Matt
i jego żona Karen przyjeżdżają na Święta Bożego Narodzenia do
brata mężczyzny, Steve'a. Gospodarz nie jest zadowolony z tej
niezapowiedzianej wizyty. Mówi nieproszonym gościom, że nie mogą
zostać w jego domu, ale Matt jest nieugięty. Po namyśle Steve
decyduje się nakreślić bratu swoją sytuację. Okazuje się, że
Steve więzi w piwnicy kogoś, kogo uważa za Diabła. Zaniepokojony
Matt dzieli się tą informacją ze swoją żoną. Kobieta chce
zawiadomić policję, ale mąż przekonuje ją, żeby się z tym
wstrzymała. Mężczyzna tak samo jak ona nie wierzy, że Steve więzi
Lucyfera. Wychodzi z założenia, że na dole tkwi człowiek będący
ofiarą szaleństwa jego brata. Woli jednak poszukać innego sposobu
na uporanie się z tym problemem. Takiego, który pozwoliłby
Steve'owi uniknąć kary za ten czyn.
„I
Trapped the Devil” to niskobudżetowy amerykański horror
psychologiczny/satanistyczny w reżyserii debiutującego Josha Lobo,
który poza tym napisał scenariusz, razem ze Spence'em Nicholsonem
zmontował film i został jednym z jego producentów. Budżet
rzeczonej produkcji oszacowano na milion dolarów, a pierwszy jej
publiczny pokaz odbył się 12 kwietnia 2019 roku na Imagine Film
Festival. W Holandii, ale jeszcze w tym samym miesiącu rozpoczęto
dystrybucję w jej rodzimych Stanach Zjednoczonych. Film trafił do
amerykańskich kin i na platformę VOD.
Czołówka
„I Trapped the Devil” każe przygotować się na obraz w stylu
retro, utrzymany w duchu XX-wiecznego kina grozy. Oczywiście nie
całego stulecia, ale jeszcze wtedy ciężko zgadnąć, która to
będzie dekada, ewentualnie dekady. Równie dobrze mogą być to lata
50-te i 60-te, jak i 70-te i 80-te. Podczas zawiązywania fabuły
doszłam do wniosku, że Josh Lobo skłania się ku temu późniejszemu
przedziałowi czasowemu, aczkolwiek duch tamtych czasów nie
uwidacznia się jakoś szczególnie mocno. Powiedziałabym raczej, że
bardziej się go wyczuwa, niż widzi. W mrocznych zdjęciach Bryce'a
Holdena jest jakaś nieuchwytna niedzisiejszość – zabierają nas
one w sentymentalną podróż do okresu, w którym filmowy horror
miał się dużo lepiej niż dziś. Albo inaczej: przywołują
wspomnienia starych, dobrych filmów grozy. Nie do końca wiem jednak
dlaczego tak się dzieje (a przynajmniej dlaczego ja tak to
odbierałam). Cóż takiego jest w tych obrazach? Są mroczne, są z
lekka pobrudzone i tak jakby przyblakłe. Zdjęcia nie są wyprane z
kolorów, ale i barwy nie są jaskrawe. Twórcy co prawda pobawili
się trochę kolorowymi światłami (lampki świąteczne, czerwień w
piwnicy), ale bynajmniej nie ocieplały one aury panującej w domu
Steve'a. Z tego wszystkiego tylko w kolorowych światełkach
uwidaczniał się styl retro – był przeze mnie odbierany zmysłem
wzroku. W pozostałych pierwiastkach nie widziałam tej stylizacji (a
przynajmniej nie tak wyraźnie). We współczesnym, zwłaszcza
niskobudżetowym kinie grozy z łatwością można znaleźć
identyczne albo podobne klimaty, ale w przypadku „I Trapped the
Devil” czuje się, niejako odbiera szóstym zmysłem, że ekipa
techniczna pozostawała pod wpływem horrorów nastrojowych z dawnych
lat. Wrócę na chwilę do kolorowych światełek. Otóż,
wprowadzają one dokładnie taki kicz, z jakim długoletni miłośnicy
gatunku pewnie niejednokrotnie już się spotkali w kinie z lat
80-tych XX wieku. To jest dobry kicz – ta magiczna jarmarczność,
ta paradoksalnie nader smaczna tandeta, bo wprowadzająca w iście
sentymentalny nastrój. Z rzeczy uchwytnych, tym co jasno wskazuje na
inspirację twórców starszymi filmami grozy, jest ścieżka
dźwiękowa skomponowana przez Bena Lovetta, a ściślej sposób, w
jaki wykorzystuje się tutaj płaszczyznę audio. W czołówce
wybrzmiewa parę dźwięków, które silnie skojarzyły mi się z
niezapomnianym soundtrackiem „Koszmaru z ulicy Wiązów”
nieodżałowanego Wesa Cravena (właściwie to całej tej serii),
aczkolwiek niewykluczone, że uległam tutaj złudzeniu, że Lovett
wcale nie wzorował się na tym legendarnym muzycznym motywie
przewodnim. W każdym razie jego wkład w ten film w przeciwieństwie
do większości znanych mi XXI-wiecznych horrorów, został
wyeksponowany. Choć w filmie nie brakuje scen bez akompaniamentu, w
wielu momentantach Josh Lobo tak samo, jak twórcy kina grozy z
poprzedniego stulecia stawia muzykę na równi z obrazem. Oczywiście,
takie podejście do procesu tworzenia horroru nie zostało całkowicie
odrzucone w czasach nam współczesnych, ale nie jest to już tak
powszechne, jak było niegdyś. I wreszcie miejsce akcji. Prawie cała
ta historia rozgrywa się w niewielkim domu Steve'a, w trakcie jednej
nocy w okresie bożonarodzeniowym. W środku panuje więc mrok,
gdzieniegdzie rozpraszany mdłym światłem z żarówek, ale i
reflektory spoza świata przedstawionego w „I Trapped the Devil”
(tj. sprzęt dzierżony przez członków ekipy technicznej) od czasu
do czasu są wykorzystywane. Bardzo oszczędnie, dzięki czemu cienie
praktycznie nas nie odstępują. Ale nie to według mnie jest
największą siłą miejsca akcji – jeszcze większą satysfakcję
dawała mi ciasnota domu Steve'a. W rzeczywistości poszczególne
pomieszczenia w tym budynku może i są obszerniejsze, ale jeśli
nawet, to tym bardziej doceniam pracę twórców omawianego filmu, bo
to by oznaczało, że poczucie klaustrofobii, które dosłownie przez
cały seans mi towarzyszyło, wynikało z manipulacji kamerami i
światłami, a nie trafnego wyboru miejsca akcji. Czyli, że bardziej
zawdzięczam to profesjonalizmowi ekipy technicznej niźli
nieruchomości, w której kręcono „I Trapped the Devil”. To
znaczy zdecydowaną większość tego filmu.
Po
tych wszystkich peanach pod adresem debiutanckiego dzieła Josha Lobo
stwierdzam, że... prawie usnęłam. Film jest bardzo dobrze
zrealizowany, ale że tak to ujmę, pusty w środku. Zawodzi fabuła,
i to według mnie prawie na całej linii. Josh Lobo wychodzi od
całkiem ciekawego pomysłu, który delikatnie skojarzył mi się ze
„Sztormem stulecia” Craiga R. Baxleya. I Stephena Kinga, bo nie
należy zapominać o wpuszczonym na rynek literacki scenariuszu jego
autorstwa. Chodzi o koncepcję uwięzienia kogoś, kogo uważa się
za zło wcielone, w tym przypadku za samego Szatana. Akcent należy
tutaj położyć na „uważa się”, bo takie przekonanie od
początku żywi tylko jedna z trójki postaci przebywających w
mrocznym domu. Dobrze wykreowany przez Scotta Poythressa (zresztą to
samo mogę powiedzieć o partnerujących mu AJ Bowenie i Susan Burke)
Steve, który to zamknął potencjalnego Diabła w swojej własnej
piwnicy. No może nie do końca tylko w swojej, bo z ust Matta w
pewnym momencie pada stwierdzenie, które każe sądzić, że on też
posiada jakieś prawa do tego domu. Ciężko jednak o całkowitą
pewność i to nie tylko co do tego. Postacie zaludniające ten film
są... bo ja wiem... zamazane? Niewiele o nich wiemy – Lobo w swój
scenariusz wrzucił kilka faktów na ich temat i praktycznie odpuścił
sobie zagłębianie się w ich wnętrza. W psychikę każdej z tej
trójki postaci mierzącej się właśnie z niecodziennym problemem.
Scenarzysta i zarazem reżyser w tym aspekcie wykazał się trudną
do wytrzymania powierzchownością. Tym bardziej denerwującą,
wziąwszy pod uwagę ramy owej historii. Josh Lobo ewidentnie celował
w horror psychologiczny zmiksowany z obrazem satanistycznym (czy to
tylko w teorii Steve'a, czy w praktyce). Co więcej miał do
dyspozycji ekipę, która potrafi zadbać o intensywny przekaz,
świadczy o tym bowiem audiowizualna oprawa „I Trapped the Devil”.
Choćby tylko z tych dwóch powodów miało się więc prawo
oczekiwać „wchodzenia w umysły postaci”, które notabene też
(tak samo jak człowiek? Diabeł? tkwiący w piwnicy) w jakimś
sensie są więźniami tego mrocznego domu. Tym bardziej, że cała
ta historia jedzie tak naprawdę na jednym wątku. Film trwa prawie
półtorej godziny, a materiału moim zdaniem starczyło na nie
więcej niż pół godziny. Byłoby inaczej, gdyby Steve, Matt i
Karen w dużo większym stopniu koncentrowali na sobie moją uwagę.
Gdyby mieli więcej do powiedzenia i pokazania. Gdyby dbano o nie
tak, jak dbano o klimat tego filmu. Steve co prawda wprowadza z lekka
paranoiczny klimat, potem dochodzi jeszcze do tego coś na kształt
zbiorowej histerii, aluzja, że szaleństwo Steve'a może być
zaraźliwe. Przy tym wszystkim nie pozostaje się jednak nieczułym
na demoniczne emanacje, naturalnie najmocniej przebijające z
sekwencji nakręconych w piwnicy (i ze śnieżącego telewizora a la
„Duch” Tobe'a Hoopera). Widok drzwi z przybitym doń dużym
drewnianym krucyfiksem. Drzwi za którymi przebywa tajemniczy
jegomość, który równie dobrze może być Szatanem, co zwyczajnym
mężczyzną - kochającym ojcem i mężem, godną współczucia
ofiarą szaleństwa Steve'a. To wszystko przemawia na korzyść „I
Trapped the Devil”, ale czy wypełnia pustkę w scenariuszu? Czy to
wystarczy, by przykuć uwagę miłośników nastrojowego horroru?
Zaangażować ich w tę ubogą w treść opowiastkę, w centrum
której stoją po macoszemu wykreślone osobowości? Z recenzji „I
Trapped the Devil” wnoszę, że tak. Ale wynika z nich też to, że
takich ludzi, jak ja, osób, których ta opowieść, delikatnie
mówiąc nie porwała, też już trochę jest. I tych, i tych pewnie
będzie więcej – chociaż prawdopodobnie ogromnej liczby odbiorców
nie przyciągnie, bo „I Trapped the Devil” to w gruncie rzeczy
horror niszowy. Żaden tam mainstream. Efekty specjalne (na szczęście
praktyczne) pojawiają się właściwie dopiero pod koniec. Goszczą
na ekranie bardzo krótko i nie podkopują realizmu, ale bardziej
istotne w tej ostatniej partii jest jej zwieńczenie. Z całej tej
historii finał zaciekawił mnie najbardziej. I trochę rozbawił,
ale był to śmiech życzliwy, absolutnie nie był on zabarwiony
negatywnymi emocjami.
I
teraz nie wiem, jak się zachować. Czy polecać debiutancki film
Josha Lobo fanom horrorów nastrojowych, czy zachować w tej kwestii
wstrzemięźliwość. Bo z jednej strony „I Trapped the Devil” w
mojej ocenie odznacza się naprawdę solidną realizacją – może
się poszczycić mrocznym, klaustrofobicznym, paranoicznym i
demonicznym klimatem, wytworzonym zarówno przez obraz, jak i muzykę
– ale z drugiej strony mocno kuleje na płaszczyźnie fabularnej.
Właściwie to fabuła nie ma miała mi prawie nic do zaoferowania.
Bo interesujący motyw przewodni (i jego jeszcze ciekawsze
zamkniecie), powiedziałabym wręcz że jedyny wątek skonstruowany
na kartach tego scenariusza (cała reszta została co najwyżej
słabiutko zawiązana) nie był w stanie utrzymywać mnie w stanie
wzmożonej uwagi przez cały czas. A nawet nie przez większość
seansu. Senność, z raczej średnim skutkiem, starałam się
zwalczyć wgapianiem się i wsłuchiwaniem w otoczkę tej historii, w
oprawę audiowizualną, bo losy tych rażąco papierowych postaci tak
naprawdę były mi kompletnie obojętne. A mogło być tak pięknie.
Gdyby tylko dopracowano scenariusz, ze szczególnym wskazaniem na
portrety psychologiczne ludzi niejako uwięzionych w domu z...
Szatanem? Naprawdę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz