Konsultantka
z działu zarządzania ryzykiem, Lee Weathers, przyjeżdża do
ośrodka badawczego, w którym trwają prace nad projektem
finansowanym przez firmę, dla której pracuje. Kobieta utrzymuje, że
jej zadaniem jest zbadanie wszystkich okoliczności incydentu, do
jakiego niedawno doszło w tym miejscu. Eksperymentalny hybrydowy
organizm biologiczny zwany Morgan okaleczył jedną z osób
wchodzących w skład zespołu badawczego, którego członkowie tak
mocno zżyli się z efektem swojej pracy, że starają się
bagatelizować to wydarzenie. Po przeprowadzeniu krótkiego
rozpoznania Lee Weathers spotyka się z pięcioletnią hybrydą,
która przez ten krótki okres osiągnęła rozmiary dorosłego
człowieka, a członkowie zespołu badawczego zwracają się do niej,
jak do przedstawicielki rodzaju żeńskiego. Weathers woli podchodzić
do Morgan, jak do produktu rodzaju nijakiego, pomimo jej zdolności
odczuwania i w przeciwieństwie do osób, którzy spędzili z nią
kilka lat jest świadoma niebezpieczeństwa, jakie może na nich
sprowadzić.
„Morgan”
to pełnometrażowy debiut Luke'a Scotta, syna osławionego Ridleya,
twórcy między innymi takich produkcji, jak „Obcy – 8. pasażer
Nostromo”, „Hannibal” i „Prometeusz”. Zrealizowany za osiem
milionów dolarów thriller science fiction początkującego reżysera
powstał w oparciu o scenariusz Setha W. Owena, który w 2014 roku
dostał się na tzw. „Black List” zawierającą najbardziej
lubiane tego typu dziełka. Nic więc dziwnego, że nastawiano się
na spory zysk, tym bardziej, gdy opinię publiczną obiegła
wiadomość, że „Morgan” wyreżyseruje syn Ridleya Scotta, który
z kolei jest jednym z producentów filmu. Jednak przewidywania
okazały się nazbyt optymistyczne – „Morgan” nie osiągnęła
kasowego sukcesu i co więcej niedługo gościła na ekranach
amerykańskich kin. Kompletną klapą finansową chyba nie można
tego nazwać, bo jednak jakiś nieduży zysk produkcja przyniosła,
aczkolwiek z całą pewnością nie jest to zadowalający wynik w
przypadku filmu, którego jednym z producentów był Ridley Scott.
Nie
sądzę, żeby wielbiciele filmów science fiction Ridleya Scotta po
obejrzeniu „Morgan” nabrali przekonania, że syn idzie śladami
swojego ojca. Niewykluczone, że kolejne przedsięwzięcia Luke'a
będą cechować się większym realizacyjnym rozmachem i nieco
bardziej złożonymi fabułami, ale póki co mogę jedynie
wnioskować, że ceni sobie minimalizm, prostotę i to w wydaniu,
która niekoniecznie zaspokoi gusta bardziej wymagających odbiorców.
Scenariusz Setha W. Owena zasadza się na znanym motywie eksperymentu
przechowywanego na jakiejś ograniczonej, zamkniętej przestrzeni,
który wymknął się spod kontroli. „Maszyna śmierci” i
„Człowiek widmo” to pierwsze produkcje, które teraz przychodzą
mi na myśl, jeśli chodzi o tę konwencję, ale z całą pewnością
nie są jedyne. W ten oto schemat Owen wkomponował wątek hybrydy
Morgan z wykształconą sferą emocjonalną, którą stworzono na
potrzeby pewnej tajemniczej korporacji. Egzystująca z dala od
cywilizacji, przetrzymywana w niewielkim ośrodku badawczym,
usytuowanym w zacisznym leśnym zakątku i poddawana niezliczonym
badaniom, hybrydowa istota jest dziełem ludzkich rąk, co sprawia,
że ma się niemałe problemy z ukierunkowaniem sympatii. Choć
członkowie ekipy badawczej czuwającej nad Morgan to całkiem
sympatyczna zbieranina zróżnicowanych osobowościowo, acz raczej
ogólnikowo nakreślonych osobników, przez sam bulwersujący
eksperyment, jakiego się dopuścili, dużych trudności nastręcza
sympatyzowanie z którymkolwiek z nich, a przynajmniej na początku.
