XIX wiek. Córka zamożnego biznesmena, Edith Cushing, próbuje wydać książkę
o duchach, dobrze odnajdując się w tej tematyce od dzieciństwa, od kiedy
pierwszy raz zobaczyła duszę zmarłej matki. Kiedy baronet, Thomas Sharpe
przybywa do jej ojca w interesach z Anglii zapoznaje się z fragmentem książki
Edith, który rozbudza w nim zainteresowanie autorką. Do tej pory
nieprzykładająca wagi do związków młoda kobieta również jest urzeczona
Anglikiem. Jednak ich wspólnemu pożyciu jest przeciwny ojciec dziewczyny.
Dzięki pozyskanym informacjom z przeszłości Sharpe’a biznesmen zyskuje
możliwość przerwania tego związku, zanim na dobre się rozpoczął. Szantaż nie
przynosi jednak pożądanych rezultatów, bowiem tuż przed wyjazdem Thomasa i jego
siostry Lucille ze Stanów Zjednoczonych Cushing zostaje zamordowany.
Zrozpaczona Edith przyjmuje oświadczyny Sharpe’a i zgadza się osiąść w jego
rodzinnej posiadłości w Kumbrii, zwanej Crimson Peak. Popadający w ruinę, zimny
dom nie zniechęca zakochanej młodej kobiety. Nawet widome oznaki nawiedzenia
tego miejsca, na jej nieszczęście, nie zmuszają jej do ucieczki. Edith nade
wszystko pragnie ułożyć sobie życie u boku ukochanego, nie wiedząc, że skrywa
on przerażające tajemnice.
Głośny, wysokobudżetowy film Guillermo del Toro, twórcy między innymi
„Blade’a: Wiecznego łowcy 2”, „Kręgosłupa diabła” i „Labiryntu fauna”. „Crimson
Peak” zyskał uznanie opinii publicznej, zachwycając nawet wielu krytyków, co
nie zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę typowo hollywoodzkie podejście do
tematu. Nie mogę powiedzieć, że czekałam z utęsknieniem na ten obraz, ale od
pierwszych zapowiedzi trzymałam kciuki za efekt końcowy, bo zważywszy na to, że
współcześni twórcy rzadko porywają się na produkcje gotyckie „Crimson Peak”
mógł stanowić miłą odskocznię od standardowych tworów, zalewających rynek
filmowy. Wygląda jednak na to, że stare powiedzenie, iż nadzieja jest matką
głupich po raz enty się sprawdziło, bo z jaką pobłażliwością bym do najnowszego
dokonania del Toro nie podchodziła nie potrafię odnaleźć się w takiej
stylistyce i problematyce.
Reżyser zdradził, że scenariusz, który spisał wspólnie z Matthew Robbinsem
inspirowały takie obrazy, jak „Nawiedzony dom” Roberta Wise’a i „W kleszczach
lęku” Jacka Claytona, ale osobiście w warstwie fabularnej odnalazłam
wyraźniejsze echa „Rebeki” Daphne du Maurier. Realizacyjnie natomiast „Crimson
Peak” nawet nie ociera się o kunszt najsłynniejszych horrorów gotyckich w
historii kina. Jak na przeszło 50-milionowy budżet przystało film może
dostarczyć niezapomnianych wrażeń wizualnych głównie osobom, którzy nie oczekują
subtelności i tajemniczości tylko wygenerowanej komputerowo dosłowności oraz
plastikowych obrazów. Zamiast surowych, naznaczonych potężnym ładunkiem
melancholii zdjęć mamy bogate XIX-wieczne wnętrza na początku i ugładzony
niszczejący dom później – oksymoron jest zamierzony, bo biorąc pod uwagę fakt,
iż posiadłość Sharpe’ów zauważalnie chyli się ku upadkowi operatorom nie udaje
się wydobyć z tego tak pożądanych szpetoty, zaniedbania i wszechobecnego brudu.
Dom na wzgórzu krwi wydaje się być żywcem wyjęty z jakiejś baśni, w której nie
ma miejsca na wizualne atrakcje podane z myślą o fanach mocnego kina grozy. Del
Toro już eksperymentował z dark fantasy
w osławionym „Labiryncie fauna”, tyle, że tam z prawdziwą wirtuozerią połączył
fantastyczną, baśniową stylistykę z grozą. Od strony technicznej w „Crimson
Peak” pokazał mi natomiast nędzną namiastkę zarówno obrazu gotyckiego, jak i dark fantasy. Ale nie tylko wypieszczone
scenerie w moim odczuciu pogrążyły tę produkcję, niemałą rolę odegrały również
efekciarskie manifestacje duchów. Bez przydługich wstępów i budowania aury
tajemnicy, jak w standardowych horrorach gotyckich del Toro już na początku
ujawnia widzom obecność czegoś nieznanego, nie rezygnując również z
drobiazgowego sportretowania zjawy. Czarna, zamazana cyfrowa dusza matki Edith,
przestrzegająca ją przed Crimson Peak i późniejsze manifestacje kolejnej
kobiecej zjawy, która zalęgła się w posiadłości Sharpe’ów, z wyłanianiem się z
podłogi na czele są do tego stopnia efekciarskie i nietypowo, jak na ten
gatunek dosłowne, że efekt nie tylko wywołuje niekontrolowany śmiech, ale
również co jest niewybaczalne niszczy aurę niezdefiniowanego zagrożenia. A
szkoda, po początkowe chwile pobytu Edith w starym domostwie w Kumbrii, jej
samotne spacery po niszczejących korytarzach naznaczono całkiem sporym
napięciem emocjonalnym. Znakomicie, w zgodzie z zasadami suspensu operowano
światłem i cieniem oraz akompaniowano nienachlaną ścieżką dźwiękową, ale tylko
do kulminacji, w zamyśle chwil szczytowej grozy, które w istocie okazały się
prześmiewczymi popisami nowoczesną technologią, sztuczną do bólu.
Del Toro w wywiadach informował, że „Crimson Peak” jest połączeniem ghost story z romansem gotyckim, przy
czym wydaje mi się, że najwięcej uwagi poświęcił problematyce miłosnej. Rodem z
„Rebeki”, gdzie młoda kobieta również porzuciła swoje dotychczasowe życie na
rzecz egzystencji u boku ukochanego, skrywającego jakieś tajemnice, w jego
rodzinnej posiadłości. Tyle, że Daphne du Maurier spisywała swoją powieść w
zgodzie z tradycją gatunku, wręcz po mistrzowsku równoważąc grozę z
niebezpiecznym romansem. De Tolo natomiast nieprzyjemnie się w tym zapętlił,
niejednokrotnie dając mi do zrozumienia, że fabuła poza płomiennymi wyznaniami
miłości nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Owszem, scenariusz zdradza jakieś
niecne zamiary Thomasa i jego demonicznej siostry, Lucille, względem naiwnej
Edith, ale wbrew zamierzeniom twórców nie podnosi to poziomu dramaturgii. Być
może dlatego, że uważny widz już na początku powinien domyślić się szczegółów
niemalże całej intrygi, a z czasem dopasować sobie do niej kolejne fakty
podrzucane przez scenarzystów, bo twórcy nie zaprzątają sobie głowy mylącymi
tropami. Aż do końcówki projekcji nie mówią niczego wprost, ale tak dużo
strzępów układanki, poddających się tylko jednej interpretacji obnażają, że
naprawdę nie nastręczyło mi większych problemów przedwczesne zgłębienie motywów
kierujących Sharpe’ami. A kiedy nie było już żadnej tajemnicy zostały mi
jedynie sporadyczne manifestacje efekciarskich duchów i rozwleczone do granic
możliwości, wywołujące mdłości wątki romantyczne, które odrobinę umilała
jedynie postać zdeprawowanej Lucille, idealnie wykreowany przez Jessicę
Chastain kobiecy czarny charakter. W porównaniu z nią zmagająca się z bezbarwną
rólką Mia Wasikowska i pozbawiony charyzmy oraz widomej, hipnotyzującej
demoniczności Tom Hiddleston wypadli blado.
„Crimson Peak. Wzgórze krwi” najprawdopodobniej spodoba się widzom
akceptującym bądź wprost przepadającym za hollywoodzkim sznytem, wątkami
romantycznymi oraz przesłodzonymi finałami (choć przyznaję, że można to było
jeszcze bardziej pocukrować). Nie chciałabym jednak szufladkować potencjalnych
fanów tej produkcji, bo nie jest wykluczone, że koneserzy kina grozy również
znajdą tutaj coś dla siebie. Mnie całość w najmniejszym stopniu nie przekonała,
a miejscami wręcz usypiała, ale zważywszy na pozytywne opinie na temat tego
filmu krążące wśród widzów mniemam, że ma w sobie to coś. Tyle, że ja tego nie
dostrzegam.
Mnie ten film w pełni kupił... Kiedy po seansie odprowadzałem przyjaciółkę, cały czas poświęciliśmy na omawianiu tego filmu, co w takim natężeniu nie zdarzyło się jeszcze nigdy (jakieś drobne wzmianki, uwagi były, ale nie szczegółowe omawianie, chociaż zapewne po seansie Przebudzenia Mocy to się powtórzy ;) )
OdpowiedzUsuńŚwietna opowieść gotycka, który nie próbuje udawać, że jest czymś więcej... Z tego powodu jego przewidywalność traktuję jako plus, gdyż pozwala się skupić na detalach tego filmu... A tutaj nie mam się czego czepić... Ja osobiście, bo np znajomy będący na wcześniejszym seansie, mocno narzekał na duchy. Wpierw na ich pojawienie się, po mojej kontrargumentacji zmienił troszkę ton, tłumacząc, że chodzi mi o ich wygląd... I ja się zgadzam, że modele 3D były słabe, ale nawet to kupuje... Za pomocą komputera próbowano odtworzyć stare pomysły na prezentacje widziadeł i brak współczesnego HD buduje dodatkowy smaczek. A cała reszta filmu jest perfekcyjna, dzisiaj nawet oglądałem filmik na yt, w którym autor tłumaczy wpływ filmów Mario Bavy na Crimson.
Początkowo myślałem, że film nie podobał się przyjaciółce. Usłyszałem śmiech na sali kinowej,w końcowych scenach, kiedy wzrasta napięcie. Rozglądam się po sali szukając ofiary do zmierzenia wzrokiem, patrzę, a to ona... Potem wyjaśniła, że nie było tu nic złego. Ta scena już była przestylizowana, co normalnie powinno denerwować. W jej przypadku nadal budziło to ciepłe odczucia.