Jackie
i Julie przyjeżdżają do domu w lesie należącego do tej
pierwszej, by uczcić pierwszą rocznicę ślubu. Na początku dobrze
się bawią, i nawet gdy Jules poznaje nowe fakty z życia swojej
żony szybko wybacza jej to, że wcześniej nie została w nie
wtajemniczona. Wkrótce jednak Jackie diametralnie się zmienia. Ku
przerażaniu i niezrozumieniu Julie jej ukochana próbuje ją zabić.
Kiedy pierwsza próba morderstwa nie powodzi się, doskonale znająca
te dzikie tereny kobieta rozpoczyna polowanie na okaleczoną
partnerkę. Na osobę, która obdarzyła ją bezgraniczną miłością,
która była gotowa zrobić dla niej prawie wszystko. Nie była za to
przygotowana na koszmar, jaki postanowiła zgotować jej osobą,
którą dotychczas uważała za miłość swojego życia.
Colin
Minihan to jeden z członków duetu tworzącego pod nazwą The
Vicious Brothers (drugim jest Stuart Ortiz). Razem do tej pory
wyreżyserowali tylko jeden film, horror „Tropiciele mogił”, ale
napisali scenariusze jego sequela, „Extraterrestrial” i już pod
własnymi nazwiskami „Krwi na piasku”. Te dwa ostatnie obrazy
wyreżyserował sam Colin Minihan. Doceniony przez krytyków
kanadyjski film „Zabij i żyj” to samodzielne dzieło Minihana. W
sensie: sam stworzył scenariusz i sam zasiadł na krześle
reżyserskim, w efekcie dając miłośnikom szeroko pojętego kina
grozy coś, co można traktować jak hołd dla umiarkowanie krwawego
horroru, ale równie dobrze można rozpatrywać go w kategoriach
thrillera.
Backwoods
horror? Survival? Thriller psychologiczny? Według mnie
echa wszystkich tych rodzajów kina dosyć głośno wybrzmiewają w
„Zabij i żyj”. W filmie, który przypomniał mi, że
umiarkowanie krwawy horror jeszcze nie umarł, że całkowicie nie
zapomniano jeszcze o wielbicielach takich produkcji i co równie
ważne, że na tym poletku można jeszcze stworzyć coś
wartościowego (z mojego punktu widzenia, rzecz jasna). Takich
zgrabnych rąbanek w dzisiejszych czasach powstaje stanowczo za mało
i owszem, owa posucha mogła mieć dodatni wpływ na moją ocenę
„Zabij i żyj” - „na bezrybiu i rak ryba”, ktoś mógłby
zauważyć. Ale mogę zagwarantować, że nawet jeśli moja tęsknota
za umiarkowanie krwawym kinem grozy miała jakieś znaczenie dla
mojego odbioru najnowszego filmu Colina Minihana to na pewno było
ono niewielkie. Brittany Allen i Hannah Emily Anderson, odtwórczynie
czołowych ról w „Zabij i żyj” (obie wystąpiły w „Pile: Dziedzictwie” i obie mają już doświadczenie w aktorstwie, choć
ta pierwsza większe) właściwie nie pozwalały mi odrywać od nich
wzroku. Jako że wprost uwielbiam filmowe (literackie zresztą też)
kobiece czarne charaktery wydawać by się mogło, że Jackie miała
u mnie łatwiej, ale nie do końca tak jest. Od odtwórczyni tego
rodzaju postaci oczekuję charyzmy, nierejestrowanej gołym okiem,
ale wyczuwalnej iskry, która będzie miała działanie zarazem
odpychające jak przyciągające. Ale to nie wszystko. Bo jeśli po
drugiej stronie barykady też umieszcza się kobietę, a ja nie czuję
tych fascynujących wyładowań elektrycznych pomiędzy nimi to całe
ich starcie zazwyczaj przyjmuję z dużą obojętnością. Jakkolwiek
by się ono nie prezentowało. Krótko: w takich filmach aktorstwo ma
dla mnie duże znaczenie, a Brittany Allen i Hannah Emily Anderson
nie dały mi absolutnie żadnych powodów do narzekań. Tak naprawdę
to otrzymałam od nich więcej niż dość. Fabuła natomiast... no
cóż dla poszukiwaczy oryginalności Colin Minihan najpewniej tego
filmu nie kręcił, a że ja się do nich nie zaliczam to zupełnie
mi to nie przeszkadzało. Swoją historię zbudował na doskonale
znanym kinomaniakom motywie konfrontacji dwóch osób przebywających
w jakimś oddaleniu od innych ludzi. Scenarzysta i zarazem reżyser
„Zabij i żyj” wybrał las, terytorium, z którym każdy
długoletni miłośnik horrorów zdążył już się doskonale
zaznajomić. Las pośrodku którego znajduje się jezioro, nieopodal
którego z kolei przycupnął drewniany, z zewnątrz pomalowany na
zielono dom, który Jackie odziedziczyła po rodzicach. Po drugiej
stronie jeziora natomiast mieszkają najbliżsi sąsiedzi dwóch
kobiet, które postanowiły spędzić swój rocznicowy weekend
(pierwsza rocznica ślubu) w tych ostępach. To pozostający w
związku małżeńskim Sarah i Daniel: kobieta, która dobrze zna
Jackie (tyle że pod innym imieniem) i mężczyzna, który będzie
miał okazję po raz pierwszy ją zobaczyć i samemu ocenić
zasadność podejrzeń od lat żywionych przez Sarah względem jej
niegdysiejszej przyjaciółki. Colin Minihan nie przedłużał
zanadto wstępu, nie rozkręcał akcji w tempie ślimaczym, ale też
nie pozwolił by widz wkroczył w tę opowieść z pozycji osoby
niewystarczająco zaznajomionej z postaciami. Silnie skontrastowana
kolorystyka zdjęć Davida Schuurmana podkreśla naturalne piękno
leśnego krajobrazu, ale nie wydobywa z tej scenerii tyle mroku, ile
chciałoby się dostać od horroru czy thrillera (moim zdaniem to
hybryda). Sytuację na szczęście uratowało towarzyszące mi już
od pierwszych scen filmu poczucie zaszczucia i wyalienowania.
Emocjonalne napięcie wzmagające się z minuty na minutę, które
zawdzięczałam także warstwie wizualnej (dźwiękowej zresztą
też), nie tylko fabule. Bo horror/thriller wcale nie musi być
przesycony mrokiem, żebym jak na szpilkach mogła śledzić rozwój
akcji – jak się okazuje nawet takie silnie skontrastowane, ładne,
a nie odpychające, złowieszcze, ponure zdjęcia mogą czynnie
uczestniczyć w budowaniu i intensyfikowaniu napięcia.
„-
Co zmieniło cię w tego potwora?
-
To natura, nie wychowanie.”
Mogę
się założyć, że wielu odbiorców „Zabij i żyj” będzie
wyrzucało Julie i Jackie (a zwłaszcza tej pierwszej) nielogiczne
zachowania. Nieprzemyślane, skrajnie ryzykowne posunięcia, których
to nie będą w stanie umotywować. Wieloletnich miłośników
wszelkiej maści mniej czy bardziej krwawych horrorów, ze
szczególnym wskazaniem na slashery, nie powinno to dotyczyć.
Przede wszystkim oni bowiem docenią tego typu zagrywki Colina
Minihana. Mogę się mylić, ale mnie wyglądało to jak celowy
zabieg scenarzysty i zarazem reżysera, odbierałam to jako swego
rodzaju hołd dla rąbanek z dawnych lat (zwłaszcza slasherów)
i zarazem próbę reaktywacji tego, co chyba tylko w oczach ich
największych fanów wypada tak bardzo urokliwie (zresztą większość
z tychże zachowań moim zdaniem można usprawiedliwić paniką w
przypadku Julie i nadmierną pewnością siebie jeśli chodzi o
Jackie). Doskonale widać że Minihan dobrze zna reguły, jakimi
rządzi się umiarkowanie krwawy horror osadzony w leśnej scenerii -
że traktuje je zarazem poważnie, jak z niejakim dystansem (w
scenariuszu nie brakuje czarnego humoru, nieprzejaskrawionego,
akuratnego, takiego, który na mnie zawsze działał) – i to samo
można powiedzieć o thrillerze psychologicznym, który najsilniej
uwidacznia się w wątku znanym choćby z powieści „Misery”
Stephena Kinga i/lub filmu powstałym na jej kanwie w reżyserii Roba
Reinera. To prawda, Jackie chce zabić swoją żonę Julie, to jest
jej główny cel, ale „Zabij i żyj” to nie tylko polowanie na
wcześniej poważnie okaleczoną kobietę toczące się w lesie
znacznie oddalonym od skupisk ludzkich (wsi, miasteczek, miast), ale
również rozgrywka psychologiczna pomiędzy rasową psychopatką i
kobietą, która dotąd uważała ją za miłość swojego życia.
Colin Minihan wykazuje się tutaj znajomością definicji osobowości
dyssocjalnej. Jackie, jak na psychopatkę przystało, jest wyzuta z
empatii, na związki z innymi ludźmi patrzy jedynie w kategoriach
ich przydatności dla siebie, a na to, co zdrowych ludzi w najlepszym
przypadku przyprawia o szybsze bicie serca, jej organizm w ogóle nie
reaguje. Jackie to też typ przestępcy zorganizowanego UWAGA
SPOILER seryjnej morderczyni, głównie kobiet: swoich
przyjaciółek, kochanek, żon KONIEC SPOILERA. Jest
inteligentna, pewna siebie i charyzmatyczna. Wykazuje się
ponadprzeciętną znajomością pracy organów ścigania i
wykorzystuje tę wiedzę do maksymalnego zminimalizowania ryzyka
posądzenia jej o zabójstwo Jules. Co więcej, gdy jej pierwotny
plan się nie powodzi (tutaj od razu pomyślałam o „Revenge”
Coralie Fargeat, aczkolwiek w wydaniu Minihana to było bardziej
realistyczne, bo i stylistyka „Zabij i żyj” jest inna, nie tak
przejaskrawiona), Jackie nie „ucieka z podkulonym ogonem”, nie
poddaje się, nie traci zimnej krwi, nie panikuje, tylko rozpoczyna
to, w czym czuje się wprost wybornie, czyli polowanie. Tym razem
jednak nie na zwierzynę tylko na swoją własną żonę. W „Zabij
i żyj” jest kilka umiarkowanie krwawych ujęć, ale efekt nieco
psuje substancja mająca udawać posokę, bo więcej tu różu niż
czerwieni. Rozczłonkowywanie ofiary mogło być chociaż troszkę
mocniejsze (od razu po uderzeniu w ciało następuje cięcie,
przeskok kamery na inny fragment pomieszczenia), ale już poranionemu
ciału Jules możemy się w miarę dokładnie przyjrzeć – nawet
złamany palec i najpoważniejsza rana, na brzuchu, w pewnych
momentach wypełniają ekran, a prawdziwą wisienką na torcie dla
miłośnika umiarkowanie krwawych horrorów powinien być zabieg
naprędce przeprowadzony przez Julie na jej własnym ciele. Myślę,
że trzeba też wspomnieć o tym, że w „Zabij i żyj” pojawia
się sekwencja, która po prostu nie może nie kojarzyć się z
„Funny Games” Michaela Hanekego, a wziąwszy pod uwagę moment, w
którym antagonistka patrzy prosto na nas można domniemywać, że
nie był to przypadek, że Colin Minihan w pełni świadomie
nawiązywał do tego arcydzieła światowej kinematografii. Radzę
jednak nie nastawiać się na taki gwałt na umyśle, jaki
(przynajmniej u części widzów) dokonuje wspomniane dzieło
Hanekego i jego remake, bo „Zabij i żyj” to zdecydowanie
delikatniejsze kino. Niesiejące takiego spustoszenia w głowach
odbiorców, ale to wcale nie znaczy, że niegodne polecenia fanom tak
horrorów, jak thrillerów o psychopatach. Tutaj o psychopatce
działającej w odizolowanym od cywilizacji, malowniczym zakątku
Kanady. Ale finał mógłby być lepszy. UWAGA SPOILER I nie
chodzi o dobrowolny powrót Jules do koszmaru, z którego ledwo udało
jej się wyrwać, bo według mnie Minihan chciał w ten sposób
odnieść się do tradycji final girl, kobiety, która już
się nie boi, którą wcześniejsze przejścia tak zahartowały, że
może wreszcie stawić czoła złu zamiast przed nim uciekać. A
piszę o tym, bo jestem przekonana, że ta decyzja Jules spotka się
z największą krytyką widzów KONIEC SPOILERA. Rozczarowała
mnie ostatnia scena. Tylko ten moment. Tak, mojej satysfakcji nie
zmniejszyło nawet to, że w końcówce wreszcie zrobiono coś, o
czym myślałam od dawna, wręcz dziwiłam się, że jedna z tych
dwóch czołowych postaci tak późno o tym pomyślała. Bo jakoś
bardziej zależało mi na zobaczeniu czegoś takiego (tego czegoś,
czego się spodziewałam), niż na uderzeniu we mnie czymś na wskroś
zaskakującym.
Wątpię,
żeby znalazło się wielu długoletnich miłośników umiarkowanie
krwawych horrorów, do których „Zabij i żyj” nie zdoła
przemówić. Jakości XX-wiecznych rąbanek oczywiście nie należy
się spodziewać, ale jak na obecne standardy tego typu kina naprawdę
nie jest źle. Fani thrillerów psychologicznych też powinni dać
szansę temu obrazowi, ale tylko ci, którzy nie celują wyłącznie
w ambitniejsze pozycje tego gatunku. Ja natomiast, czyli osoba, która
nie ma dużych wymagań od kina grozy, oddana miłośniczka
umiarkowanie krwawych horrorów, mogę tylko pogratulować sobie
wyboru „Zabij i żyj”. Drugiej, po „Nieznajomych: Ofiarowaniu”,
tegorocznej rąbanki, którą oglądało mi się z prawdziwą
przyjemnością (jakkolwiek to brzmi, gdy mowa o filmie traktującym
o polowaniu na człowieka) – większą nawet niż w przypadku tej
pierwszej.
Za
seans bardzo dziękuję
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz