Państwo Mandrakis wybierają się na kolację. Dwoje małych dzieci zostawiają
pod opieką nastoletniej Jill Johnson. Krótko po ich wyjściu dziewczyna odbiera
niepokojące telefony od nieznajomego mężczyzny, który wypytuje ją o
podopiecznych. Przerażona Jill informuje od zdarzeniu policję, która z kolei
namierza telefon prześladowcy. Gdy okazuje się, że mężczyzna przebywa w domu
Mandrakisów organy porządku publicznego niezwłocznie przybywają na miejsce,
zastając makabryczny widok. Zaaresztowany zostaje znaleziony w domu Mandrakisów
Curt Duncan. Po siedmioletnim pobycie w zakładzie psychiatrycznym morderca
ucieka, a jego śladem rusza były policjant teraz prywatny detektyw, John
Clifford.
W 1977 roku Fred Walton nakręcił krótkometrażowy obraz zatytułowany „The Sitter”,
traktujący o opiekunce do dzieci nękanej telefonami od nieznajomego mężczyzny.
Dwa lata później postanowił rozbudować tę opowieść. Przy pisaniu scenariusza
pomagał mu Steve Feke, ale za reżyserię odpowiadał sam. W ten oto sposób
powstał klimatyczny thriller z jedną z najbardziej nierównych fabuł, z jaką
dotychczas się spotkałam. Polskim widzom bardziej znany jest remake Simona Westa
z 2006 roku, którego siłą z kolei jest to, co zaprzepaścili scenarzyści
pierwowzoru – konsekwentnie poprowadzona fabuła, która w rzeczywistości jest
rozbudowaną wersją pierwszych kilkunastu minut oryginału. Fred Walton nakręcił
również telewizyjną kontynuację „Kiedy dzwoni nieznajomy” – „W potrzasku” z
1993 roku.
Krótkie zawiązanie akcji „Kiedy dzwoni nieznajomy” jest jednym z
najbardziej trzymających w napięciu ustępów w filmowym thrillerze – dwudzieste ósme
miejsce w programie „The 100 Scariest Movie Moments” wyemitowanym w 2004 roku na kanale Bravo. Z pierwszych scen filmu
Waltona przebija tak wielka groza, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie
ma, aby do czynienia z horrorem. Czerpiąc inspirację ze znanej legendy
miejskiej i „Halloween” Johna Carpentera scenarzyści przedstawili widzom krótką
historyjkę o opiekunce do dzieci, całkiem dobrze wykreowanej (choć miejscami
nieco egzaltowanej) przez Carol Kane, Jill Johnson, którą terroryzuje natrętny dzwoniący.
Mężczyzna nieustannie dopytuje, czy sprawdziła co u dzieci, ale dziewczyna,
choć coraz bardziej zaniepokojona nie czuje potrzeby zajrzenia do ich pokoju.
Nielogiczne zachowanie głównej bohaterki (każdy na jej miejscu, choćby z
czystej ciekawości, obejrzałby dzieci) twórcy starają się przykryć ciężką aurą
zagrożenia, bowiem zbyt wczesne obejrzenie podopiecznych przez Jill
zaprzepaściłoby suspens, starannie budowany już od pierwszych minut seansu.
Obserwujemy więc coraz bardziej spanikowaną dziewczynę, nieufnie spoglądającą
na telefon stacjonarny, tak jakby to on stanowił zagrożenie. Walton wyraźnie
daje odczuć widzom, że w jej pojęciu w pewnym momencie ten przedmiot zaczął uosabiać
całe zło. Takie irracjonalne przekonanie udzieliło się również mnie, do czego
przyczyniła się tajemniczość sprawcy. W pierwszej partii filmu twórcy nie
pokazują nam jego postaci, ograniczając sygnalizowanie obecności natręta jego enigmatycznymi
dialogami, rzucanymi do słuchawki. I głównie ta tajemniczość utrzymywała mnie w
ciągłym napięciu emocjonalnym. Natomiast ciemna kolorystyka i mistrzowska
ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Dana Kaproffa generowały iście
niepokojący klimat zaszczucia i wszechobecnego zagrożenia, które przecież mogło
czaić się w dosłownie każdym kącie skąpanego w cieniu domostwa Mandrakisów. To
wszystko w połączeniu z widoczną na twarzy Jill paniką oraz ziarnem wątpliwości
zasianym przez dzwoniącego na temat stanu przebywających na piętrze dzieci roztaczało
przed oczami widzów kawał prawdziwie klimatycznego kina, mogącego stanąć w
jednym rzędzie z najlepszymi thrillerami w historii gatunku. Ale tylko do
momentu przybycia policji. Wydarzenia, które mają miejsce później powinny
stanowić ostrzeżenie dla wszystkich twórców filmowych dreszczowców, mówiące, w
jakim kierunku nie należy podążać, aby nie zaprzepaścić potencjału drzemiącego
w pomyśle wyjściowym.
