Niedługo
po wyjeździe jej chłopaka Holta na studia z Julią kontaktuje się
jego znajoma z uczelni. Słowa studentki niepokoją Julię, do tego
stopnia, że po nieudanych próbach nawiązania kontaktu z chłopakiem
jedzie na uczelnię. Szybko odkrywa, że jeden z wykładowców Holta,
Gabriel, angażuje wybranych studentów do swoich badań, przedmiotem
których jest przeklęty filmik. Siedem dni po jego obejrzeniu
nieszczęśnik umiera, chyba że wcześniej zrobi kopię i pokaże ją
komuś innemu. Julia dowiaduje się, że Holt był jedną z
pierwszych osób, której Gabriel pokazał film, w związku z czym
zostało mu tylko kilkanaście godzin życia. Dziewczyna decyduje się
przejąć od niego to brzemię, a wkrótce potem okazuje się, że
nie może się go pozbyć w taki sposób, jak czynią to pozostali
widzowie tajemniczego filmu. Julię zaczynają nawiedzać niepokojące
wizje, które mają ścisły związek ze zdjęciami zawartymi na
przeklętym nagraniu. Dziewczyna dochodzi do wniosku, że jedynym
ratunkiem dla niej jest podążenie za owymi wskazówkami, a więc
zgłębienie historii Samary Morgan, zmarłej przed wieloma laty
dziewczynki, która przedostaje się do świata żyjących, aby
sprowadzać śmierć na tych widzów feralnego filmu, którym nie
udało się w porę pozbyć przekleństwa.
Wziąwszy
pod uwagę popularność remake'u (2002) japońskiego „The
Ring” (1998) opartego na powieści Kojiego Suzuki i w mniejszym stopniu sequela remake'u z 2005 roku wyreżyserowanego przez twórcę pierwszej
filmowej wersji tej historii, Hideo Nakatę, wprost zdumiewa fakt, że
amerykańska branża filmowa czekała aż dwanaście lat z pokazaniem
kolejnej części tej historii. Wraz z zapowiedziami „Rings” w
reżyserii F. Javiera Gutierreza pojawiły się plotki na temat jego
spodziewanego umiejscowienia w szeregu. Przez pewien czas opinia
publiczna była przekonana, że najnowszy horror o przeklętej
kasecie produkcji amerykańsko-kanadyjskiej będzie prequelem tj.
jego scenariusz będzie koncentrował się na wydarzeniach
zaistniałych przed tymi, które mieliśmy okazję zobaczyć w „The
Ring” z 2002 roku. Ale F. Javier Gutierrez z czasem poinformował
zainteresowanych, że jego produkcja będzie kolejnym sequelem, którego akcja
rozgrywać się będzie w czasach współczesnych, czyli kilkanaście
lat po wydarzeniach zaprezentowanych w poprzednich dwóch
amerykańskich odsłonach „The Ring”. Pieczę nad projektem
objęła wytwórnia Paramount, której ówczesny wiceprezes, Rob
Moore, dał opinii publicznej jasno do zrozumienia, że jeśli
„Rings” sprosta oczekiwaniom można spodziewać się kolejnych
sequeli. Osoba, która niedawno przejęła stanowisko Moore'a niczego
nie obiecuje, co może być spowodowane chłodnym przyjęciem „Rings”
F. Javiera Gutierreza. Choć z drugiej strony w branży filmowej
liczą się przede wszystkim zyski (zwłaszcza w jej mainstreamowej
odnodze, do której „Rings” przynależy), a w tym przypadku można
chyba mówić o kasowym sukcesie. Na całym świecie jak dotychczas
„Rings” zarobił ponad osiemdziesiąt milionów dolarów przy
budżecie sięgającym dwudziestu pięciu milionów dolarów, do
czego w znacznej mierze przyczyniły się podpięcie pod znany i
lubiany tytuł oraz szeroko zakrojona kampania reklamowa.
Już
na etapie zapowiedzi „Rings”, jeszcze przed obejrzeniem produkcji
F. Javiera Gutierreza byłam przekonana, że nie uda mu się dorównać
nawet słabszemu sequelowi remake'u, nie wspominając już o dziele
Gore'a Verbinskiego z 2002 roku. Teraz cieszę się ze swojego
wrodzonego pesymizmu, bo podejrzewam, że gdybym zasiadła do „Rings”
z jakimikolwiek, choćby minimalnymi nadziejami to najprawdopodobniej
miałabym duże trudności z dotrwaniem do końca seansu. Nie miałam
żadnych wątpliwości, że współczesny wysokobudżetowy straszak
nie zdoła dorównać bezbłędnej atmosferze spowijającej wszystkie
kadry remake'u „The Ring”, dlatego też nie zareagowałam
rozczarowaniem na (nie licząc kilku rzadkich zrywów) toporne
budowanie klimatu. Metaliczna kolorystyka tak widowiskowo
eksploatowana w produkcji Gore'a Verbinskiego w „Rings”
uwidacznia się jedynie w sporadycznych migawkach, bowiem twórcy
trzeciej amerykańskiej odsłony byli bardziej zainteresowani
technicznym ukłonem w stronę standardowego poziomu współczesnych
horrorów głównego nurtu. W ten oto sposób dostaliśmy obraz,
który wizualnie praktycznie niczym nie wyróżnia się na tle
niezliczonych mainstreamowych przeciętniaków zalewających
współczesny rynek filmowego horroru. Co prawda odnajdziemy w nim
jakieś przebłyski zagęszczającego się mroku, ale bez śmiałości,
która pozwoliłaby wyzbyć się przekonania o denerwującej
powściągliwości twórców – postawie każącej sądzić, że za
punkt honoru obrali sobie łagodzenie wydźwięku swojej produkcji.
Jedynymi sekwencjami, które mogę uznać za dobitniejsze nawiązanie
do kolorystyki amerykańskich poprzedników „The Ring” były
przeklęte filmiki, zarówno ten zapożyczony z poprzednich odsłon,
jak i ten nowy, mniej makabryczny, ale utrzymany w duchu tego
doskonale znanego fanom rzeczonej historii. Inny takowy moment ma
miejsce w dalszej partii seansu, tuż po dotarciu czołowej pary na
cmentarz usytuowany w małym miasteczku, a ściślej po wpełznięciu
Julii do ciasnego grobowca. Jeśli zaś chodzi o samą koncepcję, w
oderwaniu od oprawy wizualnej (o ścieżce dźwiękowej nawet nie
wspominam, bo jak na współczesny mainstream przystało ani razu nie
odgrywa znaczącej roli) najciekawszym pomysłem wydało mi się
wyłonienie się Samary z telewizora przylegającego ekranem do
podłogi. Szkoda tylko, że klimat nie nadążał za akcją, bo nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcy zamiast skupić się na
przytłaczaniu widza groźbą przebijającą z półmroku
spowijającego pierwszy plan zajęli się tylko i wyłącznie
centralnym punktem powierzonym przemoczonej, długowłosej zjawie w
starej koszuli nocnej. Której charakteryzacja nie odstaje od tych
widzianych w poprzednich dwóch odsłonach amerykańskiego „The
Ring”, aczkolwiek nie da się nie zauważyć braku wymyślnego
montażu, dzięki któremu ruchy Samary mogłyby zyskać na
potworności. Właściwie to nie wiem, dlaczego nie wzbogacono akcji
długimi „pajęczymi” chodami pokracznej zjawy. Początkowo
myślałam, że było to podyktowane miernymi predyspozycjami
zatrudnionych montażystów, ale idealnie zmontowany zlepek
makabrycznych ujęć wplecionych w finalny pojedynek uświadomił mi,
że trwałam w błędnym przekonaniu. Może więc odpowiedzi należy
upatrywać w koncepcji scenarzystów, w ich uporczywym dążeniu do
zepchnięcia feralnego nagrania i co za tym idzie manifestacji Samary
Morgan na dalszy plan (w dwóch poprzednich częściach, a zwłaszcza w remake'u nie było
ich bardzo dużo, ale środki ciężkości zostały tak rozłożone, żeby ich
wspomnienie nieustannie towarzyszyło oglądającemu), celem
podążenia jakże mocno wyeksploatowaną ścieżką usianą
koszmarnymi wizjami głównej bohaterki.
Nad
scenariuszem „Rings” pracowały trzy osoby, David Loucka, Jacob
Estes i Akiva Goldsman, może więc dlatego nieustannie towarzyszyło
mi poczucie nieskoordynowanego, zupełnie niepotrzebnego pomieszania
z poplątaniem, którego części składowe w zamyśle mające
zaskoczyć odbiorcę i tak okazały się aż nazbyt łatwe do
przewidzenia. Stąd mój wniosek o zbędności wszelkich kombinacji
zastosowanych przez scenarzystów. Zamiast skutecznie zaciemniać
wyjaśnienie całej intrygi równocześnie podsycając ciekawość,
nachalnie nakierowywały mnie na właściwe tropy i to w taki sposób,
że ze sceny na scenę moje i tak nieduże zainteresowanie dalszym
rozwojem akcji konsekwentnie spadało. Żeby tego było mało
unaoczniony w początkowych partiach filmu wyraźny brak zdecydowania
ze strony scenarzystów i późniejsza znikoma rozbudowa osobowości
czołowych postaci owocowały moim zdystansowaniem od „koszmaru”,
któremu przyszło mi świadkować. Najpierw widzimy atak Samary na
samolot, na którego pokładzie znajduje się młody mężczyzna
będący właściwym celem nieustępliwej zjawy. Potem akcja
przeskakuje o dwa lata do przodu – wówczas widzimy zakup przez
wykładowcę uniwersyteckiego, Gabriela, któremu towarzyszy jedna z
jego studentek Skye, magnetowidu należącego niegdyś do chłopaka
pokazanego w prologu, w którym znajduje się przeklęta kaseta. Po
obejrzeniu przez profesora rzeczonego nagrania akcja skupia się na
parze młodych ludzi, Julii i Holcie (płynność tego przejścia
wespół z sielską otoczką sprawiły, że początkowo sądziłam,
że mam do czynienia z retrospekcjami z życia młodego chłopaka
zaatakowanego na pokładzie samolotu podczas wstępnych scen). On
wyjeżdża na studia, natomiast ona zostaje w domu, aby zaopiekować
się matką. Zanim jednak ma szansę sprawdzić się w roli opiekunki
zostaje zmuszona do rozpoczęcia poszukiwań swojego chłopaka. Tuż
po dotarciu na uczelnię odkrywa, że Holt wziął udział w
eksperymencie prowadzonym przez jednego z jego profesorów, znanego
już widzom Gabriela. I kiedy już, już wydaje się, że dostaniemy
historię o klasycznym burzycielu, który bezlitośnie wykorzystuje
swoich studentów, sprowadza na nich wielkie niebezpieczeństwo w
imię „wyższych celów”, scenarzyści serwują nam kolejny
gwałtowny skręt w stronę... No cóż, na pewno nie tego, co można
by uznać za niski ukłon w stronę najlepszych części składowych
problematyki „The Ring”. Może jestem staroświecka, ale uważam,
że zastąpienie VHS-ów plikami avi odarło ten element z
charakteru. I nie pomogło nawet przekonanie, że rozwój technologii
sprawił, iż przed Samarą rozpostarły się nowe możliwości,
czyli innymi słowy zagrożenie z jej strony znacznie wzrosło. Z
mojego punktu widzenia nie na tym jednak zasadza się problem
scenariusza „Rings”, dużo bardziej dotkliwie odczułam silne
skupienie twórców na wizjach głównej bohaterki, czyli motywie,
który nijak nie można uznać za oryginalny. Brak większej inwencji
nie przeszkadzałby mi zanadto, gdyby w środkowej partii filmu nie
zepchnięto Samary i feralnych nagrań poza nawias i wystarano się o
coś bardziej charakterystycznego od między innymi spacerów
widmowej postaci po poboczu i drodze, widoku zdychającego ptaka, czy
starych drzwi w jakimś tajemniczym domu. Na plus odnotuję natomiast
dobrze znany fanom „The Ring” incydent z wyciąganiem włosów z
gardła, całkiem ciekawie (dla wielu pewnie odrażająco)
sfinalizowany. Samo śledztwo Julii, wykreowanej przez Matildę Annę
Ingrid Lutz i jej chłopaka Holta, w którego wcielił się Alex Roe,
wolałabym przemilczeć, bo jedyne co z niego zapamiętałam to ciąg
doprawdy nudnawych i przewidywalnych wydarzeń, w centrum których
stały postacie właściwie pozbawione indywidualności. Mam
nadzieję, że scenarzyści nie roili sobie, że tak nijaka kobieca
postać ma szansę dorównać zjawiskowej Rachel Keller, w dodatku
wykreowanej przez aktorkę władającą nieporównanie lepszym
warsztatem od Lutz, bo to świadczyłoby o ich niebotycznej wręcz
naiwności.
„Rings”
ma kilka momentów, które mogę spokojnie uznać za udane. Może nie
zawsze w całości, ale powiedzmy, że jakość wspomnianych wstawek
jest na tyle zadowalający, żeby nie budzić we mnie skrajnej
irytacji. Gdyby było ich więcej moja ocena omawianego obrazu F.
Javiera Gutierreza najprawdopodobniej byłaby o wiele bardziej
przychylna. Ze względu jednak na to, że scenariusz koncentrował
się na zupełnie niewciągającym śledztwie, mało
charakterystycznych wizjach i kombinacjach, które zamiast stanowić
smaczne dopełnienie wątków z poprzednich odsłon oddalają się od
tego co w „The Ring” najlepsze tylko po to, żeby utonąć w
odmętach pospolitości, nie potrafię wykrzesać z siebie entuzjazmu
do tego przedsięwzięcia. W porównaniu do fabuły uchybienia w
warstwie technicznej były dla mnie dużo mniej bolesne, co wcale nie
oznacza, że tutaj również nie uwidacznia się duży spadek formy,
co zapewne z miejsca zauważą wielbiciele odsłon z Naomi Watts w
roli głównej.
Spodziewałem się jakiejś padaki, a dostałem lekko wystające ponad średnią widowisko, którego pierwsze pół godziny było całkiem niezłe (prolog, scena z plazmą). Szkoda finału. Samara została zepchnięta całkowicie na drugi plan i nie miała za bardzo czym się wykazać :(
OdpowiedzUsuńPierwszy amerykański Ring pamiętam, że jeszcze zrobił na mnie wrażenie, ale potem było już dużo słabiej, głównie dlatego, że sequel opierał się na tych samych patentach. Do tego potem pojaiwł się cały wysyp horrorów bazujących na Ringu (te wychodzące ze ścian czy spod łóżek zdeformowane dzieci-kreatury ;). Dlatego już bez żadnych emocji podchodzę do kolejnych Ringów.
OdpowiedzUsuńHistoria o matce Samary-Evelyn w najnowszej części Ringu nie zgadza sie ze starymi. Przecież w starszych częściach jest, że matka Samary (Evelyn) była zamknieta w psychiatryku i tam chciała małą Samare utopić w fontannie. Dlaczego więc nagle w nowej części jest o tym ze były ksiądz więził Evelyn pod kościołem ? Coś tu nie gra...
OdpowiedzUsuń