Recenzja na życzenie (maniom27)
Grupa młodych ludzi wraz z przewodnikiem wybiera się do miasta Prypeć na Ukrainie – opustoszałego po wybuchu elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Gdy docierają do celu ku swojemu przerażeniu odkrywają, że miasteczko tak naprawdę wcale nie jest niezamieszkane, a istoty żyjące w nim bynajmniej nie są nastawieni do nich przyjaźnie.
Głośny horror Bradley’a Parkera. Dowiedziawszy się, że współscenarzystą „Czarnobyla” jest Oren Peli, twórca znienawidzonego przeze mnie „Paranormal Activity”, przygotowałam się na totalną nudę, dzięki czemu udało mi się uniknąć niemiłego rozczarowania. „Czarnobyl” jest typową niskobudżetówką, o której wyłączając obsesyjnych wielbicieli kina grozy, zapewne nikt by nie słyszał, gdyby nie szeroka reklama, zachęcająca rzesze widzów do odwiedzenia kin. Tak szczerze powiedziawszy zastanawiam się, kto w ogóle wpadł na pomysł wyświetlania tego tworu na dużych ekranach…
Najsłabszym elementem jest oczywiście fabuła. Początkowo jesteśmy świadkami podróży grupy młodych ludzi do miasta Prypeć, opustoszałego wskutek wybuchu elektrowni jądrowej w niedalekim Czarnobylu na Ukrainie. Bohaterów pokrótce poznajemy w samochodzie, podczas ich mało interesujących konwersacji. Za oknami widzimy posępne krajobrazy opustoszałych pól i lasów, ale bardziej skupiamy się na unikaniu zawrotów głowy, gdyż operator kamery chyba nigdy nie słyszał o stabilności obrazu – na mój gust przez większość seansu nie mógł opanować drżenia rąk. Pomijając kiepską realizację widz szybko dojdzie do wniosku, że protagoniści również nie mają w sobie nic intrygującego – ot, grupa szablonowych postaci, poszukująca przygód niedaleko osławionego Czarnobyla. Kiedy już przebrniemy przez jakże monotonny wstęp zostaniemy nagrodzeni jakże schematyczną osią fabularną. Akcja rozkręca się mniej więcej w połowie, kiedy najbardziej uzdolniona osoba z całej amatorskiej obsady zostaje ranna. Przy czym określenie „rozkręca się” jest troszkę przesadzone. Na pewno klimat znacznie gęstnieje, w czym z pewnością pomaga nocna sceneria zrujnowanego miasteczka oraz odkrycie przez bohaterów obecności czyhających na ich życie stworów. Aczkolwiek fabuła w dalszym ciągu podąża utartym w kinie grozy schematem. Podczas, gdy kilkoro poszukiwaczy przygód zostaje w samochodzie trójka śmiałków rusza na poszukiwania zaginionego towarzysza podróży (w końcu nie obyłoby się bez obowiązkowego rozdzielenia na dwa obozy). Chyba nie zaspoileruję zdradzając, że niedługo potem nasi protagoniści zaczną ginąć, dosłownie rozszarpani na strzępy przez zamieszkujące Prypeć odrażające stwory. Od tego momentu będziemy świadkami ich z góry skazanych na niepowodzenie, chaotycznych ucieczek oraz kilku niepozbawionych dosłowności krwawych scen. To tyle, jeśli chodzi o konstrukcję fabularną – skomplikowana, prawda?
„Czarnobyl. Reaktor strachu” jest modelowym przykładem na to, jak skutecznie zaprzepaścić wielki potencjał, tkwiący w pomyśle na scenariusz. Już samo miejsce akcji oraz tragedia w Czarnobylu były przysłowiowymi „strzałami w dziesiątkę”, aczkolwiek do bólu przewidywalna, nudnawa oś fabularna oraz rażąco amatorska realizacja skutecznie odrzuciły mnie od tego obrazu. Nie pomógł nawet skrupulatnie budowany klimat wszechobecnego zagrożenia, potęgowany przez nastrojową ścieżkę dźwiękową w drugiej połowie seansu – dla mnie fabuła jest najważniejsza, a ta tutaj nie posiadała absolutnie nic godnego uwagi. Jestem z siebie dumna, że wytrzymałam do końca projekcji, gdyż przez cały seans dosłownie walczyłam sama ze sobą, aby ukrócić swoje męki i wyłączyć film przed poznaniem jego zakończenia. Wielbicielom kina grozy, zaznajomionym ze schematem typu „grupa przyjaciół wyjeżdża…” lojalnie odradzam, ponieważ naprawdę szkoda czasu na tego rodzaju horrory.