Sawyer
Valentini niedawno wyprowadziła się z rodzinnego Bostonu. Osiadła
w mieście, w którym nikogo nie zna, a od bliskich dzielą ją setki
kilometrów. W nowej pracy dobrze jej idzie, ale cały czas dręczy
ją przeświadczenie, że ktoś ją obserwuje. Umawia się więc na
spotkanie z psychiatrą w ośrodku Highland Creek. Po zakończeniu
rozmowy z Sawyer pani doktor prosi ją o wypełnienie dokumentów,
twierdząc, że to standardowa procedura. Młoda kobieta spełnia jej
życzenie, nie zapoznając się przy tym z całą ich treścią.
Krótko po złożeniu przez nią dokumentów, zaskoczona odbiera
informację, że podpisała zgodę na dwudziestoczterogodzinny pobyt
w Highland Creek. Sawyer próbuje przekonać personel, że doszło do
pomyłki, że wcale nie wyraża zgody na pobyt w tym miejscu i że
nie ma takich problemów psychicznych, które kwalifikowałyby ją do
leczenia w ośrodku zamkniętym. Pracownicy Highland Creek są jednak
nieugięci. Umieszczają Sawyer w placówce, w której musi dzielić
sypialnię z paroma innymi pacjentami, a nazajutrz zostaje
poinformowana, że zostanie tutaj trochę dłużej. Niedługo potem
nabiera przekonania, że nawet tutaj jest prześladowana.
Steven
Soderbergh, twórca między innymi „Seksu, kłamstw i kaset wideo”,
„Erin Brockovich”,„Traffic”, „Ocean's Eleven: Ryzykownej
gry”, „Ocean's Twelve: Dogrywki” i „Panaceum”, nakręcił
„Niepoczytalną” w czerwcu 2017 roku, a w lipcu podano tę
informację do wiadomości publicznej. Ponoć zajęło mu to zaledwie
dziesięć dni, a koszt produkcji szacuje się na półtora miliona
dolarów. Tym, co najbardziej zwracało uwagę nie było jednak
utrzymywanie w tajemnicy przez Soderbergha i jego ekipę faktu
kręcenia filmu, tylko sprzęt, z którego przy tym korzystano.
Całość została nakręcona iPhone'em 7 Plus i choć dla niektórych
może nie brzmieć to zachęcająco, właśnie o tym eksperymentalnym
podejściu do procesu tworzenia żarliwie rozpisywali się publicyści
na etapie zapowiedzi „Niepoczytalnej”. Scenariusz opracowali
Jonathan Bernstein i James Greer, a premierowy pokaz odbył się w
lutym 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie.
Już
dawno nie widziałam tak zaprzepaszczonego potencjału. Takiego
zmarnowania jakże obiecującego materiału i nie, nie chodzi mi
tutaj o grunt techniczny. Spodziewałam się, że właśnie
realizacja będzie obniżać moje zaangażowanie w tę opowieść, a
tymczasem przez cały czas trwania „Niepoczytalnej” uznawałam ją
za najsilniejszą stronę tego projektu. Gdyby przed seansem
omawianej produkcji ktoś mi powiedział, że wpadnę w czysty
zachwyt nad obrazami zrobionymi iPhone'em to pewnie odpowiedziałabym
ironicznym śmiechem. Ta informacja najbardziej studziła mój zapał,
ale mając w pamięci „Panaceum” doszłam do wniosku, że
istnieje szansa, iż fabuła zrekompensuje mi niedostatki techniczne.
A w rzeczywistości było odwrotnie – choć nie do końca, bo
scenariusz w mojej ocenie był tak słaby, że nawet tak wspaniała
realizacja nie była w stanie mi tego wynagrodzić. Nie, nie. Muszę
doprecyzować. Pierwsze partie „Niepoczytalnej” stanowią jakże
obiecującą zapowiedź iście niepokojącej historii kobiety, czy to
borykającej się z ciężką paranoją, czy faktycznie
prześladowanej przez coś lub kogoś. Jonathan Bernstein i James
Greer mogli pchnąć scenariusz albo w stronę horroru, albo
thrillera, albo po prostu zmieszać oba te gatunki UWAGA SPOILER
Z czasem okazało się, że wybrali ten drugi z wymienionych
KONIEC SPOILERA. Ktoś może powiedzieć, że na przykład
dramatu też nie można było wykluczyć i poniekąd będzie miał
rację, ale klimat, jaki wygenerowano już na początku
„Niepoczytalnej” w mojej ocenie zdecydowanie najbardziej pasował
do horroru i thrillera. Właściwie to uważam, że nawet bardziej
uzdolnieni twórcy współczesnego kina grozy powinni zazdrościć
Stevenowi Soderberghowi tej duszącej atmosfery, tych lekko
ziarnistych, przybrudzonych kadrów, wyblakłych kolorów,
potęgujących poczucie zagęszczającego się szaleństwa kątów
nachylenia kamery telefonicznej i prostych, acz jakże skutecznych
trików montażowych, z których wyróżnić należy dosyć długą
sekwencję z nakładającymi się na siebie fragmentami różnych
obrazów przy akompaniamencie szarpiących nerwy dźwięków, które
przypominały mi głośne bzyczenie jakiegoś owada. To ma już
miejsce w trakcie pobytu Sawyer Valentini (w którą w bardzo dobrym
stylu wcieliła się Claire Foy) w ośrodku psychiatrycznym Highland
Creek, ale już wstępne sceny z jej życia, że tak to nazwę, na
wolności, autentycznie oplotły mnie gęstym, paraliżującym wręcz
klimatem niezdefiniowanego zagrożenia. Nieokreślonego, bo choć
scenarzyści dają nam powody, by sądzić, że główna bohaterka
filmu zmaga się z paranoją, która sprawia, że może stanowić
zagrożenie dla innych i siebie samej, to nie możemy jeszcze
definitywnie odrzucić tej drugiej możliwości. A mianowicie takiej,
że Sawyer rzeczywiście jest obiektem zainteresowania czegoś lub
kogoś. Akcja dosyć szybko przenosi się do obskurnych, mrocznych
pomieszczeń ośrodka psychiatrycznego (a ciągle wszystkim
powtarzam, żeby czytać dokumenty przed ich podpisaniem, poczynając
od drobnego druku), a wraz z tym rodzi się poczucie klaustrofobii,
która z biegiem trwania filmu będzie się nasilać. I to nawet
wtedy, gdy scenarzyści wpadną w pułapkę, z której nie uda im się
już wydostać.
Początkowo
myślałam, że twórcy będą dążyć do jak najdłuższego
utrzymywania widzów w niepewności, co do prawdziwej natury
zagrożenia czyhającego na młodą kobietę, która utknęła w
przyprawiających o silny dyskomfort, odpychających murach ośrodka
psychiatrycznego. Wkrótce po przekroczeniu przez Sawyer Valentini
progu tego przybytku zwróciłam uwagę na sposób, w jaki pozostali
pacjenci Highland Creek wyrażają się o piwnicy. Ewidentnie bali
się jej, drżeli na myśl o umieszczeniu ich tam za jakieś
przewinienie, zgodnie ze standardową procedurą ośrodka. Zwykła
izolatka, czy siedlisko czegoś nie z tego świata? Czyżby
zagnieździł się tam jakiś byt, który zwykł dręczyć
nieposłusznych pacjentów? UWAGA SPOILER Oj, chciałabym.
Przez tę znakomitą realizację jestem przekonana, że nawet tak
pospolity pomysł, tak niewyszukana opowieść, jak historyjka o
duchu nawiedzającym piwnicę zakładu psychiatrycznego zaspokoiłaby
mój apetyt na dobre kino grozy (bo choć nie mam nic przeciwko ghost
stories pewności, że dany obraz z tego nurtu mnie zadowoli
przed seansem nigdy nie mam). Ale niestety Jonathan Bernstein i James
Greer wybrali nieporównanie gorszy wariant KONIEC SPOILERA.
Scenarzyści wyjaśniają to zaskakująco szybko. To znaczy jeszcze
przez jakiś czas potem chyba wydawało im się, że wykazują się
dużą przebiegłością w zaciemnianiu prawdy, że nadal zręcznie
żonglują kilkoma (w ich mniemaniu) równie prawdopodobnymi
możliwościami, że odbiorca wciąż zastanawia się nad tym, gdzie
winien wypatrywać niebezpieczeństwa. Ale nie sadzę, żeby wielu
widzów padło ofiarami tej, według mnie, iście prymitywnej
manipulacji. Tak naiwnych, rozpaczliwych i nieefektywnych prób
podtrzymywania tajemnicy dawno już na ekranie nie widziałam. Tak
skrupulatnie odmalowana aura uwierającego wręcz sekretu nagle
znika, a odbiorcy pozostaje jedynie cieszyć się już nie
tajemniczą, ale wciąż duszącą atmosferą teraz zdefiniowanej
grozy. Pod warunkiem, że gustuje on w kameralnych,
minimalistycznych, nawet trochę niechlujnych, obrazach, co jak
niektórzy może pamiętają choćby ze slasherów z lat
70-tych i 80-tych XX wieku dodaje bezcennego smaczku całości. W
każdym razie jeszcze to, że scenarzystom nie udało się
wyprowadzić mnie w pole mogłabym zrozumieć – ot, nie wyszło,
ale się starali – ale nie jestem w stanie pojąć, dlaczego z
dobitnym, nie tylko zasugerowanym (dla mnie aż nadto wyraźnie)
wyjaśnieniem nie zwlekali dużo dłużej. UWAGA SPOILER Po co
pokazywać tę scenę w motelu? Nie można było jeszcze przez jakiś
czas próbować wpierać widzom, że zagrożenie czai się wewnątrz,
że tkwi w głowie Sawyer, a nie w osobie jednego z pielęgniarzy
Highland Creek? Może gdyby rozciągnąć w czasie te sugestie mające
odciągnąć uwagę publiczności od prawdy, w końcu dałabym się
oszukać, albo przynajmniej (i co bardziej prawdopodobne) nie byłabym
aż tak pewna swego KONIEC SPOILERA. Bo to wszystko było dla
mnie tak oczywiste, tak niebywale przejrzyste, że już bardziej na
pewno być nie mogło. I nie, mojego zdania nie zmienił nawet epilog
– kolejna rozpaczliwa próba wyrwania się z otchłani
przewidywalności, pociągająca za sobą zapowiedź kolejnego
niebezpieczeństwa. To ostatnie, owszem, uwidoczniło się aż nadto
wyraźnie. Ale żebym poczuła się oszołomiona, wielce zdumiona?
Proszę Was...
Ależ
bym chciała, żeby „Niepoczytalna” Stevena Soderbergha
zapoczątkowała modę na filmowanie smartfonami w horrorze i
thrillerze. Przede wszystkim w tym pierwszym, bo obcując z
najnowszym projektem twórcy między innymi „Panaceum” nie mogłam
oprzeć się wrażeniu, że to warunki wprost wymarzone dla zarówno
nastrojowego, jak i krwawego horroru. „Niepoczytalna” to moim
zdaniem zmarnowany potencjał – z winy scenarzystów, nie przez
warstwę techniczną, która to owszem wyjadaczom współczesnych
wysokobudżetowych filmów może się nie spodobać, ale wielbiciele
niszowych, nieefekciarskich produkcji na widok zaprezentowanych tutaj
kadrów mają dużą szansę wpaść w uniesienie porównywalne do
tego, w którym ja sama się zatraciłam. Nie pozostając jednak przy
tym ślepa na poważne felery w scenariuszu, na czele z
przewidywalnością oraz motywem, który już stanowczo mi się
przejadł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz