piątek, 15 maja 2015

„Kiedy dzwoni nieznajomy” (1979)


Państwo Mandrakis wybierają się na kolację. Dwoje małych dzieci zostawiają pod opieką nastoletniej Jill Johnson. Krótko po ich wyjściu dziewczyna odbiera niepokojące telefony od nieznajomego mężczyzny, który wypytuje ją o podopiecznych. Przerażona Jill informuje od zdarzeniu policję, która z kolei namierza telefon prześladowcy. Gdy okazuje się, że mężczyzna przebywa w domu Mandrakisów organy porządku publicznego niezwłocznie przybywają na miejsce, zastając makabryczny widok. Zaaresztowany zostaje znaleziony w domu Mandrakisów Curt Duncan. Po siedmioletnim pobycie w zakładzie psychiatrycznym morderca ucieka, a jego śladem rusza były policjant teraz prywatny detektyw, John Clifford.

W 1977 roku Fred Walton nakręcił krótkometrażowy obraz zatytułowany „The Sitter”, traktujący o opiekunce do dzieci nękanej telefonami od nieznajomego mężczyzny. Dwa lata później postanowił rozbudować tę opowieść. Przy pisaniu scenariusza pomagał mu Steve Feke, ale za reżyserię odpowiadał sam. W ten oto sposób powstał klimatyczny thriller z jedną z najbardziej nierównych fabuł, z jaką dotychczas się spotkałam. Polskim widzom bardziej znany jest remake Simona Westa z 2006 roku, którego siłą z kolei jest to, co zaprzepaścili scenarzyści pierwowzoru – konsekwentnie poprowadzona fabuła, która w rzeczywistości jest rozbudowaną wersją pierwszych kilkunastu minut oryginału. Fred Walton nakręcił również telewizyjną kontynuację „Kiedy dzwoni nieznajomy” – „W potrzasku” z 1993 roku.

Krótkie zawiązanie akcji „Kiedy dzwoni nieznajomy” jest jednym z najbardziej trzymających w napięciu ustępów w filmowym thrillerze – dwudzieste ósme miejsce w programie „The 100 Scariest Movie Moments” wyemitowanym w 2004 roku na kanale Bravo. Z pierwszych scen filmu Waltona przebija tak wielka groza, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie ma, aby do czynienia z horrorem. Czerpiąc inspirację ze znanej legendy miejskiej i „Halloween” Johna Carpentera scenarzyści przedstawili widzom krótką historyjkę o opiekunce do dzieci, całkiem dobrze wykreowanej (choć miejscami nieco egzaltowanej) przez Carol Kane, Jill Johnson, którą terroryzuje natrętny dzwoniący. Mężczyzna nieustannie dopytuje, czy sprawdziła co u dzieci, ale dziewczyna, choć coraz bardziej zaniepokojona nie czuje potrzeby zajrzenia do ich pokoju. Nielogiczne zachowanie głównej bohaterki (każdy na jej miejscu, choćby z czystej ciekawości, obejrzałby dzieci) twórcy starają się przykryć ciężką aurą zagrożenia, bowiem zbyt wczesne obejrzenie podopiecznych przez Jill zaprzepaściłoby suspens, starannie budowany już od pierwszych minut seansu. Obserwujemy więc coraz bardziej spanikowaną dziewczynę, nieufnie spoglądającą na telefon stacjonarny, tak jakby to on stanowił zagrożenie. Walton wyraźnie daje odczuć widzom, że w jej pojęciu w pewnym momencie ten przedmiot zaczął uosabiać całe zło. Takie irracjonalne przekonanie udzieliło się również mnie, do czego przyczyniła się tajemniczość sprawcy. W pierwszej partii filmu twórcy nie pokazują nam jego postaci, ograniczając sygnalizowanie obecności natręta jego enigmatycznymi dialogami, rzucanymi do słuchawki. I głównie ta tajemniczość utrzymywała mnie w ciągłym napięciu emocjonalnym. Natomiast ciemna kolorystyka i mistrzowska ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Dana Kaproffa generowały iście niepokojący klimat zaszczucia i wszechobecnego zagrożenia, które przecież mogło czaić się w dosłownie każdym kącie skąpanego w cieniu domostwa Mandrakisów. To wszystko w połączeniu z widoczną na twarzy Jill paniką oraz ziarnem wątpliwości zasianym przez dzwoniącego na temat stanu przebywających na piętrze dzieci roztaczało przed oczami widzów kawał prawdziwie klimatycznego kina, mogącego stanąć w jednym rzędzie z najlepszymi thrillerami w historii gatunku. Ale tylko do momentu przybycia policji. Wydarzenia, które mają miejsce później powinny stanowić ostrzeżenie dla wszystkich twórców filmowych dreszczowców, mówiące, w jakim kierunku nie należy podążać, aby nie zaprzepaścić potencjału drzemiącego w pomyśle wyjściowym.

Niemalże cała środkowa część „Kiedy dzwoni nieznajomy”, której akcję osadzono siedem lat po wydarzeniach w domu Mandrakisów udowadnia, że inwencja Waltona i Feke ograniczyła się prawie wyłącznie do zawiązania problematyki filmu. Po ucieczce terroryzującego Jill, Curta Duncana z zakładu psychiatrycznego, prywatny detektyw John Clifford (przyzwoita kreacja Charlesa Durninga) przyjmuje zlecenia od Mandrakisa na schwytanie go. Od tego momentu widzowie są zmuszeni obserwować zarówno trudną egzystencję bezdomnego mordercy, jak i pracę detektywistyczną pragnącego go uśmiercić Clifforda. Wstawki z życia zabójcy nie robią już takiego wrażenia, jak na początku głównie dlatego, że nie jawi się już, jako nieuchwytny, czający się w cieniu oprawca tylko zwyczajny, mocno zagubiony człowiek, borykający się ze swoją chorą psychiką. Z akcentowanego na początku seansu demonizmu oddarł również Duncana odtwórca jego roli, Tony Beckley, który był śmiertelnie chory podczas kręcenia „Kiedy dzwoni nieznajomy” (zmarł niedługo po zakończeniu zdjęć) i to niestety było widać. Patrząc na jego wymizerowaną sylwetkę nie mogłam wykrzesać w sobie niepokoju, co do odgrywanej przez niego postaci, już prędzej współczucie, co zapewne nie było celem Waltona. Właściwie to nie wiem, jaki był jego cel. Nie mogłam uwierzyć, że późniejszy twórca znakomitego slashera, „Prima aprilis” mógł być tak niekonsekwentny przy pisaniu scenariusza „Kiedy dzwoni nieznajomy”. Tak nieumiejętnie zmiksować nużące, pozbawione większych emocji wątki z bądź co bądź duszącym klimatem, „obficie podlanym” mrożącymi krew w żyłach muzycznymi kompozycjami Kaproffa. Patrząc na żałosne próby Duncana pozyskania sobie sympatii poznanej w barze kobiety i nudne śledztwo niekompetentnego detektywa (wchodząc do mieszkania swojej „przynęty” Clifford wspomina, że morderca może kryć się w środku, ale nie fatyguje się, żeby to sprawdzić) nie mogłam uwierzyć, że Waltonowi udało się, aż tak zaprzepaścić moc, tkwiącą w pomyśle wyjściowym. Co doprowadziło mnie do konkluzji, że Simon West podczas kręcenia remake’u wykazał się o wiele większym wyczuciem fabularnym, słusznie wycinając wszystko, co nie dotyczyło prologu pierwowzoru. Pod koniec seansu wyjściowa problematyka filmu wraca, na deser serwując nam wrażenia zbliżone do tych odczuwanych na początku, ale nie rekompensując w całości najdłuższej, nudnawej partii scenariusza.

Nie potrafię jednoznacznie ocenić tego filmu. Początek i koniec to prawdziwy popis suspensu, wyczucia klimatu i dramaturgii, ale niemalże cała środkowa część (poza kilkoma sekwencjami zaszczucia sympatii Duncana) to nadmiernie rozwleczona historyjka o niczym szczególnym. Tak konwencjonalna i beznamiętna, że aż przykro się robi na to patrząc. Pomysł wyjściowy naprawdę można było przekształcić w coś wyróżniającego się na tle większości filmowych thrillerów, co udowodnił twórca remake’u, a z czego Fred Walton niestety nie skorzystał. Brawa za niepokojący prolog i epilog, ale tylko za to.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz