Stronki na blogu

piątek, 28 lutego 2025

„Presence” (2024)

 
Rebekah i Chris Payne kupują duży dom na przedmieściu, nie wiedząc, że mieszka w nim niespokojny duch. Po remoncie wprowadzają się wraz ze swoimi nastoletnimi dziećmi, faworyzowanym przez matkę Tylerem i młodszą Chloe, pogrążoną w żalu po stracie najlepszej przyjaciółki, oficjalnie uznanej za ofiarę przedawkowania narkotyków. Niewidzialny mieszkaniec codziennie przygląda się dysfunkcyjnej rodzinie, szczególną uwagą obdarzając jej najmłodszą członkinię, wyobcowaną dziewczynę, jedyne oparcie mającą w ojcu. Chloe od początku wyczuwa tajemniczą obecność, a kiedy zyskuje pewność, że nieruchomość jest nawiedzona, zaczyna się zastanawiać, czy nie czuwa nad nią duch najdroższej przyjaciółki.

Plakat filmu. „Presence” 2024, Extension 765, The Spectral Spirit Company

Nakręcony w jedenaście dni w jednym budynku paranormal thriller i family drama w reżyserii Stevena Soderbergha, twórcy między innymi „Panaceum” (2013) i „Niepoczytalnej” (2018). Pomysł na scenariusz poddała mu tragiczna historia niejakiej Mimi, poprzedniej właścicielki nieruchomości, którą kupił ze swoją drugą żoną, aktorką, modelką i byłą osobowością telewizyjną Jules Asner. Kobieta zmarła w tym domu, co policja uznała za samobójstwo, ale sąsiedzi nie mieli wątpliwości, że została zamordowana przez własną córkę. A pomoc domowa nowych mieszkańców nieszczęsnej dzielnicy przysięgała, że pewnej nocy kątem oka dostrzegła kobietę przechodzącą z łazienki do sypialni. Kobietę, która dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Steven Soderbergh, syn parapsychologa, pogrążył się w myślach o aktualnym położeniu Mimi. Co czuje, widząc obcych ludzi w swoim domu? I co może z tym zrobić? To nasunęło mu koncepcję filmu fabularnego w całości przedstawionego z perspektywy ducha. Wymyślił czteroosobową dysfunkcyjną rodzinę i zagadkowe wzajemne przyciąganie między nastoletnią córką i nadnaturalną istotą uwięzioną w zwyczajnym domu. Pracę nad scenariuszem zakończył po zapisaniu około dziesięciu stron – najwięcej miejsca zajęły szczegółowe opisy serii niekonwencjonalnych ujęć, wskazówki dla operatora, który miał grać ducha (tego zadania podjął się sam Steven Soderbergh; zajął się też montażem) – i przekazał pałeczkę swojemu dobremu koledze, zaufanemu współpracownikowi Davidowi Koeppowi (m.in. jeden z producentów/producentów wykonawczych „Obłędu” Johna Maybury'ego, „Mroźnego wiatru” Gregory'ego Jacobsa, „Musimy porozmawiać o Kevinie” Lynne Ramsay). Soderbergh przesłał mu swój tekst, a wiadomość zwrotna brzmiała: „Wiem, co z tym zrobić”.

Zdjęcia główne do „Presence” w reżyserii Stevena Soderbergha i na podstawie scenariusza Davida Koeppa odbyły się we wrześniu 2023 roku w piętrowej nieruchomości w gminie Cranford w stanie New Jersey (ekipa miała tymczasową umową - nazwijmy to, pozwolenie na ową działalność twórczą - z organizatorami wielkiego strajku, związku aktorów SAG-AFTRA). Budżet produkcji oszacowano na zaledwie dwa miliony dolarów. Opinia publiczna dowiedziała się o tym przedsięwzięciu dopiero w grudniu 2023, wraz z informacją, że pierwszy pokaz „sekretnego filmu” Soderbergha odbędzie się już w następnym miesiącu na Sundance Film Festival. Niedługo po premierze „Presence” niezależna amerykańska firma Neon nabyła prawa do dystrybucji filmu za „jedyne” pięć milionów dolarów. W 2024 roku stworzona pod kierownictwem Stevena Soderbergha nietypowa ghost story była prezentowana wyłącznie na festiwalach (m.in. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Toronto, Sitges Film Festival, Hamptons International Film Festival) – szeroka kinowa dystrybucja ruszyła dopiero w drugiej połowie stycznia 2025. „Presence” nakręcono ostatnim krzykiem mody firmy Sony, tj. nową wersją lustrzanki cyfrowej z jednym obiektywem, a najlepszym przyjacielem operatora (i zarazem reżysera) na planie był stabilizator do kamer. Najdłuższe sceny były jednak sporym wyzwaniem dla odtwórcy ducha – po ośmiu minutach sterczenia z wyciągniętym przed sobą sprzętem ważącym około pięciu kilogramów, ramiona Soderbergha siłą rzeczy albo krzyczały z bólu, albo zamieniały się w kamień. Ale to nic w porównaniu do wędrówek po schodach wewnętrznych. Operator nie mógł tak po prostu patrzeć pod nogi – aby nie skręcić karku (prawdziwe akcje kaskaderskie) musiał nauczyć się na wyczucie manewrować kamerą, na ślepo kierować ją w upatrzone punkty i intuicyjnie nią obracać. Poszukiwanie „z zamkniętymi oczami” pożądanych kątów nachylenia obrazu, które oczywiście nie od razu przyniosło upragnione rezultaty; nieustraszony operator ma za sobą niejedną nieudaną próbę schodową, niejedno brawurowe przejście po przeklętych stopniach, które nie zostało wykorzystane w jego opowieści o podglądanej rodzinie. Kameralnym dreszczowcu złożonym z niewielkiej ilości cięć (mniej niż sto; dla porównania: w przeciętnym półtoragodzinnym filmie spokojnie można doliczyć się kilkuset cięć) i w ogóle niekorzystającym z dwóch bardzo przydatnych funkcji - przybliżenie i oddalenie - urządzenia rejestrującego obrazy. Spektakl otwiera nieśpieszne przejście, a właściwie lot przez pustawe wnętrze mrocznego budynku, do którego właśnie wchodzi jakaś kobieta. Fantazyjna praca kamery i poruszająca, niegroźna melodia skomponowana przez Zacka Ryana (m.in. „Oskarżona Amanda Knox” Roberta Dornhelma) – później jego partytura nabierze bardziej złowrogiego wydźwięku. Hipnotyczna sekwencja wprowadzająca zakończona ujawnieniem tożsamości eleganckiej przybyszki (agentka nieruchomości) i przedstawieniem rodziny nieświadomie decydującej się na zakup już zajętego domostwa.

Plakat filmu. „Presence” 2024, Extension 765, The Spectral Spirit Company

Sok z żuka” Tima Burtona spotyka „Podglądacza” Michaela Powella. Inna jakość, podobne pomysły. Konwencjonalna opowieść o nawiedzonym domu w niekonwencjonalnej (pierwszoosobowej) narracji filmowej. Przede wszystkim dramat rodzinny, postępująca katastrofa pozornie zapoczątkowana śmiercią nastoletniej Nadii, najlepszej przyjaciółki Chloe Payne (angażujący występ Calliny Liang), ulubienicy zagubionej istoty, która najbezpieczniej czuje się w szafie straumatyzowanej dziewczyny. W każdym razie niemy świadek poplątanego życia Payne'ów traktuje ten mebel jako swój prywatny kącik, miejsce wytchnienia, odseparowania się od problemów pozostałych domowników. Toksycznych relacji, w które niechcący został wciągnięty. Poprzedni właściciel feralnej nieruchomości na amerykańskim przedmieściu? Kowboj zmarły w 1892 roku? A może dziewczyna, która odeszła w latach 20. XXI wieku? Krążą plotki, że popełniła samobójstwo, ale Chloe w to nie wierzy. Dużo bardziej prawdopodobna wydaje jej się oficjalna przyczyna śmierci, wersja ostatecznie przyjęta przez prowadzących śledztwo w tej sprawie, czyli przypadkowe przedawkowanie środków odurzających. W końcu dobrze wie, że Nadia nie stroniła od narkotyków i chyba podejrzewa, że - w przeciwieństwie do niej? - zdążyła się uzależnić, wpaść w sidła tego okropnego nałogu, który być może popchnął ją do sięgnięcia po niesprawdzony (zanieczyszczony) towar. Tak czy inaczej, to było pierwsze bliskie spotkanie Chloe ze śmiercią, nikogo więc nie powinno dziwić, że dziewczynie tak trudno się pozbierać, na nowo odnaleźć w tym niebezpiecznym świecie. A przynajmniej wypadałoby okazać więcej zrozumienia rodzonej córce. Rebekah Payne (bezbłędna kreacja Lucy Liu; m.in. „Zemsta po śmierci” Sebastiana Gutierreza) jest tolerancyjną matką... tylko dla Tylera (perfekcyjny debiut Eddy'ego Madaya, według mnie najmocniejszego członka tutejszej obsady aktorskiej, tj. najlepsze wcielenie). Mama zakochana w synu? Chory związek prawdziwą przyczyną rozkładu tej małej komórki społecznej? Pewności nie ma, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Rebekah chętnie zdradziłaby męża z własnym dzieckiem. Zamieszanego w jakieś ciemne sprawki (przekręty finansowe w miejscu pracy?), w odróżnieniu od niej mocno zaangażowanego w naprawę ich nieciekawej sytuacji rodzinnej, Chrisa (poprawna kreacja Chrisa Sullivana, m.in. „Morgan” Luke'a Scotta, „Uwięziłem diabła” Josha Lobo, „Przejęcie sygnału” Jacoba Gentry'ego, „Agnes” Mickeya Reece'a); postaci, która w zamyśle reżysera i pomysłodawcy „Presence” miała iść pod prąd współczesnej myśli hollywoodzkiej. Przypomnienie kolegom i koleżankom z branży o istnieniu opiekuńczych ojców. To może być dla nich szok, ale czy im się to podoba, czy nie, prawda jest taka, że nie wszyscy tatusiowie są wyrodni. No dobrze, może nie kryła się za tym krytyka czarno-białego światopoglądu bezwstydnie wciskanego przez „najskuteczniejszych propagatorów poprawności politycznej” (bo poprawne politycznie jest demonizowanie wszystkich ojców...), może odwrócenie tradycyjnych ról w filmowej rodzinie współczesnej było podyktowane wyłącznie chęcią zaskoczenia widza także czymś w gruncie rzeczy niespektakularnym. Zaskoczenia oczywistością: nie każda matka jest ideałem, nie każdy ojciec jest łajdakiem. Chris Payne w odróżnieniu od jego małżonki znajduje czas dla każdego dziecka, ale choć nie unika poważnych rozmów z Tylerem (jak Rebekah z Chloe), niektórzy mogą wytknąć mu zbyt szorstkie podejście do syna. Unoszenie się gniewem, wybuchy wściekłości skierowane na niemożliwie rozpieszczonego, złośliwego chłopaka. Zasłużył sobie na jakąś karę, ale czy aby krzyki nie są oznaką bezsilności? Czy nie mądrzej byłoby wysłuchać (i coś doradzić) sfrustrowanego brata i sadystycznego szkolnego dowcipnisia, maminsynka, który już na pierwszy rzut oka nie wygląda na takiego egoistę, za jakiegoś najwidoczniej ma go własny ojciec? Tym bardziej, że Tyler scenę urządzi dopiero, gdy pogrążona w depresji, twardo wspierana przez tylko jedno z rodziców, siostra zacznie „pleść” o duchu Nadii mieszkającym w ich domu. Swoją drogą, całkiem przydatnym duchu – posprząta pokój (inny zdemoluje, ale to łatwo mu/jej wybaczyć), obudzi, gdy zajdzie jakaś nagła potrzeba. I zaborczym? Nie życzy sobie żadnych gości w pokoju Chloe czy tylko Ryana (świetny West Mulholland znany chociażby z „Mrocznych żniw” Davida Slade'a), jak by nie patrzeć, „prywatnego farmaceuty” dziewczyny aktualnie bardzo podatnej na uzależnienia. Zauroczony dostawca narkotyków, popularny uczeń zmagający się z samotnością? Poszarpana narracja (gwałtowne przeskoki akcji, czasami po kilkusekundowych zaciemnieniach ekranu) i zamierzona destabilizacja kamery (tak zwana technika filmowania z ręki) nierzadko unoszącej się dość wysoko nad podłogą, jakby lewitującej, na dłuższą metę, gdy już wybrzmi ewentualny efekt nowości, mogą utrudniać odbiór. Oszczędne środki wyrazu, nieefekciarska ekspozycja, dość powolny rozwój tajemniczej intrygi fabularnej (obok przeprowadzki do nowego domu wykorzystano jeszcze jeden nieśmiertelny motyw ghost stories, ale czcionka w napisach końcowych nasunęła mi podejrzenie, że twórcy „Presence” mieli na oku tylko jedną pozycję, że ich specjalistka od zjawisk paranormalnych miała być ukłonem w stronę „Ducha” Tobe'ego Hoopera) i mniej sekretnej dynamiki rodziny, mnie niezmiernie cieszyły, obawiam się jednak, że tam gdzie ja widziałam oldschoolową elegancję, inni dostrzegą zwykłą biedę/tandetę. Nawet w najbardziej intensywnym momencie - skrajnie niewygodna intymność, drastycznie spuentowana. UWAGA SPOILER Zwrot akcji w wątku Ryana bynajmniej mnie nie zaskoczył, co innego spełnienie przepowiedni niezupełnie-medium, rozwiązanie zagadki z oknem (zastanawiam się, dlaczego przerażony duch nie zdecydował się na powtórkę demolki z pokoju Tylera albo po prostu nie spuścił jakiegoś ciężkiego przedmiotu na głowę młodego zwyrodnialca?) i tym bardziej późniejsza sugestia (spojrzenie Stevena Soderbergha), że dom od początku nawiedzał Tyler – wcześniejszy „ekspercki wykład” w problematycznym domostwie Payne'ów o czasie po tamtej stronie w epilogu „Presence” znacznie zyskuje na znaczeniu; gadka-szmatka okazuje się Kluczową Wskazówką KONIEC SPOILERA.