Największe szanse na zdobycie przychylności widza w mojej ocenia ma
behawiorystka Amy Menser (w którą w zadowalającym stylu wcieliła
się Rose Leslie), zauważalnie najbardziej zżyta z przetrzymywaną
w przeszklonym pomieszczeniu istotą wyglądającą jak człowiek,
przy czym trudno wyprzeć z pamięci fakt, że bierze udział w tym
haniebnym przedsięwzięciu, a co za tym idzie nie sposób całkowicie
się do niej przekonać. Jeszcze bardziej niewygodnie sytuacja
przedstawia się w przypadku głównej bohaterki, zdystansowanej Lee
Weathers, z której bije wręcz nieludzki chłód. Kamienna twarz
odtwórczyni tej roli, znakomitej Kate Mary, właściwie pozbawione
mimiki oblicze i zimne spojrzenie, sprawiają, że nie sposób się z
nią utożsamić, a nawet zapałać do niej jakimiś cieplejszymi
uczuciami już w pierwszych sekwencjach z jej udziałem, jeszcze
zanim zapoznamy się z zadaniem, które przed nią postawiono. UWAGA
SPOILER Doprawdy nie mogłam pojąć, dlaczego Luke Scott tak
pokierował Marą. Dlaczego nie poczynił żadnych prób, które choć
w części zbliżyłyby mnie do postaci Lee Weathers, dlaczego uparł
się, abym miała wrażenie, że bohaterka odpycha mnie od siebie.
Zresztą tak samo jak członków zespołu badawczego, których pracę
poddaje kontroli, z ramienia firmy finansującej ich przełomowy
projekt. Ta zagadka znalazła wyjaśnienie w finale, który sprawił,
że dziwiłam się samej sobie, iż wcześniej nie zdołałam
rozpracować zamysłu scenarzysty i przyklasnęłam mu za to, że
zdołał mnie zaskoczyć, aczkolwiek podejrzewam, że niejednemu
widzowi uda się przewidzieć końcowy akcent KONIEC SPOILERA.
Sympatyzowanie z tytułową postacią (w tej roli przyzwoita warsztatowo Anya Taylor-Joy) również jest mocno
utrudnione, bo choć już na początku wyjaśnia się, że jest
ofiarą, produktem stworzonym przez ludzi bawiących się w bogów to
nawet średnio obeznany z science fiction widz już podczas wstępnych
sekwencji powinien uświadomić sobie, że potencjalne zagrożenie
najpewniej wypłynie z jej strony. Niemniej nie sposób nie zauważyć
tragicznego losu, jaki spotkał nieproszącą się na ten świat
istotę, która zgodnie z zamysłem naukowców nie jest pozbawioną
zdolności odczuwania maszyną tylko osobą z krwi i kości z
wykształconą sferą emocjonalną, z którą jednak się nie
afiszuje. Na jej obliczu jedynie z rzadka widać przejawy jakichś
uczuć – najczęściej przywdziewa „kamienną maskę”, dzięki
której jej postać spowija aura tajemniczości. Wiemy, że
eksperymentalny organizm, którym jest Morgan budową i
emocjonalnością przypomina człowieka, ale równocześnie zdajemy
sobie sprawę, że nie jest przedstawicielem rasy ludzkiej. Jest
wyjątkowym okazem, który może współpracować ze swoimi
stwórcami, ale łatwo wyczuć, że równie dobrze może się im
przeciwstawić.
