Stronki na blogu

poniedziałek, 31 grudnia 2018

„Potwór z kosmosu” (1986)

Stanley Putterman instaluje najnowocześniejszą telewizję satelitarną. W pewnym momencie w antenę uderza wiązka energii pochodząca z Plutona, co znacznie poprawia odbiór kanałów telewizyjnych w domu Puttermanów. Tego samego wieczora Stan udaje się, wraz ze swoją żoną Raquel, na spotkanie swingersów, a ich nastoletnia córka Suzy idzie na randkę ze swoim chłopakiem, heavymetalowcem O.D. W domu zostają tylko najmłodszy członek rodziny, syn Stana i Raquel, Sherman i jego dziadek mający obsesję na punkcie wojskowości. Wieczór spędzają przed telewizorem, a gdy zasypiają z odbiornika wychodzi potwór pochodzący z Plutona. Ucieka, gdy Sherman i dziadek budzą się, ale oni zdążają zauważyć, że ktoś niepożądany jest w domu. Uzbrajają się i rozpoczynają poszukiwania intruza, które kończą się tragicznie dla dziadka Shermana. Niedługo potem do domu wracają jego rodzice. Chłopiec próbuje przekonać ich, że w domu jest potwór, ale jego wysiłki nie przynoszą pożądanych rezultatów. Stanley i Raquel nie wierzą w opowieść syna o stworze z telewizora, chłopiec jest więc sam przeciwko bestii, która zjada ludzi.

Amerykański reżyser, scenarzysta i montażysta filmowy, Ted Nicolaou, w tej branży działa od lat 70-tych XX wieku, ale jako reżyser zadebiutował dopiero w roku 1984 – stworzył jeden segment „Władcy podziemi”. Jednym z jego najbardziej znanych obrazów jest „Podgatunek” (1991), do którego Nicolaou dokręcił kilka sequeli, ale to potem. Wcześniej stworzył bowiem inny film, który zyskał status obrazu kultowego. Wyklęty przez krytyków horror komediowy/science fiction pt. „TerrorVision” (polski: „Potwór z kosmosu”) z czasem zaczął być określany jako film tak zły, że aż dobry. Zyskał grono wiernych fanów, wśród których są przede wszystkim osoby przychylnie nastawione do horrorów klasy B z lat 80-tych XX wieku. Na pewno nie krytycy – w tych kręgach „Potwór z kosmosu” nadal jest wyszydzany i nie sądzę, by kiedykolwiek miało to ulec zmianie, bo z pewnością nie jest to film kręcony z myślą o tak zwanych znawcach kina grozy. Dam sobie rękę obciąć, że Ted Nicolaou kręcąc to cudo ani przez chwilę nie pomyślał o krytykach – wygląda to tak, jakby ich oczekiwania nie miały dla niego kompletnie żadnego znaczenia. Według mnie kręcił dla pewnej niszy i... dla zabawy.

Tak zły, że aż dobry? Dokładnie tak! Zdanie to doskonale opisuje mój odbiór „Potwora z kosmosu”. I wiem, że nie tylko mój. Ted Nicolaou napisał bzdurny scenariusz, który następnie przełożył na ekran w sposób tak przejaskrawiony, tak kiczowaty, że nie mam żadnych wątpliwości, iż koneserzy ambitnej kinematografii takich widoków nie zniosą. Właściwie to w trosce o ich bezpieczeństwo psychiczne, radzę im trzymać się od tego dziełka z daleka. Zapamiętajcie moje słowa: to nie jest film dla Was! To film dla miłośników durnych, groteskowych, tandetnych horrorów klasy B, produkcji, aż krzyczących, że zostały zrealizowane bardzo niskim kosztem, przez ludzi, którzy potrafią bawić się tym gatunkiem, w sposób, który dla większości śmiertelników może być, delikatnie mówiąc, nie do strawienia. Początkowe sceny „Potwora z kosmosu” kazały mi myśleć, że dołączę do grupy jego antyfanów. Planeta Pluton wyglądała jak wycięta z papieru przez jakiegoś pięciolatka, a widok „harcującej” w kosmosie wiązki energii był niczym żywcem wyjęty z jakiejś archaicznej kreskówki. Gdy twórcy „przenieśli mnie na Ziemię” wcale nie było lepiej. Bo oto zobaczyłam kawałek podwórka wcale niewyglądającego jak podwórko. Wszystko wokół domu rodziny Puttermanów, łącznie z niebem, przypominało fragmenty dużej makiety – naprawdę zdziwiłabym się, gdybym się dowiedziała, że nie nagrano tego w studiu... Ale głównym miejscem akcji nie było podwórze tylko dom Puttermanów. A ten prezentował się wprost wybornie. Krzykliwe kolory smacznie kontrastowały z rzezią dokonywaną przez antybohatera, jednoczenie uwypuklając familijną otoczkę i potęgując osobliwości pozytywnych postaci. Pierwszy plan zajmuje mały Sherman, odegrany przez Chada Allena, który według mnie był najjaśniej błyszczącą gwiazdą obsady tego filmu. Nie był aż tak egzaltowany, tak diabelnie przerysowany, jak cała reszta aktorów zaludniających ten plan. Owe przerysowania były z pewnością celowym zabiegiem – jestem przekonana, że Ted Nicolaou wymagał od członków obsady tak rażąco sztucznej gry, bo to miało stanowić jedną z cegiełek budujących warstwę komediową. Oglądając ten film nie można oprzeć się wrażeniu, że ma się do czynienia z satyrą – z obrazem śmiejącym się z konwencji horrorów science fiction o inwazjach przybyszów z innych planet na Ziemię. Śmiejących się jednak bez złośliwości, a wręcz głosem, w którym wybrzmiewa czysta miłość do tego rodzaju kina. Kpina idąca w parze z miłością? Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, właśnie tak mi to wyglądało. Wróćmy jednak do Shermana – chłopca, który najwięcej czasu spędza ze swoim dziadkiem. Zdrowo stukniętym osobnikiem, mającym chyba wyśmiewać dużą część amerykańskiego społeczeństwa z okresu zimnowojennego, który to notabene jeszcze trwał, gdy kręcono „Potwora z kosmosu”. Dziadunio ma hopla na punkcie wojskowości. Udaje żołnierza i to nie byłe jakiego, bo oficera, dowódcę oddziału, w skład którego tak naprawdę wchodzi tylko jego wnuk Sherman. Wzorem niejednego Amerykanina z czasów zimnowojennych, dziadek ma w domu schron (mieszka z córką Raquel, jej mężem Stanleyem i ich dziećmi Suzy oraz swoim ulubieńcem Shermanem). Zgromadził w nim nielichy arsenał: broń maszynowa, granaty, materiały wybuchowe. Pewnie wystarczyłoby tego na skasowanie połowy przedmieścia, na którym mieszkają Puttermanowie. Sherman ma dostęp do tych, nieodpowiednich przecież dla ludzi w jego wieku, śmiercionośnych przedmiotów. Chłopak włada bronią, jak zawodowy żołnierz, co z pewnością zawdzięcza szurniętemu dziadkowi. A rodzicom Shermana bynajmniej nie przeszkadza to, że ich syn ma kontakt z bronią. Zajmuje ich przede wszystkim seks. A konkretniej swinging, forma aktywności seksualnej, w której niedawno się rozsmakowali.

 (źródło: https://www.imdb.com/)

Dom Puttermanów z pewnością nie jest miejscem odpowiednim dla dzieci. I nie chodzi tutaj tylko o arsenał zgromadzony przez najstarszego członka owej familii, ale też o wystrój wnętrz. Ściany „zdobią” obrazy z roznegliżowanymi ludźmi, a w holu stoi rzeźba kobiety z sutków której nieprzerwanie wydobywa się woda. Pan domu, Stanley Putterman, nazywa swoją nieruchomość krainą rozkoszy. Dla niego jest to istna oaza rozpusty, miejsce, w którym kiedy tylko zechce może przeżywać niezapomniane seksualne przygody. Ze swoją żoną i innymi osobami, ostatnio bowiem oboje odkryli uroki tak zwanego swingowania. I co tam, że w domu są dzieci – to wcale nie powstrzymuje ich przed niczym nieskrępowanym praktykowaniem pod tym dachem tej jakże dla nich podniecającej aktywności seksualnej. W końcu ich pociechy zajmuje co innego. Suzy i Sherman są zbyt zajęci sobą, żeby jakoś specjalnie przejmować się rozpustnym stylem życia swoich rodziców. Suzy to wielka miłośniczka mocnego brzmienia, aktualnie bez reszty zakochana w członku garażowego zespołu heavymetalowego, O.D., a jej młodszy brat dzieli pasję z dziadkiem. Tak jak on, chłopiec interesuje się wszystkim co związane z wojskiem. Obaj lubią też filmy o potworach, bo jak powiada najstarszy członek rodziny Puttermanów, uczą one jak bronić się przed wrogami. A tychże dziadunio zwykł bacznie wypatrywać. Paranoik jak nic, ale jego szaleństwo okaże się przydatne, gdy dom Puttermanów nawiedzi przybysz z Plutona. Wyjdzie z telewizora i jak szybko się okaże będzie mógł na powrót w niego wejść i kiedy tylko zechce znowu wyjść z tego samego bądź każdego innego odbiornika znajdującego się w domu Puttermanów. Ten stwór to istne cudeńko – zapadające w pamięć dzieło twórców efektów specjalnych, coś od czego naprawdę oczu nie mogłam oderwać. Kanciasta, nieforemna masa pokrytego gęstym śluzem mięsa, z trojgiem oczu, z których jeden umieszczony jest na grubej macce stanowiącej część ciała tego czegoś. Potwora z ogromną paszczą pełną ostrych zębów i długim jęzorem, którym lubi spijać papki będące niegdyś ludźmi. Bo owe monstrum robi z napotkanych osób istną miazgę – płynną masę, w której jakimś cudem nie widać krwi. To taka różnobarwna mieszanina – płyny przezroczyste, szarawe, żółtawe, zielonkawe, ale czerwieni albo w tym nie ma, albo po prostu nie rzuciła mi się w oczy w tych brejach bardzo przypominających wymiociny. Tytułowy antybohater nie wygląda pięknie – ot, jedno wielkie obrzydlistwo ku chwale body horroru. Wspaniała ohyda... którą pragnęłam przytulić. Tak, zgadza się, potwór ten dosłownie skradł moje serce. Jestem przekonana, że niejednego odbiorcę „Potwora z kosmosu” to paskudztwo przyprawi o odruch wymiotny, a jeśli chodzi o moją reakcję na to (nie boję się użyć tego słowa) arcydzieło ludzkich rąk to sądzę, że najlepiej oddaje ją oksymoron „obrzydliwy słodziak”. Turpizm, ot co. Kult brzydoty, miłość do rzeczy powszechnie uważanych za nieestetyczne, której pewnie większość ludzi nie zrozumie. Wytłumaczyć im tego nie potrafię – musi zadowolić ich stwierdzenie, że zakochałam się w szkaradzie z Plutona, merdającej ogonkiem jak pies, umiejącej mówić, acz w swojej formie niezbyt zrozumiale i... zjadającej ludzi. I żeby nie było, to ostatnie nie potęgowało ciepłych uczuć, jakie żywiłam do tej postaci. Wręcz przeciwnie: przemawiało przeciwko tejże, napawało mnie przekonaniem, że ten przybyły z Plutona mimo wszystko, powinien zginąć. Owszem, współczułam mu, nie zaprzeczam, że to szkaradzieństwo budziło we mnie coś na kształt uczuć macierzyńskich (nie do końca to, ale blisko), ale jednocześnie emanowało dzikością, było nieokiełznaną siłą niszczącą wszystko na swej drodze. Chociaż... W pewnym momencie następuje przewrót, wydumany, nielogiczny (stwór uczy się mówić, a jak wiemy wystarczyłoby mu przybrać którąś ze skonsumowanych postaci ludzkich, żeby dogadać się ze swoimi nowymi przyjaciółmi), tak jak w sumie cały ten film, który każe myśleć, że jest dla niego nadzieja, że może się zaaklimatyzować, nauczyć żyć wśród ludzi. Tu, na Ziemi, gdzie miałby szansę zostać najprawdziwszą gwiazdą. Bo wszelkie kurioza, na naszej planecie, w tym istnym domu wariatów, niewątpliwie są mile widziane. No nie jest tak?

To było coś. Jazda bez trzymanki, podróż rollercoasterem dla niewybrednych widzów. Dla fanów durnowatych, przejaskrawionych horrorów klasy B z lat 80-tych XX wieku. Takich jak ja. Ludzi łaknących kiczowatych filmów grozy zmieszanych z komedią i science fiction, w których jednak nie brakuje też całkiem realistycznie się prezentujących efektów specjalnych (tytułowy potwór, „wymiociny”, w które zamienia swoje ofiary) i dających się lubić postaci, pomimo ewidentnie sztucznej gry aktorskiej przynajmniej większości aktorów (bo może z wyjątkiem Chada Allena). Wygląda to tak, jakby Ted Nicolaou i jego ekipa znakomicie bawili się podczas prac nad tą produkcją, jakby najważniejsza była dla nich dobra zabawa, jakby na planie nic tylko się wygłupiali. Założę się, że mieli niemałą frajdę kręcąc „Potwora z kosmosu”, a przyjemnością, którą z tego czerpali zarazili i mnie. Tak, ta radocha jest zaraźliwa!

sobota, 29 grudnia 2018

„Gdy anioły śpią” (2018)

German pracuje w firmie ubezpieczeniowej. Jego żona Sandra ma do niego pretensje o to, że dużo czasu spędza w pracy, przez co rzadko widuje się z nią i ich małą córeczką Estelą. W dniu urodzin tej ostatniej German także musi zostać dłużej w firmie, przez co nie udaje mu się dotrzeć na przyjęcie córki. Po wyjściu z firmy telefonicznie informuje wściekłą na niego żonę, że będzie w domu za jakąś godzinę i rzeczywiście stara się jak najszybciej dojechać na miejsce. Chociaż jest bardzo zmęczony, nie robi sobie postoju, nawet wtedy, gdy zostaje upomniany przez agentów Gwardii Cywilnej. Przysypia za kierownicą, przez co w pewnym momencie w coś uderza. Okazuje się, że to nastolatka. Dziewczyna jest poważnie ranna, ale jeszcze żyje. German dzwoni pod numer alarmowy, ale nie potrafi określić miejsca swojego pobytu, a jego telefonu nie udaje się namierzyć. Musi się przemieścić, ale nie chce zostawiać ofiary wypadku samej. Przenosi ją więc do swojego samochodu, po czym zauważa drugą nastolatkę. Dziewczyna jest w szoku. German zabiera ją ze sobą i podczas jazdy odzyskuje ona kontakt z rzeczywistością. To siedemnastoletnia Sylvia, a jej ranna przyjaciółka to Gloria: dwie nieznane Germanowi dziewczyny, które tego wieczora spotkały się w tych rejonach ze znajomymi. German chce je zawieźć do szpitala, ale Sylvia błędnie odczytuje jego intencje. Nabiera przekonania, że mężczyzna jest mordercą i stara się mu uciec.

Zrealizowany za trochę ponad dwa miliony trzysta tysięcy euro hiszpański thriller „Cuando los angeles duermen” („When the Angels Sleep”, „Gdy anioły śpią”) został wyreżyserowany przez niezbyt doświadczonego w długim metrażu Gonzalo Bendalę – wcześniej nakręcił tylko jeden pełnometrażowy obraz, pt. „Asesinos inocentes”, z 2015 roku. Scenariusz „Gdy anioły śpią” Bendala napisał sam, a pierwsze pokazy filmu odbyły się w jego rodzimej Hiszpanii we wrześniu 2018 roku. W grudniu tego samego roku film został udostępniony na platformie Netflix.

Kino, zwłaszcza amerykańskie, przyzwyczaiło nas do ponadprzeciętnie inteligentnych, niezwykle przebiegłych przestępców działających z premedytacją i nieustępujących im sprytem, w pełni pozytywnych bohaterów, stawiących im czoła. Rzeczywistość często jest jednak inna. W prawdziwym świecie przestępcy najczęściej nie grzeszą inteligencją, a i ci których drogi nieszczęśliwie krzyżują się ze ścieżkami kryminalistów w takich chwilach nie potrafią myśleć logicznie. I trudno się im dziwić. W prawdziwym życiu roi się też od wypadków – tragedii, których sprawcami nieszczęść są zwykli, praworządni obywatele, osoby, które nie chciały nikomu wyrządzić krzywdy, sprawcy wypadków, za które mogą ich spotkać przykre konsekwencje. German jest właśnie taką osobą. Człowiekiem, który niechcący potrąca młodą kobietę, próbuje udzielić jej pomocy, a potem... zaczyna się gubić. W całkiem przekonującym stylu wcielający się w tę postać Julian Villagran może tutaj budzić współczucie, ale jednocześnie przekonanie, że wszystko robi nie tak, jak trzeba. Jestem przekonana, że zachowanie tej postaci spotka się z dużą krytyków odbiorców, że wielu widzów będzie miało Germana za kompletnego idiotę, na skalę wręcz niespotykaną, że wielu odbiorców rzeczonej produkcji uzna, że w jego postępowaniu nie ma ani krztyny logiki, a zachowanie Sylvii tylko wzmocni przekonanie, że Gonzalo Bendala nie przemyślał tego scenariusza. Tak, obie te postacie, delikatnie mówiąc, nie zachowują się mądrze, ale akurat ja nie potrafię czynić z tego zarzutu. Łatwo było mi uwierzyć w to, że coś takiego mogło zaistnieć w rzeczywistości, że nie są to całkowicie nienaturalne reakcje na nieoczekiwaną tragedię. W końcu w telewizji i prasie, aż roi się od kryminalnych historii, których bohaterami są jeszcze mniej lotni osobnicy. Albo w ogóle mało inteligentni, albo po prostu robiący głupstwa pod wpływem stresu. Pierwszą błędną decyzją Germana jest rezygnacja z postoju, gdy staje się senny. Drzemie za kierownicą, ale nie chce się zatrzymywać, bo śpieszy się do domu. Żona już jest na niego wściekła za to, że nie pojawił się na przyjęciu urodzinowym ich córki, że jak zawsze praca była dla niego ważniejsza od rodziny (ciekawe, co by mówiła, gdyby zaczęło brakować im pieniędzy...), więc trudno się dziwić temu, że Germanowi tak bardzo zależy na spełnieniu swojej najnowszej obietnicy danej małżonce. Przyrzeczenia, że za jakąś godzinę będzie w domu, że zdąży jeszcze zobaczyć się z córką zanim ta osunie się w objęcia snu. Ale też trudno uznać to za dobre posunięcie – nie dojść do wniosku, że lepiej byłoby nie spełniać tej obietnicy, bo prowadzenie samochodu w takim stanie w thrillerze (w życiu często też) nie może skończyć się dobrze. Już lepiej podsycić wściekłość żony niż doprowadzić do tragicznego w skutkach wypadku, prawda? German, wzorem niejednego kierowcy z realu, nie bierze tego pod uwagę, naiwnie zakłada, że mu się uda, że nic złego się stanie. Jest noc, on porusza się rzadko uczęszczaną drogą (a przynajmniej tej nocy niewiele pojazdów pojawia się na tej trasie), po obu stronach której rozciągają się tereny niezabudowane, przysypia, zresztą nie pierwszy raz podczas tej podróży, i właśnie wtedy uderza nastolatkę. Jeszcze chwilę jedzie dalej, ale po namyśle zawraca. Zatrzymuje się przy okaleczonej, z trudem łapiącej oddech nieznajomej. Stara się jej pomóc, oszołomionej przyjaciółce ofiary wypadku, również. Ta ostatnia, siedemnastolatka imieniem Sylvia (taka sobie kreacja Ester Expósito), z czasem jednak nabiera przekonania, że German chce ją skrzywdzić. Mężczyzna stara się przekonać ją, że ma dobre intencje, ale dziewczyna nie przyjmuje tego do wiadomości. Ucieka i w tym momencie German popełnia kolejny duży błąd. Zamiast skupić się na szukaniu szpitala, policji, kogokolwiek kto mógłby mu pomóc, komu mógłby opowiedzieć o tym, co właśnie się stało, uznaje, że najważniejsze jest przekonanie Sylvii, że jest dobrym człowiekiem. Głupie myślenie? Owszem, ale naprawdę łatwo zrozumieć procesy zachodzące w jego głowie (co nie znaczy, je pochwalać) – uwierzyć w to, że w głowie śmiertelnie wystraszonej osoby może narodzić się przekonanie, że dla przedstawicieli organów ścigania najważniejsza będzie relacja Sylvii. A skoro dziewczyna jest przekonana, że German z zimną krwią dopuścił się zbrodni, to mężczyzna ma prawo obawiać się o swoją przyszłość. I właśnie ten strach każe mu zrobić wszystko, co w jego mocy, by zmusić nastolatkę do zmiany zdania na swój temat.

Thriller „Gdy anioły śpią” angażował mnie tylko przez jakiś czas. Gonzalo Bendali i jego ekipie udało się stworzyć całkiem mroczny, jak na standardy współczesnych filmowych dreszczowców, klimat, który doskonale współgrał z fabułą. Z trzymającym w napięciu rozwojem wydarzeń. To znaczy do pewnego momentu, bo niedługo po wydostaniu się Sylvii z samochodu głównego (anty)bohatera filmu, zaczyna mocno wiać nudą. Długie pogonie oglądane na ekranie najczęściej mnie męczą – pewnie nie mniej niż uczestników tychże – i nie inaczej było w tym przypadku. I nie pomagało przeplatanie tego wstawkami z działalności agentów Gwardii Cywilnej, z wszczętych przez nich poszukiwań Germana, na skutek wykonanego przez niego wcześniej telefonu pod numer alarmowy, nagłego przerwania przez niego połączenia i niemożności nawiązania z nim ponownego kontaktu. To nie są jacyś super gliniarze rodem z hollywoodzkich filmów – dwóch młodych mężczyzn bez trudu im się wymyka, a znalezienie Germana na tym pustkowiu wydaje się przerastać ich możliwości. Patrząc na nich ma się prawie pewność, że nie uda im się znaleźć mężczyzny, który niedawno wykonał telefon pod numer alarmowy. A w każdym razie nie tutaj. Bo może później uda im się złapać go w jego domu – może, bo nie ma się pewności, że Germanowi uda się przeżyć tę noc. Przeciwko sobie ma bowiem niepotrafiącą jasno myśleć w tych okolicznościach (czemu trudno się dziwić), z natury agresywną nastolatkę, z którą w trosce o swoją przyszłość ten z natury uległy, dający się wykorzystywać mężczyzna, stara się nawiązać kontakt. Tylko z nią porozmawiać, ona jednak wychodzi z założenia, że ma on zamiar ją zabić. Koncepcja naprawdę niczego sobie. Prosta i intrygująca. Generująca poczucie beznadziei, to jest przekonanie, że czegokolwiek German by nie zrobił, nie uda mu się wydostać z bagna, w które nagle wpadł. Już prędzej zanurzy się w nim głębiej... Tak się wydaje śledząc splot tych wszystkich, jakże feralny dla Germana wydarzeń – tę koszmarną nocną przeprawę, która najpewniej skończy się tragicznie dla tylko jednej lub obu czołowych postaci (German, Sylvia). Pytanie tylko na czym ten tragizm będzie polegał – czy któraś z tych filmowych postaci zginie, zostawiając drugą z dłońmi splamionymi jej krwią? Czy może Germana przez zeznania Sylvii spotka zbyt wysoka kara za krzywdę, jaką wyrządził jej przyjaciółce? Zostanie skazany za morderstwo z premedytacją, a nie nieumyślne spowodowanie wypadku drogowego. Całkiem mroczna atmosfera, bardzo realistycznie się prezentujące umiarkowanie krwawe obrazki, ze szczególnym wskazaniem na rany odniesione przez Glorię, zręczne budowanie napięcia do czasu pościgu za Sylvią... A potem robi się iście beznamiętnie. Bieganina i niemożność sympatyzowania z żadną z postaci. Ta delikatna więź, którą wcześniej nawiązałam z niektórymi z nich, została zerwana. A ponownie zawiązała się dopiero pod koniec, z jedną z tych postaci, bo pomimo irytacji, jaką chwilę wcześniej we mnie wzbudziła, nie potrafiłam przejść obojętnie obok takiego okrucieństwa. Scenka w wodzie mną wstrząsnęła. UWAGA SPOILER A i przesłanie filmu poczytuję na korzyść tego obrazu. „Gdy anioły śpią” mówi o tym, jak łatwo o doprowadzenie człowieka do ostateczności. Wypadek, niezrozumienie intencji, rzucenie kilku nieprzemyślanych słów i oczywiście stres wynikły z ekstremalnie trudnego położenia, dopiero co przeżytej traumy i oto zwyczajny, przestrzegający prawa, pracowity obywatel, kochający mąż i ojciec, staje się zimnokrwistym mordercą (dopiero po fakcie okazuje emocje). Zabójcą nastolatki, która z całą pewnością żyłaby, gdyby tej feralnej nocy nie poddała się panice. Łatwo mówić, jak się nie jest na jej miejscu... KONIEC SPOILERA. Epilog natomiast według mnie jest mocno naciągany – jakoś nie potrafię uwierzyć, w aż takie gapiostwo pewnych ludzi (chociaż nie mam najlepszego zdania o tego rodzaju grupach zawodowych), w nieumiejętność połączenia kropek, które przecież dla nich powinny być aż nazbyt czytelne.
 
Polecać, nie polecać... Szczerze mówiąc, nie mam bladego pojęcia. „Gdy anioły śpią” w reżyserii Goznzalo Bendali nie jest jednym z lepszych hiszpańskich thrillerów, jakie dane było mi obejrzeć. Moim zdaniem to obraz bardzo nierówny – raz mocno trzyma napięciu, innymi razy niemiłosiernie przynudza; intryguje, ale i drażni, żeby nie powiedzieć, że doprowadza do szewskiej pasji (bo i taki moment miałam); daje do myślenia, a nawet wstrząsa, ale posiada też partie, na które według mnie zabrakło pomysłu i które poprowadzono w denerwująco beznamiętny sposób. Innymi słowy: pół na pół. Nie uważam tego ani za dzieło godne najwyższej uwagi miłośników filmowych thrillerów, ani za pozycję, od której najlepiej trzymać się z daleka. Obejrzeć można, ale nie trzeba. Tak uważam, co zresztą mogłabym chyba powiedzieć o większość znanych mi współczesnych filmowych dreszczowców.

czwartek, 27 grudnia 2018

„Psychopatyczna eks” (2018)

Osierocona w dzieciństwie Kara Spencer mieszka ze swoim narzeczonym Tylerem. Pracują w tej samej wykwintnej restauracji i niedługo zamierzają wziąć ślub. Ponadto Kara świadczy usługi terapeutyczne w kościele, do którego od lat uczęszcza, co traktuje bardziej jak powołanie niż pracę. Wkrótce dowiaduje się, że jej najnowsza klientka to była dziewczyna jej narzeczonego, Isabelle 'Elle' Lloyd, która właśnie wróciła z odwyku. Szybko okazuje się, że nadal zależy jej na Tylerze i jest gotowa zrobić wiele, by go odzyskać. Na początek zatrudnia się w restauracji, w której pracują Kara i Tyler, po czym niezwłocznie przystępuje do zabiegania o względy swojego ukochanego. Mężczyzna odrzuca zaloty Elle, ale to bynajmniej jej nie zniechęca. Kobieta ma w zanadrzu mnóstwo sztuczek ukierunkowanych na zniszczenie jego związku z Karą. Ta ostatnia wkrótce nabiera przekonania, że Elle jest gotowa wyrządzić jej fizyczną krzywdę, byle dostać to, czego chce, że dla tej osoby nie istnieją absolutnie żadne granice.

Kanadyjski reżyser Philippe Gagnon od 2004 roku realizuje się głównie w telewizji. Kręci przede wszystkim filmy pełnometrażowe przeznaczone na małe ekrany, ale i serialami nie gardzi. „Druga strona medalu” (2009), „Zabójczy sekret” (2016), „W imię zła” (2017), „Uśpiony” (2018), to tylko niektóre z jego telewizyjnych produkcji. Thriller „Psychopatyczna eks” to również jego dzieło, zrealizowane na podstawie scenariusza Barbary Kymlickiej (m.in. „Śmiertelny pakt”, „Śnieżka: Letni koszmar”) i po raz pierwszy pokazane w maju 2018 roku w amerykańskiej telewizji.

Bardziej schematycznej opowieści o kobiecie mającej obsesję na punkcie pewnego mężczyzny, chyba nie da się już nakręcić. Kanadyjski thriller „Psychopatyczna eks” to jeden z tych tworów, którego rozwój, nawet tylko średnio zaznajomiony z gatunkiem, widz, najprawdopodobniej będzie znał już na początku seansu. Będzie wiedział, w jakim kierunku będzie podążał ten scenariusz, jakich posunięć ze strony czarnego charakteru powinien się spodziewać i jak będą na to reagować pozytywne postacie – osoby, na których antybohaterka zastawia swoje sidła. Będzie wiedział, nawet jeśli jakimś cudem, nie zetknął się jeszcze z tą konwencją (podobnych filmów bowiem trochę już powstało), bo twórcy „Psychopatycznej eks” niemalże wszystko, w aż nazbyt czytelny sposób, sygnalizują - tak że nie ma się żadnej wątpliwości, iż nie były to „wypadki przy pracy” tylko celowe zagrania. UWAGA SPOILER A ten jeden składnik fabuły, który starają się ukryć, ten ujawniony dopiero w ostatniej scence „Psychopatycznej eks”, prawdopodobnie niejednemu odbiorcy omawianego obrazu zaświta w głowie dużo wcześniej, bo to zaciemnianie prawdy niezbyt Philippe'owi Gagnonowi i jego ekipie wychodzi, ale z drugiej strony lepszy taki przewrót niż żaden KONIEC SPOILERA. Taki sposób prowadzenia historii dla niektórych może być nie do zniesienia i potrafię ich zrozumieć, bo mnie też ogarniało zniechęcenie tą jaskrawą wręcz przewidywalnością. W moim przypadku nie było ono jednak tak wielkie, żebym miała poważne trudności ze zwalczaniem tego stanu. Pomocne było to, że nie jestem typem widza, któremu bardzo zależy na innowacyjnych fabułach, i który nie widzi sensu w śledzeniu opowieści niemających dla niego praktycznie żadnych tajemnic. Przyznaję, że jestem już zmęczona thrillerami o stalkerach, ale tyczy się to wyłącznie prześladowców płci męskiej. Bo moja miłość do femme fatale bynajmniej nie osłabła – nadal fascynują mnie kobiece czarne charaktery tak w filmie, jak w literaturze. I właśnie obietnica obecności takiej postaci zawarta w skrótowym opisie fabuły „Psychopatycznej eks” znalezionym w Internecie i oczywiście w polskim tytule filmu, skłoniła mnie do obejrzenia tej produkcji. Drugą, ale już mniejszą zachętą, była obecność Elisabeth Harnois w obsadzie rzeczonej produkcji, ponieważ darzę ją pewną sympatią, ale akurat tutaj moją uwagę przyciągała przede wszystkim Kimberly-Sue Murray. I nie tylko dlatego, że kreowała ona postać psychopatycznej eks. W moim mniemaniu Murray grała bowiem lepiej od Harnois, jej warsztat był bardziej przekonujący, wręcz widać było, że dużo lepiej czuje w swojej roli. A co z Tylerem? Z Morganem Kellym wcielającym się w tę rolę? To samo, co z wieloma innymi tego typu postaciami, tj. mężczyznami, na punkcie których tak wiele niebezpiecznych kobiet dostaje na ekranie obsesji. Kelly musi ustępować pola płci żeńskiej, zadowalać się dużo mniejszą uwagą widza. O ile o w ogóle, bo jeśli o mnie chodzi to nie poświęcałam mu prawie żadnej uwagi. Był mi niemal całkowicie obojętny, czemu trudno się dziwić zważywszy na jego towarzystwo. Dwie rywalizujące ze sobą kobiety, silne jednostki, wiedzące czego chcą i gotowe zrobić wiele, by to dostać. A chciały Tylera, tego niczym niewyróżniającego się, zwyczajnego mężczyznę, który jeszcze niedawno tkwił w szponach niszczącego nałogu. Nieszukającego już kłopotów, odpowiedzialnego mężczyznę, chętnie korzystającego z rad swojej narzeczonej i na wszelkie sposoby starającego się ją uszczęśliwić. Pokusa jest jednak wielka, bo w końcu Tyler ma wiele miłych wspomnień związanych z Elle Lloyd, a jakby tego było mało kobieta nie szczędzi wysiłków by go przekonać, że może dać mu o wiele więcej niż Kara.

„Psychopatyczną eks” zrealizowano prawie w taki sam sposób, jak znakomitą większość współczesnych telewizyjnych dreszczowców. Atmosfera nie jest więc zadowalająco mroczna, a i mocno trzymających w napięciu scen raczej tutaj nie odnajdziemy. Kolory za to są przyblakłe, niezbyt żywe, na pewno nie plastikowe, ale czerni zdecydowanie mi brakowało. Dodałabym też więcej odcieni szarości. Na miejscu twórców starałabym się nadać płaszczyźnie technicznej bardziej ponury, posępny wymiar, tchnąć w to poczucie beznadziei, bo fabuła takie wrażenie ewidentnie starała się stworzyć. Kara i Tyler wydają się tkwić w sytuacji, z której nie ma bezpiecznego wyjścia. To znaczy takiego, które dałoby się stworzyć bez konieczności wyrządzenia dużej krzywdy ich prześladowczyni. Ona z kolei wydaje się być coraz bardziej przekonana, że jedynym sposobem na odzyskanie ukochanego jest wyeliminowanie jego narzeczonej, że to jedyna przeszkoda na drodze do jej szczęścia. Elle nazywa Karę Matką Teresą – wychodzi z założenia, że narzeczona Tylera jest typem kobiety, która czerpie przyjemność z pomagania potrzebującym, pełną empatii osobą, której brakuje pewności siebie. Biednym dziewczątkiem rozpaczliwie potrzebującym wsparcia swojego partnera, przekonanym, że bez niego nie będzie w stanie poradzić sobie w życiu. Natomiast siebie Elle uważa za zupełne przeciwieństwo Kary – za kobietę silną, niezależną, niebojącą się ryzyka, lubiącą niebezpieczne przygody i potrafiącą walczyć o to, na czym jej zależy. Isabelle ma więc podstawy, by przypuszczać, że bez trudu odzyska Tylera, że zniszczenie jego związku z Karą, z tą „szarą myszką”, to dla niej „bułka z masłem”. Ale, jak można się tego spodziewać, wcale nie okaże się to tak łatwe, jak antybohaterka „Psychopatycznej eks” zakładała. Kara i Tyler również nie będą mieli lekko, oni także będą musieli mocno się nagimnastykować by utrzymać swój związek. O ile będą tego jeszcze chcieli, bo Elle zdaje się doskonale wiedzieć, jak niszczy się związki, jak gra się w tę podłą grę. W przeciwieństwie do Kary, bo to w nią Elle wymierza wszystkie bolesne ciosy – na Tylerze odbija się to zaś rykoszetem, bo mężczyzna cierpi na widok krzywdy swojej ukochanej. A gdzie jest policja, pewnie zapytacie. Otóż, szybko okazuje się, że Elle jest córką komendanta policji. Tatuś roztacza nad nią parasol ochronny (sytuacja praktycznie z życia wzięta), czym oczywiście tylko jej szkodzi, bo wydaje się, że właśnie to poczucie bezkarności zachęca ją do przekraczania kolejnych granic. Może się oszukuje, może faktycznie jest głęboko przekonany o niewinności swojej córki, ale to nie usprawiedliwia wyjątkowego traktowania Elle w obliczu prawa i jak już wspomniałam na pewno nie pomaga Elle. Kara i Tyler wydają się więc być zdani wyłącznie na siebie, osamotnieni na polu walki z psychopatką powoli rujnującą ich wspólne życie... Jak to się rozwinie? Łatwo się domyślić – czy Tyler i Kara w końcu znajdą sojuszników wiadomo właściwie od początku „Psychopatycznej eks”, kto wygra tę wojnę też pewnie dla nikogo tajemnicą nie będzie, ale podejrzewam, że znajdzie się trochę osób, które dadzą się raz zaskoczyć. A i nie mam wątpliwości, że wśród tych, których nie spotka tego rodzaju przyjemność, znajdą się i tacy, którym doszczętnie nie zepsuje to sensu, którzy pomimo przewidywalności fabuły będą się na tym jako tako bawić. Pewnie bez zachwytów, ale wątpię, żeby ktokolwiek się tego spodziewał po współczesnych telewizyjnych thrillerach.

Kolejny niczym niewyróżniający się telewizyjny dreszczowiec, którego szczegóły zatarły się w mojej pamięci parę godzin po zakończeniu seansu. Wchodzi w miarę łatwo, ale też szybko z głowy wychodzi, tym samym robiąc miejsce na coś bardziej emocjonującego, klimatycznego, charakterystycznego, wciągającego i/lub bardziej zaskakującego. „Psychopatyczna eks” to dzieło na wskroś przeciętne, zwyklak jakich wiele, przeznaczony dla osób niemających dużych wymagań, potrafiących zadowolić się czymś tańszym, konwencjonalnym, niezmuszającym do myślenia i nieprzykładającym większej wagi do generowania napięcia. Tragicznie seansu „Psychopatycznej eks” Philippe'a Gagnona nie wspominam, jakoś się to oglądało, ale sądzę, że tylko dlatego, że nie potrzebuję wiele, by czas spędzony przed ekranem upłynął mi w miarę bezboleśnie. Ktoś pewnie powie, że potrafię odnaleźć się w byle czym... i w sumie będzie miał sporo racji.

wtorek, 25 grudnia 2018

„Halloween” (2018)

Zbierający materiały do podcastu dziennikarze Aaron Korey i Dana Haines przybywają do zakładu psychiatrycznego, aby zobaczyć się z jednym z pacjentów, Michaelem Myersem, który czterdzieści lat temu, w Halloween, zabił swoją starszą siostrę. Następnie Aaron i Dana udają się do mieszkającej w Haddonfield w stanie Illinois Laurie Strode, niedoszłej ofiary Myersa. Kobieta od lat przygotowuje się na powrót mordercy, ma obsesję na jego punkcie, która odbija się negatywnie na jej relacjach z córką Karen. Ta ostatnia ma dość paranoi matki, ale jej nastoletniej córce Allyson bardzo zależy na babci. Laurie nie poświęca dużo czasu dziennikarzom. Nie jest zainteresowana udzielaniem wywiadów, ani nawet tworzeniem więzi z córką, o czym marzy jej wnuczka. Przede wszystkim chce by jej bliscy byli bezpieczni, a ona przygotowana na spotkanie z Michaelem Myersem. Bo Laurie nie ma wątpliwości, że w końcu do niego dojdzie, że morderca prędzej czy później ją odnajdzie. I może mieć rację, bo Myersowi wkrótce udaje się wyrwać z niewoli, w której tkwił przez zdecydowaną większość swojego życia.
 
Czterdzieści lat po premierze kultowego slashera Johna Carpentera pt. „Halloween”, który zapoczątkował długą serię horrorów o zamaskowanym mordercy Michaelu Myersie, na ekrany kin trafiła alternatywna dwójka. To znaczy alternatywna kontynuacja filmu z 1978 roku, ignorująca wszystkie pozostałe odsłony, aczkolwiek, przynajmniej wedle słów twórców, składająca im hołd. Z czymś takim miłośnicy gatunku mogli się już spotkać choćby w przypadku „Piły mechanicznej” Johna Luessenhopa, której to jednak nie udało się odnieść takiego sukcesu, jaki spotkał nowe „Halloween”. Zrealizowany za dziesięć milionów dolarów film Davida Gordona Greena, którego scenariusz spisał on wespół z Jeffem Fradleyem i Dannym McBride'em na całym świecie zarobił już trochę ponad dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów i został wręcz obsypany pozytywnymi recenzjami tak zwykłych widzów, jak krytyków.
 
Ojciec „Halloween”, John Carpenter, został jednym z producentów wykonawczych „Halloween” Davida Gordona Greena. Był również konsultantem i wraz ze swoim synem Codym Carpenterem i Danielem A. Daviesem odpowiada za oprawę dźwiękową (na szczęście nie zrezygnowano z muzycznej wizytówki tego tytułu), a żeby było jeszcze przyjemniej, do projektu dołączyła również Jamie Lee Curtis, która znowu wcieliła się w postać Laurie Strode (bohaterka paru odsłon oryginalnej serii). Nic tylko oglądać, prawda? Tak, przyznaję, że patrzyłam przychylnym okiem na ten projekt. Nie czekałam na niego z utęsknieniem, ale co nieczęsto mi się zdarza, wiązałam z nim pewne nadzieje. I to był błąd. Może lepiej bym to odebrała, gdybym nastawiła się na coś słabszego, na coś gorszego od prawie każdej dotychczasowej filmowej cegiełki budującej tę franczyzę. Prawie, bo jednak sequel remake'u (oba w reżyserii Roba Zombie) wspominam jeszcze gorzej. Ze wszystkich znanych mi serii horrorów, „Halloween” uważam za najbardziej wyrównaną. Co nie znaczy, że wszystkie te filmy według mnie są sobie absolutnie równe – pierwowzór z 1978 roku wybija się na czoło (i jego remake z roku 2007 w tym moim rankingu, jeśli mówić o całej tej franczyzie). „Halloween” Davida Gordona Greena oglądało mi się natomiast gorzej od wszystkich pozostałych sequeli pierwowzoru Johna Carpentera. Ale zacznijmy od początku. Najpierw mamy bardzo znajomo wyglądającą czołówkę. Odniesień do oryginalnej serii, ze szczególnym wskazaniem na część pierwszą z 1978 roku będzie oczywiście więcej, ale klimat nie przypomina tego sprzed lat. Akcja rozgrywa się w czasach współczesnych, co może tłumaczyć brak atmosfery retro – pod warunkiem, że faktycznie nie starano się jej odwzorować, bo jeśli tak było, to na moje oko nie przyniosło to efektu. Wolę jednak myśleć, że David Gordon Green i jego ekipa nie byli zainteresowani stylizacją omawianego obrazu na kino z dawnych lat, że nie dążyli do odwzorowania atmosfery XX-wiecznych slasherów, tylko świadomie dopasowywali tę dobrze znaną fanom owego podgatunku historię do dzisiejszych realiów. A ściślej kontynuowali znaną opowieść - przedłużali ją w sposób odmienny od dotychczasowych. W pierwszej serii Laurie Strode miała córkę i syna, a tutaj ma tylko córkę, już dorosłą Karen, w którą wcieliła się Judy Greer. Danielle Harris, która w czwartej i piątej części oryginalnej serii kreowała postać córki Laurie, Jamie Lloyd, a w remake'u i jego sequelu Annie Brackett, chciała dołączyć do obsady omawianego filmu. Szczególnie zależało jej na roli córki Laurie Strode. Uważała nawet, że interesujący byłby jej powrót jako Jamie Lloyd, ale twórcy tej odsłony „Halloween” uznali, że to wprowadziłoby zbyt duże zamieszanie. I trudno mi się z tym nie zgodzić, ale nie miałabym nic przeciwko zaangażowaniu Danielle Harris – daniu jej roli Karen, a nie Jamie. Byłby to w końcu kolejny ukłon w stronę fanów „Halloween”, atrakcja nie tak duża jak Jamie Lee Curtis, ale dodatkowy smaczek na pewno. Drobny, bo postać Karen potraktowano bardzo ogólnikowo. Tak samo jak prawie wszystkich pozostałych protagonistów. Za wyjątkiem Laurie Strode, która przypominała mi Sarah Connor z „Terminatora 2: Dnia sądu” Jamesa Camerona. I nie jest to komplement, bo chociaż bardzo lubię tamtą kreację Lindy Hamilton to do Laurie taki styl niezbyt mi pasuje (o rewelacji na jej temat, w pewnym momencie padającej z ust jej wnuczki, już nie wspominając). Waleczna owszem, ale żeby aż tak? Nie, naprawdę nie przekonuje mnie takie wydanie Laurie Strode. Typowa hollywoodzka przesada, tak wielka, że miałam poczucie obcowania z karykatury tej kultowej postaci, z osobowością, która bardziej pasowałaby mi u boku Rambo niż naprzeciw Michaela Myersa. Zaznaczyć jednak muszę, że wielu odbiorców „Halloween” Davida Gordona Greena taki obraz Laurie Strode całkowicie przekonał.

Myślę, że scenarzyści alternatywnej drugiej odsłony „Halloween” z 1978 roku lepiej by zrobili gdyby podążali jednym torem, zamiast tak skakać po różnych wątkach. Śledztwo dziennikarskie i dochodzenie policyjne wymęczyły mnie najbardziej – ten pierwszy na szczęście skończył się zanim na dobre się zaczął (poza zwiększeniem liczby trupów nie widzę powodu, dla którego go tu wepchnięto), w scenie mocno kojarzącej się z „Halloween – 20 lat później”. Natomiast praca śledczych jest długa i żmudna. Z czasem dołącza do nich psychiatra Michaela Myersa. To ukłon w stronę doktora Samuela Loomisa. UWAGA SPOILER Przewrotny. Przyznaję, że późniejsza działalność tego pana była dla mnie sporą niespodzianką KONIEC SPOILERA. Ale co z tego, skoro prawie całe to śledztwo, to polowanie na Michaela Myersa, niczego ciekawego do filmu nie wnosi. Tyle miejsca temu poświęcono, a wykreślono to tak powierzchownie, tak beznamiętnie, że ze wstydem przyznaję, iż nie mogłam się doczekać ich śmierci z rąk Myersa. Tak, chciałam żeby w końcu doszło do tej konfrontacji i żeby zamaskowany morderca wyszedł z niej zwycięsko, bo byłam przekonana, że tylko wtedy twórcy wreszcie skupią całą uwagę na Laurie Strode i jej bliskich. Przy czym bardziej zależało mi na towarzyszeniu Karen i Allyson (w tej roli Andi Matichak), bo choć bezbłędny warsztat Jamie Lee Curtis podratował sytuację, to nie znaczy, że skakałam z radości na jej widok. A tak z pewnością by było, gdyby bardziej przypominała tą Laurie Strode, którą zdążyłam poznać. W każdym razie dzieje tej rodziny wzbudziły we mnie największe zainteresowanie – szczególnie napięta relacja Karen i Laurie, ich przeszłość, którą poznajemy z paru rozmów. Ale i sekwencje poświęcone nastoletniej Allyson i jej znajomym przyjmowałam z otwartymi ramionami. Ten ostatni najsilniej kojarzył mi się z „Halloween” z 1978 roku – czytelne, celowe nawiązania, jak na przykład opiekunka do dzieci to jedno, ale chodziło przede wszystkim o prostotę. W tych miejscach w przeciwieństwie do wątku policyjnego, czy portretu psychologicznego Laurie Strode nie miałam wrażenia, że coś jest robione na siłę (ale po macoszemu już tak), że twórcy z trudem przedzierają się przez tę opowieść, że kombinują i kombinują zamiast po prostu opowiedzieć prostą historię o zamaskowanym mordercy, który swoim zwyczajem urządza sobie rzeź w Halloween. Opowiedzieć to z lekkością, ze swobodą, bez spinania się, bo niestety nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że David Gordon Green i jego ekipa nie potrafili się tym bawić, że za poważnie do tego podchodzili. Chcieli pokazać coś innego, lepszego, chociaż brakowało im ciekawych pomysłów. To znaczy ciekawych dla mnie, bo większość odbiorców tego „Halloween” była wprost zachwycona takim podejściem do nurtu slash. A ja ujmę to tak: jeśli w takim kierunku będzie ten podgatunek podążał, jeśli twórcy slasherów będą wzorować się na „Halloween” Davida Gordona Greena to nie wiem, czy uda mi się zmusić do śledzenia dalszego rozwoju mojego ulubionego nurtu horroru... Ale żeby nie było, że tyko narzekam, większość scen z udziałem Michaela Myersa (poza końcówką) generowało sporo napięcia, a i niektóre mordy swoim charakterem zwracały uwagę – według mnie najlepsza była ludzka głowa imitująca halloweenową dynię. Ale nawet te bardziej stereotypowe (podcięcie gardła, duszenie) poprowadzono w dosyć emocjonujący sposób. Tak jak w slasherach być powinno, a przynajmniej tak jak najbardziej lubię: nie za krwawo i nie za delikatnie. Tylko substancja robiąca za krew mogłaby być gęstsza i trochę ciemniejsza, ale i tak mocno w oczy nie kłuła.

Zważywszy na to, że względem „Halloween” Davida Gordona Greena żywiłam pewne nadzieje (zazwyczaj staram się niczego sobie nie obiecywać po współczesnych horrorach), mogę użyć słowa „rozczarowanie”. Tak, rozczarowałam się i to dosyć mocno, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo obraz ten przypomniał mi, że pesymistyczne nastawienie jest lepsze – nie ma rozczarowań i jest szansa na pozytywne zaskoczenie. Albo przynajmniej lepszy odbiór. Tak, całkiem możliwe, że lepiej bym ten film odebrała, gdybym nie pozwoliła sobie na tę odrobinę nadziei, jaką do siebie dopuściłam, ale wątpię, żeby nawet wtedy obraz ten w moich oczach jakoś znacząco wybił się ponad średnią. Jeśli chodzi o tegoroczne rąbanki to zostaję przy „Nieznajomych: Ofiarowaniu” Johannesa Robertsa oraz „Zabij i żyj” Colina Minihana – alternatywny sequel „Halloween” Johna Carpentera moim zdaniem nie dorasta im do pięt. Ale jeszcze raz podkreślam, że grono sympatyków tego ostatniego jest bardzo duże, dlatego myślę, że każdy fan umiarkowanie krwawego kina grozy powinien dać szansę tej propozycji Davida Gordona Greena.

niedziela, 23 grudnia 2018

Zapowiedzi wydawnictwa Vesper

Poniżej garść zapowiedzi wydawnictwa Vesper na rok 2019. Post zawiera zdjęcia okładek zagranicznych wydań (na właściwe trzeba jeszcze trochę poczekać), a opisy pierwszej i trzeciej pozycji zostały niemal w całości skopiowane z facebookowego profilu wydawnictwa Vesper.


Alan Dean Foster „Obcy 8. pasażer Nostromo”

„Obcy 8. pasażer Nostromo" w reżyserii Ridleya Scotta, to bezwzględnie jeden kanonicznych tytułów, zarówno jeśli chodzi o filmy s-f jak i horrory. Klaustrofobiczny, duszny i mroczy klimat filmu ukształtował gust niejednego późniejszego wielbiciela kina grozy. Przełomowy, wizjonerski, znakomicie zrealizowany obraz, arcydzieło gatunku. Po prostu klasyk. W przyszłym roku minie 40 lat od jego premiery. 

„Obcy" nie miał swojego pierwowzoru literackiego. Po sukcesie filmu doczekał się jednak nowelizacji, której podjął się Alan Dean Foster - można by rzec - specjalista w tym fachu, poczytny pisarz s-f, który na swoim koncie ma też kilkanaście innych tytułów opartych na filmowych scenariuszach (m.in. nowelizacja „Coś” Johna Carpentera). I mimo iż książki z tego podgatunku nie pretendują zazwyczaj do miana literackich arcydzieł, zdarza się, że ich lektura daje czytelnikowi dużą satysfakcję. A „Obcy" w wersji Fostera jest bez wątpienia jedną z najbardziej udanych nowelizacji. Autorowi udało się utrzymać znane z filmu napięcie i klimat, a także wpleść w fabułę wiele treści, których nie da się przenieść na język filmu - jak choćby refleksje głównych bohaterów. W książce mamy też kilka scen znanych tylko z reżyserskiej wersji filmu, a także takie, które wypadły z niego podczas montażu, lub w ogóle nie zostały zrealizowane mimo iż ujęte były w oryginalnym scenariuszu Dana O'Bannona.

Nowe wydanie „Obcego" zyska nowe tłumaczenie, najprawdopodobniej obszerne posłowie, a także niezwykle klimatyczną oprawę graficzną, za którą odpowiedzialny będzie Maciej Kamuda.

„W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku"


Jay Anson „The Amityville Horror”

Po raz pierwszy opublikowana w 1977 roku, nigdy nie wydana w Polsce, książka nieżyjącego już amerykańskiego pisarza Jaya Ansona, która podzieliła opinię publiczną. Oparta na opowieści rodziny Lutzów o ich pobycie w, według nich, nawiedzonym domu przy 112 Ocean Avenue w Amityville w stanie Nowy Jork, zakupionym przez nich w 1975 roku (budynek już do nich nie należy). Książka wywołała niemałe kontrowersje – nieżyjący już George Lutz (głowa rodziny) utrzymywał, że prawie wszystkie wydarzenia opisane w książce były prawdziwe. Ale istnieją też dowody czy poszlaki wskazujące na mistyfikację, najprawdopodobniej w celach zarobkowych. Sprawy sądowe, liczne debaty, szum medialny – wszystko to napędzało sprzedaż, a czytelnicy byli, i nadal są, podzieleni. Cześć z nich wierzy, że wydarzenia opisane w „The Amityville Horror” miały miejsce w rzeczywistości, inni nie mają najmniejszych wątpliwości, że historia ta w całości została zmyślona. Cokolwiek by się w tej kwestii myślało, faktem jest, że jest to jedna z najpopularniejszych opowieści o nawiedzonym domu. Książka została przeniesiona na ekran w 1979 roku przez Stuarta Rosenberga – film doczekał się wielu kontynuacji, remake'u i paru wariacji.


S.E. Lynes „Matka”

Nie tylko horrorami człowiek żyje. Jeśli więc chcecie nieco odpocząć od nawiedzonych domów, opętań, antychrystów, wampirów, wilkołaków i wszelkiej maści przedwiecznego plugastwa rodem z pogranicza jawy i snu, szykuje się obiecujący thriller psychologiczny. "Matka" S.E. Lynes to niezwykle niepokojąca lektura o samotności, kłamstwach, sekretach skrywanych w mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy. Jaką cenę jesteś w stanie zapłacić za posiadanie idealnej rodziny?

Źródło: https://pl-pl.facebook.com/WydawnictwoVesper

piątek, 21 grudnia 2018

„Nie otwieraj oczu” (2018)

W postapokaliptycznym świecie Malorie próbuje przeprawić się przez rzekę wraz z dwójką nienazwanych dzieci. To ponoć najkrótsza droga do skupiska niedobitków, ale bardzo niebezpieczna. Szczególnie że Malorie musi sterować łodzią na ślepo. Przed pięcioma laty świat nawiedziła jakaś tajemnicza siła, która popycha do samobójstwa niemal każdego, kto na nią spojrzy. Ludzkość w krótkim czasie została zdziesiątkowana. Ciężarna wówczas Malorie i kilka innych osób znaleźli schronienie w domu jednego z nich. Udało im się przeżyć apokalipsę, ponieważ nie patrzyli, ale nadal groziło im ogromne niebezpieczeństwo. Niektórzy z nich wychodzili na zewnątrz tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne i w takich wypadkach zawsze poruszali się na ślepo. Teraz jest jednak tylko Malorie, dwójka dzieci i tajemnicza siła, która znacznie utrudnia im przeprawę przez rwącą rzekę.

W 2014 roku w Wielkiej Brytanii ukazało się premierowe wydanie „Bird Box”, debiutanckiej powieści Josha Malermana, jednego z członków zespołu muzycznego The High Strung (w Polsce książka ukaże się w styczniu 2019 roku nakładem wydawnictwa Czarna Owca i będzie miała taki sam tytuł, jak film). Prawa do jej sfilmowania zostały sprzedane jeszcze przed wydaniem książki, w roku 2013. Obraz miał wyreżyserować Andy Muschietti, twórca między innymi „Mamy” i readaptacji „To”, ale ostatecznie tego zadania podjęła się wielokrotnie nagradzana Susanne Bier. Scenariusz ekranowej wersji „Bird Box”, w Polsce dystrybuowanej pod tytułem „Nie otwieraj oczu”, napisał Eric Heisserer (m.in. remake „Koszmaru z ulicy Wiązów”, „Oszukać przeznaczenie 5”, prequel „Coś”, „Kiedy gasną światła”), a „pieczę” nad tym projektem z czasem objął Netflix.
 
Thriller science fiction, „Nie otwieraj oczu”, kojarzy się widzom przede wszystkim z „Cichym miejscem” Johna Krasinskiego, ale wspomina się też „Zdarzenie” M. Nighta Shyamalana. I rzeczywiście, trudno nie dostrzec podobieństw do obu tych pozycji, przy czym tylko jedna z nich mogła (ale nie musiała) inspirować autora „Bird Box”. Pomysł na fabułę „Cichego miejsca” ponoć narodził się w 2013 roku, ale dopiero trzy lata później przelano to na papier. Film miał swoją premierę w roku 2018. Mniej więcej w okresie, w którym rodziła się koncepcja „Cichego miejsca” Josh Malerman sprzedał prawa do sfilmowania swojej debiutanckiej powieści, która czekała już na swoją premierę. Autor literackiego pierwowzoru „Nie otwieraj oczu” nie mógł więc zapożyczać z „Cichego miejsca” Johna Krasinskiego, ale ze „Zdarzenia” M. Nighta Shyamalana owszem (co nie znaczy, że na pewno tak było). W jednym z wywiadów Josh Malerman zdradził, że w okresie młodzieńczym był fanem horrorów i już wtedy próbował napisać powieść grozy, ale nic z tego nie wyszło. Potem uwagę poświęcał głównie pracy w zespole The High Strung, ale w końcu wrócił do swojego planu napisania powieści grozy. I opłaciło mu się to. Książka została bardzo dobrze przyjęta przez czytelników, a reżyserii jej filmowej wersji podjęła się wielokrotnie nagradzana Susanne Bier. Główna rola w „Nie otwieraj oczu” przypadła w udziale Sandrze Bullock, uzdolnionej aktorce, którą od jakiegoś czasu trudno mi się ogląda. Nadal gra dobrze, ale delikatnie mówiąc, nie wygląda naturalnie, i na tym poprzestańmy. Ważne, że pomimo tego uniedogodnienia udało mi się obejrzeć „Nie otwieraj oczu” w całości. Na „Grawitacji” Alfonso Cuaróna poległam, ale w większej mierze przez fabułę, a tutaj wręcz przeciwnie: to przede wszystkim ten element utrzymywał mnie przed ekranem. Właściwie to byłam mile zaskoczona, bo Netflix przyzwyczaił mnie do niższego poziomu (niższego moim zdaniem i to wcale nie znaczy, że dotychczas nie wypuścił produkcji, które cenię sobie nawet jeszcze wyżej, tyle że mogę je policzyć na palcach jednej ręki). Akcja „Nie otwieraj oczu” rozgrywa się w dwóch okresach czasowych – umowna teraźniejszość, czyli podróż głównej bohaterki i dwójki bezimiennych dzieci do bezpiecznej przystani, która jednak może okazać się śmiertelną pułapką, przeplata się tutaj z retrospekcjami mającymi swój początek przed pięcioma laty. To wtedy ludzkość w krótkim czasie została zdziesiątkowana przez jakąś tajemniczą siłę. Przez coś, czego nie widzimy, czego pochodzenia nie znamy, ale podejrzewamy, że z czasem twórcy zechcą nam to dokładnie objaśnić. A przynajmniej ja żywiłam taką obawę – bałam się, że jak to często w amerykańskich filmach bywa „wszystko zostanie podane na tacy” i to pewnie w iście efekciarskim stylu. Nie zdradzę, czy tak było w istocie, ale chyba nikomu seansu „Nie otwieraj oczu” nie zepsuje informacja, że Susanne Bier i jej ekipa rozwijają tę opowieść w sposób, który może zaskoczyć niejednego miłośnika współczesnych thrillerów apokaliptycznych i postapokaliptycznych (omawiany obraz jest i tym, i tym). Z naciskiem na tajemnicę i bez szafowania drogimi efektami specjalnymi. Oczywiście, bez trudu można znaleźć bardziej minimalistyczne XXI-wieczne amerykańskie obrazy, ale filmowa wersja „Bird Box” i tak wypada dosyć oszczędnie. Oszczędniej nawet niż głośne „Ciche miejsce” Johna Krasinskiego, chociaż według mnie klimat „Nie otwieraj oczu” ma zdecydowanie mniejszą siłę rażenia. Atmosfera nie jest tak przytłaczająca, tak intensywna, tak mroczna jak w „Cichym miejscu”, kolorystyka jest zdecydowanie żywsza, nie tak ponura, jak w tamtym szeroko reklamowanym i bardzo dobrze przyjętym obrazie, ale według mnie „Nie otwieraj oczu” w jednym, również istotnym, punkcie przewyższa „Ciche miejsce” (tylko w jednej kwestii, bo ogólnie wyżej cenię sobie tamto dziełko Johna Krasinskiego). UWAGA SPOILER „Nie otwieraj oczu” w przeciwieństwie do „Cichego miejsca” nie pokazuje zagrożenia, nie ma tutaj sztucznie się prezentujących istot tylko cień, który skrywa jakąś potworność, ale widzom, na szczęście, zostaje ona oszczędzona. Na szczęście, bo na samą myśl o tym, co by z tego zrobiono, gdyby zdecydowano się na większą dosłowność, przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze. Bez CGI pewnie by się nie obyło KONIEC SPOILERA.

Nie przypominam sobie utworu (ani literackiego, ani filmowego) mówiącego o końcu znanego nam świata spowodowanego patrzeniem na...no, na coś. Może ktoś już podobny pomysł wykorzystał, nie mówię że nie, ale ja nie pamiętam, żebym z czymś takim wcześniej się spotkała. Masowe samobójstwa ludzi były już chociażby w „Zdarzeniu” M. Nighta Shyamalana, ale takie wykorzystanie zmysłu wzroku odbierałam jako powiew świeżości. Wszystko inne natomiast podążało utartym torem – szlakiem przetartym przez niezliczone apokaliptyczne i postapokaliptyczne dziełka. W mojej ocenie jednak twórcom „Nie otwieraj oczu” szło to całkiem sprawnie. Nie było nudnawych przestojów, ani nieustającego dynamizmu, który jak to zazwyczaj bywa odwracałby uwagę od bohaterów filmu. W centralnym punkcie tej opowieści stoi Malorie kreowana przez Sandrę Bullock, którą poznajemy jako samotną opiekunkę dwójki dzieci, chłopca i dziewczynki, z którymi to kobieta decyduje się przeprawić przez rwącą rzekę. Na ślepo. Szybko dowiadujemy się, że rezygnacja ze zmysłu wzroku zwiększa szanse przetrwania. O tyle o ile, bo takie podróżowanie całkowicie bezpieczne na pewno nie jest – chroni przed tajemniczą siłą, która pięć lat wcześniej wzięła we władanie Ziemię, ale drastycznie zmniejsza szanse w walce z Naturą. Wolałabym, żeby nie uprzedzano faktów, tj. żeby zachowano chronologię wydarzeń, a więc podróż głównej bohaterki i dwójki dzieci pokazano w ostatnim „akcie”, bo retrospekcje musiałam śledzić z pozycji osoby uświadomionej w bardzo ważnej kwestii. A mianowicie takiej, że od początku doskonale wiedziałam, komu uda się przetrwać najbliższy okres (maksimum pięć lat), a przynajmniej kto zostanie u boku Malorie, bo choć wydawało mi się to mniej prawdopodobne, nie mogłam całkowicie odrzucić możliwości rozdzielenia się tej grupki niedobitków na jakimś etapie tego niespodziewanego koszmaru. Koszmaru zgotowanego ludzkości przez... przez coś. Jakąś siłę, która będzie migać nam w postaci cienia, generującego podmuch wprawiający w ruch prawie wszystko na swojej drodze albo posiadającego zdolności telekinetyczne. Bo czemu nie? Skoro jeden rzut oka na to coś wystarczy by człowiek postradał zmysły, to opanowanie sztuki poruszania przedmiotów siłą woli dla tego czegoś nie powinno być nieosiągalne. Nie wyjawię, czy tak jest do końca filmu, ale myślę, że spokojnie mogę zdradzić, że przez większość czasu można snuć najróżniejsze domysły na temat niezwykłych zdolności, pochodzenia i prawdziwego kształtu tego czegoś, co tak bardzo (i słusznie) przeraża wszystkich ludzi, którym udało się przetrwać pierwszą, największą falę apokalipsy. Bo rzeź trwa nadal, nawet pięć lat później, tyle że ta garstka ludzi, której udało się przetrwać wie, jak zabezpieczyć się przed tą tajemniczą silą wybijającą niegdysiejszy samozwańczych władców Ziemi. Ten gatunek, co to zwykł uważać się za właścicieli tej planety, potężniejszych nawet od Natury (haha) – a potem przyszedł Cień i zepchnął gatunek ludzki do pozycji zwierzyny łownej. W scenariuszu „Nie otwieraj oczu” nie ma głębszych przemyśleń na temat destrukcyjnego wpływu ludzkości na planetę Ziemia – nie pada to wprost, ale sam zarys tej historii zachęca do takich przemyśleń. Przez cały czas jednak podtrzymując w widzach pewność, że ten nowy porządek świata ustanowiony przez tajemniczą siłę, która w błyskawicznym tempie zdziesiątkowała ludzkość, wcale nie jest lepszy. Susanne Bier nie demonizuje bowiem całej ludzkości – wspomina o kanaliach, ale jasno daje nam do zrozumienia, że na świecie nie brakuje osób, którzy zasługują na to, by żyć. Ludzi, którym trudno nie kibicować, nawet jeśli ich portrety są sztampowe. I co z tego, skoro większość z nich jawi się bardzo sympatycznie?

Filmowa wersja „Nie otwieraj oczu” Susanne Bier pewnie nie wejdzie w poczet najbardziej rozpoznawalnych współczesnych produkcji apokaliptycznych/postapokaliptycznych, chociaż już sporo sympatyków znalazła, a i nie mam wątpliwości, że grono tychże jeszcze się powiększy. Ale nie sądzę, żeby obraz ten zdołał przetrwać próbę czasu, żeby jego popularność urosła choćby do poziomu „Cichego miejsca” Johna Krasinskiego, z którym to filmem przede wszystkim jest kojarzony. Zakrojona na mniejszą skalę dystrybucja i oczywiście kampania reklamowa też mogą mieć znaczenie, ale moim zdaniem „Nie otwieraj oczu” jest thrillerem mało charakterystycznym, pomimo przynajmniej dla mnie dosyć oryginalnego motywu stanowiącego podstawę tej opowieści. Tym co sprawia, że pozycja ta nie wyróżnia się jakoś szczególnie mocno na tle innych współczesnych filmów apokaliptycznych i postapokaliptycznych jest realizacja. Niezłe rzemiosło, ale nic niestandardowego, nic co mogłabym nazwać Sztuką (z wielkiej litery). Interesująca opowieść, nakręcona w przystępny, nieeksperymentalny sposób, której przydałby się mroczniejszy klimat, ale i w takim kształcie zdołał mnie zabawić, jakkolwiek niestosownie by to brzmiało w kontekście opowieści o końcu znanego nam świata. W każdym razie polecam wszystkim miłośnikom filmowych thrillerów, nawet tym z rzadka sięgających po produkcje apokaliptyczne/postapokaliptyczne, osobom nieprzepadającym za tego rodzaju opowieściami, bo to, w sumie minimalistyczne podejście do tematu, powinno przekonać przynajmniej niektóre z nich.

środa, 19 grudnia 2018

„Sznur” (1948)

Młodzi zaprzyjaźnieni mężczyźni, Brandon i Phillip, duszą kolegę ze studiów, Davida Kentleya, w swoim apartamencie na Manhattanie. Zwłoki umieszczają w drewnianej skrzyni stojącej w salonie, którą Brandon postanawia wykorzystać jako stół na kameralnym przyjęciu mającym odbyć się tutaj wieczorem. Wśród zaproszonych osób jest narzeczona Davida imieniem Janet i ojciec ofiary, którzy tak samo jak pozostali goście, nie zdają sobie sprawy ze zbrodniczego czynu gospodarzy. David także został zaproszony na to przyjęcie, jego przedłużająca się nieobecność zaczyna więc wkrótce niepokoić niektórych z gości Brandona i Phillipa. Ten pierwszy przez cały czas zachowuje zimną krew, ale jego przyjaciel nie potrafi ukryć zdenerwowania. Jeden z uczestników przyjęcia, wykładowca gospodarzy z czasów studiów, a obecnie wydawca, Rupert Cadell, z czasem zaczyna coś podejrzewać.

W marcu 1929 roku w londyńskim Novello Theatre (znanym też jako Strand Theatre) odbył się premierowy pokaz sztuki pt. „Rope” Patricka Hamiltona, ponoć delikatnie inspirowanej autentycznym morderstwem dokonanym przez Nathana Freudenthala Leopolda Jr. i Richarda Alberta Loeba w 1924 roku na czternastoletnim Bobbym Franksie. Lata później Hume Cronyn podjął się przystosowania rzeczonej sztuki do potrzeb filmu, ale przelewaniem tego na karty scenariusza zajął się Arthur Laurents. Film w Polsce dystrybuowany pod dwoma tytułami, „Sznur” i „Lina”, został wyreżyserowany przez mistrza filmowych dreszczowców Alfreda Hitchcocka. Budżet tej produkcji oszacowano na półtora miliona dolarów, a na ekrany kin w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych wszedł w 1948 roku. W niektórych amerykańskich miastach nie był jednak wyświetlany z powodu domniemania, że postacie Brandona i Phillipa są homoseksualistami.

„Sznur” uznanie krytyki zyskał dopiero z czasem – początkowo zbierał głównie niepochlebne opinie tak zwanych znawców kina, ale później to się zmieniło. Zrealizowany w technicolorze film został nakręcony w dosyć pomysłowy sposób. Film trwa osiemdziesiąt minut, na które składa się jedynie dziesięć długich ujęć. Niektóre cięcia twórcy starali się zamaskować w całkiem prosty sposób – przesuwające się po jakimś obiekcie oko kamery (na przykład po plecach którejś z filmowych postaci), w pewnym momencie znajduje się tak blisko, że ekran na chwilę się zaciemnia. To właśnie wtedy następuje cięcie, po czym kamerzysta podejmuje wędrówkę od punktu, w którym przerwał. A przerwa ta przynajmniej dla części widzów pewnie będzie niedostrzegalna. Cała akcja rozgrywa się w apartamentowcu Brandona i Phillipa (dobre kreacje Johna Dalla i Farleya Grangera), młodych mężczyzn, którzy na początku filmu duszą swojego kolegę, po czym wkładają ciało do drewnianej skrzyni stojącej w salonie. Z okna w tym pomieszczeniu rozciąga się jakże sztuczny widok miasta (umownego Nowego Jorku) – atrapa, co niestety widać. Ale uwagę widza przyciąga przede wszystkim skrzynia. Nawet gdy jej nie widzimy, czujemy jej obecność. Nieustannie o niej myślimy, dlatego że praktycznie od początku znamy jej makabryczną zawartość. Ponoć rozważano inne podejście do tego tematu – zasianie w widzach wątpliwości co do tego, czy ciało faktycznie znajduje się w owej skrytce, postawienie oglądającego w pozycji Ruperta Cadella (niezastąpiony James Stewart, który zagrał też w paru innych filmach Hitchcocka), wydawcy, który z czasem jako jedyny nabiera podejrzeń względem Brandona i Phillipa. Taka niepewność mogłaby wzbogacić „Sznur”, ale z drugiej strony ta perspektywa, którą publiczności narzucono stanowi modelowy pokaz suspensu. Czyli tego, co Alfredowi Hitchcockowi wychodziło wprost znakomicie. Seans omawianego obrazu co prawda nie upływał mi w stanie maksymalnego napięcia, ale bynajmniej nie dlatego, że wiedziałam jaki los spotkał Davida Kentleya i kto mu go zgotował. To akurat był największy nośnik napięcia. Wokół tego obraca się cała fabuła „Sznura”, problem jednak w tym, że podczas owego kołowego spaceru nie zawsze zahaczano o emocjonujące wątki. Według mnie w paru miejscach tę opowieść przegadano – padało wiele słów, z których niewiele dla mnie wynikało. Jako przykład niech posłuży „trójkąt miłosny”, relacja Janet, Kennetha i Davida, która może się wydawać, że ma jakieś znaczenie dla motywu przewodniego, odgrywać jakąś rolę w zbrodni, której dopuściło się dwóch młodych mężczyzn, ale przedstawiono ją tak ogólnikowo, że trudno wniknąć w istotę tego problemu. Można domniemywać, że Brandon i Phillip chcieli w ten straszny sposób pomóc swojemu przyjacielowi (na powrót połączyć go z jego ukochaną, likwidując przeszkodę w postaci jej narzeczonego), ale tego pierwszego trudno podejrzewać o interesowanie się kłopotami innych, a cóż dopiero o wewnętrzną potrzebę niesienia im pomocy. Twórcy nie pozostawiają nas jednak bez motywu zabójstwa – wskazówki są bardzo czytelne, jeśli chodzi o Brandona, z Phillipem bowiem sprawa jest bardziej skomplikowana. Być może dla niego związek Kennetha i Janet jest tak ważny, że uznał, iż cel uświęci środki, a może po prostu zrobił to dla Brandona, może to na nim przede wszystkim mu zależało. Na wspieraniu przyjaciela (partnera? Tak, ja też wychwyciłam w tym homoseksualny podtekst, ale nie wykluczam tego, że hmm... wyobraźnia mnie ponosiła?) w realizacji (chyba) jego planu popełnienia morderstwa UWAGA SPOILER doskonałego KONIEC SPOILERA. A może po prostu znalazł się on w złym miejscu o niewłaściwej porze, a że nie potrafił postawić się koledze... Niemniej, nawet jeśli wspomniany „trójkącik miłosny” nie miał żadnego znaczenia dla tej zbrodni, to naprawdę przydałoby się omówić to szerzej, bo tak nawet nie mogę być pewna, czy Kenneth faktycznie chciał wrócić do Janet i który z nich (David czy Kenneth) bardziej przyczynił się do rozpadu ich długoletniej przyjaźni. Mogę tylko się tego domyślać, a to nie to samo co pewność, którą to akurat w tym miejscu wolałbym mieć. I w ogóle wolałabym lepiej poznać wszystkich gości Brandona i Phillipa – nie dotyczy to tylko Ruperta Cadella, bo tutaj niedosytu nie miałam.

„Śmiertelna wyliczanka” Barbeta Schroedera trochę przypomina „Sznur” Alfreda Hitchcocka. Powodem może być to, że obie te historie ponoć zainspirował zbrodniczy czyn dwóch autentycznych postaci: Nathana Freudenthala Leopolda Jr. i Richarda Alberta Loeba. Ich osobowości w jakimś stopniu pewnie też i właśnie to przede wszystkim sprawiło, że oglądając „Sznur” myślałam o „Śmiertelnej wyliczance” (motyw zabójstwa również, ale to uważam za mniej charakterystyczne). Brandon przypomniał mi Richarda Haywooda, a Phillip kojarzył mi się z Justinem Pendletonem, ale nie sądzę, żeby Barbet Schroeder zapożyczał ze „Sznura”. Bardziej skłaniam się ku temu, że rzeczone podobieństwa wynikały z tego autentycznego, z życia wziętego źródła obu tych opowieści (historii Nathana Freudenthala Leopolda Jr. i Richarda Alberta Loeba). Brandon tak jak Nathan Leopold Jr. jest urzeczony koncepcją nadczłowieka Friedricha Nietzschego. Uważa, że wartości moralne, na przykład takie jak dobro i zło, to pojęcia względne, z czego można wysnuć wniosek, że żadne granice dla niego nie istnieją. Zresztą Brando jasno daje do zrozumienia, że nawet jeśli zasady moralne są obiektywne to istnieją ludzie (nadludzie), którzy przez swoją wyższość intelektualną są ponad moralnością. Jednym z najciekawszych momentów „Sznura” jest intelektualna debata toczona na przyjęciu zorganizowanym w apartamentowcu Brandona i Phillipa. Z powodu myśli formułowanych przez Ruperta Cadella. Myśli, które osłabiają wiarę widza w tę postać, każą powątpiewać w czystość jego zamiarów. Morderstwo jako sztuka z prawem dla nielicznych. Przyzwolenie niektórych jednostkom na zabijanie wybranych przez nich osób, co miałoby chyba stanowić dzieło sztuki, podziwiane przez maluczkich. To wymarzona przyszłość Brandona, ale ma się powody, by przypuszczać, że Cadella również. Z drugiej jednak strony wiemy, że Rupert jest intelektualistą, człowiekiem, który to poprzez takie prowokacje pobudza umysły swoich słuchaczy, zmuszając ich do zaciętej dyskusji, bo w takich wypadkach zwykle następuje między nimi podział. Każdy ma swój pogląd na daną sprawę i właśnie na ścieraniu się tych poglądów Cadellowi może zależeć. Może, a może, o zgrozo, w czasach studenckich zaraził on (umyślnie czy nie) Brandona swoją groźną filozofią. „Sznur” to taka dosyć wyczerpująca i całkiem zajmująca analiza psychologiczna zimnokrwistego (Brandon okazuje emocje, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że to gra na użytek osób niewtajemniczonych w to czego dopuścił się tuż przed swoim przyjęciem, że w ten sposób ukrywa przed nimi swoją prawdziwą naturę, że to coś w rodzaju maski), wyrachowanego, cynicznego oprawcy, jego mentora Ruperta Cadella i oczywiście wspólnika. Bo Phillipowi też poświęcono sporo uwagi. Mężczyzna ten jest zupełnym przeciwieństwem Brandona. Nie jest tak jak jego współlokator, wyzuty z empatii (wręcz przeciwnie), targają nim wyrzuty sumienia, których nijak nie potrafi zamaskować. Głęboko żałuje tego, co stało się tuż przed przyjęciem – widać, że zrobiłby wszystko, by móc cofnąć czas i ocalić Davida. I boi się konsekwencji, drży na myśl o karze, jaka go spotka, jeśli komuś uda się odkryć prawdę. Brandon nie ma takich obaw, a przynajmniej nie widać tego po nim. Jest całkowicie zrelaksowany, wręcz radosny, podczas gdy jego wspólnika autentycznie zżerają nerwy. Wygląda to tak, jakby Phillip był czymś na kształt tykającej bomby, jakby tylko krok dzielił go od pogrążenia ich obu. I bynajmniej nie trzyma się kciuków za to, by się opamiętał, nie śledzi się tego z nadzieją, że Phillipowi uda się wziąć w garść, tylko wręcz wypatruje się jego wybuchu. Spowiedzi Phillipa, która być może zaowocuje zasłużoną karą dla niego i Brandona. Ale tego pewni być nie możemy, tym bardziej, że postawa Ruperta Cadella jest tak niejednoznaczna. Nie ma się absolutnej pewności, jak ten mężczyzna zareagowałby na taką rewelację, gdyby faktycznie została ona wyartykułowana. Tak, wątpliwości powinny dręczyć widzów aż do ostatniego „aktu” „Sznura”, ale podejrzewam, że większość współczesnych odbiorców, mimo wszystko, będzie się skłaniać ku tej, jak później się okaże, właściwej ścieżce. I to był dla mnie kolejny, obok pobieżnego zarysowania niektórych wprowadzonych w scenariusz wątków i jak na Hitchcocka niezbyt silnego napięcia, mankament „Sznura”. Brak dogłębnie zaskakujących zwrotów akcji. Przydałby się chociaż jeden zapadający w pamięć, wywracający wszystko do góry nogami twist – to dałoby mi już sporo satysfakcji, więcej takich momentów naprawdę nie potrzebowałam. A nie dostałam nawet tego. Ani jednej takiej niespodzianki. Chociaż, haha, tutaj właśnie miałam swoje zaskoczenie. Zaskakujące było mianowicie to, że Alfred Hitchcock nakręcił film pozbawiony zaskakujących albo chociaż zauważalnie do tego dążących momentów. Udało mi się na przykład przewidzieć zwrot akcji zaserwowany pod koniec „Marnie”, i to dużo wcześniej, ale widziałam większe starania ze strony twórców w kierunku ukrycia przed widzami tego faktu. W „Sznurze” nie przykładano się do tego tak bardzo – starania owszem były, ale doprawdy słabiutkie. Takie coś wielu współczesnych widzów wbić w fotele nie może, ale już publikę końca lat 40-tych XX wieku mogło. Nie wiem jak wtedy było, ale wcale nie zdziwiłoby mnie, gdyby okazało się, że wówczas końcówka „Sznura” robiła wrażenie. Na wielu krytykach wiem, że nie, ale pozostałych widzach? Możliwe.

„Psychoza”, „Marnie”, „Ptaki”, „Zawrót głowy”, „Rebeka”, „Szał”, „Okno na podwórze” - według mnie te filmy wyszły Alfredowi Hitchcockowi lepiej od „Sznura”. Większość z nich nawet dużo lepiej. Dlatego jeśli ktoś mnie pytałby o zdanie to radziłabym sięgnąć po „Sznur” dopiero po zapoznaniu się z tamtymi, wyżej wymienionymi, produkcjami. Nastawiając się na coś mniej emocjonującego. Ale jak się jest fanem thrillerów i/lub kryminałów (według mnie omawiany film można klasyfikować i tak, i tak), zwłaszcza tych starszych, to obejrzeć „Sznur” po prostu trzeba. Bo choć nie uważam tego za jedno z najlepszych przedsięwzięć Alfreda Hitchcocka to nie mogę powiedzieć, że żałuję tego wyboru. Film, moim zdaniem, niezły. Tylko tyle - akurat po tym reżyserze spodziewam się czegoś więcej. I aż tyle, bo nie miałam problemów z dotarciem do napisów końcowych, a i przyjemność też z tego czerpałam. Umiarkowaną, ale to już coś, prawda?

niedziela, 16 grudnia 2018

„Mamo, umieram z miłości” (2016)

Studentka Leah Lewisohn z wzajemnością zakochuje się w młodej kobiecie imieniem Pearl, nie wiedząc, że jest wampirzycą. Matka Leah, Julie, nie jest zadowolona z faktu, że jej córka jest lesbijką, ale jeszcze bardziej niepokoi ją to, czego dowiaduje się na temat Pearl. Julie nabiera przekonania, że jej córka znalazła się w niebezpieczeństwie, chociaż nie zdaje sobie sprawy z tego, że dziewczyna Leah jest Nocną Wędrowczynią. Próbuje przekonać swoją córkę do zerwania tego związku, ale Leah nie chce tego słuchać. Tymczasem Pearl stara się trzymać z dala od swojej partnerki klan wampirzyc, do którego przynależy od czasu swojej przemiany. Nocne Wędrowczynie, które chcą, by Leah do nich dołączyła.

W 1996 roku ukazał się thriller Jorge'a Montesiego „Mother, May I Sleep with Danger?” (w Polsce znany pod tytułem „Śmiertelnie zakochany”), oparty na powieści Claire Rainwater Jacobs. Trudniąca się głównie aktorstwem Amber Coney po latach stworzyła scenariusz luźnego remake'u tamtego obrazu, wykorzystując pomysły innego aktora Jamesa Franco. Ten ostatni jest również producentem wykonawczym i zasilił obsadę nowej wersji „Mother, May I Sleep with Danger?” (polski tytuł: „Mamo, umieram z miłości”). W filmie wystąpili też Tori Spelling i Ivan Sergei, którzy brali udział w „Śmiertelnie zakochanym”. Reżyserii „Mamo, umieram z miłości” podjęła się Melanie Aitkenhead, a pierwszy pokaz filmu odbył się w Stanach Zjednoczonych, w czerwcu 2016 roku na kanale Lifetime.

„Śmiertelnie zakochany” opowiada o toksycznym związku młodej kobiety z agresywnym mężczyzną, a jego remake skupia się na miłości dwóch kobiet, z których to jedna jest wampirzycą. Z filmem Jorge'a Montesiego i powieścią Claire Rainwater Jacobs, obraz Melanie Aitkenhead nie ma wiele wspólnego. Połączenie jest bardzo luźne – według mnie tak bardzo, że spokojnie można było rozpowszechniać to w całkowitym oderwaniu od tamtych tytułów. „Mamo, umieram z miłości” oficjalnie sklasyfikowano jako thriller, ale moim zdaniem to hybryda thrillera i horroru. Telewizyjna produkcja Melanie Aitkenhead miała chyba nawiązywać do lesbijskich horrorów wampirycznych, które swoją ekspansję przeżywały w latach 70-tych XX wieku. Takie wrażenie odniosłam, chociaż z całą pewnością nie jest to godny kontynuator owej tradycji. „Mamo, umieram z miłości” to w gruncie rzeczy typowy filmik telewizyjny – poziom taki jak zazwyczaj, myślę więc, że dokonanie właściwego wyboru dla nikogo nie powinno być problemem. Najprawdopodobniej każdy zna zakres swojej tolerancji dla tego rodzaju obrazów, każdy wie, jak reaguje na standardowe pełnometrażowe filmy telewizyjne z XXI wieku (bo według mnie wcześniej dużo lepiej się w tej materii spisywano), z góry więc pewnie będzie wiedział, jakiego natężenia emocji i czy w ogóle spodziewać się po tym thrillerze/horrorze. Bo nawet jeśli opowieści o homoseksualnych wampirzycach nie są domeną telewizji, nawet jeśli ktoś dojdzie do, słusznego skądinąd, wniosku, że filmy grozy, czy to kręcone z myślą o małych ekranach, czy dopiero po zakończeniu zdjęć kupione przez jakąś stację telewizyjną, rzadko celują w taką tematykę, jaką proponuje nam „Mamo, umieram z miłości”, to uważam, że nie jest to jeszcze powód do formułowania wniosku, że mamy tutaj do czynienia dziełkiem odbijającym się od zwyczajowego poziomu współczesnych horrorów i thrillerów telewizyjnych. Scenariusz omawianego filmu oparto na motywie, który nader często pojawia się w telewizyjnych dreszczowcach. Tyle że najczęściej wygląda to tak: kobieta lub mężczyzna wchodzą w związek z osobą (człowiekiem z krwi i kości), która w jakiś sposób im zagraża, z czego oczywiście przez jakiś czas nie zdają sobie sprawy. I tak też to wyglądało w „Śmiertelnie zakochanym”, ale twórcy „Mamo, umieram z miłości” (być może sam James Franco) postanowili rzeczony wątek trochę urozmaicić. Pierwiastkiem wampirycznym, czyli elementem związanym przede wszystkim z horrorem (nie tylko, bo pamiętamy chociażby „Zmierzch” i jego kontynuacje, wspominane w tym filmie, oraz im podobne, które to horrorami trudno nazwać). Ale to nie jedyne odstępstwo od reguły, od zwyczajowych opowieści o niebezpiecznych związkach od razu trafiających na małe ekrany. Główna bohaterka „Mamo, umieram z miłości”, Leah Lewisohn (przeciętna kreacja Leili George) nie obdarza miłością kogoś, kto będzie ją krzywdził. A przynajmniej nie bezpośrednio, bo środowisko, w którym Pearl się obraca to już zupełnie inna sprawa. Nośnikiem zagrożenia jest także natura Pearl – widz ma prawo podejrzewać, że Leah już wkrótce wbrew sobie zostanie przemieniona przez swoją dziewczynę w żądną krwi nieśmiertelną bestię. Tutaj wampiry lubią nazywać siebie Nocnymi Wędrowcami, a właściwie to Nocnymi Wędrowczyniami, bo klan do którego przynależy Pearl składa się tylko z wampirzyc. UWAGA SPOILER Później jednak dołączy do nich jeden mężczyzna KONIEC SPOILERA. Ja tam wolę określenie Wiecznie Żywi, ale zostawmy nomenklaturę, bo to już dzielenie włosa na czworo.

Chciałabym myśleć, że wszystkie wynurzenia na temat horroru zawarte w „Mamo, umieram z miłości”, zwłaszcza te formułowane przez wykładowcę literatury, w którego wcielił się Ivan Sergei, miały kpić z akademickiego spojrzenia na ten gatunek. Z doszukiwania się przez uczonych metafor, których zwykli śmiertelnicy, a nawet twórcy tychże dzieł, znaleźć nie potrafią. Pewnie dlatego, że ich tam nie ma... Ale niestety wyglądało mi to tak, jakby autorzy tego projektu święcie wierzyli w to, że wszystkie potwory w horrorach są metaforą homoseksualizmu. Nauczyciel Leah jako przykład podaje hrabię Draculę, tytułową postać kultowej powieści Brama Stokera. Według niego wampir ten bez wątpienia był gejem, tak samo jak wszyscy pozostali antybohaterowie horrorów. A skąd ten wniosek? Bo tak jak homoseksualiści spotykają się oni z niezrozumieniem, ostracyzmem społecznym, nienawiścią być może zrodzoną z obawy przed innością. Mówcie co chcecie, ale według mnie to istny bełkot – kolejny przejaw coraz bardziej denerwującej mnie manii doszukiwania się przejawów homoseksualizmu niemalże wszędzie. I to zarówno przez osoby, które nie są wrogo nastawione do homoseksualistów, jak i te przepełnione nienawiścią do nich. „Mamo, umieram z miłości” na moje oko było odbiciem tej obsesji – a ściślej, tej niehomofobicznej, tej według mnie dotykającej osób, którzy zbyt usilnie starają się przekonać resztę społeczeństwa do tego, że homoseksualizm nie jest żadnym złem. Dlaczego mi to przeszkadza? Ano dlatego, że według mnie taka nachalność może dawać skutek odwrotny do zamierzonego, a czasami, jak w przypadku omawianego filmu, wpadać w coś, czego nie potrafię odbierać inaczej niż najczystszy absurd. Portret związku Leah i Pearl (taka sobie Emily Meade) na szczęście nie był tak wydumany, jak treści formułowane przez jednego z wykładowców tej pierwszej (który ewidentnie ma fioła na punkcie homoseksualizmu). Ot, zwyczajna miłość dwóch osób tej samej płci. Miłość, która dla nich jest zupełnie naturalna, ale już dla matki Leah, kreowanej przez Tori Spelling i Boba, studenta, który od jakiegoś czasu podkochuje się w głównej bohaterce filmu, ten związek bynajmniej naturalny nie jest. Twórcy nie zagłębiają się tutaj w zjawisko homofobii, nie snują opowieści o ludziach starających się zniszczyć związek dwóch kobiet dlatego, że nie potrafią pogodzić się z tym, że osoba na której im zależy jest lesbijką. Owszem, Julie, rodzicielka Leah, która od śmierci męża sama wychowuje swoją córkę, nie jest z tego zadowolona. Właściwie to ta wiadomość mocno ją szokuje, ale zaczyna interweniować dopiero wtedy, gdy zyskuje powody do przypuszczeń, że bezpieczeństwo Leah jest zagrożone, że Pearl może doprowadzić do zguby jej córkę. Oczywiście, to, że Julie nie potrafi zaakceptować seksualnej preferencji swojej córki nie jest bez znaczenia – gdyby chodziło o chłopaka pewnie nie rzuciłaby się tak chętnie na mętne doniesienie Boba – ale do działania istotnie popycha ją dopiero podejrzenie, że Pearl może wyrządzić jakąś krzywdę jej córce. Julie nie wie, że ta dziewczyna jest wampirzycą, zresztą Leah też przez długi czas nie zdaje sobie z tego sprawy, ale ta pierwsza nie potrzebuje tej wiedzy, by działać. Czyli starać się pozyskać dowody obciążające Pearl, odkryć jej prawdziwe zamiary względem Leah i przekonać swoją córkę do zerwania tego, według niej, toksycznego związku. I w pewnym sensie faktycznie takie jest, ale niekoniecznie w takim, o jakim myśli Julie. Pearl sprowadza niebezpieczeństwo na Leah, ale wiele wskazuje na to, że to nie ona nim jest, tylko klan wampirzyc, do którego należy od momentu swojej przemiany w Nocną Wędrowczynię. Montaż niektórych sekwencji zwraca uwagę – migawki, spowolnienia, „wędrujące ujęcia” panoramy miasta – w ucho wpadają też nastrojowe utwory składające się na ścieżkę dźwiękową, ale na iście upiorny klimat osaczenia jednostki bądź jednostek przez krwiożercze bestie radzę się nie nastawiać. Atmosfera jest co prawda trochę mroczniejsza od tej osnuwającej bodaj większość telewizyjnych dreszczowców, a nawet sporą część takowych horrorów, ale rozpatrując to szerzej, na tle całej kinematografii grozy, pod tym kątem „Mamo, umieram z miłości” i tak wypada bardzo grzecznie. Pod wszystkimi innymi także, choć podejrzewam, że te osoby, które nie przywykły do kina gore mogą się z tym nie zgodzić, po zobaczeniu wampirów w akcji. Trochę substancji całkiem znośnie imitującej krew się pojawia, ale na osobach choćby tylko średnio zaznajomionych z krwawym horrorem pewnie nie wywrze to żadnego wrażenia. Tak samo zresztą jak charakteryzacja Nocnych Wędrowców UWAGA SPOILER (może poza epilogiem) KONIEC SPOILERA, ale to już niekoniecznie będzie przez wielu odbierane na niekorzyść filmu, bo wiem, że duża część miłośników kina grozy uważa, że w kreacjach wampirów minimalizm jest jak najbardziej wskazany.

Jeśli nie żywi się dużej niechęci do telewizyjnych thrillerów i horrorów to można „Mamo, umieram z miłości” w reżyserii Melanie Aitkenhead obejrzeć. Można też spokojnie to sobie odpuścić. Bo, przynajmniej według mnie, jest to tego rodzaju twór, na którym ta konkretna grupa osób nie powinna się jakoś szczególnie męczyć, ale i wątpię, żeby seans tego obrazu zakończyli oni z przeświadczeniem, że był to jeden z lepszych filmowych wyborów dokonanych przez nich w ostatnim czasie. Takie sobie coś do bezmyślnego pogapienia się i zapomnienia, bo nie mam wątpliwości, że historia ta szybko wyparuje z pamięci jej odbiorców. Właśnie taki jest to film.