Eksperymentowania Stevena Soderbergha ciąg dalszy. Subiektywna relacja z domu nawiedzonego przez śmiertelników. Dekonstrukcja starej konwencji gatunkowej. Obawiam się, zbyt skromna, jak na dzisiejsze czasy, ale mnie tam się podobało. Nie tak jak „Panaceum” tego samego reżysera, niemniej mam pozytywny stosunek do tego staroświeckiego widowiska, niskobudżetowego niehorroru o duchu-podglądaczu. „Presence” może i nie jest filmem godnym polecenia (oj tam, recenzje krytyków są całkiem niezłe), osobiście nie miałabym jednak nic przeciwko cudownemu rozmnożeniu współczesnych filmów utrzymanych w takim klimacie. Większej ofercie dla „niepoprawnych fanów” minimalistycznych ghost stories. Z czystej przekory polecam „to coś” pana Soderbergha:)

środa, 26 lutego 2025

„Towarzysz” (2025)

 
Bliżej nieokreślona przyszłość. Iris, szaleńczo zakochana młoda kobieta, daje się namówić na pobyt w odosobnionym domku nad jeziorem ze znajomymi jej chłopaka Josha: homoseksualną parą Eliem i Patrickiem oraz oschłą Kat, której ma towarzyszyć kochanek, właściciel działki Rosjanin Sergey. Zgodnie z przewidywaniami, Iris nie czuje się komfortowo w tym skonsolidowanym gronie, nie ustaje jednak w wysiłkach, by zaskarbić sobie sympatię przyjaciół ukochanego, który tradycyjnie nie okazuje jej należytego wsparcia. Uwagę Josha najwyraźniej pochłania Kat, postać najbardziej onieśmielająca dziewczynę pragnącą się dopasować. Iris spodziewała się problemów z jej strony, zakładała jednak, że człowiek, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia, podobno z wzajemnością, będzie twardo stał przy jej boku. Jakby kiedykolwiek to robił... Powinna być przygotowana na tak ostentacyjnie lekceważące zachowanie Josha, ale do kogo innego Iris miałaby się zwrócić po brutalnym ataku zboczeńca?

Plakat filmu. „Companion” 2025, New Line Cinema, BoulderLight Pictures, Vertigo Entertainment

Podczas pandemii COVID-19 amerykański filmowiec, który utknął w serialach komediowych, Drew Hancock, uznał, że najwyższy czas wziąć sprawy w swoje ręce. Zamiast dalej czekać na jakąś wspaniałą (bardziej odpowiadającą jego gatunkowym preferencjom) ofertę na długi metraż, stworzyć własny scenariusz. Zawsze najchętniej obcował z kinem grozy (fan horrorów i thrillerów) i science fiction, początkowo celował więc wyłącznie w te rejony gatunkowe, ale efekt lekko go rozczarował. W ocenie Hancocka pierwsza wersja scenariusza „Companion” (pol. „Towarzysz”) zanadto przypominała „Black Mirror” (pol. „Czarne lustro”), głośny serial Charliego Brookera. Brakującym ogniwem był humor – element, który w przekonaniu autora wzmocnił dramatyczny wydźwięk tej hiper nowoczesnej historii pseudomiłosnej. W projekt zaangażowała się kultowa firma New Line Cinema, co ujawniono w lutym 2023 roku, a reżyserią był zainteresowany Zach Cregger, który w koncepcji Drew Hancocka dostrzegł potencjał na sequel dobrze przyjętego horroru „Barbarian” (pol. „Barbarzyńcy”), wydanego w 2022 roku filmowego dzieła tego pierwszego, który ostatecznie ograniczył się do roli współproducenta. Na reżysera wybrano autora scenariusza, który miał zadebiutować w pełnym metrażu. Zdjęcia do „Towarzysza” zakończono w styczniu 2024 roku, a głównym dystrybutorem filmu zostało wielkiego przedsiębiorstwo Warner Bros. Pictures. Obraz uwolniono w drugiej połowie stycznia 2025 (start szerokiej dystrybucji kinowej). Szacunkowy budżet produkcji wyniósł dziesięć milionów dolarów, a kampania reklamowa miała pochłonąć prawie czterokrotność tej sumy.

Porównywany do UWAGA SPOILER „Żon ze Stepford” Iry Levina (ewentualnie ekranizacji Bryana Forbesa z 1975 roku lub adaptacji w reżyserii Franka Oza z 2004 roku), „Ex Machina” Alexa Garlanda, „M3GAN” Gerarda Johnstone'a i „Uległości” S.K. Dale'a thriller science fiction KONIEC SPOILERA z elementami slashera, przez jego głównego twórcę postrzegany jako metafora toksycznego związku, dramatyczna opowieść o ludziach nieubłaganie się od siebie oddalających, o nieuniknionym rozstaniu w nietypowych okolicznościach. Opowieść być może lekko inspirowana jedynie „Historią małżeńską” Noaha Baumbacha, która w pierwszej wersji ponoć bardziej przypominała dwie ostatnie, wtedy jeszcze niewydane, pozycje z wymienionych na początku tego akapitu. Przystępując do pracy nad scenariuszem „Towarzysza” Drew Hancock, jak się wydaje (tak wynika z jego wypowiedzi), znał jedynie wspomniane dzieło Alexa Garlanda, ale twierdzi, że nie działał pod jego wpływem. Według niego historia Iris (popisowa kreacja, już nazywanej Scream Queen, Sophie Thatcher; „Boogeyman” Roba Savage'a, „MaXXXine” Ti Westa, „Heretic” Scotta Becka i Bryana Woodsa) to coś zupełnie innego. Ostrzeżenie dla ludzkości z ciekawej perspektywy. Kobiety przyszłości. Trwającej bez celu i sensu, pływającej we mgle, którą rozwiać może spotkanie „tego jedynego”. Chwila, w której uświadamiasz sobie, że miałaś jakiś defekt, usterkę, która właśnie została naprawiona; że od urodzenia byłaś osobą niekompletną i nie zdawałaś sobie z tego sprawy dopóki nie zalazłaś swojej drugiej połowy. Można się uznać za wielką szczęściarę, gdy w całym istnieniu nadarzy się jeden taki przełomowy moment, a głównej bohaterce „Towarzysza” Drew Hancocka przydarzyły się dwa. Najpierw znienacka trafiła ją strzała Amora – w supermarkecie – a jakiś czas później definitywnie się jej pozbyła. Wyrwała przeklętą strzałę ze swojego „zdeptanego serca”. „Żywy dowód” na to, że historia zatoczyła koło – powrót okrężną drogą, Ścieżką Postępu, w najlepszym wypadku do okresu między pierwszą (od XIX wieku do lat 30. XX wieku) a drugą falą feminizmu (oficjalny początek w latach 70. XX wieku). A bardziej konkretnie: kobieta przyszłości będzie wyglądać, zachowywać się i mieć taką pozycję społeczną (albo znacznie gorszą), jak gospodynie domowe z przeszłości. W malowniczym amerykańskim zakątku „zaanektowanym przez najeźdźcę ze wschodu”, właściwie kupionym przez tak zwanego legalnego imigranta (modny w naszych czasach podział na ludzi legalnych i nielegalnych, oczywiście ludźmi rozmyślnie nienazywanych; stara strategia polityczna nazywana dehumanizacją i odczłowieczaniem), przekonamy się jednak, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Hierarchia społeczna w tej spełniającej się już wizji przyszłości wbrew pozorom nie wygląda jak kopia systemu patriarchalnego. Złota Era Hollywood w świecie jutra.

Plakat filmu. „Companion” 2025, New Line Cinema, BoulderLight Pictures, Vertigo Entertainment
Nie oglądałam zwiastunów, nie czytałam recenzji ani wypowiedzi twórców „Towarzysza” przed seansem. UWAGA SPOILER Widziałam plakaty, ale choć ten z białooką Sophie Thatcher dla niektórych może być nazbyt wymowny, zaręczam, że mnie, osobę niespecjalnie domyślną, na właściwy trop nie naprowadził KONIEC SPOILERA. Dlaczego więc od samego początku, od pierwszej wypowiedzi Sophie Thatcher jako Iris (głos z offu) wiedziałam, na czym ta zabawa polega? Prawdę mówiąc, byłam święcie przekonana, że tak miało być. W pewnym sensie potwierdził to scenarzysta i reżyser tego niezaskakującego spektaklu, a przynajmniej wywiady, z którymi ja się zapoznałam bez ogródek (bez uprzedzenia o spoilerach) zdradzały jego zamysł, ale afera z oficjalnymi trailerami trochę mi namieszała. Ich twórcom zarzuca się spalenie jednej (największej!) z niespodzianek teoretycznie przygotowanych przez Drew Hancocka, ojca tego satyrycznego dreszczowca w przemyślanym klimacie cukierkowym. Barbie nad jeziorem Crystal Lake:) Za zdjęcia odpowiadał Eli Born, który miał już okazję pracować z Sophie Thatcher przy filmowej adaptacji opowiadania Stephena Kinga, „Boogeymanie Roba Savage'a (miłośnicy kina grozy mogą go też kojarzyć chociażby z „Hellraisera” Davida Brucknera); muzykę skomponował Hrishikesh Hirway, a montaż powierzono Brettowi W. Bachmanowi (m.in. „Mandy” Panosa Cosmatosa, „Wymyślony przyjaciel” Adama Egypta Mortimera, „Kolor z przestworzy” Richarda Stanleya, „Nocne czuwanie” Keitha Thomasa, „Zagłada domu Usherów” Mike'a Flanagana) i Joshowi Ethierowi (m.in. „Contracted” Erica Englanda, „Nadal tu jesteśmy” Teda Geoghegana, antologie „Holidays” 2016 i „XX” 2017, „Ekstaza” i „Ścięta noc” Joe Begosa, „Małgosia i Jaś” Osgooda Perkinsa, „Sierota. Narodziny zła” Williama Brenta Bella, „Don't Move” Briana Netto i Adama Schindlera). Rozglądającym się za prawdziwie mrocznymi klimatami „Towarzysza” Drew Hancocka bym nie poleciła, ale szukającym jakiejś lżejszej rąbanki pewnie tak. Czegoś w stylu (bardziej) „Sissy” Hannah Barlow i Kane'a Senesa tudzież (mniej) „Zabij i żyj” Colina Minihana. Trzy pary w uroczym domku nad jeziorem. Uległa Iris i narcystyczny Josh (przyzwoity występ Jacka Quaida, którego można pamiętać z „Igrzysk śmierci” Gary'ego Rossa i „Igrzysk śmierci: W pierścieniu ognia” Francisa Lawrence'a albo „Krzyku” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta); obleśny Sergey (udane wcielenie Ruperta Frienda) i wredna Kat (po Sophie Thatcher moja ulubiona kreacja w tym przedsięwzięciu, w wykonaniu Megan Suri, którą na pewno gdzieś już widziałam... w „Służce” Bishala Dutty); nerd Eli (Harvey Guillén) i przytulaśny Patrick (Lukas Gage, niedawno widziany w „Uśmiechnij się 2” Parkera Finna). Atmosferę rozluźni ostatnia para: popołudniowe wspominki Patricka przy niezastawionym stole (dość zabawna anegdotka, później niedokładnie powtórzona; inna konfiguracja) i wieczorne tańce spontanicznie zorganizowane przez Elia – ale ich wysiłki storpedują piękny i bestia. Miłość i postrach Iris. Partner skupiony wyłącznie na sobie, ambitny, ale nieosiągający wytyczanych sobie celów, znający swoją wartość (najwyższa z możliwych), ale przez wszechświat skazany na ciągłe porażki, bumelant za swoje życiowe niepowodzenia obwiniający wszystkich poza sobą oraz jego zołzowata koleżanka, której obecność na tej imprezie najbardziej martwiła naszą biedną Iris. Żona ze Stepford autentycznie boi się tej nieustraszonej kobiety, która z jakiegoś zagadkowego powodu daje się wykorzystywać żonatemu przybyszowi ze wschodu. Niewolnica Sergeya, którą protagonistka „Towarzysza” miała nieprzyjemność poznać już wcześniej. Kat znienawidziła Iris od pierwszego wejrzenia, a przynajmniej ta druga tak to odczuła. Josh oczywiście wyśmiewa lęki swojej głupiutkiej dziewczyny – przyznaje, że słusznie oceniała stosunek Kat do jej osoby, ale zapewnia, że nie jest żadnym wyjątkiem. Ta żmija atakuje wszystkich, ale tylko Iris robi z tego wielki problem. Wystarczy ignorować tę nienawistną kobietę, a jeszcze lepiej pozwolić Joshowi się nią zająć... Obiecał Iris, że spędzą razem pierwszy poranek w bajecznej wakacyjnej przystani/domu schadzek domniemanego przemytnika (szef rosyjskiej mafii goszczący bandę wymuskanych mieszczuchów?), ale wykręcił się potężnym kacem i... Poszła sama, prosto w zachłanne łapska „samca alfa”. Właściwie kogoś pokroju Kruga Stilo z „Ostatniego domu po lewej” Wesa Cravena. Bitwa przy jeziorze, której wynik jest łatwy do przewidzenia. I wreszcie polowanie w leśnej głuszy z zabawnymi sytuacjami (na przykład rozmówka angielsko-niemiecka), ładnym nawiązaniem do jednego z hiciorów Jamesa Camerona (gość w mundurze) i ciętymi ripostami „absolwentki Ivy League”. Mało gore, jeszcze mniej napięcia i tłukąca się w głowie niesforna, bezczelna myśl o dokumentnie zniszczonym efekcie świeżości. W każdym razie był potencjał na coś przynajmniej niepospolitego, a skończyło się na klasycznym ganianiu po lesie. Upraszczam, ale naprawdę musiałam sobie przypominać, że to – wybaczcie szczeniacką parafrazę - „nie jest kolejny horror dla kretynów”, podrzędny backwood slasher ze spektakularną kreacją aktorską, tylko kolejny thriller dla inteligentnych ze spektakularną kreacją aktorską.

Przepustka do świetlanej kariery Drew Hancocka, jak donoszą media, aktualnie pracującego nad remakiem kultowego, wyśmienitego horroru science fiction, „The Faculty” (pol. „Oni”) Roberta Rodrigueza. Huczne przebicie szklanego sufitu, wypracowanie sobie mocnej pozycji w przyszłych negocjacjach nad pełnometrażowymi projektami. Wzmocnienie siły przetargowej. Filmowy szlagier serialowego rzemieślnika. Satyra na dynamicznie zmieniającą się rzeczywistość, bezrefleksyjne rewolucjonizowanie sposobu życia. I siekanina, jakich wiele. W mojej cenie przeciętniak z wybitnym popisem aktorskim Sophie Thatcher - dla samej tej kreacji warto było „Towarzysza” obejrzeć.

poniedziałek, 24 lutego 2025

William March „Złe nasiono”

 
Rok 1952. W uroczej amerykańskiej miejscowości od niedawna mieszka poważna młoda dama z sekretnym defektem, ośmioletnia Rhoda Penmark, uczennica prywatnej szkoły kładącej nacisk na dyscyplinę i wychowanie w duchu tradycyjnych wartości. Podczas zwyczajowej nieobecności wywodzącego się ze snobistycznego rodu ojca dziewczynki, przebywającego w delegacji Kennetha, społecznością wstrząsa informacja o utonięciu małego uczestnika pikniku, wrażliwego chłopca, tegorocznego zdobywcy medalu za kaligrafię, o którym marzyło jedyne dziecko Christine Penmark. Podziwiana przez starszych, unikana przez młodszych, inteligentna dziewczynka niezdolna do współczucia. Okoliczności śmierć rówieśnika Rhody przypominają jej matce podejrzane wypadki z poprzedniego miejsca zamieszkania. Christine wzbrania się przed strasznymi myślami o własnej córce, toczy niezwykle zażartą wewnętrzną walkę, ale jej starania nie przynoszą upragnionego rezultatu. Kochająca matka zaczyna widzieć w swojej starannie pielęgnowanej latorośli zimnokrwistą morderczynię. I musi się zastanowić, czy obowiązki wobec społeczeństwa są ważniejsze od obowiązków rodzica. Powinna zdradzić swoje dziecko czy w dalszym ciągu je chronić?

Okładka książki. „Złe nasiono”, Materia 2025

William March (1893-1954), urodzony jako William Edward Campbell, dorastał w mieście Mobile w stanie Alabama w ubogiej wielodzietnej rodzinie. Jego ojciec zajmował się oceną stanu drzew pod ewentualne inwestycje tartaków, okazjonalnie się upijał, a podczas rodzinnych posiłków zwykle recytował poezję, najczęściej Edgara Allana Poego. Natomiast matka uczyła dzieci czytać i pisać – prawdopodobnie była lepiej wykształcona od męża i zawiodła krewnych wyborem mężczyzny z niższej warstwy społecznej. W dwunastym roku życia William spłodził poemat składający się z dziesięciu tysięcy wersów – jak się wydaje jego pierwsze dzieło, które niestety zostało strawione przez ogień (młody autor sam zniszczył rękopis) – a dwa lata później przeprowadził się wraz z rodzicami i licznym rodzeństwem do osady Lockhart w Alabamie, co negatywnie odbiło się na jego edukacji. Nie mógł uczęszczać do zwykłego liceum – zamiast tego pobierał nauki w jednoizbowych budynkach, powszechnych podówczas w miejscowościach tartacznych, w których od czasu do czasu organizowano zajęcia dla dzieci i młodzieży. Dostał pracę w biurze tartaku, ale po dwóch latach w Lockhart wrócił do Mobile, znalazł zatrudnienie w lokalnej kancelarii prawnej i oszczędzał na edukację. W 1913 roku zrobił kurs na Valparaiso University w Indianie, tym sposobem uzyskując wykształcenie średnie. Następnie rozpoczął studia prawnicze na University of Alabama, których nie ukończył z powodów finansowych. Dobrze się uczył, ale nie miał pieniędzy na opłacenie czesnego. W 1916 roku zamieszkał w Nowym Jorku, znalazł pracę w kancelarii prawnej, a czas wolny spędzał głównie w teatrach. W następnym roku zgłosił się na ochotnika do piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych; po ukończeniu szkolenia, już w 1918 roiku, został wysłany na front. Jego kompania brała udział we wszystkich większych starciach amerykańskiej armii w pierwszej wojnie światowej. Williama Campbell osiągnął stopień sierżanta i został odznaczony francuskim Krzyżem Wojennym ze Złotą Palmą i amerykańskim Krzyżem Wybitnej Służby. W 1919 roku wrócił do ojczyzny, gdzie przez jakiś czas zmagał się z psychicznymi następstwami działalności wojskowej: depresją i zespołem lęku napadowego. Do zdrowia wracał w gronie rodzinnym, znowu znalazł pracę w kancelarii prawnej w Mobile, ale szybko ją porzucił na rzecz ambitnego projektu Johna B. Watermana, założyciela prężnie rozwijającej się firmy żeglugowej Waterman Steamship Corporation. Campbell został jego osobistym sekretarzem; później wiceprezesem rodzącego się imperium. W 1928 roku William Campbell ponownie przeprowadził się do Nowego Jorku, przystąpił do kursu dla aspirujących pisarzy Uniwersytetu Columbia i zaczął pisać opowiadania. We wrześniu 1929 roku jedno z nich, pt. „The Holly Wreath”, pojawiło się na łamach magazynu „The Forum” - pierwsza publikacja tekstu Williama Edwarda Campbella (ale nie ostatnia w tej gazecie), a właściwie Williama Marcha, bo tak się podpisał (i tak już zostało) początkujący literat; użył nazwiska panieńskiego matki. Debiutancka powieść Williama Marcha, inspirowana jego wojennymi doświadczeniami „Company K” ukazała się w 1933 roku, a ostatnia, „The Bad Seed” (pol. „Złe nasiono”), w roku 1954.

Pod koniec 1950 roku William March kupił nieruchomość na Dumaine Street w Dzielnicy Francuskiej (French Quarter aka Vieux Carré ) w Nowym Orleanie i spłodził tam dwie powieści: „October Island” (1952) oraz „The Bad Seed”, którą uznał za nader skromne osiągnięcie. W każdym razie nie wiązał większych nadziei ze swoją opowieścią o morderczym dzieciaku. W ostatnim tygodniu marca 1954 roku March trafił do szpitala w związku z zawałem serca, a dwa tygodnie później wypuszczono jego najsłynniejszą powieść. March mógł przeczytać parę entuzjastycznych recenzji w prasie, ale nie dane mu było poznać skali własnego sukcesu. W maju 1954 miał drugi atak serca, który niestety okazał się zabójczy. Nie pierwszy i nie ostatni pisarz, który prawdziwą karierę zrobił dopiero po śmierci. Tylko w jednym roku sprzedano ponad milion egzemplarzy przerażającej powieści dotąd niedocenianego, praktycznie nieznanego, amerykańskiego autora; nominowanej do National Book Award for Fiction 1955 historii napisanej w czasie, w którym dużo mówiło się o przestępczości nieletnich. Wbrew obiegowym opiniom przełomowa powieść Williama Marcha nie była pierwszą obalaczką mitu o niekwestionowanej dziecięcej niewinności – świadomość społeczna w tym zakresie znacznie wzrosła już parę lat przed światową premierą „The Bad Seed” (amerykańskie społeczeństwo budzić zaczęło się - jeśli chodzi o postrzeganie małoletnich - najdalej w 1950 roku) – ale wszystko wskazuje na to, że to właśnie ten utwór zapoczątkował, trwającą po dziś dzień, modę na fikcyjne opowieści o małych psychopatach i socjopatach. Pierwszym adaptatorem „The Bad Seed” był laureat między innymi Nagrody Pulitzera, Maxwell Anderson – autor scenariusza sztuki w reżyserii Reginalda Denhama, która podbiła Broadway już w grudniu 1954 roku. Wystawiano ją do września 1955 (najpierw w obecnym Richard Rodgers Theatre, a potem w The Coronet Theatre). Nancy Kelly za rolę Christine Penmark w tym spektaklu otrzymała Tony Award, a wcielająca się w małoletnią zabójczynię Patty McCormack przez publiczność została okrzyknięta najbardziej pamiętną postacią. Niedługo później obie otrzymały nominację do Oscara (takie samo wyróżnienie spotkało Eileen Heckart za drugoplanową kreację Hortense Daigle, uhonorowaną Złotym Globem, oraz autora czarno-białych zdjęć Harolda Rossona), a McCormack dostała jeszcze nominację do Złotego Globu – to wszystko za udział w pierwszej filmowej wersji „The Bad Seed” wyreżyserowanej przez Mervyna LeRoya i uwolnionej w 1956 roku (jedna z najbardziej dochodowych produkcji Warner Bros. Pictures). Obrazem dość wiernie podążającym za książkowym oryginałem (największe odstępstwa od książki to wątek Richarda Bravo i zakończenie). Niektóre zmiany wymusili cenzorzy (Motion Picture Production Cod), gdyż obowiązujący wówczas w amerykańskim przemyśle filmowym, spisany w latach 30. XX wieku, Kodeks Haysa UWAGA SPOILER nie pozwał sprawcom przestępstw pozostać bezkarnymi KONIEC SPOILERA. Bardziej zgodna z pierwowzorem (poza paroma imionami) filmowa (telewizyjna) wersja „The Bad Seed”, w reżyserii Paula Wedkosa, pojawiła się w 1985 roku, a najluźniejsza w 2018 roku – nakręcone dla telewizji Lifetime reżyserskie osiągnięcie Roba Lowe (też odtwórcy pierwszoplanowej roli męskiej), które w 2022 roku doczekało się sequela pt. „The Bad Seed Returns” wyreżyserowanego przez Louise Archambault.

Okładka książki. „The Bad Seed”, Vintage 2015

Ponad siedemdziesiąt lat po światowej premierze Wielkiego Dzieła Williama Marcha, w lutym 2025 roku, wydawnictwo Materia dokonuje historycznego wyczynu, a przynajmniej niezwykle istotnego dla mnie – „wrzuca” na rynek polskojęzyczną edycję „Złego nasiona” za śmiesznie niską cenę (za taki egzemplarz bez żalu dałabym nawet tysiaka). Genialnie przygotowaną od strony graficznej przez pana Szymona Wójciaka – oldschoolowa miękka oprawa, równie gustowne strony tytułowe (w tej sekcji też czarno-biała ilustracja: zbliżenie na dziewczynkę z okładki) i rozdziałowe (dwukartkowe przerywniki) – pieczołowicie przetłumaczoną przez pana Igora Murawskiego, kultową powieść grozy uznawaną za wnikliwe studium psychopatii. Kanadyjski psycholog sądowy, mający niekwestionowane zasługi w dziedzinie psychologii kryminalnej, jeden z największych autorytetów w temacie „osobowość psychopatyczna”, Robert D. Hare, w swojej pierwotnie wydanej w 1993 roku książce non-fiction „Without Conscience: The Disturbing World of the Psychopaths Among Us” wyraził swoje najgłębsze uznanie dla autora tego niezwykle (jak na tamte czasy) realistycznego przedstawienia rozwoju psychopatii w dzieciństwie; dla stwórcy „osobliwej, skromnej, staromodnej” Rhody Penmark, fikcyjnej nie-bohaterki horroru/thrillera psychologicznego, zajmującego zdecydowane stanowisko we wciąż nierozstrzygniętej debacie publicznej. Natura czy wychowanie? Genetyka czy środowisko? Czy człowiek może urodzić się zły? Nieodwracalnie, nieuleczalnie zepsuty do szpiku kości? Christine i Kenneth Penmark mogliby przysiąc, że wzorowo wywiązywali się ze swoich rodzicielskich obowiązków. Kochający dom, doskonała edukacja i opieka medyczna. Zapewnili Rhodzie idealne warunki do rozwijania zdolności i zainteresowań, wspierali ją, dopingowali i pocieszali, gdy coś jej nie wyszło. Nie stosowali kar cielesnych, pozwalali córce na wyrabianie sobie własnych opinii na różne tematy i ubieranie się wedle własnego uznania, nie zmuszali do realizowania się w obszarach, na których im zależało, nigdy nie upierali się przy rozwijaniu przez nią takich czy innych umiejętności, wręcz studzili przesadne ambicje Rhody (dzisiaj znamy to jako bezstresowe wychowanie, praktyczny system pedagogiczny tworzony w latach 1950-1970, a reklamowany jeszcze wcześniej). Nie rozpieszczali, nie obstawali ślepo za swoim dzieckiem, gdy temu zdarzyło się coś zbroić, nie faworyzowali w sprawach jakichś szkolnych czy podwórkowych przepychanek. Rhoda wiedziała, co jej wolno, a czego nie. Wiedziała też, że za złamanie którejś z najważniejszych zasad państwa Penmark grozi jej niezjedzenie kolacji albo zakaz spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu. Pierwsze lata życia Rhoda spędziła w Baltimore, poznajemy ją jednak (właściwa akcja książki rozgrywa się w 1952 roku, ale są też retrospekcje: wspomnienia Christine Penmark) już po przeprowadzce do Apartamentów Florabelle w jakiejś mniejszej amerykańskiej miejscowości. Z pozoru idylliczne miasteczko/przedmieście, w którym dziewczynka bez trudu znalazła przyjaciół. Właściwie wdzięczną publiczność. Największymi fankami gwiazdeczki Rhody są dwie sąsiadki: najbardziej zaangażowana lokalna działaczka, bawiąca się w wybitnie przenikliwą psycholożkę (profilowanie psychologiczne dla ubogich) Monica Breedlove i „nieco naiwna” pani Forsythe, która w młodości podobno była prawdziwą pięknością i mało brakowało, by jesień życia upłynęła jej w straszliwej samotności. Ale „na szczęście” towarzystwa chętnie dotrzymuje jej stara maleńka z chciwym okiem. Patologiczna kłamczucha, wyrachowana manipulantka, egoistka, zimna zabójczyni najwyraźniej rozpracowana przez opryskliwego dozorcę, Leroya Jessupa, nieznoszącego tych wszystkich nadętych mieszkańców Florabelle, ale Christine Penmark chętnie zaciągnąłby do piwnicy i... (odważne fantazje erotyczne – potencjalny gwałciciel – jak na pruderyjne lata 50. XX wieku). Swoją drogą, w cuchnących strumieniach myśli tego rzekomo równego Rhodzie człowieka, wychwyciłam nawet odór pedofilii. Szukający zaczepki leń, który na celownik bierze absolutnie fascynującą go ośmiolatkę, mającą go za głupka. „Złe nasiono” Williama Marcha to przede wszystkim wewnętrzna walka troskliwego rodzica. Zaprzeczenie, gniew, targowanie, depresja, akceptacja - pięć etapów żałoby Christine Penmark. Matki wreszcie stającej w prawdzie (i pogrążającej się w potwornych wyrzutach sumienia), niechętnie i nieraptownie, odrzucającej fałszywy (wygodny) obraz swojego dziecka, jaki z jego pomocą sobie stworzyła. Ostatnimi czasy ciągle nieobecny ojciec Rhody robił dokładnie to samo, co jego żona – wszystkie wątpliwości uparcie rozpatrywał na korzyść „diablicy z twarzą aniołka”. Przebiegłego stworzenia z kamiennym sercem. Gargantuiczny dylemat rodzica, położenie autentycznie przerażające.

Potężny ładunek emocjonalny... przynajmniej swego czasu. „Złe nasiono” Williama Marcha na współczesnych czytelnikach nie robi już takiego wrażenia. Nie ogłusza, jak to notorycznie się zdarzało w pierwszych latach – dekadach – jego obecności na światowym rynku wydawniczym. Wystarczy przeczytać „Musimy porozmawiać o Kevinie” Lionel Shriver (ewentualnie obejrzeć filmową adaptację w reżyserii Lynne Ramsay), żeby „uodpornić się” na tę starą historię o młodej zbrodniarce. Co nie zmienia faktu, że to jedna z najważniejszych publikacji w szacownej dziedzinie horroru (i thrillera). Kamień milowy w historii literatury grozy.

sobota, 22 lutego 2025

„Grafted” (2024)

 
Spadkobierczyni unikalnej formuły specyfiku na odnowę komórkową, osierocona córka chińskiego naukowca, Wei, dostaje stypendium na prestiżowym uniwersytecie w Auckland w Nowej Zelandii, gdzie mieszka jej ciotka Ling, całkowicie skupiona na karierze matka popularnej studentki Angeli, nieukrywającej swojego niezadowolenia z konieczności mieszkania pod jednym dachem z osobliwą kuzynką. Silnie przywiązaną do chińskich tradycji, nieśmiałą dziewczyną mającą kompleksy na punkcie wyglądu, wstydzącą się genetycznej spuścizny po nieodżałowanym ojcu, znamienia na twarzy, w przekonaniu Wei, jedynego powodu jej nieznośnej samotności. Wyobcowana studentka zapisuje się na dodatkowe zajęcia badawcze prowadzone przez nieetycznego profesora Paula, a po zdobyciu najważniejszego składnika tajemnej receptury ojca, pobranego z rzadkiej rośliny, przedstawia wykładowcy rewolucyjną pracę, która zabiła swego autora. Pracę, w której Wei niebawem całkowicie się zatraci. Uzależni od straszliwej substancji.

Plakat filmu. „Grafted” 2024, Propaganda, FluroBlack, Head Gear Films

Nowozelandzki body horror wyreżyserowany przez debiutującą w pełnym metrażu Sashę Rainbow, miłośniczkę kina azjatyckiego, której w ręce szczęśliwie wpadł nasycony tamtejszą kulturą tekst napisany przez pochodzących z tego kontynentu Hweiling Ow i Mię Maramarę, na bazie którego reżyserka z pomocą stawiającej swoje pierwsze kroki w branży filmowej Lee Murray opracowała ostateczny scenariusz pt. „Grafted”, jak to nazwała, psycho-Barbie coming-of-age story. Rainbow chciała stworzyć swoiste skrzyżowanie „Wrednych dziewczyn” Marka Watersa i „Bez twarzy” Johna Woo, ale inspirowała się też choćby takimi dziełami, jak „Gra wstępna” Takashiego Miike i „Uciekaj!” Jordana Peele'a. „Grafted” nagrywano głównie w Auckland w Nowej Zelandii, a mniej więcej w tym samym czasie na drugim końcu świata pracowano nad „Substancją” w reżyserii Coralie Fargeat, głośnym body horrorem, który swoją światową premierę, na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes (maj 2024), miał trzy miesiące przed pierwszym oficjalnym pokazem, na New Zealand International Film Festival (sierpień 2024), podejrzanie podobnego (według niektórych widzów) filmu Sashy Rainbow.

Rzekoma kopia „Substancji” Coralie Fargeat, z naciskiem na „rzekoma”. Wymierzone w „Grafted” Sashy Rainbow oskarżenia jakiejś części odbiorców obu tych utworów filmowych są motywowane paroma niemal identycznymi ujęciami (billboard z ideałem piękna, spożywanie pokarmu), tą samą problematyką (wyśrubowane kanony kobiecego piękna i arcypoważne problemy z tym kretyństwem związane) UWAGA SPOILER oraz bardzo podobnym rozwiązaniem fabularnym; połączeniem odrębnych organizmów biologicznych – ludzka chimera powstała przez nieostrożne obejście się z „cudownym wynalazkiem” KONIEC SPOILERA. Obóz niezgadzających się z tymi oskarżeniami zwraca uwagę na praktycznie pokrywające się harmonogramy prac, równoległe projekty prowadzone w bezpiecznej odległości, bo trudno odpisywać od koleżanki, gdy ta przebywa na innej półkuli ziemskiej:) Czyli nadzwyczajne zbiegi okoliczności? Nie wiem, czy nadzwyczajne, ale nie mogę pozbyć się myśli, że pierwsze długometrażowe reżyserskie osiągniecie Sashy Rainbow padło ofiarą popularności „Substancji” Coralie Fargeat, która jak by nie patrzeć przyciągnęła tłumy ludzi niezorientowanych w horrorze cielesnym. Znam osoby, dla których „Substancja” z nagrodzonym Złotym Globem występem Demi Moore, była pierwszym kontaktem z tym podgatunkiem. Nie widzieli „Coś” Johna Carpentera, nie oglądali „Wściekłości” Davida Cronenberga, „Re-Animatora” Gordona Stuarta”, „Substancji” Larry'ego Cohena ani „Towarzystwa” Briana Yuzny - „Substancja” Fargeat była więc dla nich zupełną nowością, innowacją, niesamowitym objawianiem filmowym. Coralie Fargeat wyniosła na salony, na nowo spopularyzowała, przywróciła do łask podgatunek wyklęty, od dekad omijany (abstrahując od jakichś drobniejszych elementów dodawanych do przedstawicieli innych grozowych nurtów) przez szanujących się filmowców (poza nielicznymi wyjątkami; m.in. „Thanatomorphose” Érica Falardeau, „Contracted” Erica Englanda, „Gwiazdy w oczach” Kevina Kölscha i Dennisa Widmyera). „Grafted” Sashy Rainbow to „body horror czystej krwi”, który wbrew pozorom nie powstał (bynajmniej) na fali popularności „Substancji” Coralie Fargeat, ale zdaniem jego reżyserki i współscenarzystki wpisuje się w ten sam trend zainspirowany toczącą się rewolucją obyczajową. Wściekłość kobiet, duch epoki rozmyślnie przeniesiony do „teatru groteski i makabry”. „Grafted” to satyra na próżne społeczeństwo, współczesne niewolnictwo, modowy dyktat, któremu poddajemy się bez walki. Doświadczenia urodzonej i dorastającej w Chinach, fikcyjnej postaci imieniem Wei (w tej lekko przerysowanej roli debiutująca w pełnym metrażu Joyena Sun) w Nowej Zelandii pokazują, jak istotną rolę w budowaniu niespójności społecznej w totalitaryzmie modowym odgrywa tożsamość kulturowa. Nie dość, że imigrantka, to jeszcze oszpecona – i jak tu się dopasować? Najlepiej rozejrzeć się za członkami wymierającej rasy człowieka; domniemanej mniejszości faktycznie (a nie tylko w gadce) nieoceniającej bliźnich po wyglądzie, pochodzeniu i praktykach religijnych. I za innymi „odmieńcami, trędowatymi XXI wieku”. Niewinnymi ofiarami społeczeństwa wyedukowanego na social mediach i przekazach dnia polityków, którzy aż za dobrze wiedzą, że jak „pospólstwu” da się igrzyska, to chleba już nie trzeba. Mało tego, jak rozkręci się „polowanie na czarownie”, to suweren sam odda ostatnią kromkę; w końcu bezpieczeństwo kosztuje.

Plakat filmu. „Grafted” 2024, Propaganda, FluroBlack, Head Gear Films

W prologu „Grafted” Sashy Rainbow widzimy małą dziewczynkę przyjemnie spędzającą czas z ojcem w jego prywatnym (nielegalnym?) laboratorium w chińskim blokowisku. W pewnym momencie mężczyzna wstrzykuje sobie w twarz jakiś specyfik, który w błyskawicznym tempie uwalnia go od wrodzonego piętna niechcący przekazanego swemu jedynemu dziecku (znamię Wei jest znacznie mniejsze albo umiejscowione w bardziej dogodnym dlań miejscu – rozlane na szyję, którą nauczy się owijać szalikiem przed pokazaniem się komukolwiek), po czym... Umiejętne wykorzystanie CGI, wolałabym jednak, żeby twórcy bardziej zaufali praktycznym efektom specjalnym. Zrezygnowali z obróbki cyfrowej niektórych makabrycznych zdjęć. Niewiele ich i choć modus operandi (szkoła Leatherface'a, ale przez myśl szybciutko przebiegł mi też „Mroczny instynkt” Joe D'Amato; może przez tę wannę...) zdesperowanej, obłąkanej dziewczyny dawał filmowcom duże pole do popisu, tylko jeden „krwawy” moment wprawił mnie w oczekiwany dyskomfort. Dość bolesne – zgodnie z planem autorów – zbliżenie na rozdarcie w twarzy, grzebanie w ranie, szukanie punktu zaczepienia, „suwaka w cielesnym stroju”. UWAGA SPOILER Dosłowne potraktowanie znanego - głównie z filmów komediowych - motywu zamiany ciał. Logicznie rzecz biorąc w „Grafted” Sashy Rainbow wymianie powinna podlegać tylko głowa, ale na moje oko zmieniała się cała sylwetka zuchwałej złodziejki. W Wei wcielały się różne aktorki, które nie zostały odpowiednio „wyretuszowane”, za to wszystkie noszą ulubione skarpetki KONIEC SPOILERA wybitnej uczennicy przesadnie ambitnego wykładowcy „niepotrafiącego utrzymać ptaszka w spodniach”. Profesor Paul (tragikomiczna kreacja Jareda Turnera - m.in. „30 dni mroku” Davida Slade'a, „Underworld: Bunt Lykanów” Patricka Tatopoulosa - udana karykatura „typowego uczonego erotomana”) sypia co najmniej z jedną studentką, stereotypową blondynką, jedną z najlepszych przyjaciółek wrednej kuzynki głównej nie-bohaterki, wypindrowaną panienką z sianem w głowie o imieniu Eve (zabawny występ, zwłaszcza w dalszej partii „Grafted”, Eden Hart; to samo zresztą muszę powiedzieć o kreacji Angeli w wykonaniu Jess Hong). Paskudny wykładowca marzy o zapisaniu się – na trwałe – w historii medycyny; opublikowaniu jakichś przełomowych badań, wynalezieniu cudownego leku na cokolwiek. Od jakiegoś czasu „genialny” Paul skupia się na transplantologii, metodą prób i błędów próbując stworzyć panaceum na problemy skórne. Wysypki, poparzenia, blizny – wszystko jedno, byle odnieść niekwestionowany sukces w światku naukowym. W zrobieniu kariery nieopatrznie może pomóc mu nowa asystentka, usilnie zabiegająca o sympatię najpopularniejszych dziewczyn na uczelni. Elitarna grupka (patrz: „Wredne dziewczyny” Marka Watersa), do której należy troskliwa „mamusia” mojego ulubionego bohatera „Grafted” - rozszczekanego, słusznie podenerwowanego piesia - wyniosła kuzynka Angela marszcząca swój śliczny nosek na widok i zapach kapliczki „dziwaczki” z Chin przygarniętej przez jej przeklętą, wiecznie nieobecną matkę. Jak można się tego domyślić, Eve też należy do tego ścisłego grona, nieformalnego stowarzyszenia suk, w którym jedna osoba na pewno wyrzekła się siebie. Jasmine (poprawna kreacja Sepi To'a), że tak górnolotnie to ujmę, miała być głosem wszystkich ludzi, którzy musieli się zmienić (na gorsze), żeby dostąpić zaszczytu przynależności, którzy miejsce w danej grupie społecznej okupili utratą własnej tożsamości. Wei jest gotowa na taką ofiarę, wręcz nie może się doczekać definitywnego pożegnania ze smutną dziewczyną w jej przekonaniu straszącą normalnych ludzi brzydką buzią (krytyka kultu piękna nie wybrzmiała mi dostatecznie donośnie, to znaczy nie mogłam oprzeć się poczuciu, że samotność Wei to bardziej rezultat jej nienaturalnego zachowania niż wyglądu zewnętrznego), ale upatrzone towarzystwo nie jest zainteresowane jej namolną ofertą. Im bardziej Wei się stara, tym gorzej na tym wychodzi. Wycieczka po sekretny składnik „magicznej substancji” ojca, pobrany z tak zwanego trupiego kwiatu (dziwidło olbrzymie), jest powodowana udzielającą się jej narastającą frustracją profesora Paula i pewnie pragnieniem zrehabilitowania się, może nawet zaimponowania ulubionemu nauczycielowi. A potem to już z górki... w otchłań szaleństwa. „Grafted” według mnie kuleje na poziomie tekstowym - znikomy rozwój postaci, niekonsekwentna warstwa społeczno-obyczajowa, że tak sobie brzydko zażartuję, schizofreniczna jak czołowa przewodniczka po tym teledyskowym świecie – ale realizacyjnie spisuje się niemal (za mało gore!) bez zarzutu. Cudnie rozgorączkowany montaż Fauzego Hassena, sweetaśne zdjęcia (kolorystyka dopasowana do stanu umysłu głównych uczestniczek tego cielesnego ambarasu) Tammy Williams i najlepsze: histeryczna ścieżka dźwiękowa Lachlana Andersona. Jeszcze te fantazyjne kadry, egzotyczne zbliżenia. Przykład: czesane włosy, które poza wszystkim innym, niekoniecznie celowo, przypomniały mi pewną dziewczynkę ze studni. Jest jedna scenka w trakcie napisów końcowych.

Niezłe patrzydło z odległego kontynentu. Nowozelandzka makabreska light version. Niezbyt odważny, frustrująco asekurancki body horror początkującej w długim metrażu Sashy Rainbow, reżyserki z okiem do dziwnych szczegółów, ale tracącej z widoku (na razie?) ogólny obraz, jakby gubiącej się we własnym wielowarstwowym przesłaniu. Rozmyta opowieść o toksycznym kulcie piękna, zderzeniu kulturowym i nadużywaniu pozycji dominującej. Ale nawet fajnie się ogląda, mimo rozlicznych zgrzytów. Oczywiście mówię za siebie – inni odbiorcy „Grafted” mogą już nie być tak anielsko/głupio wyrozumiali;)

czwartek, 20 lutego 2025

Izabela Janiszewska „Wrzenie”

 
Do nocnej taksówki w Warszawie wsiada elokwentny mężczyzna, który niebawem wciągnie siedzącą za kierownicą byłą dziennikarkę śledczą Larysę Luboń w osobistą rozmowę, ujawniając alarmująco dużą wiedzę na jej temat i powierzając jej własne życie. Kurs zakończy się zatrzymaniem przez policję dziwnie nieporuszonego pasażera, cenionego psychoterapeuty Zacharego Kramera, pod zarzutem brutalnego zabójstwa młodej kobiety. Akcją kieruje komisarz Leon Mruk z wydziału kryminalnego, który w najbliższych dniach, wraz ze swoim partnerem, aspirantem Hubertem Witkiem, całkowicie skupi się na gromadzeniu materiału dowodowego w sprawie domniemanego seryjnego mordercy w tym czasie przebywającego w areszcie śledczym, niezwykle przenikliwego psychologa chcącego rozmawiać jedynie z Larysą Luboń, w przeciwieństwie do policji badającej inne wątki w historiach zabójstw przypisywanych Zacharemu Kramerowi. Tymczasem młodszy brat Larysy, student politechniki Bartosz Luboń, desperacko stara się odnaleźć swoją dziewczynę, którą znał jako Matyldę Zaorską, pokojówkę w luksusowym warszawskim hotelu, wszystko wskazuje jednak na to, że został potwornie oszukany. Zakochał się w kobiecie, która nigdy nie istniała...

Okładka książki. „Wrzenie”, Czwarta Strona 2025

Powrót Larysy Luboń, bohaterki głośnej trylogii kryminalnej autorstwa Izabeli Janiszewskiej - powieści „Wrzask” (2020), „Histeria” (2020) i „Amok” (2021) - porównywanej do „Millennium” Stiega Larssona. Połączenie twardego kryminału z thrillerem psychologicznym, częściowo zainspirowane UWAGA SPOILER filmem dokumentalnym w reżyserii Eda Perkinsa, „Powiedz mi, kim jestem” (oryg. „Tell Me Who I Am”), na podstawie książki non-fiction pod tym samym oryginalnym tytułem, autobiografii bliźniaków Alexa i Marcusa Lewisów napisanej we współpracy z Joanną Hodgkin KONIEC SPOILERA. Wydana w 2025 roku nakładem wydawnictwa Czwarta Strona, w miękkiej oprawie graficznie zaprojektowanej przez Mariusza Banachowicza z wykorzystaniem elementów wygenerowanych przez AI (spójna szata graficzna z drugim wydaniem cyklu o dziennikarce śledczej Larysie Luboń i komisarzu policji Brunonie Wilczyńskim wypuszczonym w 2024 roku), powieść „Wrzenie” jest spin-offem (ewentualnie częścią czwartą) popularnego cyklu byłej dziennikarki prasowej i telewizyjnej, królowej polskiego dreszczowca, autorki między innymi wstrząsającego „Niewybaczalne” (2021) i skąpanych w aurze niesamowitości „Ludzi z mgły” (2023).

Od prawdy ważniejsza jest sprawiedliwość.

Właściwa akcja „Wrzenia” Izabeli Janiszewskiej toczy się w 2021 roku (autorka pozwoliła sobie pominąć pandemię COVID-19, z czego tłumaczy się w posłowiu), a postaciami przewodnimi są była dziennikarka śledcza, obecnie pracująca w Uberze, Larysa Luboń, komisarz z warszawskiego wydziału kryminalnego Leon Mruk i student politechniki Bartosz Luboń. Okazjonalnie będziemy przyglądać się bezimiennemu chłopcu z bliżej nieokreślonej przeszłości, potężnie zagubionemu we własnym domu, rozpoznającemu jedynie swojego brata, enigmatycznego przewodnika po pełnej tajemnic rezydencji, w której nastoletni chłopak „z wyczyszczoną pamięcią” podobno się wychował. Pracując nad „Wrzeniem” Izabela Janiszewska przed oczami miała słowa Sigmunda Freuda - „Niewyrażone emocje nigdy nie umierają. Zostają zakopane żywcem, aby powrócić później w znacznie gorszej postaci” - i zapewne liczne lektury o dziecięcych traumach, zaniedbanych (nieleczonych) silnych urazach psychicznych, wpływających na kształtowanie charakteru człowieka, rzutujących na jego późniejsze życie, a w najgorszym wypadku doprowadzających do nieodwracalnych zniszczeń. Ciemność po latach pochłaniająca straumatyzowaną jednostkę. Zacharego Kramera? Wybitnego psychologa zatrzymanego pod zarzutem zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem Pauli Milik, wzgardzonej młodej kobiety, nieszczęśliwie zakochanej w zimnokrwistym drapieżniku, doskonałym strategu, mistrzu gry, który z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu, oddał swoją przyszłość w ręce przygniecionej żałobą nocnej taksówkarki z imponującym doświadczeniem dziennikarskim. Polska Lisbeth Salander (etykietka, która niespecjalnie cieszy Izabelę Janiszewską, postrzegającą swoją bohaterką jako istotę odrębną, niepodobną do nikogo) „wchodzi w skórę” Clarice Starling, kultowej bohaterki Thomasa Harrisa. Chcąc nie chcąc angażuje się w medialną sprawę kryminalną, która już po zatrzymaniu potencjalnego sprawcy obejmuje kolejne domniemane ofiary Zacharego Kramera, w moim poczuciu swoistego skrzyżowania Hannibala Lectera z Johnem (nomen omen?) Kramerem, lepiej znanym jako Jigsaw (dla niewtajemniczonych: postać z niekończącej się serii filmowej zapoczątkowanej w 2004 roku przez Jamesa Wana). Do pierwszego, pozornie przypadkowego, spotkania tej dwójki - bodaj najpopularniejszej, a już na pewno bardzo lubianej protagonistki Izabeli Janiszewskiej i nadzwyczaj pewnego siebie mordercy(?) - dochodzi na początku „Wrzenia” (zaraz po prologu z bezimiennym chłopcem), pod zdradliwą osłoną ciemności. Chwilowo tajemniczy pasażer Larysy Luboń przeprowadza coś w rodzaju profilowania psychologicznego, budząc przy tym straszliwe podejrzenia w ukrywającej się - w pewnym sensie - kobiecie uczulonej na obłudę, hipokryzję i niesprawiedliwość. Dając jej do zrozumienia, że wszedł w posiadanie drażliwych informacji na jej temat, przeprowadził pogłębiony research, który najwyraźniej zaowocował pewnością, że tylko Luboń może wybawić go z opresji. Wyciągnąć z celi.

Ludziom często wydaje się, że ciemność to zasłona, za którą mogą się schować […] Wierzą, że mrok przykryje wszystko to, co trudno ukryć w świetle dnia. Zakładają, że pod osłoną nocy znajdą schronienie, ale to niemożliwe, bo ciemność koi tylko na chwilę. […] Noc sprzyja czarnym myślom, które po zmierzchu lubią zrywać się z łańcuchów.”

Materiał promocyjny © Czwarta Strona

Nieprzeniknione jest wnętrze drugiego człowieka.
Policyjne śledztwo w sprawie Zacharego Kramera i nieoficjalna działalność detektywistyczna taksówkarki okrutnie zmanipulowanej przez sprawcę albo zwerbowanej przez niesłusznie oskarżonego człowieka, dla którego odzyskanie wolności może być mniej ważne od schwytania aktywnego seryjnego mordercy i równolegle rozwijające się, równie frapujące poszukiwania teoretycznie dwudziestotrzyletniej kobiety przedstawiającej się jako Matylda Zaorska i Magdalena Wagner. Pierwsza miłość Bartosza Lubonia – poznali się w okresie dojrzewania, a niedługo potem dziewczyna raptownie zniknęła z jego życia – odzyskana po latach i ponownie utracona. A jakby tego było mało, na jaw wychodzą sekrety zaginionej. Bartkowi powiedziała, że jest pokojówką w ekskluzywnym hotelu Novitel w centrum Warszawy i mieszka z rodzicami w innej części miasta, dzieląc z ojcem opiekę nad chorą na cukrzycę matką, a okazało się, że była klientką rzeczonego hotelu, która podejrzanie rzadko korzystała z tego nieprzyzwoicie drogiego lokum. Wynajęła apartament na dłuższy okres i prawie w nim nie sypiała? Tak wynika z relacji faktycznej pokojówki z Novitela Izabeli Zielińskiej, nowej koleżanki młodszego brata Larysy, któremu coś w tej kobiecie nie pasuje. Nie potrafi tego wyjaśnić, ale czuje, że obdarzenie jej maksymalnym zaufaniem byłoby błędem. Iza od początku mu pomaga, najwyraźniej niczego nie oczekując w zamian, bezinteresownie ryzykuje utratę przypuszczalnie nie najgorzej płatnej posady dla obcych ludzi: studenta z krwawiącym sercem i jego być może znajdującej się w śmiertelnym niebezpieczeństwie dziewczyny. Taka postawa zasługuje na szacunek, a nie skrajną nieufność. Bartek powinien być dogłębnie wdzięczny Izie za ten rzadki w czasach obecnych przejaw altruizmu, ale jakoś nie może się do tego zmusić. Intuicja podpowiada mu, że to nie jest żadna bezinteresowna pomoc, tylko realizacja szerszego, nieznanego mu – przynajmniej na razie – planu; spisku zawiązanego w niewiadomym celu. Szajka porywaczy, handlarzy ludźmi? Matylda alias Magdalena jest ofiarą czy jedną z nich? A może po prostu uciekła od człowieka, którego nigdy nie kochała, może nawet bezczelnie go wykorzystała? Jednego Bartek jest pewien (czytelnik już niekoniecznie): nie wymyślił sobie związku z Matyldą Zaorską, nie uroił upajających chwil z niesamowitą kobietą, po której nie zostało mu nawet jedno zdjęcie (jakimś niepojętym sposobem wszystkie - cała galeria z ukochaną - zniknęły z jego telefonu). Normalnie zasięgnąłby porady u starszej siostry, ale powstrzymuje go przekonanie, że Larysa nie wróciła jeszcze do pełnej równowagi psychicznej po stracie bardzo bliskiej jej osoby; pewność, że to nie jest dobry momenty do wyciągania jej z przytulnej ciemności, w której, brzydko mówiąc, liże rany. Odbiorca „Wrzenia” Izabeli Janiszewskiej jest bardziej na bieżąco z życiem Larysy Luboń od jej biednego braciszka – wie, że jedna z najlepszych dziennikarek śledczych w historii Rzeczypospolitej Polskiej zdążyła już wrócić do swojego powołania. Wsiąknąć w kryminalną sprawę, którą bezceremonialnie podrzucił jej „wytrawny szachista”, „władca marionetek”, genialny badacz ludzkich umysłów, domniemany seryjny morderca, manipulator, psychopata Zachary Kramer. Jedyny podejrzany komisarza Leona Mruka, obdarzonego sarkastycznym poczuciem humoru, łatwo wpadającego w gniew – niektórzy mogliby powiedzieć: niestabilnego emocjonalnie – obdarzonego wielką zdolnością dedukcji, słynącego z dostrzegania rzeczy, które umykają „zwykłym śmiertelnikom” i odcinania się od rzeczywistości w robocie (pełna koncentracja nad poszczególnymi wątkami poszczególnych spraw). Doświadczony śledczy nadmiernie skupiony na diabolicznym(?) psychologu, zafiksowany na punkcie może i antypatycznego człowieka, ale wbrew mocnym poszlakom niemającego nic wspólnego z brutalnymi zabójstwami młodych kobiet? Tak czy inaczej, Larysa Luboń wchodzi do gry Kramera z otwartym umysłem... i jak to ma w zwyczaju skutecznie wytrąca z równowagi innych poważnych (hipotetycznie) graczy. Właściwie tylko równie niepokornego, niesubordynowanego Mruka. Nowy partner Larysy? Nowa trylogia Izabeli Janiszewskiej na bazie „starej”? Na pożegnanie Izabeli Janiszewskiej z ulubioną (najbliższą jej) bohaterką przezeń stworzoną, „Wrzenie” na pewno nie wygląda. Ta wolno rozwijająca się – za to jakby w pośpiechu domknięta – melodyjna, budząca silne emocje, złożona, niejednopiętrowa opowieść kryminalna z solidną płaszczyzną psycho(pato)logiczną.

Filozofia moralności Izabeli Janiszewskiej. Skomplikowane pojęcie dobra i zła (nie tylko) w świecie Larysy Luboń, cudownie „wskrzeszonej” bohaterki przebojowej trylogii kryminalnej tej samej autorki. Cyklu z cynicznym policjantem i niesterowalną dziennikarką śledczą. Myślę, udany restart, który spokojnie może być czytany bez znajomości poprzednich mrocznych przygód krnąbrnej panny Luboń. Intencjonalnie niewygodna, zdrowo uzależniająca, przygnębiająca i elektryzująca, kipiąca emocjami powieść gwiazdy polskiej sceny niemuzycznej. Nieodkładalne „Wrzenie” pisarki niebanalnej.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 18 lutego 2025

„Krwawa odznaka” (2024)

 
Niegdysiejsza drobna złodziejka, Roberta 'Bobbie' Torres, samotnie przemierza samochodem pustynię w Nowym Meksyku. Na obskurnej stacji benzynowej poznaje szeryfa Bilsteina, który wciąga ją w pozornie przyjazną rozmowę, a niedługo potem zatrzymuje pod pretekstem przekroczenia prędkości i uszkodzenia mienia. Konfiskuje jej telefon i zmusza do powrotu na stację. Czekając na stróża prawa we wskazanym przez niego miejscu, zestresowana obywatelka przypadkiem bądź zgodnie z planem jej dręczyciela, poznaje skandaliczne fakty na temat przebiegu jego służby. Tak jej się wydaje, ale już niebawem na własnej skórze przekona się, że Bilstein nie jest zwykłym skorumpowanym gliniarzem.

Plakat filmu. „Blood Star” 2024, Beast Branded Content, Fastback Films

Założyciele Beast London, nagradzanej firmy zajmującej się produkcją filmów z siedzibą w stolicy Anglii, małżeństwo mieszkające w Brighton w hrabstwie East Sussex, Lawrence Jacomelli i Victoria Hinks Taylor, po długich poszukiwaniach pomysłu na swój pierwszy autorski projekt, po rozpatrzeniu i odrzucaniu różnych lokalizacji i gromady potworów, uczepili się nadużywającego władzy funkcjonariusza państwowego. Wymyśliła go Taylor, ale w pisaniu scenariusza pomagali jej mąż i inny początkujący scenarzysta, wypatrzony w internecie George Kelly. Myśleli o osadzeniu akcji w Londynie, ale ciągnęło ich do pustynnego obszaru w południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Wiedzieli, że to może znacznie podnieść koszt inwestycji, nieodparcie pociągała ich jednak wizja filmu drogi twardo osadzonego na czterech kołach, tj. w dużej mierze rozgrywającego się w nagrzanych pojazdach, a Lawrence Jacomelli zawsze miał ogromną słabość do naturalnych krajobrazów Ameryki Północnej. Ostatecznie akcję swojego pustynnego thrillera drogi, któremu nadali tytuł „Blood Star” (pol. „Krwawa odznaka”), osadzili w Nowym Meksyku, ale plan zdjęciowy zorganizowali w Palmdale w Kalifornii. Film został uwolniony w 2024 roku – światowa premiera w lipcu 2024 na Neuchâtel International Fantastic Film Festival, a polska w październiku na Splat!FilmFest.

Dobrze przyjęty przez krytyków debiut reżyserski Lawrence'a Jacomelliego, chwalony za pulpowy sznyt, momenty w stylu Quentina Tarantino, intensywny nastrój osaczenia, nieobliczalność i błyskotliwość (kompozycja utworu, podteksty społeczno-kryminalne). Załogę „Krwawej odznaki” skompletowano online, z powodu ograniczeń finansowych celując w nieodkryte talenty, najlepiej z doświadczeniem w realizacji niezależnych filmów z budżetem nieprzekraczającym półtora miliona dolarów. Najwięcej doświadczenia do projektu wniósł odtwórca czarnego charakteru John Schwab (m.in. „Zjadacz grzechów” Briana Helgelanda, „Anihilacja” Alexa Garlanda), a pierwszoplanową rolę żeńską powierzono wschodzącej gwieździe Britni Camacho. Jej bohaterkę poznajemy w podróży przez Nowy Meksyk, w drodze do rodzinnego domu, w którym niecierpliwie czeka na nią siostra, księżniczka tatusia Anna. W każdym razie protagonistka „Krwawej odznaki”, studentka pielęgniarstwa z kryminalną przeszłością Roberta 'Bobbie' Torres, zawsze zazdrościła siostrze bliskiej relacji z ojcem. Człowiek, który wobec jednej córki stosował przemoc fizyczną, a drugą ostentacyjnie rozpieszczał. Chciał je nastawić przeciwko sobie? Sadystyczną przyjemność sprawiało mu osłabianie siostrzanej więzi? Chciał czy nie, przemocowy mąż i ojciec rzucił kość niezgody między Bobbie i Annę. Urazę pielęgnowała ta pierwsza, a druga nie pozwała jej na całkowite zerwanie kontaktu, na odcięcie się od rodziny. W końcu Bobbie ugięła się pod naporem natrętnych telefonów siostry i zdecydowała na pierwszą wizytę na starych śmieciach od wyjazdu na studia. W międzyczasie przynajmniej raz widziała się ze swoim okropnym ojcem, o czym najwyraźniej lubi przypominać jej Anna, w poczuciu Bobbie wiecznie broniąca tatusia, szukająca usprawiedliwień dla podręcznikowego zwyrodnialca. Przypominająca, że tatko uchronił ją przed więzieniem. Pomógł Robercie wykaraskać się z kłopotów, które sama na siebie sprowadziła. Kradła i została przyłapana. Kartotekę wprawdzie ma już zapaskudzoną, ale najważniejsze, że ojcu udało się ugłaskać prokuratora. Potem ukarał Bobbie w swój ulubiony sposób, a ona przysięgła sobie, że nigdy już nie narazi się wymiarowi sprawiedliwości. Związała się z niejakim Rhettem, zdaniem uparcie wydzwaniającej do niej Anny, osobą łudząco podobną – cechy, maniery, preferencje ubraniowe, kulinarne, kulturalne, towarzyskie - do ich ojca (małoletnia ofiara przemocy domowej w dorosłym życiu podświadomie szukająca partnera przypominającego jej oprawcę) i skupiła się na przygotowaniach do wymarzonego zawodu. Z zuchwałej przestępczyni przeobraziła się w pilną studentkę, a kiedy już nabrała przekonania, że wreszcie wyszła na prostą, „pośrodku niczego” nadziała się na jednego z tych, którzy mają chronić i służyć. Zapyziała stacja benzynowa na zapadłej prowincji i niebudzący zaufania, odpychający mężczyzna w mundurze szeryfa – skojarzenia z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” Marcusa Nispela nieuniknione;) Swoją drogą, mnie przez myśl raz czy dwa przemknęła też „Desperacja” Stephena Kinga.

Plakat filmu. „Blood Star” 2024, Beast Branded Content, Fastback Films

Krwawa odznaka” Lawrence'a Jacomelliego to całkiem klimatyczny, kameralny dreszczowiec o chorym z nienawiści gliniarzu wykorzystującym odznakę do zaspokajania swoich morderczych apetytów i młodej kobiecie wychowanej w toksycznym, piekielnym domu bezpardonowo wciągniętej do gry, której zasad nie pojmuje. Widać nie oglądała „Pojedynku na szosie” Stevena Spielberga, „Autostopowicza” Roberta Harmona i „Prześladowcy” Johna Dahla. I nabawiła się syndromu Arnie'ego Cunninghama („Christine” Stephena Kinga). Tak naprawdę przywiązanie do najzwyklejszego w świecie samochodu. Myślę, że podmiotowy stosunek Roberty Torres do jej wysłużonego pojazdu - „wierny rumak, któremu przydałaby się już wizyta u weterynarza” - był celowym zabiegiem scenarzystów, obliczonym na spotęgowanie poczucia obcowania z dodatkowym, nieludzkim bohaterem. Wpisującym się w schemat ujawniony przez reżysera „Krwawej odznaki” - schemat tworzenia pełnoprawnych protagonistów i antagonistów z materii nieożywionej. Jeśli samochód Bobbie jest bohaterem, to radiowóz szeryfa Bilsteina antybohaterem UWAGA SPOILER – jak się okazuje bohaterem dynamicznym, wyrwanym spod diabelskiego wpływu w popisowej partii (niepospolite, dla niektórych wręcz szokujące, pozbawienie głosu czołowej postaci; obcięcie języka miało symbolizować marzenie jakiejś części zachodniego społeczeństwa współczesnego o definitywnym uciszeniu wszystkich kobiet) - KONIEC SPOILERA zaciętej rozgrywki na przygnębiająco pustawej szosie i w przydrożnych, niegęsto rozsianych lokalach. Wydawać by się mogło, że sterroryzowana jednostka znajdzie pomoc w którymś z tych przybytków, tym bardziej, że tutejszy szeryf nie ma nieposzlakowanej opinii. Jest filarem społeczeństwa, bo reprezentuje zawód zaufania publicznego, bo wybrano go na jedynego stróża prawa i porządku na tym słabo zaludnionym kawałku amerykańskiej ziemi, ale wszyscy wiedzą, że wykorzystuje swoją pozycję do zastraszania przejezdnych w celu wyłudzenia pieniędzy. Wymuszenia rozbójnicze tolerowane przez małe społeczeństwo, które traktowałam jak przekrój współczesnego świata. Znieczulica społeczna, pilnowanie własnego nosa, chronienie swoich czterech liter za wszelka cenę - choćby kosztem cudzego życia - udawanie, że problemu nie ma, odwracanie wzroku od krzywdy bliźniego... czy po prostu taktowne nienarzucanie się z pomocą. Dlaczego główna bohaterka „Krwawej odznaki” Lawrence'a Jacomelliego nie podnosi alarmu w przydrożnej kawiarni? Czemu – nomen omen – trzyma język za zębami? Bo zakłada – słusznie – że nikt nie uwierzy obcej kobiecie oskarżającej znajomego policjanta. W sumie, kto uwierzy zwykłemu, nieuprzywilejowanemu obywatelowi oskarżającemu jakiegokolwiek policjanta? W „podłej restauracji” Bobbie, wbrew pozorom, wykazuje się przytomnością umysłu (chłodna kalkulacja po szokującym - dla niej - zdarzeniu na drodze i długiej wędrówce, w palącym słońcu do tego wątpliwego azylu „pełnego” nerwowych ludzi), jeszcze nie ulega panice, niemniej przed oczami i tak miałam ewidentnie roztrzęsione bohaterki „Autostopowicza - Wyścigu o przetrwanie” Louisa Morneau i „Autostopowicza” Dave'a Meyersa, które jak by nie patrzeć miały za sobą cięższe przeżycia w „bliźniaczych scenach” (tj. chwila ulgi w przydrożnych lokalach). Protagonistka „Krwawe odznaki” pęknie już w następnym etapie niewymyślnej, bynajmniej oryginalnej, ale niewątpliwie okrutnej gry mizoginistycznego szeryfa (genialna konsumpcja kurzych udek – maksymalne zbliżenie – miała symbolizować stosunek tego pana do płci żeńskiej) radośnie korzystającego z systemowego parasola bezpieczeństwa, taryfy ulgowej dla funkcjonariuszy służb państwowych... Oj, przepraszam w tak zwanych krajach demokratycznych wszyscy są równi wobec prawa, wytknijmy więc „Krwawej odznace” Lawrence'a Jacomelliego wyjątkowo niską wiarygodność. Po małej niespodziance UWAGA SPOILER – wątek Amy (w tej roli Sydney Brumfield, która w moich oczach wypadła bardziej przekonująco od odtwórczyni Roberty Torres, ale John Schwab w tym widowisku był bezkonkurencyjny), motyw „przyjaźni od pierwszego wejrzenia” KONIEC SPOILERA, „rozdział”, w którym Bobbie dokona wielkiego odkrycia (jeśli o mnie chodzi spodziewana „rewelacja” z depresyjnej kroniki rodzinnej) – następuje... Ogłuszająca eksplozja, po której zaczęłam tracić zainteresowanie tą historią. Z frapującej, trzymającej w napięciu „zabawy w kotka i myszkę”, kontrolowanej przez oprawcę eskalacji przemocy psychicznej i fizycznej (warto zaznaczyć, że to nie jet kino gore, na wypadek gdyby ktoś na takowe się nastawiał), skrzętnie zaplanowanej, najpewniej przetestowanej (prolog i opowieści tubylców) sadystycznej rozrywki przykuwającego uwagę, fascynującego na swój specyficzny, psychopatologiczny sposób „rewolwerowca” z manią wielkości - nieurojonym poczuciem bezkarności? - w szpony nijakości. Z jednym wyjątkiem; jednym niepospolitym elementem w rozczarowująco konwencjonalnej, banalnej konstrukcji wieńczącej dzieło.

Zawodna opowieść w ładnym opakowaniu. Nierówny, w mojej ocenie, pustynny thriller drogi w reżyserii debiutującego Lawrence'a Jacomelliego. Brawurowy projekt małżeński, zagranie va banque, które chyba się opłaciło. W każdym razie „Krwawa odznaka” sukcesywnie gromadzi swoich fanów, zachwyca zarówno realizacją, jak i fabułą. Imponuje sprytem, inteligencją i odwagą. Mnie z nóg nie zwaliło, ale odradzać nikomu nie zamierzam.

niedziela, 16 lutego 2025

„Wąwóz” (2025)

 
Dwoje elitarnych snajperów, Amerykanin Levi Kane, wolny strzelec z doświadczeniem wojskowym i Litwinka Drasa pracująca dla rosyjskiego rządu, dostają ściśle tajne zadanie pilnowania tajemniczego wąwozu w obszarze leśnym. Współrzędne geograficzne miejsca, w którym mają spędzić dwanaście miesięcy nie zostają im ujawnione. Po obu stronach szerokiego wąwozu, dokładnie naprzeciwko siebie, stoją dwie wieże, główne bazy samotnych strażników. Levi odpowiada za stronę zachodnią, a Drasa za wschodnią. Nie wolno im się ze sobą kontaktować, ani pozwolić by cokolwiek wydostało się z osnutego gęstą mgłą, głębokiego wąwozu. W dniu urodzin kobiety łamią zakaz wzajemnej komunikacji, a parę miesięcy później zakochany mężczyzna decyduje się na karkołomny krok.

Plakat filmu © Apple TV+. „The Gorge” 2025, Skydance Media, Crooked Highway, Lit Entertainment Group

Scenariusz „Wąwozu” (oryg. „The Gorge”) powstał między kwietniem i wrześniem 2020 roku, w czasach niepewności, paraliżu między innymi branży rozrywkowej i żadnej nadziei na rychłą poprawę. Życie w ciągłym stresie, bez perspektyw i pomysłów na przyszłość, w nieustannym strachu nie tylko przed śmiercionośnym wirusem - może nawet nie przede wszystkim - ale i upadłością konsumencką. W pierwszym roku pandemii COVID-19 nikt nie wiedział, jak długo jeszcze pozwoli się mu zarabiać na chleb dla siebie i rodziny. Dzisiaj zamknęli tę branżę, jutro zamkną tamtą, a za miesiąc może stanąć wszystko. Amerykański scenarzysta i producent filmowy Zach Dean miał na utrzymaniu trójkę dzieci i właśnie o ich byt martwił się najbardziej podczas długiego przestoju (niekompletnego) w przemyśle rozrywkowym. Jego terapią było pisanie – nigdy nie miał tak dużo wolnego czasu i tyle pomysłów. Po skończeniu jednego scenariusza, od razu zabrał się za następny. Pomijając późniejsze poprawki (przynajmniej niektóre wprowadził reżyser) „Wąwóz” to druga opowieść zrodzona w tym przypływie weny. Pewnej nocy Dean narysował wąwóz i dwie wieże stojące vis-à-vis: jedną opisał symbolem płci żeńskiej, a drugą męskiej. A potem wymyślił snajperów strzegących dziury między nimi.

Historia miłosna Zacha Deana (bo dla niego to był przede wszystkim romans) jeszcze w 2020 roku - tym samym, w którym powstała - trafiła na tak zwaną Czarną Listę (The Black List), listę „najbardziej lubianych scenariuszy filmowych”, a w marcu 2022 roku ogłoszono, że film wyreżyseruje i we współpracy ze Skydance Media wyprodukuje Scott Derrickson, twórca między innymi „Egzorcyzmów Emily Rose” (2005), „Sinister” (2012), „Zbaw nas ode złego” (2014) i „Czarnego telefonu” (2021). Derrickson przyjął zlecenie z tego samego powodu, dla którego najpierw je odrzucił - połączenia gatunków romantic science fiction and political thriller. Wraz ze swoim zaufanym partnerem C. Robertem Cargillem (jeden z głównych producentów „Wąwozu””) delikatnie przerobił scenariusz (jego autor też dołączył do zespołu producenckiego) – rozwinięcie wątku romantycznego i zmiany w mitologii podyktowane obawą przed postrzeganiem gotowego produktu UWAGA SPOILER, jako „zwykłego filmu o zombie”. W tym drugim przypadku inspirację czerpali głównie z „Rytuału” Davida Brucknera, „Dnia tryfidów” Johna Wyndhama i historii Rocky Flats Plants, w tym wspomnień z dzieciństwa (na przykład narodziny zmutowanych szczeniaczków) spędzonego w pobliżu tego kompleksu zorientowanego na produkcję części do broni nuklearnej w stanie Kolorado KONIEC SPOILERA. Zdjęcia główne do „Wąwozu” ruszyły w marcu 2023 roku w Londynie (część produkcji odbyła się w Warner Bros. Studios w Leavesden w Walii), a światową premierę ten hybrydowy obraz miał w Walentynki 2025 na platformie Apple TV+. Kino czysto rozrywkowe. Realistyczne jak przygody Jamesa Bonda i oszczędne w formie jak „Transformers” Michaela Baya:) W rolach głównych Anya Taylor-Joy (m.in. „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” i „Wiking” Roberta Eggersa, „Morgan” Luke'a Scotta, „Split” i „Glass” M. Nighta Shyamalana, „Tajemnica Marrowbone” Sergio G. Sáncheza, „Ostatniej nocy w Soho” Edgara Wrighta, „Menu” Marka Myloda, „Diuna: Część druga” Denisa Villeneuve) i Miles Teller (m.in. trylogia: „Niezgodna” Neila Burgera, „Zbuntowana” i „Wierna” Roberta Schwentke, „Fantastyczna Czwórka” Josha Tranka, „Pajęcza Głowa” Josepha Kosinskiego) – w intensywnych kreacjach (niesamowita chemia między nimi) niepokornych wartowników zwerbowanych przez enigmatyczną postać Sigourney 'Ellen Ripley' Weaver, przedstawiającą się jako Bartholomew. Jak się wydaje wspólna misja Stanów Zjednoczonych i Rosji, skrzętnie ukrywane przed opinią publiczną globalne zagrożenie w postaci tajemniczej zawartości wąwozu gdzieś na półkuli północnej. Były marines, strzelec wyborowy, który przeszedł do sektora prywatnego (wykonawca snajperskich zleceń od pozarządowych organizacji/firm wojskowych), Levi Kane, doskonale nadaje się do tego zadania choćby dlatego, że przywykł do samotności. Wolałby mieć kogoś, komu mógłby się zwierzać - „dawać swój wstyd”, jak powiedziałby ojciec Drasy – bo każde cmentarzysko sekretów ma swoje granice. Kiedy zakopujesz „ciała” musisz liczy się z tym, że wcześniej czy później skończy ci się miejsce. Pewnie nieprzypadkowo w misji Wąwóz Leviemu, notabene rodowitemu Amerykaninowi, przydzielono stronę zachodnią, a Drasie, Litwince zawodowo realizującej się w Federacji Rosyjskiej (tajne operacje wojskowe), stronę wschodnią. Tak czy inaczej, ona nigdy nie musiała obawiać się kurczącego miejsca na jakimś „wyimaginowanym” cmentarzysku. W przeciwieństwie do Leviego zawsze miała przynajmniej jednego wdzięcznego słuchacza, dobrego doradcę, niezawodnego pocieszyciela. I postarała się, by to jedno się nie zmieniło. Z marionetki zrobiła człowieka. Pięknie olała rozkaz.

Plakat filmu © Apple TV+. „The Gorge” 2025, Skydance Media, Crooked Highway, Lit Entertainment Group
Scott Derrickson jakiś czas temu kupił prawo do sfilmowania książki Kristen Iversen pt. „Full Body Burden: Growing Up in the Nuclear Shadow of Rocky Flats”. Planuje zrobić z tego serial i nawet zaczął już coś tam pisać, ale na razie idzie mu dość opornie. Do scenariusza „Wąwozu” spłodzonego przez Zacha Deana przyciągnęła go ta sama przykra prawda, za którą tak ceni wspomnianą publikację pani Iverson. Opowieść o tym, jak UWAGA SPOILER „korporacyjna chciwość, władza i ambicja mogą łączyć się z rządem, manipulować nim i wykorzystywać go do robienia rzeczy nieetycznych dla zysku – wszystko pod nazwą obrony narodowej” (fragment wywiadu dla RogerEbert.com) KONIEC SPOILERA. Potencjalna niewyzuta z empatii osobowość makiaweliczna i wydrążeni ludzie (odwołanie reżysera do „The Hollow Men” T.S. Eliota). Uwaga, teraz może być gruuuba przesada: Dwie Wieże J.R.R. Tolkiena, Inny Świat Arthura Machena , poza czasem i przestrzenią H.P. Lovecrafta, dziewięć kręgów piekła Dante Alighieri. Na pewno głęboka, szeroka i długa dziura w ziemi, nad którą unosi się nieprzejrzysta, brudna mgła (bardziej jak u Johna Carpentera czy Stephena Kinga? Potwory czy duchy?). Scottowi Derricksonowi i C. Robertowi Cargillowi zależało na oryginalnej wizji fantastycznej, reżyser „Wąwozu” nie ukrywa jednak, że działał pod dość silnym wpływem wybranych folk horrorów i ułamka klasycznej literatury science fiction. Może nie od razu „pożyczał”, ale niejeden efekt specjalny (a jest ich sporo) ma w sobie, nomen omen, DNA innych opowieści fantastycznych, niesamowitych... i makabrycznych? Zależy od osobistego postrzegania, odbioru obrazów generowanych komputerowo (twórcy „Wąwozu” korzystali z systemu Cyclops Augmented Reality), jawnego wspomagania nowoczesną technologią, niesubtelnych dodatków cyfrowych. W sumie w środkowej części filmu efekty specjalne dominują prawie nad całą resztą. Nie przykryły tylko gry aktorskiej Anyi Taylor-Joy i Milesa Tellera. Nigdy bym się o to nie podejrzewała, ale z dużym żalem przyjęłam zmianę tonacji niedługo po ostatecznym pożegnaniu Drasy z dotychczasowym powiernikiem; raptowne przejście z opowieści miłosnej w action adventure horror/thriller science fiction. Tak się wkręciłam w ten romans nad przepaścią, że odechciało mi się mroczniejszych klimatów – niebywałe! Zaczyna się od nietypowego związku na odległość: „esemesowania, mailowania, wysyłania” liścików, grania w strzelanki i w szachy (domniemane nawiązanie do „Gambitu królowej” Scotta Franka i Allana Scotta, serialu z Anyą Taylor-Joy w roli głównej) oraz wspólnego muzykowania, wymiatania na „perkusjach” (domniemane przypomnienie pierwszoplanowego występu Milesa Tellera w „Whiplash” Damiena Chazelle'a). Przyjaźń niepostrzeżenie przeradzająca się w miłość. Przebojowej dziewczyny i poetycko usposobionego chłopaka. Ona tęskni za ojcem, on zmaga się z koszmarami sennymi (traumą?). Ona bardzo swobodnie traktuje polecenia przełożonych (wcale bym się nie zdziwiła, gdyby jej motto życiowe brzmiało: „zasady są po to, by je łamać”), on ślepo je wypełnia. Tego nauczono go w wojsku? Jeszcze wcześniej; maksymalne posłuszeństwo wpoił mu surowy ojciec, największy autorytet i demon wewnętrzny Leviego Kane'a. Harcerzyka sprowadzonego na „złą drogę”. Idealny żołnierz zepsuty przez nonkonformistkę;) Zagrożenie dla status quo, hierarchii społecznej, ewentualnie tylko jednej drabinki korporacyjnej. Opanowanie sztuki samodzielnego myślenia, samodecydowanie, kwestionowanie autorytetów, postawa krytyczna wobec reguł, zachowań, norm grupowych – gdyby ta „zaraza” się rozprzestrzeniła, gdyby wszystkie „owieczki” nagle zaczęły mówić swoim głosem, to rozpętałoby się istne piekło. Piekło mniejszości czerpiącej największe, niewyobrażalne wręcz korzyści z wysiłku zbiorowego. W interesie władzy (każdej władzy) jest „hodowanie” zupełnych przeciwieństw Drasy. Okazuje się, że taka wylęgarnia może robić wrażenie nawet w wykonaniu „czarodziejów CGI”. Na mnie zrobiła, ale nie takie jak scena w kościele-grobowcu (małe paskudy w liczbie... od groma) czy zwykłe, pozornie niewinne kolorki (oniryczno-surrealistyczne tło, a mój ulubiony oczywiście sektor fioletowy; doprawdy dołująca, mocno złowroga aura). Kleiste czerwone coś też wpadło mi w oko, ale UWAGA SPOILER nad humanoidalnymi postaciami, wydrążonymi ludźmi KONIEC SPOILERA to można by jeszcze popracować. Pomijam naciąganą fabułę, bo traktowałam „Wąwóz” Scotta Derricksona bardziej jak hollywoodzki fast food niż danie z wykwintnej filmowej restauracji. Najtrudniej było przełknąć nader szaloną jazdę samochodem terenowym, ale dałam radę.

Amerykańsko-brytyjska papka, której lepiej nie próbować w szacownym towarzystwie. Wysublimowane gusta prawdopodobnie tego nie zniosą. „Wąwóz” Scotta Derricksona to durnowata akcyjka, tanie romansidło i szmirowata fantastyka przygodowa w jednym. Jak dla mnie niezła zabawa, choć pewnie nie powinnam przyznawać się do sympatyzowania z tym koszmarkiem, wyrażać pochlebnie o takiej „knajackiej rozrywce”. To w ogóle poprawne politycznie? Czy przypadkiem nie obrażam czyichś uczuć estetycznych?