W 1989 roku po pokonaniu potwora gnieżdżącego się w małym miasteczku Derry, członkowie siedmioosobowego nieformalnego Klubu Frajerów przysięgli sobie, że jeśli to wróci znowu będą z nim walczyć. Dwadzieścia siedem lat później jeden z nich, Mike Hanlon, który jako jedyny z tej paczki został w Derry dzwoni do swoich przyjaciół z dzieciństwa z informacją, że stwór wrócił i przypomnieniem o przysiędze, którą złożyli, gdy byli dziećmi. Jego telefon rozpoczyna u każdego z nich niekontrolowany proces odzyskiwania wspomnień z tamtego okresu, które z jakiegoś powodu wcześniej utracili. Bill Denbrough, Ben Hanscom, Beverly Marsh, Eddie Kaspbrak i Richie Tozier decydują się na powrót do Derry, ale Stanley Uris do nich nie dołącza. Tym razem więc tylko w szóstkę będą mierzyć się z pradawnym złem najczęściej ukazującym się pod postacią klauna Pennywise'a.
Kontynuacja
najbardziej dochodowego horroru w historii kina opartego na powieści
„To” pióra Stephena Kinga, którą ten woli nazywać drugą
połową tamtego filmu (pisarz dostał w niej epizodyczną rólkę).
Bo amerykańsko-kanadyjski drugi rozdział „To” to w istocie
przedłużenie readaptacji wyreżyserowanej przez Andy'ego
Muschiettiego. Twórca „Mamy” (2013) podjął się także
reżyserii omawianej produkcji, mając do dyspozycji scenariusz
Gary'ego Daubermana (współautor scenariusza pierwszego rozdziału
„To”) i niewymienionego w czołówce Jasona Fuchsa. Ten drugi
doprowadził skrypt do końca, gdy Daubermana wezwały inne
obowiązki. A konkretniej praca nad „Annabelle wraca do domu”.
Budżet dalszego ciągu „To” z 2017 roku oszacowano na
siedemdziesiąt dziewięć milionów dolarów (poprzednik kosztował
w przybliżeniu trzydzieści pięć milionów dolarów), a
dotychczasowy przychód z całego świata przekroczył czterysta
pięćdziesiąt milionów dolarów (poprzednik przyniósł trochę
ponad siedemset milionów dolarów). Andy Muschietti (a jakże!)
powiedział, że byłby gotowy podjąć się reżyserii kolejnego
obrazu spod tego znaku. Uważa, że najlepiej byłoby nakręcić film
spinający pierwszy i drugi rozdział, tj. skupić się głównie na
okresie rozciągającym się pomiędzy tymi dwoma filmami.
Dalszy
ciąg horroru „To” z 2017 roku trwa niecałe trzy godziny, co nie
powinno zaskakiwać jeśli weźmie się pod uwagę długość
materiału źródłowego, czyli tych obszarów książki Stephena
Kinga pod tym samym tytułem, na których miano się wzorować. Tylko
że filmowcy dodali coś od siebie, ale i sporo wątków książki
opuścili. Podczas gdy poprzednia filmowa wersja „To” w całości
została osadzona w okresie dzieciństwa członków tak zwanego Klubu
Frajerów, tak drugi film Andy'ego Muschiettiego spod tego znaku jest
adaptacją przejść dorosłych już bohaterów, ponownie stających
do walki ze zmiennokształtnym potworem, który najczęściej
pokazuje się pod postacią upiornego klauna Pennywise'a. Nie tylko,
bo w omawianej produkcji zawarto też trochę retrospekcji z
małoletnimi postaciami odegranymi przez tych samych aktorów, którzy
wystąpili w części pierwszej. Niewiele mają one wspólnego z
książką – już prędzej stanowią osobisty wkład twórców w
historię wymyśloną przez Stephena Kinga. W okresie, na którym w
głównej mierze film ów się koncentruje też dosyć sporo
pozmieniano. Najbardziej bolesny dla mnie był oczywiście brak
Żółwia (czy tylko ja kocham tego bohatera?), ale wysoko na tej
liście umieściłam też Rytuał Chud. Muschietti wyznał, że
ograniczenia budżetowe pierwszej odsłony nowego „To”
(trzydzieści pięć milionów dolarów to mało?) nie pozwoliły na
wierne przeniesienie tego istotnego wątku powieści na ekran. Rytuał
Chud wcielono więc w scenariusz kontynuacji, bo pieniążków było
już dużo więcej. Tyle że w takim wypadku trzeba już było rzecz
zmienić - wierne odwzorowanie tego plemiennego obrzędu w
retrospekcji, przypuszczam, mogłoby zrodzić poważne
niekonsekwencje. Trudno byłoby to w takim kształcie pospinać,
zdecydowano się więc podjąć ten temat dopiero w okresie
dorosłości bohaterów. A według mnie lepiej byłoby, gdyby z tego
zrezygnowano. Scenki rodem z kiczowatych obrazów science fiction
kręconych współcześnie dla telewizji – chaotyczny kolaż
obrazków wygenerowanych komputerowo, od których bardziej tandetnie
prezentuje się już tylko nadmiernie rozciągnięty w czasie (w
książce też jest poprzeciągany, ale i mocniejszy) finalny
pojedynek z wiekowym potworem. A muszę dodać, że konkurencja była
niemała. Wyglądało mi to tak, jakby Andy Muschietti brał udział
w wyścigu na najbardziej efekciarski horror naszych czasów. CGI tu,
CGI tam – ej, dajcie więcej, bo zaraz ktoś nas przebije. A to by
była tragedia! Bardziej realistycznie się prezentujących (poza
sztuczną krwią) praktycznych efektów specjalnych też trochę się
tu znalazło. I oczywiście jump scenek, bo żeby w horrorze
nie było takich zagrań? Nie, bez nich filmu grozy nie da się
nakręcić i basta! Tak jak i bez efektów komputerowych. To i to
trzeba wciskać wszędzie, gdzie tylko można. Ani jedna z
zaprezentowanych jump scenek zamierzonego efektu na mnie nie
wywarła, ale za to wpadła mi w oko jedna forma potwora gnieżdżącego
się w małym amerykańskim miasteczku wymyślonym przez Stephena
Kinga. Cudaczny pająk, którego odwłok to ludzka głowa. Doprawdy
przezabawna rzecz! Nie wiem, czy akurat w tym przypadku komizm był
celowy, ale biorąc pod uwagę całokształt nie można tego
wykluczyć. Bo zamierzenie humorystycznych akcentów jest tutaj tyle,
że aż zaczęłam się zastanawiać, czy to aby nie miał być
pastisz powieści Stephena Kinga, ale i pierwszej odsłony
readaptacji „To”. Miłośnicy kina grozy zapewne odnotują też
drobne ukłony dla horrorów tematycznie niezwiązanych z tym tytułem
(np. „Lśnienie”, „Koszmar z ulicy Wiązów 5: Dziecko snów”,
„Straceni chłopcy”), ale tych, którzy znają powieść, bez
której rzeczony obraz najpewniej nigdy by nie powstał
prawdopodobnie bardziej zajmować będzie wyszukiwanie związków i
różnic pomiędzy nimi. Pewna jednak nie jestem, bo ja prawdę
mówiąc najwięcej energii poświęcałam na walkę z narastającym
zniechęceniem.
Rola
klauna Pennywise'a ponownie przypadła w udziale Billowi
Skarsgardowi, który nie zawodzi (zresztą tak jak i cała obsada),
ale czy to samo można powiedzieć o jego prezencji? Dopóki do głosu
nie dochodzi komputer morderczy klaun prezentuje się w miarę
upiornie, a potem... No potem to już mamy tylko cyfrowy kicz.
Nienaturalnie szeroko rozwarta paszcza naszpikowana drobnymi, ostrymi
ząbkami i zazwyczaj towarzysząca temu sztuczna krew przesadnie
metalicznej barwy, to jeszcze nic. Pennywise ma w zanadrzu jeszcze
bardziej efekciarskie sztuczki – całą paletę plastikowych form,
które może i by mnie bawiły (poza wspomnianym pająkiem), gdybym
nie widziała pierwszy odsłony drugiej filmowego adaptacji „To”.
Wprawdzie tamten obraz też w mojej ocenie ideałem nie jest, ale
zachowuje jakąś równowagę pomiędzy fabułą, klimatem i efektami
specjalnymi. Tutak fabuła została zepchnięta na dalszy plan, a i
na zbudowanie odpowiedniego podłoża atmosferycznego zabrakło
czasu, bo gdzieś przecież trzeba było powpychać te niezliczone
„straszne” cyfrowe i praktyczne twory. Nadmiernie dynamiczne
sceny ze stworem żerującym w Derry tak naprawdę są przerywane
stonowanymi urywkami z życia bohaterów, a nie odwrotnie. Wyglądało
mi to tak, jakby maksymalnie uproszczona opowieść o dorosłych już
członkach nieformalnego Klubu Frajerów powracających do Derry by
ponownie stawić czoło potworowi wykorzystującemu przeciwko ludziom
ich największe lęki, stanowiła jedynie pretekst do prezentowania
nowoczesnej technologii. I nic to, że realizmu nie ma w tym za grosz
– liczy się ilość, a nie jakość. Żeby być jednak
sprawiedliwą muszę wspomnieć, że niedługie, ale i nie tak znowu
rzadkie, scenki retrospektywne utrzymano w klimacie pierwszej części
nowego „To”. Z lekka pastelowe barwy, malownicze zdjęcia
najczęściej silnie nasłonecznione, z których nawet w sielankowych
momentach emanuje groźba. Można wyczuć to, czego obecności
jesteśmy pewni, chociaż w danej chwili tego nie widzimy. A
dwadzieścia siedem lat później... No cóż, jest plastikowo, to na
pewno. Akcja z rzadka zwalnia, ale dobre i to, bo mogłam trochę
odetchnąć od tego całego chaosu i jako tako mentalnie przygotować
się na kolejny występ tytułowego potwora, który najczęściej
wyglądał mi tutaj, jak parodia stwora znanego z książki i
poprzednich filmów na niej opartych. Pozytywni bohaterowie, w
zdecydowanej większości, też nie mieli lekko. Zwłaszcza Mike
Hanlon, bo zrobiono z niego kogoś na kształt mocno przerysowanego
Abrahama Van Helsinga. Najlepiej natomiast wyszedł z tego Eddie
Kaspbrak, który to w powieści w mojej ocenie jest najmniej barwną
postacią, a w filmach Andy'ego Muschiettiego najsilniej przyciąga
uwagę. Szkoda, że mój ulubiony członek Klubu Frajerów, Ben
Hanscom, nie miał tyle szczęścia. W „To: Rozdział 2” nie robi
prawie nic innego poza wzdychaniem do Beverly Marsh, która nie zdaje
sobie sprawy z uczuć, jakimi ten od dzieciństwie ją darzy. Z
wątków dodanych do historii przedstawionej w pokaźnej powieści
Stephena Kinga najwięcej emocji dostarczyła mi scena w gabinecie
luster, ale pewne wyznanie padające podczas ostatecznej (no dobrze,
szczerze wątpię, że ostatecznej) konfrontacji z ust jednego z
przeciwników potwora, trochę mnie zaskoczyło. I pewnie tak samo
zareaguje na to każdy, komu nie jest obca powieść „To”.
Niekoniecznie jednak każdy będzie z takiego rozwiązania
zadowolony. Bo w oczach co poniektórych może to stawiać jednego z
czołowych bohaterów tej historii w trochę innym świetle niż
dotychczas. Ale z drugiej strony scenarzyści śpieszą z
usprawiedliwieniem. Tak na wypadek, gdyby odbiorcy zwątpili w tę
postać. Co więcej przed naszymi oczami rozpostarto obrazki, które
mogą budzić UWAGA SPOILER lekkie współczucie do potwora
mordującego dzieci. Widok bezradnego mini-Pennywise'a, nawet mając
w pamięci potworne czyny, których się dopuszczał, może okazać
się niezbyt satysfakcjonujący. Dla mnie nie był. Jego śmierć
lepiej by wypadła, gdyby został zgładzony pod tą trochę
wcześniejszą przerośniętą pajęczą postacią KONIEC
SPOILERA. A na dokładkę iście patetyczny morał. Na plus natomiast odnotowuję jeszcze przełożenie na ekran wątku z
homoseksualistami otwierającego najnowszy cykl działalności To
(wszystkie okresy żerowania potwora dzieli dwadzieścia siedem lat),
aczkolwiek chciałoby się, żeby pokazano jeszcze przynajmniej pożar
w Black Spot, którym King nielicho mnie wzruszył. I oczywiście
Żółwia!
Stało
się. Przyszło więcej pieniędzy, a więc i możliwości się
zwiększyły. Niech się ta poprzednia tanizna (przypominam: budżet
„To” z 2017 roku oszacowano na trzydzieści pięć milionów
dolarów) schowa za tym tu technologicznych cudem. Andy Muschietti
miał kasę i nie zawahał się jej użyć! A co sobie będzie
żałował. Efekt specjalny pogania efekt specjalny. Jump scenek
też nie brakuje, bo przecież o to w filmowym horrorze chodzi. Nie
ma efekciarstwa, to nie ma horroru, proste. Takie to czasy... Nie, na
szczęście wcale tak nie jest, tylko widać Andy Muschietti trochę
się zapomniał. Mam nadzieję, że na chwilę, bo jego poprzednie
horrory („Mama” i pierwszy rozdział readaptacji „To”)
wróżyły dużo lepszy rozwój. Lepszy dla mnie, ale trzeba
zaznaczyć, że duża część odbiorców omawianej produkcji wyszła
z tego długiego spotkania z dziełkiem Muschiettiego kontynuującym
dzieje bohaterów, których zdążyli już pokochać, nie tylko bez
szwanku, ale wręcz z ogromnym zadowoleniem. A więc przewrotnie,
jako że jestem w mniejszości, radzę drugi rozdział nowego „To”
obejrzeć. I się pozachwycać...?
Oglądałem To 2 i uważam to bardzo porządny horror. Przyzwyczaiłem się, że w ekranizacjach książek dużo wątków odpada dlatego nie czuję się rozczarowany. Do takich filmów podchodzę zupełnie osobno nie łącząc ich z książką. Druga część podoba mi się nawet bardziej niż pierwsza. Najlepszą postacią jest tutaj sam Pennywise, na którego czekałem i tym razem się nie zawiodłem. :-)
OdpowiedzUsuń