Niemalże cała środkowa część „Kiedy dzwoni nieznajomy”, której akcję
osadzono siedem lat po wydarzeniach w domu Mandrakisów udowadnia, że inwencja Waltona
i Feke ograniczyła się prawie wyłącznie do zawiązania problematyki filmu. Po
ucieczce terroryzującego Jill, Curta Duncana z zakładu psychiatrycznego,
prywatny detektyw John Clifford (przyzwoita kreacja Charlesa Durninga)
przyjmuje zlecenia od Mandrakisa na schwytanie go. Od tego momentu widzowie są
zmuszeni obserwować zarówno trudną egzystencję bezdomnego mordercy, jak i pracę
detektywistyczną pragnącego go uśmiercić Clifforda. Wstawki z życia zabójcy nie
robią już takiego wrażenia, jak na początku głównie dlatego, że nie jawi się już,
jako nieuchwytny, czający się w cieniu oprawca tylko zwyczajny, mocno zagubiony
człowiek, borykający się ze swoją chorą psychiką. Z akcentowanego na początku
seansu demonizmu oddarł również Duncana odtwórca jego roli, Tony Beckley, który
był śmiertelnie chory podczas kręcenia „Kiedy dzwoni nieznajomy” (zmarł
niedługo po zakończeniu zdjęć) i to niestety było widać. Patrząc na jego
wymizerowaną sylwetkę nie mogłam wykrzesać w sobie niepokoju, co do odgrywanej
przez niego postaci, już prędzej współczucie, co zapewne nie było celem Waltona.
Właściwie to nie wiem, jaki był jego cel. Nie mogłam uwierzyć, że późniejszy
twórca znakomitego slashera, „Prima aprilis”
mógł być tak niekonsekwentny przy pisaniu scenariusza „Kiedy dzwoni nieznajomy”.
Tak nieumiejętnie zmiksować nużące, pozbawione większych emocji wątki z bądź co
bądź duszącym klimatem, „obficie podlanym” mrożącymi krew w żyłach muzycznymi
kompozycjami Kaproffa. Patrząc na żałosne próby Duncana pozyskania sobie sympatii
poznanej w barze kobiety i nudne śledztwo niekompetentnego detektywa (wchodząc do
mieszkania swojej „przynęty” Clifford wspomina, że morderca może kryć się w środku, ale nie fatyguje się, żeby to sprawdzić) nie mogłam uwierzyć, że Waltonowi
udało się, aż tak zaprzepaścić moc, tkwiącą w pomyśle wyjściowym. Co
doprowadziło mnie do konkluzji, że Simon West podczas kręcenia remake’u wykazał
się o wiele większym wyczuciem fabularnym, słusznie wycinając wszystko, co nie
dotyczyło prologu pierwowzoru. Pod koniec seansu wyjściowa problematyka filmu
wraca, na deser serwując nam wrażenia zbliżone do tych odczuwanych na początku,
ale nie rekompensując w całości najdłuższej, nudnawej partii scenariusza.
Nie potrafię jednoznacznie ocenić tego filmu. Początek i koniec to
prawdziwy popis suspensu, wyczucia klimatu i dramaturgii, ale niemalże cała
środkowa część (poza kilkoma sekwencjami zaszczucia sympatii Duncana) to
nadmiernie rozwleczona historyjka o niczym szczególnym. Tak konwencjonalna i
beznamiętna, że aż przykro się robi na to patrząc. Pomysł wyjściowy naprawdę
można było przekształcić w coś wyróżniającego się na tle większości filmowych
thrillerów, co udowodnił twórca remake’u, a z czego Fred Walton niestety nie
skorzystał. Brawa za niepokojący prolog i epilog, ale tylko za to.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz