niedziela, 14 października 2018

„Zabij i żyj” (2018)

Jackie i Julie przyjeżdżają do domu w lesie należącego do tej pierwszej, by uczcić pierwszą rocznicę ślubu. Na początku dobrze się bawią, i nawet gdy Jules poznaje nowe fakty z życia swojej żony szybko wybacza jej to, że wcześniej nie została w nie wtajemniczona. Wkrótce jednak Jackie diametralnie się zmienia. Ku przerażaniu i niezrozumieniu Julie jej ukochana próbuje ją zabić. Kiedy pierwsza próba morderstwa nie powodzi się, doskonale znająca te dzikie tereny kobieta rozpoczyna polowanie na okaleczoną partnerkę. Na osobę, która obdarzyła ją bezgraniczną miłością, która była gotowa zrobić dla niej prawie wszystko. Nie była za to przygotowana na koszmar, jaki postanowiła zgotować jej osobą, którą dotychczas uważała za miłość swojego życia.

Colin Minihan to jeden z członków duetu tworzącego pod nazwą The Vicious Brothers (drugim jest Stuart Ortiz). Razem do tej pory wyreżyserowali tylko jeden film, horror „Tropiciele mogił”, ale napisali scenariusze jego sequela, „Extraterrestrial” i już pod własnymi nazwiskami „Krwi na piasku”. Te dwa ostatnie obrazy wyreżyserował sam Colin Minihan. Doceniony przez krytyków kanadyjski film „Zabij i żyj” to samodzielne dzieło Minihana. W sensie: sam stworzył scenariusz i sam zasiadł na krześle reżyserskim, w efekcie dając miłośnikom szeroko pojętego kina grozy coś, co można traktować jak hołd dla umiarkowanie krwawego horroru, ale równie dobrze można rozpatrywać go w kategoriach thrillera.

Backwoods horror? Survival? Thriller psychologiczny? Według mnie echa wszystkich tych rodzajów kina dosyć głośno wybrzmiewają w „Zabij i żyj”. W filmie, który przypomniał mi, że umiarkowanie krwawy horror jeszcze nie umarł, że całkowicie nie zapomniano jeszcze o wielbicielach takich produkcji i co równie ważne, że na tym poletku można jeszcze stworzyć coś wartościowego (z mojego punktu widzenia, rzecz jasna). Takich zgrabnych rąbanek w dzisiejszych czasach powstaje stanowczo za mało i owszem, owa posucha mogła mieć dodatni wpływ na moją ocenę „Zabij i żyj” - „na bezrybiu i rak ryba”, ktoś mógłby zauważyć. Ale mogę zagwarantować, że nawet jeśli moja tęsknota za umiarkowanie krwawym kinem grozy miała jakieś znaczenie dla mojego odbioru najnowszego filmu Colina Minihana to na pewno było ono niewielkie. Brittany Allen i Hannah Emily Anderson, odtwórczynie czołowych ról w „Zabij i żyj” (obie wystąpiły w „Pile: Dziedzictwie” i obie mają już doświadczenie w aktorstwie, choć ta pierwsza większe) właściwie nie pozwalały mi odrywać od nich wzroku. Jako że wprost uwielbiam filmowe (literackie zresztą też) kobiece czarne charaktery wydawać by się mogło, że Jackie miała u mnie łatwiej, ale nie do końca tak jest. Od odtwórczyni tego rodzaju postaci oczekuję charyzmy, nierejestrowanej gołym okiem, ale wyczuwalnej iskry, która będzie miała działanie zarazem odpychające jak przyciągające. Ale to nie wszystko. Bo jeśli po drugiej stronie barykady też umieszcza się kobietę, a ja nie czuję tych fascynujących wyładowań elektrycznych pomiędzy nimi to całe ich starcie zazwyczaj przyjmuję z dużą obojętnością. Jakkolwiek by się ono nie prezentowało. Krótko: w takich filmach aktorstwo ma dla mnie duże znaczenie, a Brittany Allen i Hannah Emily Anderson nie dały mi absolutnie żadnych powodów do narzekań. Tak naprawdę to otrzymałam od nich więcej niż dość. Fabuła natomiast... no cóż dla poszukiwaczy oryginalności Colin Minihan najpewniej tego filmu nie kręcił, a że ja się do nich nie zaliczam to zupełnie mi to nie przeszkadzało. Swoją historię zbudował na doskonale znanym kinomaniakom motywie konfrontacji dwóch osób przebywających w jakimś oddaleniu od innych ludzi. Scenarzysta i zarazem reżyser „Zabij i żyj” wybrał las, terytorium, z którym każdy długoletni miłośnik horrorów zdążył już się doskonale zaznajomić. Las pośrodku którego znajduje się jezioro, nieopodal którego z kolei przycupnął drewniany, z zewnątrz pomalowany na zielono dom, który Jackie odziedziczyła po rodzicach. Po drugiej stronie jeziora natomiast mieszkają najbliżsi sąsiedzi dwóch kobiet, które postanowiły spędzić swój rocznicowy weekend (pierwsza rocznica ślubu) w tych ostępach. To pozostający w związku małżeńskim Sarah i Daniel: kobieta, która dobrze zna Jackie (tyle że pod innym imieniem) i mężczyzna, który będzie miał okazję po raz pierwszy ją zobaczyć i samemu ocenić zasadność podejrzeń od lat żywionych przez Sarah względem jej niegdysiejszej przyjaciółki. Colin Minihan nie przedłużał zanadto wstępu, nie rozkręcał akcji w tempie ślimaczym, ale też nie pozwolił by widz wkroczył w tę opowieść z pozycji osoby niewystarczająco zaznajomionej z postaciami. Silnie skontrastowana kolorystyka zdjęć Davida Schuurmana podkreśla naturalne piękno leśnego krajobrazu, ale nie wydobywa z tej scenerii tyle mroku, ile chciałoby się dostać od horroru czy thrillera (moim zdaniem to hybryda). Sytuację na szczęście uratowało towarzyszące mi już od pierwszych scen filmu poczucie zaszczucia i wyalienowania. Emocjonalne napięcie wzmagające się z minuty na minutę, które zawdzięczałam także warstwie wizualnej (dźwiękowej zresztą też), nie tylko fabule. Bo horror/thriller wcale nie musi być przesycony mrokiem, żebym jak na szpilkach mogła śledzić rozwój akcji – jak się okazuje nawet takie silnie skontrastowane, ładne, a nie odpychające, złowieszcze, ponure zdjęcia mogą czynnie uczestniczyć w budowaniu i intensyfikowaniu napięcia.

- Co zmieniło cię w tego potwora?
- To natura, nie wychowanie.”

Mogę się założyć, że wielu odbiorców „Zabij i żyj” będzie wyrzucało Julie i Jackie (a zwłaszcza tej pierwszej) nielogiczne zachowania. Nieprzemyślane, skrajnie ryzykowne posunięcia, których to nie będą w stanie umotywować. Wieloletnich miłośników wszelkiej maści mniej czy bardziej krwawych horrorów, ze szczególnym wskazaniem na slashery, nie powinno to dotyczyć. Przede wszystkim oni bowiem docenią tego typu zagrywki Colina Minihana. Mogę się mylić, ale mnie wyglądało to jak celowy zabieg scenarzysty i zarazem reżysera, odbierałam to jako swego rodzaju hołd dla rąbanek z dawnych lat (zwłaszcza slasherów) i zarazem próbę reaktywacji tego, co chyba tylko w oczach ich największych fanów wypada tak bardzo urokliwie (zresztą większość z tychże zachowań moim zdaniem można usprawiedliwić paniką w przypadku Julie i nadmierną pewnością siebie jeśli chodzi o Jackie). Doskonale widać że Minihan dobrze zna reguły, jakimi rządzi się umiarkowanie krwawy horror osadzony w leśnej scenerii - że traktuje je zarazem poważnie, jak z niejakim dystansem (w scenariuszu nie brakuje czarnego humoru, nieprzejaskrawionego, akuratnego, takiego, który na mnie zawsze działał) – i to samo można powiedzieć o thrillerze psychologicznym, który najsilniej uwidacznia się w wątku znanym choćby z powieści „Misery” Stephena Kinga i/lub filmu powstałym na jej kanwie w reżyserii Roba Reinera. To prawda, Jackie chce zabić swoją żonę Julie, to jest jej główny cel, ale „Zabij i żyj” to nie tylko polowanie na wcześniej poważnie okaleczoną kobietę toczące się w lesie znacznie oddalonym od skupisk ludzkich (wsi, miasteczek, miast), ale również rozgrywka psychologiczna pomiędzy rasową psychopatką i kobietą, która dotąd uważała ją za miłość swojego życia. Colin Minihan wykazuje się tutaj znajomością definicji osobowości dyssocjalnej. Jackie, jak na psychopatkę przystało, jest wyzuta z empatii, na związki z innymi ludźmi patrzy jedynie w kategoriach ich przydatności dla siebie, a na to, co zdrowych ludzi w najlepszym przypadku przyprawia o szybsze bicie serca, jej organizm w ogóle nie reaguje. Jackie to też typ przestępcy zorganizowanego UWAGA SPOILER seryjnej morderczyni, głównie kobiet: swoich przyjaciółek, kochanek, żon KONIEC SPOILERA. Jest inteligentna, pewna siebie i charyzmatyczna. Wykazuje się ponadprzeciętną znajomością pracy organów ścigania i wykorzystuje tę wiedzę do maksymalnego zminimalizowania ryzyka posądzenia jej o zabójstwo Jules. Co więcej, gdy jej pierwotny plan się nie powodzi (tutaj od razu pomyślałam o „Revenge” Coralie Fargeat, aczkolwiek w wydaniu Minihana to było bardziej realistyczne, bo i stylistyka „Zabij i żyj” jest inna, nie tak przejaskrawiona), Jackie nie „ucieka z podkulonym ogonem”, nie poddaje się, nie traci zimnej krwi, nie panikuje, tylko rozpoczyna to, w czym czuje się wprost wybornie, czyli polowanie. Tym razem jednak nie na zwierzynę tylko na swoją własną żonę. W „Zabij i żyj” jest kilka umiarkowanie krwawych ujęć, ale efekt nieco psuje substancja mająca udawać posokę, bo więcej tu różu niż czerwieni. Rozczłonkowywanie ofiary mogło być chociaż troszkę mocniejsze (od razu po uderzeniu w ciało następuje cięcie, przeskok kamery na inny fragment pomieszczenia), ale już poranionemu ciału Jules możemy się w miarę dokładnie przyjrzeć – nawet złamany palec i najpoważniejsza rana, na brzuchu, w pewnych momentach wypełniają ekran, a prawdziwą wisienką na torcie dla miłośnika umiarkowanie krwawych horrorów powinien być zabieg naprędce przeprowadzony przez Julie na jej własnym ciele. Myślę, że trzeba też wspomnieć o tym, że w „Zabij i żyj” pojawia się sekwencja, która po prostu nie może nie kojarzyć się z „Funny Games” Michaela Hanekego, a wziąwszy pod uwagę moment, w którym antagonistka patrzy prosto na nas można domniemywać, że nie był to przypadek, że Colin Minihan w pełni świadomie nawiązywał do tego arcydzieła światowej kinematografii. Radzę jednak nie nastawiać się na taki gwałt na umyśle, jaki (przynajmniej u części widzów) dokonuje wspomniane dzieło Hanekego i jego remake, bo „Zabij i żyj” to zdecydowanie delikatniejsze kino. Niesiejące takiego spustoszenia w głowach odbiorców, ale to wcale nie znaczy, że niegodne polecenia fanom tak horrorów, jak thrillerów o psychopatach. Tutaj o psychopatce działającej w odizolowanym od cywilizacji, malowniczym zakątku Kanady. Ale finał mógłby być lepszy. UWAGA SPOILER I nie chodzi o dobrowolny powrót Jules do koszmaru, z którego ledwo udało jej się wyrwać, bo według mnie Minihan chciał w ten sposób odnieść się do tradycji final girl, kobiety, która już się nie boi, którą wcześniejsze przejścia tak zahartowały, że może wreszcie stawić czoła złu zamiast przed nim uciekać. A piszę o tym, bo jestem przekonana, że ta decyzja Jules spotka się z największą krytyką widzów KONIEC SPOILERA. Rozczarowała mnie ostatnia scena. Tylko ten moment. Tak, mojej satysfakcji nie zmniejszyło nawet to, że w końcówce wreszcie zrobiono coś, o czym myślałam od dawna, wręcz dziwiłam się, że jedna z tych dwóch czołowych postaci tak późno o tym pomyślała. Bo jakoś bardziej zależało mi na zobaczeniu czegoś takiego (tego czegoś, czego się spodziewałam), niż na uderzeniu we mnie czymś na wskroś zaskakującym.

Wątpię, żeby znalazło się wielu długoletnich miłośników umiarkowanie krwawych horrorów, do których „Zabij i żyj” nie zdoła przemówić. Jakości XX-wiecznych rąbanek oczywiście nie należy się spodziewać, ale jak na obecne standardy tego typu kina naprawdę nie jest źle. Fani thrillerów psychologicznych też powinni dać szansę temu obrazowi, ale tylko ci, którzy nie celują wyłącznie w ambitniejsze pozycje tego gatunku. Ja natomiast, czyli osoba, która nie ma dużych wymagań od kina grozy, oddana miłośniczka umiarkowanie krwawych horrorów, mogę tylko pogratulować sobie wyboru „Zabij i żyj”. Drugiej, po „Nieznajomych: Ofiarowaniu”, tegorocznej rąbanki, którą oglądało mi się z prawdziwą przyjemnością (jakkolwiek to brzmi, gdy mowa o filmie traktującym o polowaniu na człowieka) – większą nawet niż w przypadku tej pierwszej.

Za seans bardzo dziękuję


Film wchodzi w skład 3. Przeglądu Horrorów Fest Makabra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz