Malarka
Dezzy Donahue rozpaczliwie szuka inspiracji do swojego kolejnego
dzieła. Od tego zależy jej być albo nie być w branży, którą
kocha. Poza tym potrzebuje pieniędzy i musi wykonać zlecenie, za
które pobrała zaliczkę. Po jednym szczególnie ciężkim dniu
udaje się do znajomego dilera i nabywa narkotyk, którego nigdy
wcześniej nie zażywała. Upojna noc w narkotykowym zamroczeniu u
boku przyjaciółki Courtney i jej chłopaka Ronniego zmienia
wszystko. Rano Dezzy odkrywa, że wreszcie pchnęła do przodu swoją
pracę nad najnowszym obrazem. Ale tego nie pamięta. Przypuszcza
jednak, że zawdzięcza to nowemu narkotykowi. Zaczyna inaczej na to
patrzeć, gdy pojawia się pragnienie krwi.
Twórca
„Almost Human” (2013) i „The Mind's Eye” (2015), Joe Begos,
pracę nad swoim trzecim pełnometrażowym filmem, horrorem
wampirycznym pt. „Bliss” (pol. „Ekstaza”), rozpoczął gdy
był w finansowym dołku. Uznał bowiem, że to najlepszy sposób na
zdobycie gotówki, a poza tym z jego osobistych przejść narodził
się pomysł na postać Dezzy Donahue. Joe Begos zasiadł więc do
pisania scenariusza (za czym nie przepada), a gdy kończył pojawiła
się okazja na sfilmowanie tej historii. Begos i jego ekipa mieli do
rozdysponowania zaledwie dwieście tysięcy dolarów, ale reżyser,
scenarzysta i zarazem współproducent „Ekstazy” miał wizję,
która nader wysokich kosztów generować nie mogła. Begos nie lubi
efektów komputerowych. Nie tylko dlatego, że nawet w
wysokobudżetowych filmach nie wyglądają dobrze, ale także przez
to, że reżyser nie ma nad nimi takiej władzy, jak nad efektami
praktycznymi. Od rozpoczęcia pracy nad scenariuszem „Ekstazy” do
jej premiery na Tribeca Film Festival w kwietniu 2019 roku, minęło
zaledwie około dziesięć miesięcy.
Amerykański
horror z 2019 roku, który wygląda tak, jakby zrealizowano go w
latach 70-tych XX wieku. Na tym zresztą Joemu Begosowi zależało.
„Ekstazę” nakręcono na 16-milimetrowej taśmie, jaką stosowano
w tamtym okresie. Zdjęcia autorstwa Mike'a Testina są ziarniste,
przyblakłe, przybrudzone i podniszczone, podobnie jak w
niskobudżetowych obrazach z dawnych lat. Retro klimat osnuwa jednak
czasy albo nam współczesne, albo niedaleką przeszłość, na co
wskazuje chociażby należący do głównej (anty)bohaterki telefon z
klapką. Begos w „Ekstazie” chciał pokazać takie Los Angeles,
jakie rzadko pokazuje się na ekranach kin. Miasto, w którym mieszka
Dezzy Donahue przypomina każde inne wielkie miasto. Wypchane po
brzegi obskurne kluby, zakurzone szyldy sklepów rozsianych przy
chodnikach, zniszczone kamienice i skromne mieszkania. Takie jest Los
Angeles w „Ekstazie”. Begos pokazuje w swoim filmie te miejsca,
które sam często odwiedza – nie żadne tam wille z basenami,
ogromne posiadłości, błyszczące apartamentowce, ani żadne
wystawne życie ludzi żyjących w mitycznym Amerykańskim Śnie.
Begos mówi jak jest. Brudno, biednie i w ogóle beznadziejnie.
Narkotyki, alkohol, seks: tak wygląda nocne życie miasta
idealizowanego w niezliczonych, notabene, hollywoodzkich filmach. Wy
mieszkacie w podobnym miejscu. Dlaczego więc marzycie o zamieszkaniu
w Los Angeles? Wydaje się, że właśnie takie zapytanie twórcy
kierują do tych wszystkim osób, które dały się zmanipulować
nieprzebranym produkcjom ukazującym próbkę American Dream. Dezzy
Donahue, choć osiągnęła już pewien sukces w branży malarskiej,
daleko do Amerykańskiego Snu. Wątpię, żeby w ogóle w ten mit
wierzyła... Dla niej życie to nieustająca walka. Walka o
utrzymanie się na powierzchni w świecie pełnym zgubnych pokus.
