Student medycyny, Herbert West, przenosi się z uczelni w Szwajcarii na
Uniwersytet Miskatonic w Nowej Anglii. Znajduje zakwaterowanie w domu zdolnego
studenta, Dana Caina, który spotyka się z córką dziekana, Megan Halsey. West
większość czasu samotnie spędza w piwnicy, poświęcając się swoim badaniom, ale
wkrótce dopuszcza Caina do swojej tajemnicy, obrazując mu niezwykłe właściwości
specyfiku, który opracował. Zaaplikowanie tej substancji osobie zmarłej
przywraca ją do życia, ale Herbert jest zmuszony przeprowadzać eksperymenty
jedynie na zwierzętach, gdyż nie ma swobodnego dostępu do ludzkich zwłok. Ma jednak
nadzieję, że praktykujący w szpitalu Cain umożliwi mu dojście do kostnicy, na
co kolega z czasem przystaje.
W 1922 roku ukazało się opowiadanie legendarnego pisarza, H.P. Lovecrafta,
w zamyśle mające stanowić swego rodzaju parodię „Frankensteina” Mary Shelley, a
przeszło sześćdziesiąt lat później Stuart Gordon porwał się na adaptację tej
historii. W późniejszych latach reżyser pokazał światu jeszcze dwie adaptacje
utworów Lovecrafta, „Zza światów” i „Dagona”, ale to właśnie pierwsze
przeniesienie na ekran opowiadania Samotnika z Providence przysporzyło mu
najwięcej fanów. I wielu przeciwników, również pośród czytelników Lovecrafta, których
rozczarowała mnogość zmian w stosunku do literackiego pierwowzoru. Scenariusz
Gordon spisał wespół z Williamem Norrisem i Dennisem Paolim (kontynuował
współpracę z tym drugim w późniejszych latach, przy innych swoich filmach), ale
uwagę miłośników kina grozy powinno zwrócić nazwisko Briana Yuzny w roli
producenta - artysty, który później reżyserował między innymi takie horrory,
jak genialne „Towarzystwo”, kontynuacje omawianej pozycji „Narzeczoną
Re-Animatora” i "Beyond Re-Animator", „Powrót żywych trupów 3”, czy „Dentystę”. Stuart
Gordon wiele nie ustępował Samowi Raimiemu i jego „Martwemu złu”, jeśli chodzi
o „tworzenie czegoś z niemalże niczego”, bo na realizację „Re-Animatora” mógł
przeznaczyć jedynie dziewięćset tysięcy dolarów. Zawsze wychodziłam z
założenia, że o wielkości twórcy przede wszystkim przesądza zdolność stworzenia
czegoś wartościowego z wykorzystaniem minimalnego budżetu i zgodnie z tą zasadą
Stuart Gordon za to, czego dokonał na planie „Re-Animatora” w moim osobistym
pojęciu jest reżyserem nietuzinkowym, który już za ten jeden film zasługuje na
najwyższe uznanie, szczególnie w kręgach wielbicieli kina gore. Dwie nominacje do Saturna i pochlebne recenzje krytyków to
zdecydowanie niewystarczająca forma docenienia trudu, jaki Gordon włożył w „Re-Animatora”,
ale wciąż niesłabnąca popularność tej pozycji i status obrazu kultowego zdają
się już stanowić adekwatne do poziomu tej produkcji wyróżnienie dla twórców.
„Re-Animator” często jest definiowany, jako jeden z najkrwawszych horrorów
w historii XX-wiecznego kina grozy i nie ma w tym daleko idącej przesady, przy
czym błędem byłoby spoglądanie na niego tylko i wyłącznie przez pryzmat
krwawych efektów specjalnych. Stuart Gordon i cała ekipa zapewne włącznie z Brianem
Yuzną, który to udowodnił w następnych latach, że podziela jego zamiłowanie do
ekstremy, musieli nieźle się bawić na planie „Re-Animatora”, przy czym
zdziwiłabym się, gdyby ich radość nie była zakłócana trudem, jaki byli zmuszeni
włożyć w realizację tej produkcji. Jak na niskobudżetowy twór poziom techniczny
poraża profesjonalizmem i to zarówno jeśli chodzi o efekty specjalne, jak
oprawę audiowizualną. Za muzykę odpowiadał Richard Band, który najczęściej
raczył widzów swoistym remiksem motywu przewodniego „Psychozy” skomponowanego
przez Bernarda Herrmanna, który montażyści idealnie dopasowali do zdjęć. Po
mocnym prologu, obrazującym plastyczny rozpad ciała profesora wykładającego na Uniwersytecie
w Zurychu przychodzi pora na przewodni wątek scenariusza, początkowo najsilniej
bazujący na nastroju. Za pośrednictwem lekko przybrudzonych, naprawdę mrocznych
zdjęć twórcy portretują dzieje zdolnego studenta medycyny, Dana Caina (bardzo
udana kreacja Bruce’a Abbotta), na drodze którego staje ekscentryczny, genialny
Herbert West, stojący u progu wiekopomnego odkrycia, a w rolę którego wcielił
się Jeffrey Combs, którego demoniczna aparycja i bezbłędny warsztat sprawiały,
że dosłownie kradł każdą sekwencję ze swoim udziałem, odsuwając na bok swoich towarzyszy
z planu. W każdym razie fabuła prostsza już chyba być nie mogła, czym
oczywiście scenarzyści sprostali moim wymaganiom. Gdyby wszystko komplikowali „Re-Animator”
mógłby nie uderzać z taką siłą i nie angażować tak silnie spragnionych obfitego
rozlewu krwi odbiorców, gdyż charakter tej konkretnej historii wymagał raczej
odejścia do artystycznego napuszenia na rzecz fabularnej powściągliwości.
Dlatego też scenariusz można sprowadzić do stwierdzenia, że traktuje o młodym
naukowcu, któremu udało się stworzyć specyfik umożliwiający zmarłym powrót do
życia. Można jeszcze dodać, że wyłączając jeden przypadek umarli wracają do
życia bez osobowości, którymi odznaczali się przed śmiercią, w formie
bezrozumnych, plujących krwią i wydających z siebie nieartykułowane dźwięki
osobników. Wspomnianym wyjątkiem jest postać doktora Carla Hilla, znakomicie
wykreowanego przez Davida Gale’a ożywiona w częściach (głowa i reszta ciała),
który żywi niezdrowy pociąg do dziewczyny Caina, Megan Halsey (w tej roli
przyzwoita Barbara Crampton). Ta obsesja generuje najbardziej
charakterystyczną, odrażającą scenę pokazującą pocałunki, jakie głowa Hilla
składa na piersiach roznegliżowanej studentki, na chwilę wkładając język między
jej nogi, czego rzecz jasna w szczegółach nie pokazano (wszak to nie porno),
ale już migawki wystarczały, żeby wywołać daleko idący niesmak. Makabrycznych sekwencji
jest dużo więcej, jak choćby szczegółowo oddane na ekranie rozpłatanie ciała
piłką do cięcia czaszki, ożywienie okaleczonego kota z przetrąconym
kręgosłupem, jelita wychodzące z rozpłatanego ciała i owijające chłopaka,
długie oddzielanie głowy od reszty ciała z pomocą szpadla i wiele innych,
których nie ma sensu wymieniać w jednej niedługiej recenzji. Warto natomiast
nadmienić, że absolutnie wszystkie praktyczne krwawe efekty specjalne uderzają
profesjonalizmem, łącznie z barwą i konsystencją substancji, która posłużyła za
posokę, tym samym udowadniając, że szafowanie realistycznym gore nie wymaga ogromnych nakładów pieniężnych i tym bardziej
ingerencji komputera tylko zdolnych ludzi z rozbuchaną wyobraźnią.
„Re-Animator” najczęściej jest klasyfikowany, jako horror komediowy, czego
nie potrafię zaaprobować. Owszem, fabułę miejscami ożywia kilka prześmiewczych
sytuacji, bazujących na czarnym humorze, jak na przykład wspomniana „gra
wstępna” z głową Hilla, groteskowe miny ożywionego ojca Megan, czy choćby
problemy ciała Davida pozbawionego głowy z przemieszczaniem się po pokojach,
ale celowego dowcipu jest za mało, żebym bez oporów wpisała tę produkcję w
poczet horrorów komediowych. Tym bardziej, że groteska nie uwidacznia się tak
często, jakby tego można było oczekiwać od filmu często określanego, jako jeden
z najkrwawszych obrazów gore XX
wieku. Wycofanie twórców, swoistą niechęć do nadmiernego eksploatowania makabry
najdobitniej udowadnia końcowa konfrontacja, podczas której naprawdę dużo
więcej można było pokazać. Może nie wystarczało pieniędzy, albo Gordon istotnie
nie chciał wywołać w widzach niepożądanego przesytu, który kazałby przyjmować
wszystkie okropieństwa z obojętnością, ale co by nim nie kierowało moim zdaniem
takim zabiegiem tylko spotęgował siłę oddziaływania tych niedługich krwawych ustępów
pokazanych pod koniec seansu. I dał dowód na to, że więcej wcale nie oznacza
lepiej (w sensie niewygodnych emocji), o czym można się przekonać konfrontując
ten obraz z choćby „Martwicą mózgu”, która właśnie przez nadmierne gore z czasem przestała zniesmaczać, a
zaczęła bawić, do czego reżyser Peter Jackson zauważalnie dążył, więc nie można
tego poczytywać na minus. Tyle, że koncepcja Stuarta Gordona, który to przede
wszystkim pragnął zniesmaczyć, a nie rozbawić opinię publiczną nieco bardziej
mnie zadowala.
Wielbicielom kina grozy, w szczególności gore, „Re-Animatora” polecać nie będę, bo wątpię, żeby pośród nich
ostał się ktoś, kto tego kultowego filmu nie widział. Ale ośmielę się
zarekomendować tę pozycję osobom akceptującym krwawe horrory, ale nieco
rzadziej sięgającym po ten gatunek od jego długoletnich fanów, bo moim zdaniem
to jedna z najjaśniej świecących gwiazd owego nurtu. Prawdziwie profesjonalny
szoker, pełen pomysłowych efektów specjalnych, od którego wręcz nie można
oderwać oczu. A przynajmniej ja nie mogę, bez względu na to, który raz z rzędu
bym po niego nie sięgała.
O kurde... legendarny film ;) Nie wiem czy oglądałaś taki film Krwawy obiad ;v Pewnie tak, ale jeśli nie to szczerze polecam. Przednia zabawa gwarantowana!
OdpowiedzUsuńWidziałam. Rzeczywiście całkiem niezły, ale "Re-Animator" moim zdaniem dużo lepszy;)
UsuńNie oglądałam i zdecydowanie mnie przekonałaś, bym nawet tego nie robiła. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i zapraszam do siebie ;)
http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/
chyba ktoś nie doczytał;)
Usuń