimat
(początkowy, bo z czasem traci na wyrazistości, o czym potem),
który zapewne nie sprosta wymaganiom wielbicieli XXI-wiecznych
wysokobudżetowych horrorów, bo plastiku tutaj nie zobaczymy.
Zamiast silnie skontrastowanych, wypieszczonych zdjęć dostajemy
iście niechlujne, lekko ziarniste i przybrudzone zdjęcia, które
tworzą naturalistyczny, całkiem duszącą atmosferę zagrożenia.
Dominują ciemne barwy, wszystkie kadry nawet te zrobione w słoneczny
dzień spowija ciężka aura wszechobecnej posępności, którą
operatorzy dosyć agresywnie wkrótce wzbogacają przygniatającą
izolacją, pozostawaniem w pułapce bez wyjścia – w dużym
domostwie pełnym ciasnych pomieszczeń i wąskich korytarzy, które
wespół z wystrojem powinny wprowadzić widza w iście
klaustrofobiczny, może nawet upiorny nastrój. Myślę jednak, że z
biegiem trwania seansu te emocje albo całkowicie wyparują, albo
stracą na wyrazistości, twórcom „Osiem” brakło wszak wyczucia
gatunku koniecznego do podtrzymywania mrocznej intensywności, o
stopniowaniu napięcia już nie wspominając. Szkielet dziecka
znaleziony przez sześcioro przyjaciół podążających za
wskazówkami pozostawionymi przez ich nieżyjącego już kolegę nie
jest pierwszym widomym zwiastunem jakiegoś koszmaru, bowiem już we
wcześniejszych scenach w bardzo chaotycznym stylu serwuje się nam
kilka ujęć wskazujących na jakieś zagrożenie, najpewniej natury
nadprzyrodzonej. Samo makabryczne znalezisko choć intryguje
bezsprzeczną tajemnicą, tak samo zresztą jak wcześniejsze wizje
bohaterów nie jest jakąś szczególnie obiecującą formą
rozpędzania akcji. Dużo ciekawszym zabiegiem jest zasygnalizowanie
widzom, że protagoniści nie są w stanie opuścić tego zacisznego
zakątka. Jakiej trasy by nie wybrali niezmiennie mijają pewny
chylący się ku upadkowi budynek – znany wybieg, acz niezmiennie
wprowadzający jakże smaczne poczucie zakrzywienia rzeczywistości,
pozostawania w sprzeczności z prawami natury, co naturalną koleją
rzeczy prowadzi do przekonania, że wkraczamy w zupełnie nieznane
nam uniwersum. Pierwiastek naturalny agresywnie wdziera się w
zwyczajną rzeczywistość, narzucając jej zasady, które stanowią
jawne pogwałcenie praw fizyki.
Po
tym co napisałam wcześniej mogłoby się wydawać, że seans
„Osiem” dostarczył mi wiele upragnionych wrażeń, że w moim
pojęciu pełnometrażowy debiut Jimiego Jonesa to w miarę godny
reprezentant kina grozy klasy B. Nic bardziej mylnego, bo choć
omawiana produkcja istotnie posiada kilka plusów (z mojego
subiektywnego punktu widzenia) to trudno oprzeć się wrażeniu, że
nie zostały one właściwie ukierunkowane. Weźmy na przykład
klimat, te mroczne, klaustrofobiczne kadry osnute nastrojową ścieżką
dźwiękową, w której wręcz się zasłuchiwałam, choć nie zawsze
wpasowywała się ona w wydarzenia rozgrywające się na ekranie
(obraz sobie, muzyka sobie). Chociaż oprawa audiowizualna obiecywała
kawał naprawdę nastrojowego horroru, którego akcję w dodatku
umiejscowiono w jakże chwytliwym dla tego gatunku odrapanych,
zawilgoconych wnętrzach starego domostwa, w którym zalegają
różnego rodzaju zakurzone sprzęty i zagadkowe akta, twórcy
sukcesywnie niweczą tkwiący w niej potencjał. Ich sposób na
intensyfikowanie napięcia i zagęszczanie mrocznego klimatu
zagrożenia nie tylko okazuje się kompletnie nieskuteczny – co
nieporównanie bardziej bolesne oddziałuje on negatywnie na poziom
dotychczasowo unaocznionej atmosfery. Zamiast intensyfikowania
nastroju grozy dostajemy jej konsekwentne rozładowywanie. Głównym
sprawcą tego nieprzyjemnego zjawiska jest niemożność przyuważenia
przez twórców granicy oddzielającej powolne budowanie napięcia od
męczącej monotonii. Dłuższe koncentrowanie oka kamery na danej
samotnie przebywającej w jakimś pomieszczeniu postaci z
równoczesnym sygnalizowaniem obecność czegoś nieznanego, czego
nie jesteśmy jeszcze w stanie zobaczyć jak mniemam miało za
zadanie zmusić widza do mentalnego położenia się w sytuacji
ofiary, a co za tym idzie odczucia na własnej skórze towarzyszących
mu niewygodnych emocji. Problem w tym, że zamiast pożądanej
intensywności dostałam beznamiętne spektakle denerwujących
przestojów, każdorazowo finalizowanych w sposób ubogi w szczegóły.
Trochę krwi widać, niewyraźna sylwetka dziecięcego bytu
dziesiątkującego bohaterów miga w kilku ujęciach, ale zanim widz
jest w stanie zarejestrować na tyle dużo detali, żeby zdążyły
wykluć się w nim jakieś silniejsze emocje, następuje drastyczne
cięcie, po którym twórcy najczęściej czym prędzej przechodzą
do kolejnej ofiary. Duch małej dziewczynki atakuje wyłącznie
osoby, które oddaliły się od reszty grupy, ale jak to często w
tego typu filmach bywa nie oznacza to, że ma mocno utrudnione
zadanie. Bo pozytywne postacie „Osiem” chętnie odłączają się
od grupy, nawet wówczas, gdy zdają sobie sprawę z zagrożenia -
nawet pod koniec, gdy przy życiu ostaje się jedynie trójka.
Nijakość, beznamiętność, a właściwie to kompletną płaskość
nadnaturalnych wydarzeń wzbogaconych krztyną drastyczności
rozgrywających się w opuszczonym domostwie w pewnym małym stopniu
rekompensowała mi Dina Meyer, która jak zwykle pokazała się od
jak najlepszej strony. Wolałabym tylko, żeby częściej pojawiała
się na ekranie, bo uporczywe przetykanie jej losów jakże miałkimi
przejściami jej towarzyszy niezmiernie mnie irytowało. Byłoby
inaczej, gdyby twórcy wykazali się większym wyczuciem napięcia i
co tu dużo mówić większą empatią w absolutnie wszystkich
sekwencjach zwiastujących rychły atak nieustępliwej zjawy.
Nie
mogę niestety polecić „Osiem” Jimiego Jonesa nawet oddanym
miłośnikom horrorów klasy B, bo chociaż sama zasilam grono tychże
akurat tę produkcję uważam za nieudaną. Nie w w każdym calu, bo
parę superlatywów udało mi się odnaleźć. Nie twierdzę, że to
jeden z najtragiczniejszych horrorów, jakie w życiu obejrzałam,
ale nie jest to poziom, który skłaniałby mnie do rekomendowania
tej produkcji komukolwiek. Jakoś przetrwałam do końca, miejscami
nawet podobało mi się to co widziałam, ale przez większość
czasu towarzyszyło mi nieprzyjemne poczucie zmarnowanego potencjału.
Bez nudy również się nie obyło, chociaż początkowe partie tak
wiele obiecywały...