Dezzy się im nie opiera. Stąpa po bardzo cienkiej linie. Kroczy
straceńczą ścieżką, na którą łatwo jest wejść, ale
zdecydowanie trudniej z niej zejść. Zamiast cały wolny czas
poświęcać pracy, czołowa postać „Ekstazy” ucieka w
narkotyki. I być może właśnie dzięki nowym prochom odzyskuje to,
na czym zawsze najbardziej jej zależało. Wenę, tak przecież
nieodzowną w jej pracy. Dezzy znowu może malować, wolałaby jednak
pamiętać chwile, które spędza przy płótnie. Zakłada, że luki
w pamięci powoduje narkotyk, dzięki któremu, jak myśli, powróciło
do niej natchnienie. I to jakie! Dezzy ma pewność, że to będzie
jej najlepsze dzieło, a i myślę, że widzowie będą zachwycać
się owym cudeńkiem prawie na każdym etapie jego tworzenia. Joe
Begos powierzył to zadanie uzdolnionemu artyście Chetowi Zarowi –
to jemu zawdzięczamy wszystkie te niepokoje obrazy stopniowo
pojawiające się na płótnie stojącym w dosyć obszernym
mieszkaniu i zarazem pracowni Dezzy. A końcowy efekt... Cóż, chcę
go! Od strony technicznej „Ekstaza” wypada wprost znakomicie.
Hipnotyzujące migające światła, efektowny montaż (miejscami
płynny, innymi razy z wyczuciem rwany), szarpiąca nerwy ścieżka
dźwiękowa (mocne brzmienia, ale i subtelniejsze zgrzytające tony)
oraz oczywiście udana stylizacja zdjęć na lata 70-te XX wieku.
Długoletni miłośnicy gatunku na pewno będą patrzeć na to z
nostalgią – Begos i jego ekipa silnie uderzają w tę strunę,
która myślę uwiera niejednego fana horroru. Bolesna tęsknota za
starym dobrym kinem ożywa z całą swoją straszną mocą. Twórcy
zdają się mówić: tak było kiedyś i czy Wam się to podoba, czy
nie, te czasy bezpowrotnie minęły. No nie. Nie do końca, bo już
choćby sama „Ekstaza” temu przeczy. Begos zabiera nas,
miłośników kina grozy z lat 70-tych (i 80-tych) XX wieku, w
podróż, którą obecnie organizują już tylko nieliczni twórcy.
Bo coś takiego zwykle nie sprzedaje się tak dobrze, jak
przeładowane efektami komputerowymi i jump scenkami,
plastikowe twory. Choć, jak sam wyznał, pieniądze bardzo by mu się
przydały, Begos idzie pod prąd. Zamiast trzymać się trendów robi
niski ukłon w stronę tej niewielkiej grupy osób, której nikt nie
przekona, że teraz filmowy horror ma się lepiej niż niegdyś. To
żaden renesans zastąpić praktyczne efekty specjalne, obrazami
generowanymi komputerowo. I żadną sztuką nie jest wciskanie jump
scenek wszędzie, gdzie tylko się da. Z „Ekstazą” jest
inaczej. Heh, po staremu.
Akcja
„Ekstazy” nabiera tempa po upojnej nocy, którą pierwszoplanowa
postać spędza w towarzystwie swojej przyjaciółki Courtney i jej
chłopaka Ronniego. W niełatwą rolę Dezzy Donahue wcieliła się
aktorka, z którą Joe Begos w pewnym sensie się utożsamia. Reżyser
i scenarzysta „Ekstazy” zdradził, że kreująca Dezzy, Dora
Madison, z charakteru i przede wszystkim podejścia do procesu
tworzenia, bardzo go przypomina, co znacznie ułatwiło im
współpracę. Właściwie to twórca „Ekstazy” wspomina ją w
samych superlatywach – zupełnie jakby znalazł bratnią duszę.
Rola Dezzy łatwa nie była nie tylko dlatego, że wymagała nagości,
ale także przez stan, w jaki nierzadko wpadała ta postać.
Ekstatyczne sceny z udziałem Dezzy, popadanie w czysty obłęd,
również obłęd tworzenia, wszystkie chwile, w których kobieta
traci kontakt z rzeczywistością (także niewinne, w porównaniu do
pozostałych tego typu incydentów, zwykłe upojenie narkotykowe)
wymagały od aktorki dużej swobody. Musiała popuścić hamulce, dać
się porwać, niczego nie kontrolować, po prostu płynąć w tym
szaleństwie. Bo Dora Madison właśnie to na ekranie doskonale
oddaje – czyste szaleństwo, tak przekonujące, bo po części
improwizowane. Już sama oprawa audiowizualna „Ekstazy” działała
na mnie niemal hipnotycznie, ale wszystkie te ekstatyczne występy
Madison jeszcze to podkręcały. Można powiedzieć, że ogarniał
mnie istny paraliż na widok często zakrwawionej kobiety tworzącej
swoje arcydzieło, ale nie tylko wtedy. Dezzy w pewnym momencie
ogarnia łaknienie, którego wcześniej nie miała. Pragnienie krwi,
co sugeruje, że stała się wampirzycą. Wiemy, kto za to odpowiada.
Twórcy tego nie ukrywają. To znaczy nie, jeśli przyjąć tę
interpretację. Bo tak naprawdę tę bądź co bądź niewyszukaną
historię można odczytywać na dwa sposoby. „Ekstaza” z jednej
strony jest horrorem wampirycznym w starym stylu. A konkretniej
nawiązującym do przesyconych erotyzmem filmów o wiecznie żywych
homo- i biseksualnych istotach płci żeńskiej żywiących się
ludzką krwią. Pewnie nie każdy zna filmowe wampiry od tej strony,
ale długoletnim wielbicielom gatunku taki obraz tych krwiopijczych
stworzeń zapewne obcy nie jest. Dezzy, tak jak jej poprzedniczki,
prowadzi iście hedonistyczny tryb życia. Już przed tą potencjalną
przemianą w wampirzycę nie stroni od alkoholu, narkotyków i
przygodnego seksu, ale gdy już ogarnia ją pragnienie krwi, przed
naszymi oczami stopniowo rozpościerają się prawdziwie dantejskie
sceny. Nazwać wówczas Dezzy hedonistką to mało. Pierwszoplanowa
postać „Ekstazy” przekształca się w odrażającego potwora,
który w niczym nie przypomina tych wszystkich pseudowampirów, do
których wzdycha tak wielu współczesnych widzów. Zapewne nie
znajdzie się ani jeden odbiorca trzeciego pełnometrażowego filmu
Joego Begosa, który zamarzy o zostaniu kimś takim bądź związku z
kimś takim, jak Dezzy Donahue. Podkreślam to dlatego, że obraz
wampira został wyidealizowany, tak przez kino, jak literaturę.
Oczywiście nadal pojawią się filmy, w których krwiopijcy to nie
zdobywcy nastoletnich serc tylko najprawdziwsze bestie, których
czyny... W sumie to nie mogę sobie przypomnieć horroru
wampirycznego z ostatnich lat, który szedł w taką makabrę. Czego
tu nie ma? Picie krwi z tak nietypowych miejsc jak kikuty po dopiero
co odgryzionych palcach (jak picie napoju przez rurkę...) albo z
oczodołu po właśnie wykutym oku, a to nawet nie są najmocniejsze
ujęcia posilania się bestii bądź chorej psychicznie kobiety. W
„Ekstazie” nawet tak zdawać by się mogło pospolite (tj. w
horrorze) scenki jak odgryzanie skóry z ręki, czy uśmiercenie
wampira przykuwają uwagę. Praktyczne efekty specjalne (Begos
wyznał, że tylko przy jednym ujęciu posiłkował się komputerem,
ale przyznaję, że tego nie zauważyłam) robią naprawdę
realistyczne wrażenie. Może poza sztuczną krwią. Wydaje mi się
jednak, że to było celowe zagranie – możliwe, że Begos tym też
chciał przypomnieć te niskobudżetowe rąbanki z dawnych latach, w
których przynajmniej chwilami widać nazbyt rozwodnioną substancję
robiącą za posokę. „Ekstaza” najsilniej kojarzy mi się z
dawnym kinem exploitation – tanimi, nihilistycznymi,
brudnymi obrazami, w których krew leje się dosyć obficie, ale nie
przesadnie. Z tymi „wyklętymi” obrazami tworzonymi przez osoby,
które można uznać za prawdziwych turpistów. Czyli „towar”
mocno deficytowy we współczesnych czasach. Po zobaczeniu „Ekstazy”
nie mam wątpliwości, że Joe Begos wpisuje się do tego grona
artystów. Jego obraz może i nie zaszokuje oddanych fanów krwawego
kina grozy, ale myślę, że docenią oni jego wkład w ten prąd.
Zaznaczyć trzeba tutaj również, że Begos zahacza w swoim trzecim
pełnometrażowym filmie też o węższe terytorium. O body
horror, nurt który można nazwać jedną z odnóg kina gore.
Wyraźnie widać ten styl (nazwijmy go odpychającą cielesnością)
w rozpływających się ciałach, ale i jego echa odzywają się w
ostatniej krwawej sekwencji, którą będziemy mogli sobie pooglądać
pod różnymi kątami. Jedyne co w „Ekstazie” w mojej ocenie nie
do końca się udało to fabuła. Rozumiem, że prostota miała
stanowić kolejne spoiwo tego filmu z horrorami z lat 70-tych,
niemniej czegoś mi tu zabrakło. Myślę, że można było troszkę
poszerzyć tę historię bez wdawania się w komplikacje. Dodać
jakieś wątki, choćby nawet coś tak pospolitego, jak codzienność
młodej malarki starającej się utrzymać na powierzchni. To poza
wszystkim innym pogłębiłoby wizerunek pierwszoplanowej postaci,
który mimo wszystkich warsztatowych atutów Dory Madison jest dosyć
ubogi. Aktorka pomogła tej postaci, to bez wątpienia, ale kierunek
nadawał jej scenariusz, nad którym moim zdaniem Joe Begos powinien
trochę dłużej popracować.
Arcydziełem
współczesnego kina grozy „Ekstazę” (oryg. „Bliss”) w
reżyserii Joego Begosa mogłabym nazwać, gdybym filmy rozpatrywała
jedynie pod kątem ich realizacji. Warstwa techniczna jest oczywiście
niezmiernie ważna, a ta, co by nie mówić, w omawianej produkcji
jest diabelnie dobra. Wspaniała! Ale fabuła... Nie jest najgorsza.
Historia wymyślona przez Joego Begosa, w której z lekka nawiązuje
do swoich własnych przeżyć, potrafi zainteresować, ale nie
porywa. Nie tak jak oprawa audiowizualna i aktorstwo Dory Madison
wcielającej się w pierwszoplanową rolę domniemanej wampirzycy.
Albo po prostu kobiety, która wpada w szpony narkotykowego
uzależnienia i szybko osuwa się w bezdenną otchłań szaleństwa.
Kunszt realizatorski po części przykrywa niedostatki fabularne –
chce się to istne szaleństwo oglądać, pomimo niewystarczającego
podłoża tekstowego, z portretem psychologicznym głównej
(anty)bohaterki włącznie. Bo moim zdaniem można było wydobyć z
tego pomysłu dużo więcej. No ale w porównaniu do większości
współczesnych horrorów, jakie wpadają w moje ręce, „Ekstaza”
nawet w takim, nie do końca satysfakcjonującym, kształcie, wyrasta
na niebanalne dzieło. Wybija się z tłumu, z całego tego zalewu
nijakości, którym z takim entuzjazmem zalewają nas współcześni
twórcy kina grozy. Nie wszyscy i Joe Begos dla mnie jest jednym z
takich wyjątków. Obecnie już rzadkich, egzotycznych wręcz okazów
w branży filmowej. A przynajmniej za takowy uznać można jego
„Ekstazę”. Dosyć odważny film nakręcony w starym stylu, czyli
raczej nie dla wszystkich. Ale czy Joe Begos się tym przejmuje?
Mocno w to wątpię. To nie materialista tylko artysta zakochany w
starym kinie. Dowodem tej miłości jest „Ekstaza”, więc wniosek
z tego taki, że jak preferujesz starsze horrory (zwłaszcza
niskobudżetówki z lat 70-te XX wieku), to musisz to obejrzeć. Nie
namawiam, ale... A co tam, namawiam i to mocno!
Za
seans bardzo dziękuję
Film
wchodzi w skład 4. Przeglądu Horrorów Fest Makabra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz