Stronki na blogu

środa, 13 listopada 2024

„Monster Summer” (2024)

 
Rok 1997. Na wyspie Martha's Vineyard w stanie Massachusetts dochodzi do serii zagadkowych zdarzeń z udziałem nieletnich. Dzieci i młodzież wpadają w stan bliski katatonii, a lokalna policja tłumaczy to jako rezultat niepowiązanych ze sobą nieszczęśliwych wypadków. Przyjaciel jednej z ofiar, aspirujący dziennikarz kryminalny, nastoletni Noah Reed ma własną teorię na ten temat. Chłopak podejrzewa, że na wyspie grasuje najprawdziwsza czarownica, a pomocy szuka w najmniej spodziewanym miejscu. Na owianej złą sławą posesji należącej do domniemanego mordercy Gene'a Carruthersa, emerytowanego policjanta, który wprawdzie nie pozostawia Noahowi wątpliwości, że jego opowieści o wiedźmie polującej na małoletnich mieszkańców wyspy traktuje jak zwykłe bajki, niemniej po bliższym przyjrzeniu się sprawie, zgadza się, że sprawa wymaga porządnego śledztwa. Senior i junior łączą siły w polowaniu na niezwykłego drapieżnika.

Plakat filmu. „Monster Summer” 2024, Pastime Pictures, Nickel City Pictures, Novo Media Group

W listopadzie 2021 roku ujawniono, że trwają prace nad przygodowym filmem fantasy, opartym na scenariuszu Corneliusa Uliano i Bryana Schulza zatytułowanym „Boys of Summer”, który będzie drugim pełnometrażowym osiągnięciem reżyserskim (po wydanym w 2020 roku komediodramacie „This Is the Year”) amerykańskiego aktora Davida Henrie'ego, zapowiadającego nostalgiczną opowieść retrospektywną przywołującą magię dzieciństwa. Walkę z potworami wzorowaną na starych baśniach i bajkach, które nie traktowały kilkulatków, jak niemowlaków. Dawały siłę dzieciom w konfrontacji z ich największymi lękami. Zdjęcia główne do „Boys of Summer” ruszyły w grudniu 2021 roku w Karolinie Północnej, a w maju 2024 roku opinia publiczna została poinformowana o zmianie tytułu na „Monster Summer”. Światowa premiera filmowej opowieści o hipotetycznej czarownicy żerującej na urokliwej wyspie w Nowej Anglii odbyła się w drugiej połowie września 2024 w DGA Theater w Los Angeles, a szeroka dystrybucja wystartowała w pierwszym tygodniu następnego miesiąca.

Porównywany do „Goonies” Richarda Donnera, „Łowców potworów” Freda Dekkera, „Super 8” J.J. Abramsa i „Stranger Things” Matta i Rossa Dufferów, intencjonalny powrót do popkulturowych korzeni. Bajek na dobranoc uczących małych słuchaczy przezwyciężania lęków, przygotowujących do życia w prawdziwym świecie, w którym aż roi się od „potworów”. David Henrie chciał dać dzieciakom coś, czego sam w ich wieku miał w nadmiarze - film grozy dla całej rodziny, a przynajmniej dozwolony dla młodszych nastolatków. W swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych „Monster Summer” dostał kategorię wiekową PG-13, co niektórzy mogą potraktować jako potwierdzenie restrykcyjnego podejścia do najmłodszych widzów, nadmiernej ostrożności w przekazywaniu treści tak strasznych... jak „Jaś i Małgosia” braci Grimm. Sami więc widzicie, że to poważna sprawa: to nie jest „Świnka Peppa” ani „Psi patrol”, tylko prawdziwie mroczna opowieść o kanibalu z haczykowatym nochalem. Właściwie tajemniczej istocie zamieniającej młodych ludzi w istoty przypominające zombie. W każdym razie główny bohater „Monster Summer” nie może się oprzeć skojarzeniom z „Nocą żywych trupów” George'a A. Romero, co boli go tym bardziej, że ofiarą domniemanej wiedźmy padł jego najlepszy przyjaciel. Nastoletni Noah Reed (przekonująca kreacja Masona Thamesa; m.in. „Czarny telefon” Scotta Derricksona), Ben Driskel, Eugene Wexler i Sammy Devers (też niezawodzący odpowiednio Noah Cottrell, Julian Lerner i Abby James Witherspoon, siostrzenica Reese Witherspoon) grają w tej samej drużynie baseballowej i zwykle wspólnie badają najbardziej podejrzane sprawy na wyspie Martha's Vineyard w stanie Massachusetts. W tę ostatnią działalność najbardziej zaangażowany jest Noah, syn tragicznie zmarłego dziennikarza śledczego, który marzy o realizowaniu się w tym samym zawodzie. Chłopak pragnie iść śladami ojca, ale redaktor naczelny lokalnej gazety, któremu Noah niestrudzenie podsuwa swoje sensacyjne artykuły, najwyraźniej się na niego uwziął. Zamiast pomóc ambitnemu chłopakowi, zachowuje się, jakby za punkt honoru postawił sobie zawrócenie Noaha z obranej drogi zawodowej. Sugeruje, że to nie jest jego powołanie, że zwyczajnie nie nadaje się na dziennikarza. Takie wrażenie najprawdopodobniej odnosi przyszły zdobywca Nagrody Pulitzera:), ale ciągle odrzucający jego teksty mężczyzna w rzeczywistości może wskazywać mu lepszą ścieżkę rozwoju w jego wymarzonej karierze. Faktycznym celem redaktora naczelnego może być zawrócenie zdolnego pisarza z prostej drogi do brukowców, bo nie ma wątpliwości, że chłopaka zbytnio ponosi wyobraźnia. Zamiast gonić za prawdą, wymyśla niestworzone historie o mieszkańcach idyllicznej wyspy albo niebezpiecznie zbliża się do prawdy o tym raju dla turystów. Noah nie rozumie, że w interesie całej tutejszej społeczności jest podtrzymywać ten mit. Chłopak wciąż wierzy, że świat woli brzydkie fakty od pięknych kłamstw. Nie liczy się z ewentualnymi konsekwencjami finansowymi dla swojej małej ojczyzny i co gorsza, młodzieńczy entuzjazm zasłania mu to, co było najważniejsze dla jego autorytetu. Nieodżałowany rodziciel Noaha w swojej dziennikarskiej misji nigdy nie stawiał historii na pierwszym miejscu. Dla niego nade wszystko liczył się człowiek.

Plakat filmu. „Monster Summer” 2024, Pastime Pictures, Nickel City Pictures, Novo Media Group

Mel Gibson w „Monster Summer” Davida Henrie'ego wciela się w antybohatera urban legend, boogeymana z amerykańskiej wyspy, który latam 1997 roku stał się obiektem zainteresowania nastoletniego pismaka samotnie wychowywanego przez właścicielkę uroczego pensjonatu, którą chłopak w swoim przekonaniu nieustannie zawodzi. Noah nienawidzi rozczarowywać swojej ukochanej matki, chciałby być takim synem i młodszym bratem, o jakim marzy ciężko pracująca Abby Reed (Nora Zehetner). Zadowalając matkę zdradziłby jednak ojca – mniej więcej tak to odbiera nastoletni protagonista „Monster Summer”. Trwa niekoniecznie w słusznym przekonaniu, że jedyną drogą do serca matki jest porzucenie pasji, którą (celowo bądź przypadkiem) zaszczepił w nim wspaniały tata. W zbieraniu informacji do artykułów, mniej czy bardziej chętnie, zwykle pomagają członkowie jego małego „gangu” - Gang Scooby'ego:) - i nie inaczej jest w przypadku sprawy Gene'a Carruthersa, właściciela najstraszniejszego domu na wyspie, który podobno zamordował swojego jedynego syna i żonę. Ich ciał nigdy nie odnaleziono, ale najbardziej prawdopodobnym miejscem tych nielegalnych pochówków jest przydomowy ogródek pustelnika Carruthersa. Gburowatego emeryta regularnie nachodzonego przez najodważniejsze dzieciaki z Martha's Vineyard. Przyzwyczajonego do nieproszonych gości, roztrzęsionych włamywaczy pokroju Noaha, Bena, Eugene'a i Sammy. Wrzeszczących wniebogłosy, uciekających w popłochu z zagraconej szopy nieporuszonego starszego pana. Z jaskini ogra! Potwora zwracającego zgubę intruzowi z czymś ekstra. Prezent od bezwzględnego mordercy? To daje do myślenia Noahowi – prędzej spodziewałby się krwawej zemsty, ewentualnie nakablowania matce o jego nielegalnych rozrywkach, kiedy więc jego przyjaciel „zamienia się w zombie”, a jedyny świadek naprowadza go na władającą nadnaturalnymi mocami staruchę w czerni, młody łowca czarownic, wampirów, wilkołaków i innych fantastycznych bandytów, stwierdza, że nie zaszkodzi spróbować szczęścia u Gene'a Carruthersa. Łatwo się domyślić, jak emerytowany detektyw z wydziału zabójstw reaguje na opowieść o wiedźmie wysysającej esencję życiową, zatapiającej brudne zębiska w nieśmiertelnych duszach młodych mieszkańców wyspy. Dzieciak bredzi, ale w odróżnieniu od tutejszych przedstawicieli organów ścigania, Gene uznaje rzecz za godną wnikliwego zbadania. Podczas gdy on powoli utwierdza się w przekonaniu, że na Martha's Vineyard grasuje seryjny morderca lub, co bardziej prawdopodobne, seryjna morderczyni, autorzy „Monster Summer” wielce podejrzliwym okiem spoglądają na panią Halverson (cudna Lorraine Bracco), letniczkę, która wynajęła pokój w pensjonacie Abby Reed. Dama w czerni łakomie patrząca na słodką siostrzyczkę głównego bohatera rozbrajającej opowieści bardzo delikatnie upiornej. Soft dark fantasy, która we mnie najzacieklej ożywiała wspomnienia „Postrachu nocy” Toma Hollanda, „Straconych chłopców” Joela Schumachera, „Strasznych historii” Davida Yarovesky'ego i „Ulicy Strachu: części 1: 1994” Leigh Janiak. Niejako wbrew sobie wracałam też myślami do „To” Stephena Kinga – rozum usiłował odgonić te niestosowne skojarzenia, bo jak by nie patrzeć to zupełnie inny kaliber opowieści mrocznej, ale serce wytrwale torpedowało owe wysiłki. W gruncie rzeczy bezsensowne, bo zawsze miło powspominać sympatyczną bandę z Derry stawiającej czoła pradawnemu złu, podobnie jak dzieciaki z „Monster Summer”, małych-wielkich ludzi nieuginających się pod ciężarem strachu. Albo jeden dzieciak, jak to się mówi ratujący honor drużyny Noah, niedający się zniechęcić ani ślepym dorosłym, ani zmiennokształtnej bestii w szybkim i wściekłym wozie. Żadna z niego Christine, ale stracha napędzić potrafi. Wścibskiemu rowerzyście. Bezczelnie wtykającemu nos w cudze sprawy, wyobrażającemu sobie, że jest w stanie pokrzyżować szyki wyjątkowo przebiegłemu drapieżnikowi. Wymyśliła baba-jaga sposób na przetrwanie w świecie, w którym nie przewidziano miejsca dla takich jak one? Tak czy inaczej, czarny charakter najciekawszy kontratak przeprowadzi w centrum dowodzenia nowych przyjaciół. Zdecydowanie moja ulubiona scenka „Monster Summer”; przemoc psychiczna z wykorzystaniem niezwyczajnych zdolności, kreatywne (no tak, lekko zapachniało The Ring Franchise) rozjuszenie wewnętrznych demonów nieszczęsnej jednostki. Iście diabelska inicjatywa, bo obliczona na definitywne złamanie ciężko doświadczonego człowieka. Ofiary bezrozumnie pomawianej – tradycyjna rozrywka w świecie ludzi, czyli kopanie leżącego, która nader często ma podłoże czysto sadystyczne (czerpanie przyjemności z krzywdy bliźnich), ale „Monster Summer” Davida Henrie'ego porusza raczej problematykę oceniania ludzi po pozorach. Pochopne wyciąganie wniosków i podawanie dalej, przerażająca łatwość w wydawaniu wyroków, skrajnie nieodpowiedzialne szufladkowanie, polowanie na czarownice... Ciekawostka: burmistrz miasta Southport w Karolinie Północnej, gdzie kręcono „Monster Summer” wręczył odtwórcy roli Gene Carruthersa klucze do miasta, a 16 grudzień 2023 roku uroczyście ogłosił Dniem Mela Gibsona, co po trosze było żartem podpowiedzianym przez niektórych członków ekipy filmowej, ale głównie wyrazem wdzięczności gospodarza miejscowości za zatrudnienie setek mieszkańców Southport przy tej produkcji.

Osadzona w latach 90. XX wieku, ale nieskąpana w klimacie retro fantastyczna historia dla młodszych i starszych. Młodzieżowa opowieść grozy zainspirowana czasami (nie)słusznie minionymi. Magia dzieciństwa zawarta w „Monster Summer” Davida Henrie'ego. Ciepła opowieść o przyjaźni, odwadze, marzeniach, traumach i innych potworach. Bajka o czarownicy z Nowej Anglii lub innym groźnym stworzeniu pewnego upalnego lata nawiedzającym malowniczą wyspę na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Przemiła przygoda.

poniedziałek, 11 listopada 2024

H.P. Lovecraft „Listy wybrane 1906-1927”

 
Howard Phillips Lovecraft (1890-1937), amerykański pisarz specjalizujący się w literaturze niesamowitej, za życia publikujący głównie w magazynach pulpowych, najczęściej w „Weird Tales”, magazynie założonym pod koniec 1922 roku (pierwszy numer ukazał się w marcu 1923, a pierwszym redaktorem naczelnym był Edwin Baird, który zapisał się w historii jako pierwotny wydawca wczesnych prac między innymi Lovecrafta i jego korespondencyjnego przyjaciela Clarka Ashtona Smitha), odludek i dusza towarzystwa zarazem, której serce biło dla Nowej Anglii. Skazany na zapomnienie literat, który oszukał Fortunę po odejściu z tego świata, w czym zasadniczą rolę odegrał Arkham House, oficyna założona w 1939 roku przez jego dobrych kolegów, Augusta Derletha i Donalda Wandreia; artystów należących do korespondencyjnego kręgu ojca Cthulhu Mythos – mythopoeia/mythopoesis, wyimaginowana kosmogonia z panteonem Wielkich Przedwiecznych i Starszych Bogów, nazwana przez Derletha, który wniósł szereg własnych opowieści (patrz: „Obserwatorzy spoza czasu”, oryg. „The Watchers out of Time and Others” 1974), oczywiście silnie inspirowanych dokonaniami Samotnika z Providence, do tego uniwersum i naraził się „paru” osobom, w tym Sunandowi Tryambakowi Joshiemu, najsłynniejszemu badaczowi życia i twórczości stwórcy Wielkiego Cthulhu, ogłaszając się „pośmiertnym współpracownikiem” Lovecrafta.

Okładka książki. „Listy wybrane 1906-1927”, Vesper 2024

Chwalebna misja protegowanych Howarda Phillipsa Lovecrafta, operacja Arkham House, pierwsze owoce przyniosła w latach 1939 i 1943: zbiory opowiadań zatytułowane odpowiednio „The Outsider and Others” i „Beyond the Wall of Sleep”, pierwsze w historii pełnoprawne książki autorstwa wtedy już nieżyjącego eksperta od niesamowitości z Nowej Anglii. Potem August Derleth i Donald Wandrei zainteresowali się twórczością epistolarną Lovcecrafta, której część – niewielką – mieli w swoich prywatnych zbiorach, w przechowywanych listach napisanych specjalnie dla nich, których wysoka jakość artystyczna w przekonaniu założycieli Arkham House była niepodważalna. W każdym razie uznali, że ta pisarska działalność ich mistrza też nie powinna obrócić się wniwecz. Zwrócili się do wszystkich znanych korespondentów Wielkiego Howarda z prośbą o przesłanie wszelkich zachowanych listów i pocztówek otrzymanych od obdarzonego niezwykłą wyobraźnią dżentelmena z Providence. Człowieka, który miał stać się legendą.

Pierwszy tom „Selected Letters” H.P. Lovecrafta od Arkham House ukazał się w roku 1964 (korespondencja datowana na lata 1911-1924), drugi w 1968 (lata 1925-1929), trzeci w 1971 (lata 1929-1931), a czwarty (1932-1934) i ostatni w tej serii (1934-1937) w 1976. A to tylko ułamek epistolarnej kolekcji autora między innymi „Zewu Cthulhu”, „Zgrozy w Dunwich”, „Widma nad Innsmouth”, „Reanimatora Herberta Westa”, „W górach szaleństwa” i „Koloru z przestworzy” (patrz: „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne”, „W górach szaleństwa i inne opowieści”), którą udało się ocalić. Kolekcji liczącej sobie około... czterdziestu ksiąg! Bardziej szczegółową genezę tego dziedzictwa kulturowego poznamy ze wstępu do unikatowej polskojęzycznej edycji listów HPL – premierowe wydanie dziewięćdziesięciu siedmiu epistoł i ich fragmentów, wybranych, opracowanych i przetłumaczonych przez jednego z najbardziej zaangażowanych miłośników twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta we współczesnej Polsce, redaktora naczelnego polskiego serwisu internetowego właśnie temu mistrzowi literackiego horroru poświęconego, autora wspomnianej pouczającej przedmowy Mateusza Kopacza. Obok Macieja Płazy najbardziej docenianego tłumacza fikcyjnych opowieści Samotnika z Providence, który ponadto przełożył pokaźną pracę S.T. Joshiego („H.P. Lovecraft. Biografia”, Zysk i S-ka 2010) oraz „Koszmary i fantazje. Listy i eseje” (SQN, 2013), wybór tekstów, których nie znajdziemy w „Listach wybranych 1906-1927” wypuszczonych w 2024 roku przez wydawnictwo Vesper. W twardej oprawie, graficznie zaprojektowanej przez Krzysztofa Wrońskiego, który sporządził również mapy załączone do tego eleganckiego zbioru. Pozostałe dodatki: rozwinięcia skrótów stosowanych przez Lovecrafta, dwadzieścia sześć stron ilustracji (głównie starych i nowych fotografii, monochromatycznych i kolorowych) oraz sylwetki korespondentów, biogramy istotniejszych osób, pseudonimy. Niniejszą kolekcję otwiera jeden z najstarszych zachowanych listów, wysłany do jednego z najstarszych amerykańskich miesięczników popularnonaukowych (założony w 1845 roku), „Scientific American”, datowany na 16 lipca 1906 komentarz Lovecrafta w temacie planet transneptunowych. Pierwsza dekada (z tytułowego okresu) zamyka się w czterech niedługich listach i wyjątkach z jakiejś całości – przejaw izolacjonizmu Lovecrafta? Tak czy owak, zatrzymujemy się przy Rheinharcie Kleinerze, poecie, który odegrał ważną rolę w życiu osobistym Lovecrafta, wszak poznał go z Sonią Haft Green, kobietą, którą „wiecznie” spłukany pisarz z Providence później poślubił. I najwyraźniej namówił do napisania autobiografii. W każdym razie najdłuższa opowieść Wielkiego Howarda z roku 1916 wybrana dla omawianej perełki wydawniczej przez pana Mateusza Kopacza, dotyczy dzieciństwa i okresu dorastania nadawcy listu. Historia chłopca, który wolał spędzać czas z dorosłymi niż rówieśnikami, ponoć delikatnego, chorowitego małego myśliciela i marzyciela, oczytanego beztalencia, w swoim niesłusznym przekonaniu. Fascynująca opowieść, ale największe wrażenie w tej sekcji (rok 1916) zrobiło na mnie jedyne pismo nieadresowane do Rheinharta Kleinera. Fragment epistoły dla Kleicomolo, kręgu korespondencyjnego, do którego poza Lovecraftem należeli Ira A. Cole i Maurice W. Moe; antyoda do ludzkości, wyznanie mizantropa czy po prostu manifest człowieka nieprzeceniającego swego gatunku, rzekomego pępka wszechświatów, bezkresnego kosmosu. „Czy nie może być tak, że ludzkość to zaledwie pomyłka, wynaturzona wyrośl, franca na porządku Natury, gruzeł na ciele nieskończonego postępu podobny do kurzajki na dłoni? [...] Jakże to aroganckie: my, przemijające poczwary, eksperyment Deus Naturae, rościmy sobie pretensje do niekończącej się przyszłości […] Nasza filozofia jest dziecinnie subiektywna: wyobrażamy sobie, że dobro naszego gatunku jest najświętsze, a w rzeczywistości samo nasze istnienie może stanowić przeszkodę w dążeniu do celu nieskończonych wszechświatów!”. Człowiecze, prochu marny, skąd w Tobie ta pycha?

Źródło: https://www.facebook.com/WydawnictwoVesper/

Z listów H.P. Lovecrafta wyłania się obraz człowieka uparcie patrzącego wstecz, tęsknie wzdychającego do przeszłości, bezgranicznie zakochanego w czasach minionych, w epokach, z którymi niefortunnie się rozminął. Idealizującego przeszłość, demonizującego swoją teraźniejszość i pesymistycznie myślącego o przyszłości (katastrofizacja, kasandryczne przepowiednie, które w jakiejś części można uznać za prorocze, np. spłycenie kultury). Zdeklarowanego agnostyka, materialisty i cynika, patrioty regionalnego - Nowa Anglia była dla niego najważniejsza, ale zaraz za tą amerykańską krainą stawiał Anglię... może z pominięciem epoki wiktoriańskiej – rasisty i ksenofoba. Pisarza, który za niedoścignionego mistrza pióra, praktycznie przez całe życie, uważał Edgara Allana Poego, ale wśród jego ulubieńców i inspiratorów zarazem były też takie mocarne postacie, jak Arthur Machen (m.in. „Wielki Bóg Pan”, „Wzgórze przyśnień”), Algernon Blackwood (m.in. „Wierzby”, „Wendigo”, „Drzewa go kochały”) i lord Dunsany (patrz: „Bogowie Pegāny i inne opowieści fantastyczne”). W „Listach wybranych 1906-1927” znajdziemy też pochlebne opinie chociażby na temat opowieści niesamowitych Montague Rhodesa Jamesa, Nathaniela Hawthorne'a, Matthew Phippsa Shiela, „Króla w Żółci” Roberta W. Chambersa i „Bursztynowej czarownicy” Wilhelma Meinholda. Nowojorski diariusz Lovecrafta z maniacką szczegółowością sporządzony dla jednej z najbliższych mu osób, nauczycielki i malarki amatorki, cioci Lillian Delory Clark (wiele wskazuje na to, że jego druga ciotka ze strony matki otrzymywała podobne raporty z nowojorskich przygód chłopaka z Providence) to potężne źródło wiedzy wszelakiej – od rekomendacji literackich, przez sprawozdania z pieszych wycieczek zwykle w doborowym towarzystwie i streszczenia bardziej oficjalnych spotkań z kółkiem artystycznym, po jadłospis i niewiarygodnie długie opisy „wiekopomnych zakupów” z dołączonymi prostymi szkicami, rzecz jasna własnoręcznie sporządzonymi przez Lovecrafta. À propos wędrówek Wielkiego Howarda, ten motyw często przewija się w omawianej książce, niekiedy jest wątkiem przewodnim, co zawsze niezmiernie mnie cieszyło, gdyż organizator tych epistolarnych podróży, reportażysta amator z niebywałym okiem do detali, wprawiał mnie w stan bliski temu, jaki przeważnie towarzyszy mi podczas lektur jego fikcyjnych opowieści. Nienazwana groza jakby wisząca nad słynnym Salem (słynących z procesu rzekomych czarownic) i urokliwym Marblehead w stanie Massachusetts, czarownymi i plugawymi (w poczuciu Lovecrafta) zakątkami Nowego Jorku, zapadłą nowoangielską prowincją z nawiedzonymi mokradłami tudzież bezsprzecznie najbardziej malowniczym krajobrazem miejskim w Stanach Zjednoczonych, ubóstwianą małą ojczyzną „towarzyskiego pustelnika” z nielichą wyobraźnią nieregularnie dokarmianą przez Morfeusza. Koszmary senne litościwie nawiedzające Howarda, urodzonego pisarza działającego na mrocznych rubieżach beletrystyki, zatem z wdzięcznością przyjmującego wszystkie mrożące krew w żyłach, wyśnione dary (koncepcje) i z najwyższą uwagą oglądający (niektóre swobodnie mógł wcielać do swoich wyimaginowanych światów) podobne prezenty wręczane znajomym. Próbkę onirycznych przygód Lovecrafta – a wśród nich co najmniej jedno gotowe opowiadanie (fragment listu opublikowany w tej formie), z naciskiem na „co najmniej”, bo poprzedzająca go zgroza w starożytnym Rzymie, moim skromnym zdaniem, wzbogaciłaby każdy zbiór opowiadań i minipowieści Howarda Phillipsa Lovecrafta; co najwyżej po paru kosmetycznych przeróbkach. Z innej beczki Amontillado: „odwieczne siedlisko koszmaru i nieznanego zła, rządzone przez podziemne monstrum, które niekiedy wystawia głowę z najgłębszej z jam... To” oraz „powiadał, że TO łazi po Mrocznym Bagnisku i wystawia szyję z przepastnej jamy, na której dnie ma swoje leże”. Wydaje mi się, czy stąd wylazł Pennywise?

Dziesiątki tysięcy listów i pocztówek wysłanych przez klepiącego biedę artystę, często oszczędzającego na jedzeniu, ale nigdy na znaczkach pocztowych, papierze i atramencie. Wygląda na to, że Howard Phillips Lovecraft był korespondencyjnym nałogowcem. Ciekawe uzależnienie, jak na człowieka postrzegającego siebie jako odludka, osobę izolującą się, wykazującą najwyżej znikome zainteresowanie bliźnimi. Ale to nie jest cała prawda o tej nietuzinkowej istocie. To tylko jedna strona tego wyjątkowego „medalu”. W „Listach wybranych 1906-1927” możemy bardzo dokładnie przyjrzeć się Samotnikowi z Providence i „jego alter ego”, tak naprawdę niezupełnemu przeciwieństwu najbardziej rozpowszechnionego wizerunku wirtuoza grozy kosmicznej. Kopalnia informacji (w przepięknym tłumaczeniu) o życiu i twórczości założyciela mistycznego Uniwersytetu Miskatonic.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 9 listopada 2024

„MadS” (2024)

 
W dniu swoich urodzin nastolatek z bogatego domu, Romain, w drodze na imprezę organizowaną przez znajomych zatrzymuje się w mieszkaniu dilera, gdzie raczy się mocnym towarem, po czym z powrotem wsiada za kierownicę. Po przejechaniu paru kilometrów jest zmuszony zrobić kolejny postój i wtedy do jego samochodu wdziera się spanikowana nieznajoma. Chłopak postanawia zawieźć ją do najbliższego szpitala, ale makabryczny rozwój sytuacji każe mu zmienić plany. Zaszokowany Romain zabiera martwą kobietę na rodzinną posesję, zostawia ją w garażu i bierze prysznic. A gdy uświadamia sobie, że zwłoki zniknęły, zjawia się jego dziewczyna Anaïs, z którą był umówiony na imprezę. Zamieszanie spowodowane przez ich znajomych, czekających przed domem Romaina, przekonuje solenizanta do przerwania poszukiwań zakrwawionej kobiety i zabrania się z nimi na huczną domówkę. Anaïs jeszcze przed dotarciem na miejsce zwraca uwagę na nietypowe zachowanie swojego chłopaka, a dalej jest tylko gorzej...

Plakat filmu. „MadS” 2024, Digital District, Goodfellas, Les Enfants Terribles

Francuski reżyser, scenarzysta i producent, David Moreau, między innymi współtwórca takich obrazów, jak „Oni” (2006) i „Oko” (2008), miał szalony sen, w którym ktoś ukradkiem dosypał mu do drinka narkotyk, w wyniku czego miał bad trip. Jakiś czas później, podczas przebieżki, po odludnej okolicy, w której mieszka – niedaleko miasta Fontainebleau w regionie Île-de-France – w środku lasu nadział się na zombie. I tym razem to nie był sen. Moreau przeraził się jak diabli... zanim zorientował się, że to tylko praca nad drugim sezonem amerykańskiego serialu „The Walking Dead: Daryl Dixon” (2023). Odebrał to jako znak od boga zombie – zesłano mu brakujący element do historii, która mu się przyśniła. Scenariusz dopełniło słodkie wspomnienie pierwszego seansu „28 dni później” Danny'ego Boyle'a; autentycznego szoku spowodowanego realistycznym wymiarem tej gatunkowej pozycji. A w kwestiach technicznych odwołał się do „Victorii” Sebastiana Schippera, fikcyjnej opowieści, w jego poczuciu, zrealizowanej tak, jakby była częścią jakiegoś dokumentu. Film w jednym ujęciu. W skompletowanej przez Davida Moreau ekipie technicznej panowało przekonanie, że to się nie uda, ale scenarzysta i reżyser „MadS”, francuskiego horroru o epidemii zombie, czy czegoś podobnego (lekkie wsparcie mitologii wampirycznej), niezachwianie obstawał przy swojej wizji. Uważał, że wystarczy trochę poćwiczyć z iPhone'em, najpierw w jakimś pokoju, a potem na planie. Zdjęcia główne zajęły całe pięć dni, ale poprzedziły je dwa tygodnie prób z nieprofesjonalnym sprzętem (tydzień w biurze, tydzień w plenerze z telefonem Moreau) i tydzień przygotowań z całą ekipą techniczną. Światowa premiera „MadS” Davida Moreau odbyła się w drugiej połowie września 2024 roku na Fantastic Fest w Stanach Zjednoczonych, a szeroka dystrybucja ruszyła w następnym miesiącu, głównie dzięki zaangażowaniu renomowanej firmy Shudder.

Zgodnie z przewidywaniami pesymistycznie nastawionych członków zespołu „MadS”, na planie katastrofa goniła katastrofę. Pierwszego dnia udręka w poruszającym się samochodzie ze złożonym dachem. Operator z Belgii z kamerą przytwierdzoną do ubrania, który musiał tak manewrować ciałem, by nie uchwycić kabli „poupychanych” w ciasnym pojeździe i karkołomna choreografia Sashy Rudakowej, odtwórczyni bezimiennej pasażerki naćpanego nastolatka, kierowcy niekoniecznie dostatecznie skupionego na drodze, niedoświadczonego aktora Miltona Riche w przekonującym stylu wcielającego się w Romaina. Drugiego dnia ciąg dalszy problemów technicznych, których ukoronowaniem była utrata ostrzyciela, a trzeciego dnia w miejscu kręcenia „MadS”, we wschodniej Francji, rozpętała się wielka burza. Czarne niebo, ulewny deszcz, a Moreau potrzebował tylko kwadransa słonecznej pogody. Musieli poczekać, co na szczęście nie trwało długo, a gdy „sztorm stulecia” minął szczęście wreszcie zaczęło im sprzyjać. W każdym razie potem było już trochę łatwiej, choć może nie dla aktorki ugryzionej przez koleżankę, która chyba za bardzo wczuła się w rolę. Reżyser mógłby przysiąc, że przez kilkadziesiąt minut pracował z najprawdziwszym zombie. Aktorką, która po wszystkim przyznała, że niczego nie pamięta. Tak wciągnęła się w film, że straciła poczucie rzeczywistości. Kompletnie odleciała. Zrealizowany w jednym ujęciu naturalistyczny horror Davida Moreau otwiera aluzyjna scenka w mieszkaniu dilera narkotykowego. Obchodzący urodziny nastoletni Romain raczy się mocnym towarem przekazanym przez gospodarza, a wkrótce potem dochodzi do frapującego zdarzenia na drodze. Narkotyczne wizje czy do jego samochodu naprawdę wśliznęła się oszalała ze strachu kobieta, najwyraźniej pozbawiona zdolności mowy? Z odtworzonego przez nią nagrania wynika, że przebywała w jakimś ośrodku, zapewne ściśle tajnym, gdzie uczestniczyła (w roli królika doświadczalnego) w badaniach nad powszechnie nieznanym rotawirusem. Romain nic z tego nie rozumie – wie tylko, że „autostopowiczka” potrzebuje fachowej pomocy, w pierwszym odruchu dzwoni więc pod numer alarmowy, wpada jednak w popłoch, gdy dyspozytor informuje go o wysłaniu na miejsce zdarzenia nie tylko pogotowia ratunkowego, ale również radiowozu. Obawiając się kłopotów (jazda pod wpływem narkotyków), chłopak podejmuje fatalną decyzję w sprawie problematycznej pasażerki. Tak zaczyna się jedna z najintensywniejszych podróży samochodowych, jaką w życiu odbyłam:) Chaotyczna, nerwowa praca kamery (ewidentnie w stylu found footage) w klaustrofobicznym wnętrzu zdominowanym przez nieobliczalną nieznajomą. Krwawa jazda w lepkiej duchocie. Bynajmniej okazjonalna nihilistyczna atmosfera nieprzystająca do współczesnych standardów. Zgnilizna, jak w latach 70. i 80. XX wieku – „MadS” Davida Moreau duchowym (klimatycznym) spadkobiercą filmowych paskud z okresu ich największej świetności.

Plakat filmu © Shudder. „MadS” 2024, Digital District, Goodfellas, Les Enfants Terribles

W świecie przedstawionym w „MadS” Davida Moreau rozprzestrzenia się dość zagadkowa zaraza. Mimo dużych podobieństw nie jest to wirus zombizmu sensu stricto, ewentualnie ulubiony drobnoustrój George'a A. Romero i Lucio Fulciego - którym swoją drogą ta francuska propozycja mogłaby przypaść do gustu – zmutował. Tak czy inaczej, nic nie wskazuje na to, by zarażeni powstawali z martwych, nie ulega jednak wątpliwości, że ich organizmy odznaczają się nadzwyczajną wytrzymałością. W każdym razie zmieniają się za życia, wirus sam w sobie nie jest śmiertelny, ale wspomniana nadzwyczajna wytrzymałość z biologicznego punktu widzenia bądź co bądź może być (chodzącą) śmiercią. Innymi słowy, podziurawiona dziewczyna z „MadS” hipotetycznie jest żywym trupem, ale nieświadomy sprawca jej nieszczęścia już niekoniecznie. Wydarzenia śledzimy z trzech perspektyw – odbywa się tutaj coś w rodzaju sztafety, przekazywania pałeczki narracyjnej między więcej niż zaprzyjaźnionymi młodymi ludźmi (toksyczny trójkąt) - co zważywszy na formę (jedno długie ujęcie) wymagało niemałej precyzji, a na pewno większej dozy pomysłowości niż byłoby to konieczne w tradycyjnej realizacji, z przewidzianą fazą montażu. Akcja zawiązuje się późnym popołudniem, pod wieczór, a finalna histeria rozegra się jeszcze przed nadejściem świtu. Apartament Romana Polańskiego w ekstremalnym wydaniu:) Po „zgubieniu” trupa we własnym domu (właściwie nieruchomość jego, chwilowo nieobecnego ojca; krótka podróż przypuszczalnie służbowa), Romain daje się zaciągnąć na imprezę, którą skutecznie wybiła mu z głowy dziwna kobieta z lasu. Kobieta-pająk (patrz: późniejszy upiorny pokaz w splamionym krwią nowoczesnym domu, który mógł zostać zainspirowany „Egzorcystą” Williama Friedkina; króciutki występ poprzedzony wizytą w łazience, która z kolei przypomniała mi legendarny hotel w Kolorado, przeklęty budynek Stephena Kinga). Niemyślący logicznie, ale pamiętający o uruchomieniu alarmu - jeden z przebłysków rozsądku, powrotów „doktora Jekylla”, bo jak przekonamy się później choroba szerząca się w tym ciasnym światku, przynajmniej w pierwszych stadiach, charakteryzuje się iście stevensonowskimi metamorfozami, z tą różnicą, że w „MadS” owych przeobrażeń od początku nikt nie kontroluje, a na pewno pierwotna osobowość nie ma nad tym żadnej władzy, nie jest w stanie zatrzymać ani nawet przyhamować „pana Hyde'a” - niedawno „obrzygany” krwią i chyba ugryziony chłopak, szybko pożałuje, że nie został w swoim cichym domu. Ucieczka na piętro ciekawie zamaskowanego (potworna buźka) człowieka z nabytą nadwrażliwością słuchową. Nieznośny hałas, obmierzłe łapska niezliczonych wrzeszczących istot w rezydencji niezbyt oddalonej od spokojnej przystani, z której bezpardonowo go wyrwano. Biedaka, którego oczy niebawem rozżarzą się piekielnym blaskiem. Ale show skradnie Laurie Pavy, debiutująca w pełnym metrażu aktorka z bardzo donośnym głosem, która odstawia taką pantomimę, że klaun Art na pewno przyjąłby ją do swojej drużyny. Pierwszorzędne widowisko tragikomiczne. Fenomenalna makabreska kolejnej zawodniczki w tej „zombiastycznej sztafecie”. W pale się nie mieści, co ta dziewczyna wyprawia. Za nic nie wsiadłabym z nią na ten „czarodziejski” motor - piękno nieprzypadkowo tchnące z obłąkanej przejażdżki; zamierzona estetyka turpistyczna – jak zrobiła to Lucille Guillaume najbardziej doświadczona członkini obsady aktorskiej zachwycająco obskurnego horroru, który może być początkiem dłuższej opowieści. David Moreau myśli o powrocie do tego uniwersum, epidemicznej (pandemicznej?) rzeczywistości z „bezlitosnymi czyścicielami”. Uzbrojeni zamaseczkowani (porządnie, a nie jak za covida), którzy najpierw strzelają, potem przypominają zasadę zachowania dystansu. Jak się niedobitkowi poszczęści i trafi na bardziej uczuciową jednostkę, jakiegoś nieposłusznego żołnierza, odważnie zakładając, że w tym szwadronie śmierci przyplątał się choć jeden człowiek z silnym kręgosłupem moralnym. Przedkładający tak zwane człowieczeństwo nad tak zwany interes publiczny, niewykonujący ślepo rozkazów... psychopatów?

Już pojawiają się głosy, że „MadS” Davida Moreau to horror roku 2024, (nie)bezapelacyjnie najlepsze osiągnięcie w tym gatunku od kilkunastu miesięcy, a w podgatunku to przynajmniej od czasu „[REC]” Jaume Balagueró i Paco Plazy, a może nawet „28 dni później” Danny'ego Boyle'a. Też uważam, że to nie byle jakie dokonanie, też się zachwyciłam tym zombie-podobnym utworem, ale nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że to best horror movie 2024. Nie dlatego, że podobno wypada wstrzymywać się z takimi ogłoszeniami chociaż do końca danego roku, ale z tego prostego powodu, że inni wprawili mnie w większy podziw. Niemniej przyznaję bez bicia, że tak dobrego filmu o zarazie (à la) zombie dawno nie widziałam. Intrygująca narracja, mocarny klimat i popisowa kreacja aktorska.

środa, 6 listopada 2024

„Kąpiel diabła” (2024)

 
Austria, połowa XVIII wieku. Bogobojna młoda kobieta imieniem Agnes wychodzi za rybaka Wolfa, wraz ze swoją matką Gänglin prowadzącego gospodarstwo Lizlfellner, oddalone od wioski, z której pochodzi wybranka mężczyzny. Po ślubie Wolf i Agnes przeprowadzają się do kamiennego domu w ustronnej części leśnej osady, w której kobiecie trudno się zaaklimatyzować. Nie potrafi sprostać wymaganiom pracowitej teściowej i podejrzewa, że jest niewyczerpanym źródłem rozczarowań i innych tłumionych negatywnych emocji Wolfa. A na pewno sama Agnes jest okropnie zawiedziona sobą. Nie potrafi zadbać o męża, w swoim przekonaniu nie wypełnia należycie obowiązków należących do żony, przez co jej nad wyraz cierpliwy wybranek musi polegać na matce, coraz bardziej sfrustrowanej bierną postawą synowej. Niedoszłej matki zadającej się z czarną owcą w społeczeństwie, niezamężną kobietą spodziewającą się dziecka. Stan błogosławiony to największe marzenie Agnes, nieubłaganie gasnąca nadzieja... wzorowej chrześcijanki?

Plakat filmu. „Des Teufels Bad” 2024,Ulrich Seidl Film Produktion GmbH, Heimfilm Gmbh, ARTE

Austriacki kandydat do Oscara, który swoje powstanie zawdzięcza przypadkowi. Austriaccy mistrzowie współczesnego kina grozy, twórcy między innymi doskonale przyjętego thrillera psychologicznego „Widzę, widzę” (oryg. „Ich seh, ich seh”), zrimejkowanego przez Matta Sobela („Dobranoc, mamusiu”) oraz ugruntowującego ich pozycję horroru psychologicznego „Domek w górach” (oryg. „The Lodge”), Severin Fiala i Veronika Franz, w jednym z odcinków „This American Life”, cotygodniowego amerykańskiego programu radiowego, usłyszeli o nieznanej im dotąd praktyce stosowanej przed wiekami; czymś w rodzaju luki prawnej pokrótce omówionej przez gościa programu, historyczkę Kathy Stuart. Praca, która zafascynowała Fialę i Franz ograniczała się do niemieckojęzycznej części Europy – wnikliwa analiza dokumentów historycznych z Niemczech i Austrii, przeprowadzona przez badaczkę wprost zachwyconą przedstawionym jej pomysłem na film. Kathy Stuart chętnie udostępniła Severinowi Fiali i Veronice Franz szersze omówienie interesującego ich zjawiska, szykowane do wydania książkowego UWAGA SPOILER („Suicide by Proxy in Early Modern Germany: Crime, Sin and Salvation”, 2023) KONIEC SPOILERA. Scenariusz „Kąpieli diabła” (oryg. „Des Teufels Bad”, tytuł międzynarodowy: „The Devil's Bath”) w największej mierze został oparty na dokumentach procesowych Agnes Catheriny Schickin (Wirtembergia, Niemcy, 1704) i Evy Lizlfellnerin (Puchheim, Austria, 1761-1762), w tym protokołów przesłuchań rzeczonych kobiet.

Niejednoznaczny gatunkowo surowy austriacko-niemiecki (wspólne przedsięwzięcie firm Heimfilm i Ulrich Seidl Film Produktion z finansowym wsparciem między innymi Austriackiego Instytutu Filmowego, Wiedeńskiego Funduszu Filmowego i Niemieckiego Funduszu Filmowego) utwór poprzedzony informacją: „na podstawie zapisków historycznych. Górna Austria 1750”. Dramat historyczny, thriller psychologiczny i arthouse folk horror napisany i wyreżyserowany przez Severina Fialę i Veronikę Franz, a najczęściej porównywany do „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii” Roberta Eggersa, autorów tej „nieocenzurowanej kroniki przeszłości” szczególnie jednak ucieszyło powiązanie jednej z najbardziej intensywnych scen „Kąpieli diabła” - genialny popis aktorski odtwórczyni roli głównej (monolog), scena z udziałem prawdziwego księdza – z „Męczeństwem Joanny D'Arc” Carla Theodora Dreyera, niemym filmem, pełnometrażowym francuskim dramatem historycznym z 1928 roku. Zdjęcia główne do „Kąpieli diabła” w sumie zajęły czterdzieści dni – film kręcony z przerwami od listopada 2020 roku aż do stycznia 2022 roku w gminie Litschau w Dolnej Austrii i częściowo suwerennym państwie Republiki Federalnej Niemiec, Nadrenii Północnej-Westfalii. Główną lokalizacją była wieś Josefsthal w powiecie Gmünd (Litschau, Dolna Austria), a wśród dodatkowych miejsc znalazły się ruiny zamku Neuenberg w gminie Lindlar w Oberbergisches Land (Nadrenia Północna-Westfalia). Światowa premiera „Kąpieli diabła” Severina Fialy i Veroniki Franz odbyła się w lutym 2024 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie, gdzie obraz wziął udział w konkursie głównym (Złoty Niedźwiedź) i był nominowany do Teddy Award, ale zdobył Srebrnego Niedźwiedzia za zdjęcia (najlepsze osiągnięcie artystyczne/wybitny wkład artystyczny Martina Gschlacht).Poza tym obsypany nagrodami przez Austriacką Akademię Filmową, jeden z laureatów na Festival of Austrian Films i Film Festival Cologne i potrójny zwycięzca na Katalońskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Sitges. Dystrybucja kinowa wystartowała w marcu 2024 roku w Austrii (operacja firmy Filmladen), a polska premiera „Kąpieli diabła” przypadła na sierpień 2024 roku – wydarzenie w ramach Octopus Film Festival. Prawo do dystrybucji na terenie Polski nabyła firma Velvet Spoon, która szerokie otwarcie w kinach zaplanowała na 29 listopada 2024 roku (akcja poprzedzona seansami z okazji Halloween 2024; Maraton Art Horroru, czyli „Kąpiel diabła” Severina Fialy i Veroniki Franz w pakiecie z „Nieumarłymi” Thei Hvistendahl, adaptacją powieści Johna Ajvide Lindqvista). Osadzona w osiemnastowiecznej Austrii opowieść o straszliwej udręce jednostki nierozumianej przez społeczeństwo. Chorobie duszy będącej ciężarem dla innych. Panna bezgranicznie oddana Bogu Wszechmogącemu i żona kąpana przez Szatana. Huczne wesele Agnes i Wolfa (zjawiskowa kreacja Anji Plaschg i przyzwoity występ Davida Scheida) - z potworną zabawą kogutem, tradycją w tym świecie radośnie kultywowaną - poprzedza szokujące zakończenie poza tym nieznanej historii rodzinnej; nokautujący prolog, który chcąc nie chcąc naprowadził mnie na właściwą tematykę filmu. Potencjalna zagadka rozwiązana już w pierwszych minutach seansu, co w najmniejszym stopniu nie rzutowało na mój odbiór tego widowiska. Pierwszorzędnej uczty audiowizualnej, zniewalającej zmysły i ciało psychologicznej, socjologicznej i teologicznej rozprawy historycznej Realistyczne, a nie modnie polukrowane, przedstawienie epoki teoretycznie(?) minionej.

Plakat filmu. „Des Teufels Bad” 2024,Ulrich Seidl Film Produktion GmbH, Heimfilm Gmbh, ARTE

Severin Fiala i Veronika Franz są wielkimi orędownikami ciszy w filmowych światach przedstawionych, traktowanej co najmniej jak równorzędna partnerka ścieżki dźwiękowej, którą dla „Kąpieli diabła” skomponowała sama Anja Plaschg (filmowa Agnes). Trudno oddać słowami tę „niebiańsko piekielną” muzykę w połączeniu z sugestywnie ponurymi zdjęciami Martina Gschlachta (m.in. „Hotel” Jessiki Hausner, „Widzę, widzę” i „Die Trud” - segment antologii filmowej „Atlas zła” - Severina Fiali i Veroniki Franz) , prawdziwego wirtuoza kamery, jakimś magicznym sposobem wydobywającego obezwładniającą przedwieczną grozę z pozornie malowniczych krajobrazów. Bogactwo naturalne – słonecznych ujęć nie wyłączając – emanujące posępnym nastrojem, lustro emocji Agnes. Niemile zaskoczonej zakupem męża (po części na kredyt), nieuradowanej wyprowadzką z jego rodzinnego gospodarstwa zarządzanego przez seniorkę wytrzymałością i zaradnością zawstydzającą niejednego mężczyznę w sile wieku, zahartowaną matkę Gänglin, którą łatwo zdemonizować. Oskarżyć o działanie na szkodę znienawidzonej synowej, posądzić o realizowanie planu rozbicia małżeństwa nieszczęsnego potomka. Skandalicznie zaniedbywanego przez osobę, której powinnością jest mu służyć. Matka Gänglin faktycznie zbyt mocno ingeruje w życie Agnes i Wolfa, ale nie kieruje się złymi pobudkami, nie życzy wszystkiego najgorszego wybrance swego drugiego syna, który wbrew jej przekonaniu, ma coś wspólnego z największą porażką żony. Teściowa głównej (anty?)bohaterki zakłada, że biedny Wolf nieświadomie „wziął sobie” kobietę, która nigdy nie da mu dziecka. Tak sądzi, bo nie wtajemniczono jej w najintymniejszą i najbardziej bolesną sferę życia jej dorosłych podopiecznych. Rodzicielka Wolfa ma zdecydowanie mniejszą wiedzę od odbiorców „Kąpieli diabła” Severina Fiali i Veroniki Franz, którzy bodaj ulubioną interpretację widzów (hipotetyczny najpilniej strzeżony sekret Wolfa) uznali za całkiem prawdopodobną. W każdym razie matka Gänglin próbuje nauczyć Agnes wszystkiego, co sama potrafi, a trzeba przyznać, że tych umiejętności jest sporo. Chce odpowiednio przygotować ją do życia w świecie, w którym nie ma takich wynalazków, jak zasiłek dla bezrobotnych, świadczenia rodzinne, wynagrodzenie chorobowe ani żadnych innych egzystencjalnych udogodnień. To prawda, że matka Gänglin jest bardzo wymagającą nauczycielką, że nie przewiduje żadnej taryfy ulgowej dla nowej członkini rodziny, bo i epoka takowej nie daje. Czasy są brutalne, zwłaszcza wobec kobiet, pobłażanie Agnes mogłoby więc skończyć się tragicznie nie tylko dla niej, ale i Wolfa. A przynajmniej znacznie utrudnić ich wspólny żywot na tym padole smutku i łez. To prawda, że matka Gänglin wywiera silną presję na kobiecie, która, jak słusznie zauważa Wolf, najzwyczajniej potrzebuje czasu na odnalezienie się w nowej rzeczywistości (przystosowanie społeczne, przeszkolenie zawodowe, wyspecjalizowanie w roli żony i hodowczyni zwierząt), ale czy przypadkiem nie jest tak, że najbardziej surowa wobec Agnes jest... Agnes? Wyrozumiały mąż i nazbyt ambitna żona? Stawiająca sobie nieosiągalne cele – w każdym razie nie w tak krótkim czasie i nie w jej sytuacji – kierująca złość, gniew, urazę do wewnątrz? Serce Agnes jej głównym oskarżycielem? Tak czy inaczej, nasza niepewna przewodniczka po przeraźliwie zimnym, hermetycznym, depresyjnym i absolutnie hipnotycznym świecie niezupełnie od podstaw wykreowanym przez bezwstydnie utalentowanych europejskich filmowców, notorycznie traci poczucie czasu w miejscu egzekucji, gdzie zgodnie z tutejszym zwyczajem gniją zwłoki ostatniej straconej (głowa w klatce, reszta ciała na siedzisku), co może - ale nie musi - mieć związek z nieakceptowaną przez teściową znajomością zawiązaną wcześniej. Kobieta upadła, cudzołożnica potępiona przez bogobojne społeczeństwo (nie tak, jak w „Szkarłatnej literze” Nathaniela Hawthorne'a, ale pewnych podobieństw doszukać się można), nałożnica Diabła, czarownica-sekutnica albo jednostka, która wyprzedziła swoją epokę, kobieta wyzwolona. Potężny kryzys wiary z premedytacją bądź przypadkiem zasiany przez spodziewającą się dziecka samotną kobietę, której łaskawie pozwolono pracować w „przedsiębiorstwie rybnym” powszechnie szanowanej mieszkanki zapadłej wsi perfekcyjnie odegranej przez Marię Hofstätteter? A może drastyczny rozkwit wiary chrześcijańskiej? Prywatna kapliczka symbolem fanatyzmu religijnego pogrążonej w melancholii (diagnoza lokalnego cyrulika) Agnes, która wytrwale modli się do miłościwego Boga lub jego wstrętnego adwersarza. „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” Roberta Eggersa? Szczerze mówiąc, mnie przez większość seansu po głowie chodził pełnometrażowy debiut reżyserski Rose Glass na podstawie jej własnego scenariusza, thriller psychologiczny pt. „Saint Maud”, natomiast końcówka (niewesoła opowieść w makabrycznej klamrze) przypomniała mi „grę w piłkę nożną” z „Hostelu 2” Elia Rotha. Upiorny kontrast - ranga wydarzenia a ogólny nastrój - poczucie odrębności, dotkliwa samotność w tłumie. Krwawe zderzenie pokoleniowe.

Dawno, dawno temu w odległej wsi żyła sobie nieszczęśliwa żona niedespotycznego księcia. Spokojnego mężczyzny, nieprzyjmującego obojętnie niewyobrażalnej krzywdy wątpliwej miłości swojego życia. Troszczącego się o partnerkę, ale w niewystarczającym stopniu. Zagubionego opiekuna osoby zażywającej „Kąpieli diabła”. Artystyczny majstersztyk Severina Fialy i Veroniki Franz, obsypana nagrodami koprodukcja austriacko-niemiecka wymakająca się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej. Wielokrotnie złożona historia zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Niesamowicie mroczna, rozdzierająco smutna, autentycznie wstrząsająca, porażająca Sztuka figuratywna. Brylant!

Za seans bardzo dziękuję dystrybutorowi

poniedziałek, 4 listopada 2024

„Amber Alert” (2024)

 
W parku miejskim w Louisville w stanie Kentucky dochodzi do porwania siedmioletniej Charlotte Bryce, spędzającej popołudnie z mamą, babcią i młodszymi braćmi. Zdarzenie przypadkowo nagrywa się na telefonie starszej kobiety, a wynika z niego, że dziewczynka została porwana przez kierowcę Toyoty Camry. Po niesatysfakcjonującej rozmowie z operatorką numeru alarmowego, spanikowana matka osobiście udaje się do jej przełożonego, aby przekonać go do uruchomienia Amber Alert. Tymczasem w innej części miasta śpiesząca się na spotkanie i spóźniona na zamówionego Ubera, kobieta imieniem Jacqueline proponuje wysoki napiwek innemu kierowcy z tej samej firmy za zrobienie kursu po godzinach. Mężczyzna śpieszy się na przyjęcie urodzinowe pięcioletniego syna, ale kieruje się w tę samą stronę, co niezwykle hojna nieznajoma, która na dodatek sprawia bardzo sympatyczne wrażenie, uznaje więc, że niemądrze byłoby odrzucić tak dogodną ofertę. W drodze oboje otrzymują wiadomość MMS Amber Alert dotyczącą porwania siedmioletniej Charlotte Bryce, a Jacqueline zwraca uwagę na jadący przed nimi samochód, który wygląda dokładnie tak, jak na właśnie otrzymanym zdjęciu. Kierowca zwraca jej uwagę, że to jeszcze o niczym nie świadczy, bo takich pojazdów w mieście jest mnóstwo, ale pasażerka jest nieugięta – upiera się przy śledzeniu podejrzanie zachowującego się uczestnika ruchu drogowego w rzucającej się w oczy Toyocie Camry.

Plakat filmu. „Amber Alert” 2024, Hungry Bull Productions, Bluefields Entertainment, Three Point Capital (TPC)

W styczniu 2010 roku małżeństwo Kerry i Summer Bellessa wybrali się w podróż z Los Angeles do Arizony, której celem były odwiedziny matki tej drugiej. W którymś momencie dotarło do nich, że aktywowano system alarmowy, służący do udostępniania informacji na temat zaginionych dzieci, a w materiałach rozpowszechnianych przez organy ścigania był opis poszukiwanego pojazdu. Kerry mocniej ścisnął kierownicę i powiedział „Summer, znajdziemy ten samochodów”, a gdy to się stanie „zepchniemy go z drogi, uratujemy dzieciaka i zostaniemy bohaterami”. Kobieta natychmiast ostudziła jego zapał przypomnieniem, że w hipotetycznym śledzonym przez nich samochodzie mogłoby być dziecko, realizacja jego planu naraziłaby więc zdrowie i życie domniemanej ofiary porwania. Stwierdziła, że w takiej sytuacji najrozsądniej byłoby zawiadomić policję i obserwować rozwój wypadków z bezpiecznej odległości. Półtorej godziny wymieniali się pomysłami na odpowiednią reakcję w przypadku wypatrzenia pojazdu pilnie poszukiwanego przez organy ścigania, a pierwszą rzeczą, którą Kerry zrobił po powrocie do domu było upewnienie się, że pomysł, na który wpadł z żoną nie został wykorzystany w żadnym filmie. Po satysfakcjonującym (tj. z zerowym wynikiem) przeszukaniu internetu zadzwonił do kolegi Joshuy Oramy z propozycją współpracy nad scenariuszem filmu o osobach mocno angażujących się w sprawę porwania nieznanego im dziecka.

W 2012 roku ukazał się debiutancki obraz Kerry'ego Bellessy, zrealizowany za zaledwie pięć tysięcy dolarów thriller found footage, scenariusz którego napisał z przyjacielem Joshuą Oramą, wykorzystując koncepcję wstępnie opracowaną z żoną Summer Bellessą, współproducentką pełnometrażowego filmu fabularnego zatytułowanego „Ambert Alert”. Następny owoc współpracy tej trójki pojawił się w roku 2022: niskobudżetowy supernatural horror pt. „Immanence”, a potem przyszła kolej na przeróbkę „Amber Alert” – tym razem tradycyjnie zrealizowany dreszczowiec pod tym samym tytułem i z większym budżetem. Z jednym wyjątkiem zostali przy sprawdzonym układzie – Kerry Bellessa reżyserem, współscenarzystą i współproducentem, Joshua Oram współscenarzystą (wspomniany wyjątek: w pierwszym „Amber Alert” pełnił też rolę producenta wykonawczego, której już nie objął w drugim „Amber Alert”), a Summer Bellessa współproducentką. Film kręcono w tym samym mieście (i okolicach), w którym osadzono akcję filmu - Louisville w stanie Kentucky – pod szyldem Hungry Bull Productions. Głównym dystrybutorem nowej wersji „Amber Alert” Kerry'ego Bellessy została firma Lionsgate, która uwolniła to emocjonujące dziełko w drugiej połowie września 2024 roku (wybrane amerykańskie kina i platformy streamingowe; start w tym samym dniu). Kameralny thriller ku przestrodze. W miasteczku, w którym mieszkam jedno miejsce cieszy się szczególnym powodzeniem wśród dzieci, a mianowicie największy park w tej miejscowości (najwyżej średni, licząc miarą dużego miasta), kuszący wypasionym (tj. największy w tej pipidówce) placem zabaw, nieopodal którego jest nieogrodzony staw. W najgłębszym miejscu ma trzy, najwyżej cztery metry, ilekroć więc widzę nawet czteroletnie dzieci biegające dookoła niego, dosłownie oblewam się zimnym potem. Takie maleństwa pozostawione bez opieki? Niezupełnie. Nawet dwa razy starsze dzieci zazwyczaj przychodzą z osobami dorosłymi, ale nie wszyscy są tak przewrażliwieni jak ja. Niektórzy wolą wpatrywać się w telefony niż w swoich podopiecznych. „Ciociu, dlaczego w parku cały czas się na mnie patrzysz” - pewnego razu zapytała moja kilkuletnia bratanica. „Żeby nikt cię nie porwał” - odpowiedziałam, wiedząc, że argument o wpadnięciu do przerażającego (bo odpowiednio niezabezpieczonego!) stawu do niej trafi, ponieważ już wcześniej tłumaczyła mi, żebym nigdy nie zbliżała się do rzeki (w tamtym czasie tak nazywała też stawy, jeziora, morza etc.) bez rodziców, bo umrę i pójdę do aniołków. Nie miałam wątpliwości, że taka odpowiedź pociągnie za sobą inne pytania, ale nie spodziewałam się takiego odzewu: „patrzysz na mnie, bo boisz się złych ludzi z tych twoich strasznych filmów?”. Hmm, no chyba... No tak, rzeczywiście tak jest. „To dobrze, że to oglądasz, bo nikt mnie nie porwie” i płynne przejścia do ulubionego tematu tej bystrej małej „dlaczego rodzice nie pozwalają mi oglądać tych twoich filmów, jak one pokazują przed kim mam uciekać?”. To już była trudniejsza rozmowa, ale czas najwyższy zakończyć ten przydługi wstęp do bynajmniej eksperckiego omówienia drugiej edycji „Amber Alert” w reżyserii Kerry'ego Bellessy. Wielce prawdopodobnej wizji porwania dziecka w biały dzień dosłownie za plecami rodzica i już mniej prawdopodobnego, ale nie niemożliwego, całkowitego zaangażowania się w sprawę osób postronnych. Cywili podążających za niepewnym porywaczem siedmioletniej dziewczynki.

Źródło, zwiastun filmu: https://www.youtube.com/watch?v=Dt8t0wxnHNM

Praca na planie przeróbki „Amber Alert” z 2012 roku przerosła oczekiwania Kerry'ego Bellessy, w czym największa zasługa odtwórców głównych ról, Hayden Panettiere (m.in. „Oskarżona Amanda Knox” Roberta Dornhelma, „Krzyk 4” Wesa Cravena, „Krzyk VI” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta) i Tylera Jamesa Williamsa. Reżyser ani przez chwilę nie wątpił, że pracuje z prawdziwymi profesjonalistami, którzy poza wszystkim innym wprowadzili trochę fortunnych zmian w postacie wymyślone przez mających mniejsze doświadczenie w branży filmowej scenarzystów. Jakiś wkład w tekst mogła też wnieść Summer Bellessa, kreatywne wsparcie też całkiem pomysłowego partnera zawodowego i życiowego. Tak czy inaczej, po straszliwie cichym porwaniu siedmioletniej Charlotte Bryce w parku w Louisville w stanie Kentucky (ewentualnie przedmieście) i natychmiastowej interwencji jej matki Moniki (rozdzierający serce występ Katie McClellan) przenosimy się w inny rejon miasta, bliżej centrum, gdzie najwyraźniej pracuje główna bohaterka filmu, „uparta jak wół” Jacqueline 'Jaq', która przyczepia się do biednego Shane'a, kierowcy Ubera, który właśnie zakończył zmianę i kieruje się do domu byłej żony, gdzie czeka na niego mały solenizant. Nie chce znowu zawieść swojego jedynego syna, ale jak ma odmówić kobiecie w potrzebie, która na dodatek macha mu przed nosem plikiem banknotów? Tym bardziej, że upierdliwa nieznajoma zapewnia, że nie będzie musiał nadkładać drogi. Gdyby tylko wiedział... Właśnie, jak zachowałby się Shane, gdyby dopadła go wizja à la „Oszukać przeznaczenie” (oryg. „Final Destination”)? Czy świadomie skazałby swojego ukochanego syna na kolejne rozczarowanie, poprzez wpuszczenie do samochodu tej szalonej kobiety? Szalonej, bo nieobojętnej na krzywdę bliźnich?! Właśnie dlatego Jeśli szaleństwo to postępowanie wykraczające poza przyjęte normy, zwyczaje (za słownikiem PWN), to altruistyczna postawa Jacqueline w moim przekonaniu idealnie tutaj pasuje. Akcja „Amber Alert” Kerry'ego Bellessy rozgrywa się w czasach nam współczesnych, w których nawet apelowanie o karmienie głodujących w niektórych przypadkach wymaga sporej odwagi. Epoka znieczulicy społecznej, czas bogów Egoizmu i Mamony. I w tej epoce tak zafiksować się na punkcie pierwszej z brzegu czarnej Toyoty Camry? To prawda, że wygląda jak na alert zdjęciu, ale przecież to nie jest jedyny taki model w mieście nawiedzonym przez wstrętnego porywacza. Shane nie musi jej o tym przypominać - Jacqueline zdaje sobie sprawę z karkołomności swego założenia, a wręcz bardzo nisko ocenia szanse na trafne wytypowanie sprawcy. Przyciemniane szyby i zdarzenie na światłach (nerwowa reakcja na Amber Alert, a przynajmniej tak to wyglądało) też nie uzasadniają tej nagłej obsesji Jacqueline na punkcie pierwszej przezeń wypatrzonej ciemnej Toyoty Camry. A przynajmniej Shane nie może oprzeć się wrażeniu, że ta fiksacja jest zakorzeniona głębiej, że jego problematyczną pasażerkę do działania pcha coś innego, w gruncie rzeczy niezwiązanego ze sprawą porwania małoletniej Charlotte Bryce. Zwierzenia protagonistki to jeden z najbardziej poruszających momentów „Amber Alert” 2024 – namacalne cierpienie niepowstrzymanie wlewające się do samochodu osobowego. Sprytny sposób na znaczne spotęgowanie poczucia klaustrofobii. Bezlitosne duszenie widza mistrzowsko odegraną udręką. Wydaje mi się, że twórcy duże nadzieje wiązali z pierwszą rozmową telefoniczną ze ściganym osobnikiem, UWAGA SPOILER ewidentnie chcieli zaszokować odbiorców, obawiam się jednak, że wielu zapamięta szmacianą lalkę z prologu. Przejrzysta sztuczka KONIEC SPOILERA. Najmroczniejsza, ale niekoniecznie zaskakująca jest ostatnia partia „Amber Alert”. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że robi się lekko obskurnie.

Trzymający w napięciu, mimo przewidywalności, pysznie skromny film drogi Kerry'ego Bellessy, powiązany z jego debiutanckim osiągnięciem reżyserskim też wydanym pod nazwą „Amber Alert”. Zaskakująco skuteczny wysiłek, jak na współczesne amerykańskie kino gatunkowe. Angażujący pojedynek na szosie i w innych ciekawych miejscach. Sprawa porwania dziecka z perspektywy jego rodzica, przedstawicieli organów ścigania i przede wszystkim przypadkowych podróżnych (efektywne rozproszenie narracji). Przykuwający uwagę thriller nienachalnie ostrzegający, przypominający, że najciemniej jest pod latarnią.

sobota, 2 listopada 2024

Zakupy

 
Kolejny pakiet książek z gatunku „prawdopodobnie nie do recenzji”. A w nim: debiutancka powieść Quentina Tarantino oparta na jego obsypanym nagrodami filmie z 2019 roku, „Pewnego razu... w Hollywood”. Historia w klimacie gotyckim, „Dom Starlingów” i podobno zawierające elementy body horroru „Nasze podmorskie żony”. Z „nieco” starszych utworów są chociażby dwie minipowieści autora „Upiora Opery”, Gastona Leroux i zbiór opowiadań niesamowitych Barry'ego Paina. Najbardziej jednak ciekawi mnie „Jak przetrwać swoją śmierć” Danielle Valentine, meta horror nawiązujący do tradycji kina slash, na motywie znanym miłośnikom gatunku chociażby z późniejszego „Zatrzymać morderstwo” Nahnatchki Khan.
 

 
Danielle Valentine „Jak przetrwać swoją śmierć”
Barry Pain „Nieumarłe”
Alix E. Harrow „Dom Starlingów”
Julia Armfield „Nasze podmorskie żony”
Sarah Gailey „Prawie jak w domu”
Tarryn Fisher „Niewłaściwa rodzina”
 

 
Quentin Tarantino „Pewnego razu w Hollywood”
Ashley Audrain „Szepty”
Edgar Allan Poe „Przygody Artura Gordona Pyma”
Edgar Rice Burroughs „Księżniczka Marsa”
Karel Čapek „Fabryka Absolutu”, „Góra”
Gaston Leroux „Małżonka Słońca”, „Człowiek, który powrócił z tamtego świata”

piątek, 1 listopada 2024

„Diabelski młyn” (2023)

 
Rok po tragicznej w skutkach imprezie halloweenowej pięcioro jej uczestników wygrywa konkurs na nocny event w szwedzkim parku rozrywki Liseberg. Na miejscu orientują się, że ich przewodniczką będzie niegdysiejsza członkini ich paczki, jak przypuszczają obwiniająca ich o śmierć koleżanki Fiona. Mimo zasadniczego podejścia pracownicy parku, która nawet nie próbuje ukryć swojego niezadowolenia z konieczności przebywania w towarzystwie dawnych przyjaciół, klienci VIP bawią się wyśmienicie w chwilowo niedostępnym dla innych gości, przygotowanym na Halloween wielkim parku rozrywki. Ale to nie potrwa długo, bo obserwuje ich pałająca żądzą mordu, zagadkowa postać w masce upiornej lalki, która niebawem ujawni swoją obecność.

Plakat filmu. „Karusell” 2023, Bright Pictures, Nordisk Film Production, Scandinavian Content Group

Szwedzki teen slasher w reżyserii Simona Sandquista, między innymi współtwórcy „Niewidzialnego” (oryg. „Den Osynlige”) z 2002 roku, podstawy scenariusza wypuszczonego pięć lat później „Niewidzialnego” Davida S. Goyera, oraz „Opętanego” (oryg. „Possession”), remake'u południowokoreańskiego melodramatu „Jungdok” wyreżyserowanego przez Young-hoon Parka. Scenariusz „Diabelskiego młyna” (oryg. „Karusell”, tytuł międzynarodowy: „Carousel”) jest owocem współpracy Mårtena Gisby'ego, Filipa Hammarströma (m.in. pomysłodawca „Feed” Johannesa Perssona) i Henry'ego Stenberga, współscenarzysty wspomnianego już slashera Johannesa Perssona i „Pożeracza strachu” (oryg. „Canceled”) Oskara Mellandera, zaopiekowanych przez tę samą firmę producencką, co „Diabelski młyn” - Scandinavian Content Group (koprodukcja z Nordisk Film), gdzie dyrektorem rozwoju jest Paolo Vacirca, współautor scenariuszy „Feed” (2022) i „Canceled” (2023). Główne zdjęcia do „Diabelskiego młyna” Simona Sandquista ruszyły w grudniu 2022 roku w parku rozrywki Liseberg w Göteborgu, a budżet produkcji oszacowano na dwadzieścia pięć milionów koron szwedzkich. Światowa premiera odbyła się 20 października 2023 roku – start dystrybucji w szwedzkich kinach, za którą odpowiadał Nordisk Film, a głównym dystrybutorem na arenie międzynarodowej została węgierska firma Vertigo Média. W Polsce tego zadania podjęła się niezależna marka dystrybucyjna Velvet Spoon – regularna dystrybucja kinowa ruszyła 1 listopada 2024 roku, a wcześniej „Diabelski młyn” można było obejrzeć na maratonach filmowych organizowanych z okazji Halloween.

Diabelski młyn” Simona Sandquista jest częścią gatunkowego projektu Scandinavian Content Group ukierunkowanego na wypuszczanie w świat nordyckich horrorów spoza kręgu zainteresowań Szwedzkiego Instytutu Filmowego. Kina niewysublimowanego, stricte komercyjnego, zorientowanego wyłącznie na dostarczanie prostej rozrywki w stylu szalonych lat 80. XX wieku. Najkrwawszej dekady w historii kinematografii grozy - maksymalna swoboda artystyczna, erupcja kreatywności, która, pomimo godnych podziwu starań takich firm jak Scandinavian Content Group, prawdopodobnie nigdy się nie powtórzy. Nie w takiej skali. Pracując nad „Diabelskim młynem” Simon Sandquist pozostawał pod silnym wpływem horrorów z przedostatniej dekady dwudziestego stulecia, a do zaangażowania się w tę operację filmową skłoniła go przede wszystkim możliwość kręcenia w jednym z największych parków rozrywki w Europie. Reżyser tej halloweenowej siekaniny w swoich publicznych wypowiedziach podkreślał, że chciał, by zmagania sześciorga młodych ludzi z zamaskowanym mordercą w słynnym Liseberg wyglądały bardziej jak epicka przygoda niż typowy skromny, zrealizowany tanim kosztem slasher, przy jednoczesnym zachowaniu połączenia z tym w gruncie rzeczy niemodnym już podgatunkiem. Trwa okres zwiększonego popytu na skoczne (jolt scare) opowieści nadprzyrodzone i slow burn horror movies/arthouse horror films, ale z pewnością ostała się garstka(?) pasjonatów uniwersum, z którego wywodzą się (ewentualnie, do którego z czasem zostali przypisani) takie legendarne postacie negatywne, jak Leatherface, Michael Myers, Jason Voorhees i Freddy Krueger. I tę „garstkę” pasjonatów zachęcam do przejażdżki „Diabelskim młynem” Simona Sandquista. Zaczynamy od domowej imprezy halloweenowej, na którą główna bohaterka filmu, nieprzekonująco wykreowana przez Wilmę Lidén potencjalna final girl imieniem Fiona, przyprowadza zdecydowanie mniej popularną licealistkę, tak naprawdę prześladowaną przez rówieśników Petrę, która na ten bal przebierańców zabrała ze sobą nader wymowną maskę. Tragiczny obrót spraw sugeruje wykorzystanie tradycyjnego fundamentu w królestwie slash - motyw pamiętany chociażby z takich obrazów jak „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama, „Podpalenie” Tony'ego Maylama, „Krwawy odwet” George'a Dugdale'a i „Tamara” Jeremy'ego Hafta. Właściwa akcja „Diabelskiego młyna” rozpoczyna się rok po fatalnej imprezie w wielkim skrócie pokazanej w prologu. Przenosimy się do parku rozrywki Liseberg w Göteborgu, gdzie właśnie kończy się próba generalna największej atrakcji przygotowanej specjalnie na Halloween - testowanie marszu żywych trupów na najodważniejszych:) klientach. Zatrudniona w Liseberg dzięki protekcji znajomego, Fiona, w tym romerowskim przedsięwzięciu pełni rolę głównej charakteryzatorki, ale zdaniem szefowej stanowczo przesadza ze sztuczną krwią, co ta ostatnia wyraża w dość zabawny sposób (nie chcemy menstruacyjnych potworów, tylko zombie). Zmiana dobiega końca, park zostaje zamknięty na noc, ale Fiona musi wypełnić polecenie przełożonej. Dziewczyna zostaje po godzinach, by zająć się laureatami konkursu, jak się wydaje, zorganizowanego przez zarząd Liseberg w celach marketingowych – niedroga reklama okolicznościowego wydarzenia w tym ogromnym wesołym miasteczku. Sęk w tym, że konkurs wygrała grupa przyjaciół, z której Fiona swego czasu została wykluczona. Albo sama się wykluczyła w następstwie traumatycznego finału poprzedniej zabawy halloweenowej.

Plakat filmu. „Karusell” 2023, Bright Pictures, Nordisk Film Production, Scandinavian Content Group

Wiem, co zrobiliście minionego Halloween. A przynajmniej wszystko wskazuje na to, że antybohater „Diabelskiego młyna” Simona Sandquista ma jakiś związek z najgorszym spotkaniem towarzyskim w życiu nastoletniej Fiony. Dziewczyna zakłada, że ze wszystkich uczestników tamtej koszmarnej imprezy, tylko ona naprawdę przejęła się losem biednej Petry. Bardziej wini siebie czy dawnych przyjaciół? Tak czy inaczej, jest niemile zaskoczona widokiem zwycięzców konkursu na nocny ewent w jej miejscu pracy. Bezpośredniej, żeby nie powiedzieć wrednej Jenny (przykuwający uwagę występ Amandy Lindh), jej aktualnego chłopaka Dantego (też przyzwoita kreacja Omara Rudberga), do którego Fiona kiedyś w sekrecie wzdychała - stara miłość podobno nie rdzewieje, więc... - nieobliczalnego Williama i jego dziewczyny Tory (przeciętne aktorskie wcielania Ludviga Deltina i Embly Ingelman-Sundberg; nijakie postacie, jakby naprędce skreślone przez scenarzystów, w sumie nierzadkie zjawisko w kinie slash - zlewanie się z tłem - w które ich wykonawcom w moim poczuciu nie udało się tchnąć życia) oraz zawsze wyluzowanego Sebbe (tu już bardziej charakterna kreacja Emila Algpeusa). Na wstępie niepocieszona przewodniczka klientów VIP parku rozrywki Liseberg przypomina o bezwzględnej konieczności zdania telefonów, co większość towarzystwa traktuje jako pogardliwe odrzucenie pojednawczego gestu Jenny. Poza tym dziwi ich, że zasada niewnoszenia sprzętu elektronicznego na teren wesołego miasteczka w Göteborgu dotyczy też gwiazd internetowych, specjalistów od darmowej reklamy. Nie zastanawia ich natomiast zaledwie jednoosobowa obsada pracownicza – mnie tam obsługa tych wszystkich maszyn, przy jednoczesnym pilnowaniu rozbrykanych nastolatków, wydawała się dość karkołomnym zadaniem dla pojedynczej członkini personelu, w dodatku niemogącej się pochwalić najdłuższym stażem pracy w Liseberg – może dlatego, że Fiona daje im aż nadto wyraźnie do zrozumienia (alkohol jest verboten!), że „za kulisami” czuwa ochroniarz, gotów wyprowadzić nieposłusznych przewodniczce VIP-ów. Istny Cerber z tej Fiony, ale widać Dantemu to nie przeszkadza. Chłopak Jenny zachowuje się, jakby bardziej zależało mu na związku z dziewczyną, która według jego przyjaciół najchętniej widziałaby ich za kratkami. Zarzekają się, że to nie była ich wina, ale Fiona nie pierwszy raz daje im odczuć, że wersja wydarzeń, którą przedstawili organom ścigania ani trochę jej nie przekonuje. W sumie nietrudno rozpracować dwuwarstwową sprawę Petry, bo jak już sobie wyjaśniliśmy „Diabelski młyn” Simona Sandquista miał być bezpretensjonalną rozrywką najlepiej dla mas, ale myślę, że zadowoli się długoletnimi fanami gatunku, a już zwłaszcza tymi stęsknionymi za klimatycznymi i nieprzesadnie krwawymi opowieściami o maniakach polujących na ludzi. Atmosferą „Diabelski młyn” przypominał mi „Basen” Borisa von Sychowskiego – podobna kolorystyka zdjęć (lekko metaliczne szarości, intensywna ponurość), za które odpowiadał Andrés Rignell, ale chyba większe zagęszczanie mroku. Lepka ciemność, bynajmniej nieprzenikniona; czerń starannie doprawiona wspomnianymi szarościami. I wzmocniona stosownie nerwową ścieżkę dźwiękową Christiana Sandquista (m.in. „Niewidzialny” i „Opętany” Joela Bergvalla i Simona Sandquista). Zgaduję, że jedną z rzeczy podpatrzonych w klasycznych slasherach było tempo akcji – prędkość zdecydowanie nie tak zawrotna, jak chociażby w „Halloween” i „Halloween zabija” Davida Gordona Greena, ale nie dlatego, że przewidziano sporo tak zwanych nudnawych przestojów, tylko za sprawą docenionej (a jakże!) przeze mnie inicjatywy na rzecz budowania napięcia przed spodziewanymi atakami ślicznie zamaskowanego mordercy. Pęknięta buźka porcelanowej laleczki vintage na plastikowym płótnie – muszę przyznać, że wygląda to dość niepokojąco, a przy okazji idealnie wkomponowuje się w wystrój Nawiedzonego Domu w Liseberg, gdzie rozegra się moim zdaniem jedna z najciekawszych scen w „Diabelskim młynie” Simona Sandquista, która rozpocznie rzekomo samoczynne otwarcie starej szafy. Z inscenizowanych morderstw wyróżnić muszę - za kreatywność - bliskie spotkanie z siekierą na kolejce górskiej. Natomiast najgorzej w moich oczach wypadła scena dekapitacji, a konkretniej zbliżenie na wygenerowane komputerowo (najmniej subtelna obróbka cyfrowa generalnie rzecz biorąc praktycznej makabry mocno umiarkowanej, jak zresztą w większości znanych mi slasherów) miejsce śmiertelnego cięcia. I nie muszę chyba dodawać, że moją ulubioną postacią była Jenny, którą domniemana final girl raczyła nazwać suką w rozmowie z najwyraźniej niemogącym się zdecydować chłopakiem,który (co wiele mówi) nie staje w obronie obgadywanej za plecami wątpliwej ukochanej. Chłopak miotający się między hipotetyczną poprzednią sympatią i obecną partnerką. Trzęsący się ze strachu na kolejce górskiej, ale niezostawiający przyjaciół w potrzebie, niemyślący wyłącznie o ratowaniu własnej skóry, jak niektórzy... Kurczę, final girl też?!

Wreszcie jakaś sensowna oferta dla miłośników slasherów. Niewyszukana historyjka w niebanalnej scenerii (nie czytaj: oryginalnej, co zaznaczam na wypadek, gdyby komuś przypomniał się chociażby „Lunapark” Tobe'ego Hoopera albo „Park grozy” Gregory'ego Plotkina). Prosta, banalna, uroczo naiwna, autentycznie mroczna opowieść o młodych ludziach sterroryzowanych przez jakiegoś przebierańca. „Diabelski młyn” Simona Sandquista to nieoczywisty list miłosny do niskobudżetowego kina grozy z lat 80. XX wieku, ale przede wszystkim niczym nieskrępowana makabryczna zabawa w nawiedzonym przez człowieka parku rozrywki.

Za seans bardzo dziękuję dystrybutorowi