Scenariusz
Setha W. Owena trudno określić słowem „ambitny”. Co prawda
niesie sobą jakąś treść, ale nie rozbudowuje jej w takim stopniu
i tak błyskotliwie, żeby mieć poczucie obcowania z dojrzałym, czy
też odkrywczy dziełem. Autor scenariusza pobieżnie analizuje
problem kompleksu Boga, a nawet poddaje krytyce całą rasę ludzką,
bo przecież Morgan jako organizm wzorowany na człowieku posiada
również destrukcyjne zapędy, co uświadamia się nam już na
początku podczas spotkania Lee Weathers z kobietą okaleczoną przez
hybrydę. Ale scenarzysta cały czas pilnuje się, żeby nie zbaczać
z prostej ścieżki fabularnej, nie rozwijać zanadto kwestii, które
poruszył. Chociaż gwoli sprawiedliwości w podtekście można
dopatrzeć się pobieżnej analizy kilku cech ludzkości. Nie wysuwa
się ona jednak na pierwszy plan, jest swego rodzaju dodatkiem do
fabuły, elementem zawiązującym akcję, która to konsekwentnie
trzyma się wyświechtanego schematu. Czy mi to przeszkadzało?
Absolutnie nie. Bo szczerze powiedziawszy mam już dość
przeintelektualizowanych opowieści science fiction i zamiłowania
wielu współczesnych twórców przedstawicieli tego gatunku do
efektów komputerowych. Propozycja Luke'a Scotta była miłą
odskocznią od wielowątkowych, złożonych utworów wpisujących się
w ten gatunek, a niechęć (czy też „zło konieczne” spowodowane
niezbyt wygórowanym budżetem) do epatowania widowiskowymi efektami
przyjęłam wręcz z ulgą. Moje zadowolenie byłoby co prawda
większe, gdybym mogłam w pełni sympatyzować, z którąś z
postaci, gdyby bohaterzy nie cechowali się taką jaskrawo nakreśloną
ambiwalencją, ale w samej technicznej i fabularnej prostocie oraz
braku większej innowacyjności nie widziałam niczego złego. W
początkowych sekwencjach, rozgrywających się w ciasnych
pomieszczeniach obiektu badawczego zabrakło mi większej śmiałości
w budowaniu klaustrofobicznej atmosfery, której przecież ma prawo
się oczekiwać od takiej scenerii i od wątku zamknięcia istoty
przypominającej człowieka w niedużym pomieszczeniu, ale nie w aż
takim stopniu, żebym poczuła się rozczarowana staraniami
operatorów i oświetleniowców. Alienację Morgan da się odczuć,
mimo niezbyt mrocznego klimatu i niedostatecznego akcentowania
ciasnoty wnętrz. A i dynamiczna akcja dominująca w dalszych
partiach filmu, choć na ogół nie przepadam za tego rodzaju
potyczkami, zaspokoiła moje niewygórowane oczekiwania.
Popracowałabym nad montażem walk wręcz, bo jak na mój gust podano
to w nazbyt dezorientujący migawkowy sposób, ale cieszył mnie tak
niski poziom efekciarstwa – spodziewałam się przydługich
strzelanek i hektolitrów substancji imitującej krew, ale twórcy
nie przedobrzyli w tej materii, większą wagę przykładając do
budowania całkiem zadowalającego poziomu napięcia (choć nie
zaszkodziłoby poświęcić więcej czasu powolnym podchodom w
budynku) i akcentowania nieprzejednanej postawy Lee Weathers.
Mam
wątpliwości, czy debiut Luke'a Scotta jest pozycją, która powinna
być wyświetlana w salach kinowych. Nie wydaje mi się, żeby była
to produkcja, która mogłaby sprostać oczekiwaniom szerokiej opinii
publicznej, a zwłaszcza tej jej części, która nawykła do
zdecydowanie bardziej efekciarskich i złożonych fabularnie kinowych
obrazów science fiction i nie potrafi odnaleźć się w prostych
opowieściach oddanych w minimalistycznych formach. „Morgan” może
się podobać, ale tylko wówczas, jeśli od gatunku, w który się
wpisuje nie oczekuje się przede wszystkim skomplikowanych,
wielowątkowych historii, czy mnogości widowiskowych efektów. Przy
czym nawet tej grupie odbiorców radziłabym nie oczekiwać cudów –
już chyba lepiej nastawić się na czystą, odprężającą
rozrywkę, która nie ma dużych szans, aby na trwałe osiąść w
pamięci widza. A przynajmniej ja tak to widzę – należy jednak
wziąć poprawkę na to, że moje przewidywania wcale nie muszą być
trafne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz