niedziela, 4 grudnia 2016

„Morgan” (2016)

Konsultantka z działu zarządzania ryzykiem, Lee Weathers, przyjeżdża do ośrodka badawczego, w którym trwają prace nad projektem finansowanym przez firmę, dla której pracuje. Kobieta utrzymuje, że jej zadaniem jest zbadanie wszystkich okoliczności incydentu, do jakiego niedawno doszło w tym miejscu. Eksperymentalny hybrydowy organizm biologiczny zwany Morgan okaleczył jedną z osób wchodzących w skład zespołu badawczego, którego członkowie tak mocno zżyli się z efektem swojej pracy, że starają się bagatelizować to wydarzenie. Po przeprowadzeniu krótkiego rozpoznania Lee Weathers spotyka się z pięcioletnią hybrydą, która przez ten krótki okres osiągnęła rozmiary dorosłego człowieka, a członkowie zespołu badawczego zwracają się do niej, jak do przedstawicielki rodzaju żeńskiego. Weathers woli podchodzić do Morgan, jak do produktu rodzaju nijakiego, pomimo jej zdolności odczuwania i w przeciwieństwie do osób, którzy spędzili z nią kilka lat jest świadoma niebezpieczeństwa, jakie może na nich sprowadzić.

Morgan” to pełnometrażowy debiut Luke'a Scotta, syna osławionego Ridleya, twórcy między innymi takich produkcji, jak „Obcy – 8. pasażer Nostromo”, „Hannibal” i „Prometeusz”. Zrealizowany za osiem milionów dolarów thriller science fiction początkującego reżysera powstał w oparciu o scenariusz Setha W. Owena, który w 2014 roku dostał się na tzw. „Black List” zawierającą najbardziej lubiane tego typu dziełka. Nic więc dziwnego, że nastawiano się na spory zysk, tym bardziej, gdy opinię publiczną obiegła wiadomość, że „Morgan” wyreżyseruje syn Ridleya Scotta, który z kolei jest jednym z producentów filmu. Jednak przewidywania okazały się nazbyt optymistyczne – „Morgan” nie osiągnęła kasowego sukcesu i co więcej niedługo gościła na ekranach amerykańskich kin. Kompletną klapą finansową chyba nie można tego nazwać, bo jednak jakiś nieduży zysk produkcja przyniosła, aczkolwiek z całą pewnością nie jest to zadowalający wynik w przypadku filmu, którego jednym z producentów był Ridley Scott.

Nie sądzę, żeby wielbiciele filmów science fiction Ridleya Scotta po obejrzeniu „Morgan” nabrali przekonania, że syn idzie śladami swojego ojca. Niewykluczone, że kolejne przedsięwzięcia Luke'a będą cechować się większym realizacyjnym rozmachem i nieco bardziej złożonymi fabułami, ale póki co mogę jedynie wnioskować, że ceni sobie minimalizm, prostotę i to w wydaniu, która niekoniecznie zaspokoi gusta bardziej wymagających odbiorców. Scenariusz Setha W. Owena zasadza się na znanym motywie eksperymentu przechowywanego na jakiejś ograniczonej, zamkniętej przestrzeni, który wymknął się spod kontroli. „Maszyna śmierci” i „Człowiek widmo” to pierwsze produkcje, które teraz przychodzą mi na myśl, jeśli chodzi o tę konwencję, ale z całą pewnością nie są jedyne. W ten oto schemat Owen wkomponował wątek hybrydy Morgan z wykształconą sferą emocjonalną, którą stworzono na potrzeby pewnej tajemniczej korporacji. Egzystująca z dala od cywilizacji, przetrzymywana w niewielkim ośrodku badawczym, usytuowanym w zacisznym leśnym zakątku i poddawana niezliczonym badaniom, hybrydowa istota jest dziełem ludzkich rąk, co sprawia, że ma się niemałe problemy z ukierunkowaniem sympatii. Choć członkowie ekipy badawczej czuwającej nad Morgan to całkiem sympatyczna zbieranina zróżnicowanych osobowościowo, acz raczej ogólnikowo nakreślonych osobników, przez sam bulwersujący eksperyment, jakiego się dopuścili, dużych trudności nastręcza sympatyzowanie z którymkolwiek z nich, a przynajmniej na początku. Największe szanse na zdobycie przychylności widza w mojej ocenia ma behawiorystka Amy Menser (w którą w zadowalającym stylu wcieliła się Rose Leslie), zauważalnie najbardziej zżyta z przetrzymywaną w przeszklonym pomieszczeniu istotą wyglądającą jak człowiek, przy czym trudno wyprzeć z pamięci fakt, że bierze udział w tym haniebnym przedsięwzięciu, a co za tym idzie nie sposób całkowicie się do niej przekonać. Jeszcze bardziej niewygodnie sytuacja przedstawia się w przypadku głównej bohaterki, zdystansowanej Lee Weathers, z której bije wręcz nieludzki chłód. Kamienna twarz odtwórczyni tej roli, znakomitej Kate Mary, właściwie pozbawione mimiki oblicze i zimne spojrzenie, sprawiają, że nie sposób się z nią utożsamić, a nawet zapałać do niej jakimiś cieplejszymi uczuciami już w pierwszych sekwencjach z jej udziałem, jeszcze zanim zapoznamy się z zadaniem, które przed nią postawiono. UWAGA SPOILER Doprawdy nie mogłam pojąć, dlaczego Luke Scott tak pokierował Marą. Dlaczego nie poczynił żadnych prób, które choć w części zbliżyłyby mnie do postaci Lee Weathers, dlaczego uparł się, abym miała wrażenie, że bohaterka odpycha mnie od siebie. Zresztą tak samo jak członków zespołu badawczego, których pracę poddaje kontroli, z ramienia firmy finansującej ich przełomowy projekt. Ta zagadka znalazła wyjaśnienie w finale, który sprawił, że dziwiłam się samej sobie, iż wcześniej nie zdołałam rozpracować zamysłu scenarzysty i przyklasnęłam mu za to, że zdołał mnie zaskoczyć, aczkolwiek podejrzewam, że niejednemu widzowi uda się przewidzieć końcowy akcent KONIEC SPOILERA. Sympatyzowanie z tytułową postacią (w tej roli przyzwoita warsztatowo Anya Taylor-Joy) również jest mocno utrudnione, bo choć już na początku wyjaśnia się, że jest ofiarą, produktem stworzonym przez ludzi bawiących się w bogów to nawet średnio obeznany z science fiction widz już podczas wstępnych sekwencji powinien uświadomić sobie, że potencjalne zagrożenie najpewniej wypłynie z jej strony. Niemniej nie sposób nie zauważyć tragicznego losu, jaki spotkał nieproszącą się na ten świat istotę, która zgodnie z zamysłem naukowców nie jest pozbawioną zdolności odczuwania maszyną tylko osobą z krwi i kości z wykształconą sferą emocjonalną, z którą jednak się nie afiszuje. Na jej obliczu jedynie z rzadka widać przejawy jakichś uczuć – najczęściej przywdziewa „kamienną maskę”, dzięki której jej postać spowija aura tajemniczości. Wiemy, że eksperymentalny organizm, którym jest Morgan budową i emocjonalnością przypomina człowieka, ale równocześnie zdajemy sobie sprawę, że nie jest przedstawicielem rasy ludzkiej. Jest wyjątkowym okazem, który może współpracować ze swoimi stwórcami, ale łatwo wyczuć, że równie dobrze może się im przeciwstawić.

Scenariusz Setha W. Owena trudno określić słowem „ambitny”. Co prawda niesie sobą jakąś treść, ale nie rozbudowuje jej w takim stopniu i tak błyskotliwie, żeby mieć poczucie obcowania z dojrzałym, czy też odkrywczy dziełem. Autor scenariusza pobieżnie analizuje problem kompleksu Boga, a nawet poddaje krytyce całą rasę ludzką, bo przecież Morgan jako organizm wzorowany na człowieku posiada również destrukcyjne zapędy, co uświadamia się nam już na początku podczas spotkania Lee Weathers z kobietą okaleczoną przez hybrydę. Ale scenarzysta cały czas pilnuje się, żeby nie zbaczać z prostej ścieżki fabularnej, nie rozwijać zanadto kwestii, które poruszył. Chociaż gwoli sprawiedliwości w podtekście można dopatrzeć się pobieżnej analizy kilku cech ludzkości. Nie wysuwa się ona jednak na pierwszy plan, jest swego rodzaju dodatkiem do fabuły, elementem zawiązującym akcję, która to konsekwentnie trzyma się wyświechtanego schematu. Czy mi to przeszkadzało? Absolutnie nie. Bo szczerze powiedziawszy mam już dość przeintelektualizowanych opowieści science fiction i zamiłowania wielu współczesnych twórców przedstawicieli tego gatunku do efektów komputerowych. Propozycja Luke'a Scotta była miłą odskocznią od wielowątkowych, złożonych utworów wpisujących się w ten gatunek, a niechęć (czy też „zło konieczne” spowodowane niezbyt wygórowanym budżetem) do epatowania widowiskowymi efektami przyjęłam wręcz z ulgą. Moje zadowolenie byłoby co prawda większe, gdybym mogłam w pełni sympatyzować, z którąś z postaci, gdyby bohaterzy nie cechowali się taką jaskrawo nakreśloną ambiwalencją, ale w samej technicznej i fabularnej prostocie oraz braku większej innowacyjności nie widziałam niczego złego. W początkowych sekwencjach, rozgrywających się w ciasnych pomieszczeniach obiektu badawczego zabrakło mi większej śmiałości w budowaniu klaustrofobicznej atmosfery, której przecież ma prawo się oczekiwać od takiej scenerii i od wątku zamknięcia istoty przypominającej człowieka w niedużym pomieszczeniu, ale nie w aż takim stopniu, żebym poczuła się rozczarowana staraniami operatorów i oświetleniowców. Alienację Morgan da się odczuć, mimo niezbyt mrocznego klimatu i niedostatecznego akcentowania ciasnoty wnętrz. A i dynamiczna akcja dominująca w dalszych partiach filmu, choć na ogół nie przepadam za tego rodzaju potyczkami, zaspokoiła moje niewygórowane oczekiwania. Popracowałabym nad montażem walk wręcz, bo jak na mój gust podano to w nazbyt dezorientujący migawkowy sposób, ale cieszył mnie tak niski poziom efekciarstwa – spodziewałam się przydługich strzelanek i hektolitrów substancji imitującej krew, ale twórcy nie przedobrzyli w tej materii, większą wagę przykładając do budowania całkiem zadowalającego poziomu napięcia (choć nie zaszkodziłoby poświęcić więcej czasu powolnym podchodom w budynku) i akcentowania nieprzejednanej postawy Lee Weathers.

Mam wątpliwości, czy debiut Luke'a Scotta jest pozycją, która powinna być wyświetlana w salach kinowych. Nie wydaje mi się, żeby była to produkcja, która mogłaby sprostać oczekiwaniom szerokiej opinii publicznej, a zwłaszcza tej jej części, która nawykła do zdecydowanie bardziej efekciarskich i złożonych fabularnie kinowych obrazów science fiction i nie potrafi odnaleźć się w prostych opowieściach oddanych w minimalistycznych formach. „Morgan” może się podobać, ale tylko wówczas, jeśli od gatunku, w który się wpisuje nie oczekuje się przede wszystkim skomplikowanych, wielowątkowych historii, czy mnogości widowiskowych efektów. Przy czym nawet tej grupie odbiorców radziłabym nie oczekiwać cudów – już chyba lepiej nastawić się na czystą, odprężającą rozrywkę, która nie ma dużych szans, aby na trwałe osiąść w pamięci widza. A przynajmniej ja tak to widzę – należy jednak wziąć poprawkę na to, że moje przewidywania wcale nie muszą być trafne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz