Ksiądz i członek Zakonu Karolingów, Alex Bernier, dowiaduje się, że jego
mentor, ekskomunikowany Dominic, popełnił samobójstwo. W tym samym czasie z
zakładu psychiatrycznego ucieka Mara Sinclair, młoda kobieta, którą Alex
niegdyś egzorcyzmował. Razem wyruszają do Rzymu, aby pochować Dominica i
rozwiązać zagadkę jego śmierci. Bernier nie daje wiary zapewnieniom
przełożonych, że przywódca Karolingów sam odebrał sobie życie. Podobne zdanie
ma jego przyjaciel, członek tego samego zakonu, Thomas Garrett, który również
przyjeżdża do Rzymu, aby dopomóc Alexowi w śledztwie. Oględziny ciała Dominica
naprowadzają ich na trop legendarnego zjadacza grzechów, nieśmiertelnego wroga
Kościoła, który dzięki odpowiedniemu rytuałowi przejmuje na siebie przewinienia
osób, którym księża odmawiają rozgrzeszenia.
Scenarzysta i reżyser „Zjadacza grzechów”, Brian Helgeland, na realizację
swojego filmu przeznaczył aż 38 milionów dolarów. Inwestycja się nie zwróciła –
wpływy nie pokryły nakładów, pomimo rozpoznawalności nazwiska twórcy „Zjadacza
grzechów”. W światku filmowym Helgeland zasłynął głównie, jako scenarzysta (m.
in. „Koszmar z ulicy Wiązów 4: Władca snów”, „Rzeka tajemnic”, „Teoria spisku”)
i twórca głośnego „Obłędnego rycerza”, ale jego wcześniejsze przedsięwzięcia
nie rzutowały na odbiór „Zjadacza grzechów”. Szczególnie przez krytyków, którzy
w swoich recenzjach nie omieszkali wypunktować wszystkich w ich mniemaniu
przywar produkcji Helgelanda.
„Zjadacz grzechów” to taka hybryda thrillera i horroru religijnego, podana
z iście hollywoodzkim sznytem. Scenariusz Helgelanda zainspirowała legenda o osobnikach
wyklętych przez Kościół, którzy jakoby dzięki odpowiednim obrzędom uwalniali umierających
od grzechów. W zalewie tych wszystkich straszaków religijnych o opętaniach,
demonach i Antychrystach pomysł wyjściowy jawił się całkiem nowatorsko. W
każdym razie miał szansę wyróżnić się w światku filmowej grozy, gdyby nie owa
nieszczęsna realizacja. Przyznaję, że po pierwszym seansie „Zjadacza grzechów”
byłam ukontentowana – tak bardzo dałam się porwać oryginalnemu pomysłowi
wyjściowemu, że przymknęłam oczy na liczne mankamenty tej produkcji. Dopiero ponowna projekcja uświadomiła mi, że superlatywy nie rekompensują
całkowicie negatywów. Kiedy mija „efekt nowości” pozostaje jedynie zwykły
przeciętniak, przy którym owszem można miło spędzić wolny czas, ale bez
większych zachwytów. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta – innowacyjna
koncepcja nie jest w stanie w pojedynkę zagwarantować sukcesu. Żeby wyróżnić
się na tle innych filmów z tego samego gatunku należałoby jeszcze zadbać o realizację
i konsekwentną narrację. Helgeland natomiast zauważalnie dał się omamić
pokaźnym nakładom pieniężnym, skusić drogim efektom komputerowym, które
sprawiały wrażenie „poupychanych na siłę”, niepotrzebnych, tak jakby imperatywem
twórcy było jedynie popisywanie się nowoczesną technologią.
Początkowo, kiedy Helgeland skupia się na kryminalnych aspektach fabuły „Zjadacz
grzechów” prezentuje się całkiem zacnie. Poznajemy młodego księdza, członka
fikcyjnego Zakonu Karolingów, Alexa Berniera (w tej roli znakomity Heath
Ledger), który wyrusza do Rzymu, aby rozwiązać zagadkę śmierci swojego mentora,
Dominica. Towarzyszy mu młoda, wrażliwa malarka, Mara Sinclair (całkiem
przekonująca kreacja Shannyn Sossamon), zbiegła z zakładu psychiatrycznego, do
którego trafiła po próbie samobójczej. Z czasem dołącza do nich przyjaciel
Alexa, Thomas Garrett (równie przyzwoity Mark Addy). I od tego momentu
rozpoczyna się właściwa akcja filmu, czyli poszukiwania tajemniczego zjadacza
grzechów, który najprawdopodobniej zamordował Dominica. Od tego momentu fabuła
zaczyna się też rozjeżdżać, tak jakby Helgeland nie mógł się zdecydować, jaki
kierunek obrać. Na początku sugerował, że Mara posiada jakieś niezwykłe moce,
pozwalające jej wejrzeć w przyszłość Alexa. Dał również do zrozumienia, że
postrzega rzeczywistość inaczej niż zwykli śmiertelnicy, ale ku mojemu
zaskoczeniu nie rozwinął tego wątku. W dalszej części seansu potraktował jej
postać po macoszemu, aż do końcówki nie powierzając jej jakiegoś bardziej
znaczącego zadania. Wykorzystał jej postać jedynie do pociągnięcia wątku
miłosnego, notabene również niewystarczająco rozwiniętego. Innym zaledwie
zarysowanym wątkiem jest interakcja Alexa i Thomasa z tajemniczym,
zakapturzonym heretykiem, który wykorzystuje konających ludzi do dawania
odpowiedzi na trudne pytania. Nasi protagoniści korzystają z ich pomocy w poszukiwaniu
zjadacza grzechów, ale do tego właściwie ogranicza się rola owej tajemniczej
sekty – Helgeland jakoś nie kwapi się, żeby nieco przybliżyć nam jej specyfikę.
Jednakże gwoli sprawiedliwości pod koniec filmu wyjawia chociaż ambicje jej przywódcy,
a to już coś. Kolejnym sprowadzonym jedynie do krótkich wtrąceń aspektem filmu
jest krytyka Kościoła katolickiego, która zapewne popchnęła amerykańskie pismo „Faith
& Family” do umieszczenia „Zjadacza grzechów” na pierwszym miejscu listy
najbardziej antykatolickich filmów wszech czasów. Helgeland poświęca troszkę
miejsca na zadanie pytania o zasadność ekskomuniki, co poniektórych wiernych i
w dosyć kontrowersyjny sposób przybliża nam przywary tak zwanego rozgrzeszenia.
Zauważa, że niektóre grzechy dla Kościoła są niewybaczalne, nawet jeśli
człowiek, który je popełnił całe życie poświęcił pracy dla tej wspólnoty. Usprawiedliwia
wroga kleru, pożeracza grzechów, który jak sam mówi podobnie jak Chrystus
wybacza wszystkim, w przeciwieństwie do księży. Moralizatorski aspekt
scenariusza w moim mniemaniu jest jednym z najlepszych, ale w „Zjadaczu
grzechów” odnajdziemy jeszcze dwa interesujące wątki. Pierwszym jest walka
Karolingów z demonami, których twarze w migawkach, co prawda wygenerowano komputerowo,
ale w porównaniu do dalszych partii filmu dosyć oszczędnie. Tutaj na największą
uwagę zasługuje dosyć klimatyczna scena starcia Alexa z demonem, który przybrał
postać dzieci na cmentarzu oraz scysja Thomasa z duchem w podziemiach
należących do tajemniczej sekty. Drugim ciekawym wątkiem jest ten przewodni,
czyli relacje Berniera ze zjadaczem grzechów. Ale tylko na płaszczyźnie psychologicznej,
bo obrzędy, które odprawia nieśmiertelny wróg Kościoła odznaczają się już
wielce irytującym, sztucznym efekciarstwem, podobnie jak finalne starcie.
„Zjadacz grzechów” to typowy przykład filmu religijnego zrealizowanego z
wielkim przepychem, popisującego się efektami komputerowymi i bogatą, zabytkową
scenerią, który konfrontuje widza z różnego rodzaju, nierozwijanymi należycie
wątkami. Przez to sprawia wrażenie dosyć rozproszonego, efekciarskiego widowiska,
który owszem ma również coś ciekawego i innowacyjnego (w kinematografii) do
powiedzenia, ale nie na tyle, żeby zachwycić co bardziej wymagających
odbiorców. Może gdyby Brian Helgeland dysponował mniejszym budżetem jego film
wyróżniałby się nie tylko pomysłem wyjściowym, ale również nastrojową realizacją,
która chociaż utrzymywałaby widzów w jakimś tam napięciu emocjonalnym. W takim
kształcie niestety film nie dostarcza mocniejszych emocji, ale na jednorazowy
seans bez wygórowanych oczekiwań może się nadać.
Pamiętam, że strasznie się napaliłam na ten film, bo Heath i bo taka tematyka. Ale już w trakcie oglądania poczułam zawód. Jakiś taki nudny i powolny był, nie wiem, czegoś mu brakowało.
OdpowiedzUsuńPrzyzwoite kino na raz. Oczywiście bez zachwytów i wymienione przez ciebie wady znajdują pokrycie w filmie, niemniej - szczególnie w kwestii horrorów - oglądałem masę gorszych produkcji. Problem "Zjadacza grzechów" jest taki, że udaje że jest czymś więcej, niż tylko rozrywkową produkcją, a niestety nic więcej w nim nie ma. W każdym razie obejrzeć można
OdpowiedzUsuń