W Londynie grasuje seryjny morderca kobiet, który gwałci i dusi swoje
ofiary krawatem. Tymczasem Richard Blaney zostaje zwolniony z pracy w pubie.
Zdesperowany spotyka się ze swoją byłą żoną, Brendą, która prowadzi biuro matrymonialne.
Kobieta zaprasza go na kolację, a nazajutrz zostaje odnaleziona martwa w swoim
biurze. Policja nie ma wątpliwości, że padła ofiarą tak zwanego Krawaciarza. Śledczy
stosunkowo szybko zyskują rysopis mężczyzny, z którym widziano ją poprzedniego
dnia i dowiadują się, że podejrzany jest jej byłym mężem. Zaalarmowany
doniesieniami prasowymi Richard Blaney zwraca się o pomoc do kilku znajomych, którzy
wierzą w jego niewinność. Mężczyzna zamierza ukrywać się przed
przedstawicielami organów ścigania dopóki nie znajdą prawdziwego mordercy.
Scenariusz „Szału” został napisany przez Anthony’ego Shaffera, późniejszego
scenarzystę między innymi „Kultu” z 1973 roku, na podstawie powieści Arthura La
Berna pt. „Goodbye Piccadilly, Farewell Leicester Square”. Za reżyserię „Szału”
odpowiadał sam Alfred Hitchcock, ale ranga artysty nie miała wpływu na odbiór
filmu przez autora literackiego pierwowzoru, który utyskiwał na liczne zmiany w
stosunku do oryginału. Niektóre źródła wskazują, że La Bern pisząc swoją
powieść nieco inspirował się działalnością seryjnego mordercy zwanego Jack the
Stripper, który grasował w Londynie w latach 1964-1965 i rzeczywiście pewnych
podobieństw można się doszukać, ale nie mam pewności, że La Bern rzeczywiście czerpał
z sylwetki tego prawdziwego zabójcy. Opinia publiczna nie podzieliła
negatywnego nastawienia pisarza do „Szału” Hitchcocka – film dostał kilka
nominacji do Złotego Globu i wielkie uznanie zarówno krytyków, jak i zwykłych
widzów.
Gdzieś kiedyś rzuciła mi się w oczy wypowiedź przypisywana Alfredowi Hitchcockowi,
w której zdradzał, że jednym ze skuteczniejszych sposobów budowania napięcia
jest pokazanie widzowi zagrożenia, co pociąga konieczność rezygnacji z elementu
zaskoczenia. Przedstawił to na przykładzie parki siedzącej w restauracji przy
stoliku, pod którym spoczywa tykająca bomba. Gdyby wybuchła nagle, bez
uprzedniego poinformowania odbiorców, że została tam ulokowana twórcy filmu
mogliby liczyć na efekt zaskoczenia, ale nie udałoby im się wcześniej
wygenerować stosownego napięcia. Natomiast pokazując bombę na długo przed detonacją
odbiorcy bardziej emocjonalnie odbieraliby rzeczoną sekwencję. Przytaczam tę
rzekomą wypowiedź Alfreda Hitchcocka tylko dlatego, że wydaje mi się, iż w „Szale”
zastosował się do właśnie tej zasady, poprzez szybkie ujawnienie tożsamości
sprawcy. Zabieg dosyć rzadki w thrillerach bazujących na policyjnych
śledztwach, a jeszcze rzadszy w dreszczowcach, w których przez długi czas jedynym
podejrzanym jest główny bohater. Czołowy wątek scenariusza Shaffera zasadzał
się na poszukiwaniach Richarda Blaney’ego (dobra kreacja Jona Fincha),
podejrzewanego o dokonanie serii morderstw w Londynie. Zarys osobowości
głównego bohatera w pierwszej partii „Szału” każe przypuszczać, że jest
idealnym kandydatem na bezwzględnego dusiciela kobiet. Po stracie pracy w pubie
mężczyzna spotyka się ze swoją byłą żoną, Brendą, która prowadzi prosperujące
biuro matrymonialne. Podczas rozmów z nią uwidacznia się sfrustrowanie Richarda
spowodowane kiepską sytuacją finansową oraz słowna agresja w stosunku do
wyrozumiałej Brendy. Mężczyzna ma skłonność do gniewnych wybuchów, których
celem jest nieponosząca żadnej winy za jego aktualne położenie była żona. Jak szybko
się okazuje portretowanie niepokojących zachowań głównego bohatera nie służy
uczulaniu widzów na jego postać, nie ma na celu zasygnalizować im, że może
ponosić winę za morderstwa popełniane w mieście przez maniaka seksualnego.
Przewrotna sekwencja mająca miejsce nazajutrz po kolacji Brendy z Richardem
zdradza tożsamość sprawcy, tym samym dając widzom do zrozumienia, że „Szał” nie
wpisuje się w poczet dreszczowców, które mają wykrzesać z nas podejrzliwość do
głównego bohatera. Zabieg ryzykowny i swoją drogą wspomniany ustęp został całkiem
zabawnie sfinalizowany (widokiem twarzy uduszonej kobiety z groteskowo się
prezentującym językiem na wierzchu), ale pomylą się ci, którzy pomyślą, że to
zagranie wyjałowi kolejne partie „Szału” z wszelakiego napięcia. Alfred
Hitchcock bowiem z wprawą godną mistrza, którym przecież był (jest), prezentuje
nam praktyczne zastosowanie wyżej wspomnianej zasady budowania napięcia. Jak się
okazuje, aby natchnąć kilka scen pożądanym dramatyzmem najlepiej było wyjawić
widzom nazwisko dusiciela – gdyby tego nie uczyniono jego spotkanie ze znajomą Richarda,
Babs Milligan i samym Blaney’em mniej domyślny widz zapewne śledziłby bez
jakichkolwiek żywszych emocji. I nie dostalibyśmy tej niezapomnianej,
perfekcyjnie zrealizowanej i obmyślanej sceny rozgrywającej się w samochodzie
dostawczym pełnym worków z ziemniakami, wśród których morderca ukrył ciało
kobiety. Jego perypetie w poruszającym się pojeździe, podczas których w
tajemnicy przed kierowcą próbuje usunąć dowody mogące go pogrążyć, są mocno
komiczne, ale nie brakuje im również aury dramatyzmu, swoistego tragicznego
posmaczku. Co wcale nie jest łatwą sztuką – właściwe oddanie (idealnie
zbilansowane) na ekranie tragikomicznych akcentów dla wielu twórców jest
praktycznie nieosiągalne, ale jak widać na przykładzie wspomnianej sekwencji
dla Alfreda Hitchcocka to żaden problem.
Choć fabuła „Szału” nie obfituje w makabryczne, diablo dynamiczne, czy choćby
zaskakujące wydarzenia wprost nie można oderwać oczu od ekranu głównie za
sprawą niewymuszonego wyłuszczania całej historii i towarzyszącego jej klimatu.
Twórcom udało się natchnąć „Szał” specyficzną, surową angielską aurą z
perfekcyjnie wyważoną mroczną kolorystyką i klimatyczną ścieżką dźwiękową.
Początkowo Hitchcock chciał, żeby za oprawę audio odpowiadał Henry Mancini, ale
jego kompozycja przypominała mu dzieła Bernarda Herrmanna. Reżyser zwolnił więc
Manciniego uprzednio ponoć mówiąc mu, że gdyby chciał Herrmanna to by go
zatrudnił. Ostatecznie wybór padł na Rona Goodwina, który moim zdaniem idealnie
wywiązał się ze swojego zadania – jego utwory natchnęły trzymające w napięciu
sekwencje odpowiednią złowrogością. Drugim wymienionym przeze mnie elementem,
który uważam za udany jest narracja, sposób w jaki twórcy portretują
poszczególne wydarzenia. Fabuła skupia się zarówno na zaszczutym głównym
bohaterze, szukającym pomocy u znajomych oraz mordercy, jak i śledczym pracującym
w Scotland Yardzie, który prowadzi sprawę Krawaciarza i ma poważny problem z
kulinariami żony, wzbogacając oba te wątki skutecznym dowcipem i dramatyzmem
uwidaczniającym się nie tylko za sprawą okrutnych mordów z wykorzystaniem
pomysłowego narzędzia zbrodni, ale również wyraźnie przebijającego z warstwy
tekstowej przesłania. Głoszącego, jak bardzo jedno wydarzenie może zmienić
życie człowieka i jak łatwo można wrobić kogoś w zbrodnie, zamieniając jego
egzystencję w ciąg panicznych ucieczek, z krótkimi przystankami u znajomych. W
tym miejscu muszę wspomnieć o postaci Hetty Porter, w którą wcieliła się jak
zwykle doskonała Billie Whitelaw (fani kina grozy mogą ją kojarzyć z między
innymi „Nocnymi widmami” i „Omenem”). Mąż kobiety oferuje poszukiwanemu
Richardowi chwilowe schronienie, co nie spotyka się z jej aprobatą. Hetty jest
wszak przekonana, że przyjaciel jej małżonka jest winny zbrodni, które się mu
przypisuje, co jest przyczynkiem do zapadających w pamięć emocjonalnych,
zaczepnych odzywek kobiety, których jednak ku mojemu ubolewaniu było zbyt mało.
Z przyjemnością dłużej popatrzyłabym sobie na bezbłędny warsztat „pani Baylock”.
Na wzmiankę zasługuje również wybór ofiar, a ściślej dwóch kobiet zamordowanych
przez Krawaciarza, bo z tego akcentu przebija bodaj jedyny element zaskoczenia.
Same sceny mordów sportretowano bardzo oszczędnie, stawiając raczej na swoisty artyzm
(szybki montaż i duże zbliżenia na narzędzie zbrodni zaciskające się na szyjach
ofiar oraz fragmenty ciał oprawcy i ofiar), a nie makabrę – i dobrze, bo
skorzystanie z takich środków wyrazu okazało się bardziej widowiskowe niż
niejedna znana mi obficie oblana posoką, odstręczająca sekwencja. Na miejscu
Hitchcocka zmieniłabym jedynie zakończenie – nie doskonale oddane ciało
zamordowanej, a uprzednio sponiewieranej nagiej kobiety tylko wydźwięk finału, UWAGA SPOILER który moim zdaniem
niepotrzebnie podnosił na duchu. A przecież można to było zamknąć w dużo
bardziej tragiczny sposób KONIEC
SPOILERA.
„Szał” na pewno nie będzie moim ulubionym filmem Alfreda Hitchcocka. Wyżej
sobie cenię „Psychozę”, „Marnie”, „Ptaki”, „Zawrót głowy” i „Rebekę”, ale na
tle całego gatunku, jakim jest thriller omawiana pozycja i tak prezentuje się bardzo
dobrze. Nie jest to co prawda produkcja przeznaczona dla wielbicieli
klasycznych opowieści o seryjnych mordercach, w których tożsamość sprawcy jest
utrzymywana w tajemnicy przed widzami i w których uczulałoby się nas na postać
głównego bohatera. Nie jest to dreszczowiec, którego nadrzędnym zadaniem byłoby
zaskakiwanie widza wymyślnymi zwrotami akcji. Alfred Hitchcock stawia tutaj na
inne, rzadziej spotykane formy przekazu i w sumie dzięki temu generuje większe
napięcie, niż niejeden reżyser ściśle trzymający się wyświechtanej narracji.
SZAŁ to trzeci po "Ptakach" i "Psychozie" mój ulubiony film Hitchcocka. Jak rzadko, wczesne ujawnienie tożsamości sprawcy podkręcało jeszcze bardziej napięcie :)
OdpowiedzUsuńNo i ten upiorny wór na ziemniaki. Brrr...