środa, 31 października 2018

Shari Lapena „Niechciany gość”

Recenzja przedpremierowa

Zima. Mitchell's Inn, hotel w stylu retro w Catskills, w piątek do połowy wypełnia się gośćmi. Dwie zakochane pary, małżeństwo przeżywające kryzys, dwie zaprzyjaźnione młode kobiety, nowojorski prawnik i pisarka planująca popracować tutaj nad nową książką, wszyscy oni będą obsługiwani jedynie przez właściciela hotelu i jego młodego syna, ponieważ złe warunki pogodowe uniemożliwiły pozostałym członkom personelu dotarcie do pracy. Ale to nie koniec niedogodności. Burza śnieżna wkrótce odcina ich od reszty świata. Drogi są nieprzejezdne i następuje awaria prądu, co może i nie byłoby dla nich tak bardzo uciążliwe, gdyby nie zwłoki jednej z kobiet przybyłych do Mitchell's Inn leżące u podnóża schodów. Wszyscy z wyjątkiem prawnika podejrzewają wypadek, ale niedługo potem ginie kolejna osoba, co już wszystkim każe sądzić, że w hotelu przebywa ktoś, kto na nich poluje. Nie wiedzą, czy jest to osoba, która niepostrzeżenie wśliznęła się do budynku, czy mordercą jest ktoś z nich. Nikomu nie mogą ufać, ale nie mają też wątpliwości, że aby przeżyć ten koszmarny weekend muszą trzymać się razem.

„Para zza ściany” i nawet słabsza „Nieznajoma w domu” pióra kanadyjskiej pisarki Shari Lapeny sprawiły, że po jej kolejny thriller, „Niechcianego gościa”, sięgałam praktycznie bez żadnych obaw. Thriller, ale też kryminał. Powieść owa przez wielu, tak zwykłych czytelników, jak i krytyków, jest kojarzona z kryminalną twórczością Agathy Christie. I te podobieństwa faktycznie mocno rzucają się w oczy, zresztą wygląda na to, że Shari Lapena chciała by odbiorca „Niechcianego gościa” kojarzył go z kryminałami Agathy Christie, bo pomijając wszystko inne wprost wspomniała o niej w omawianej powieści, aczkolwiek w innym kontekście. Ale mnie i tak bardziej kojarzyło się to z „Zagadką w bieli” J. Jeffersona Farjeona, żeby było jednak zabawniej nie jestem przekonana, co do tego, że Shari Lapena w ogóle czytała tę powieść. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że zarejestrowane przeze mnie podobieństwa były zupełnie przypadkowe.

„Zagadka w bieli” autorstwa J. Jeffersona Farjeona nie jest tak znana, jak „Lśnienie” Stephena Kinga, dlatego można się spodziewać, że sceneria odmalowana przez Shari Lapenę na kartach „Niechcianego gościa” przez zdecydowanie większą liczbę jego odbiorców będzie zestawiana właśnie ze „Lśnieniem”. Przemawia zresztą za tym imponujący hotel na odludziu, który dla bohaterów powieści jest jednocześnie schronieniem i śmiertelną pułapką. Chroni ich przed fatalnymi warunkami pogodowymi, ale przebywanie w nim wiąże się też z ogromnym niebezpieczeństwem ze strony człowieka, którzy z jakiegoś nieznanego im powodu urządził sobie polowanie na tym odludnym, przykrytym śniegiem, skutym lodem terenie. Skrótowy opis fabuły zamieszczony na okładce „Niechcianego gościa” mówi też o innej możliwości. Sugeruje, że powieść ta może skupić się na sferze paranormalnej, ale o ile we wspomnianej „Zagadce w bieli” Farjeon czynił takie aluzje („Lśnienie” tymczasem nie ograniczało się do drobnych aluzji), Lapena nie idzie tą drogą. Nie ma w „Niechcianym gościu” ani jednej sugestii wskazującej na obecność w Mitchell's Inn jakiegoś nadprzyrodzonego bytu. Autorka wyraźnie nie chce, by czytelnicy obierali taką perspektywę. Zachęca ich natomiast do szukania winnego wśród gości i personelu hotelu, z którymi wcześniej dosyć dobrze ich zapoznała. Czy kompletny brak zainteresowania autorki sferą paranormalną szkodzi klimatowi tej opowieści? Tego bym nie powiedziała. Właściwie rzeczonej materii nie mogę niczego zarzucić. Atmosfera wytworzona przez Shari Lapenę na kartach tej powieści w mojej ocenie deklasuje tę, którą osnuła „Parę zza ściany” i „Nieznajomą w domu”. Powiem więcej: według mnie pisarka ma predyspozycje ku temu, by stworzyć elektryzujący horror nastrojowy. Podczas lektury „Niechcianego gościa” autentycznie zamarzyłam o jakiejś ghost story jej autorstwa, o klasycznej opowieści o nawiedzonym domostwie w wydaniu Lapeny. Staroświecko urządzony hotel, wielki budynek, który jak w pewnym momencie stwierdza autorka, kreuje atmosferę starego świata, stoi samotnie na górzystym, zalesionym terenie Catskills. Samotnie, to znaczy wiele kilometrów dzieli Mitchell's Inn od najbliższego budynku – wszędzie, jak okiem sięgnąć rozciągają się gęste lasy, obecnie, tak samo jak droga prowadząca do tej okazałej budowli, i w ogóle wszystko wokół, zasypane śniegiem i skute lodem. Już to (plus oczywiście seryjny morderca) by wystarczyło do stworzenia klimatu wyalienowania, pozostawania w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, z której wyjść będzie można dopiero po ustaniu burzy śnieżnej i odśnieżeniu drogi przez osoby z zewnątrz. Ale Shari Lapena nie poprzestaje na ogólnym zarysowaniu tego jakże chwytliwego miejsca akcja – w swoją historię często wplata szczegółowe opisy zarówno wnętrza, jak i zewnętrza hotelu. Opisy, które wprost emanują wrogością, beznadzieją i nieustannie zagęszczającą się mrocznością. Tajemniczość jest dla Lapeny równie ważna, co wyobcowanie bohaterów – autorka generuje ją z taką lekkością, naturalnością, bez silenia się na cokolwiek, że nie mam żadnych wątpliwości, iż właśnie do takiej literatury jest stworzona, że w takich klaustrofobicznych historiach bardzo dobrze się czuje.

Już dawno zrozumiał, że ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć. Przeraża go świadomość, z jaką łatwością potrafią domysły i przeinaczenia traktować jak fakty.”

„Niechciany gość” według mnie niczym nie ustępuje „Parze zza ściany”, tej z dwóch wcześniej przeczytanych przeze mnie powieści Shari Lapeny, którą uznałam za lepszą. Właściwie to skłaniam się ku przyznaniu palmy pierwszeństwa omawianemu projektowi tej kanadyjskiej pisarki – z tych trzech utworów Lapeny, z którymi dotychczas się zapoznałam, ten spodobał mi się najbardziej. Głownie dzięki atmosferze, w jakiej została utrzymana ta opowieść, ale na tym litania moich pochwał bynajmniej się nie kończy. Niezwykle odżywcze okazało się samo podejście do tej opowieści - koncepcja zmieszania klasycznego, dosyć prostego kryminału z thrillerem psychologicznym. Uwięzienie bohaterów w oddalonym od cywilizacji budynku (notabene utrzymanym w stylu retro) i jego okolicach, tj. zamknięcie akcji na dosyć ograniczonym terenie, z którego wydaje się, że nie sposób szybko się wydostać i oczywiście kształtowanie w odbiorach podejrzenia graniczącego z pewnością, że to wśród przedstawionych nam już postaci znajduje się morderca, że właśnie w tym kręgu powinniśmy szukać agresora, to elementy, których nie da się nie łączyć ze starą szkołą kryminału. Shari Lapena, że tak to ujmę, pokazała mi, że była pilną uczennicą tej szkoły, że odebrała staranne wykształcenie od Agathy Christie i innych wielkich autorów klasycznych kryminałów. Autorka „Niechcianego gościa” nie zamierzała jednak rezygnować z tego, do czego zdążyła już przyzwyczaić swoich fanów. Thriller psychologiczny to domena tej autorki, gatunek, w którym czuje się tak komfortowo, tak pewnie, że nawet w tym swoistym hołdzie dla starych, dobrych kryminałów nie odważyła się go porzucić. I dobrze, bo nacisk na sferę psychologiczną, te obfitujące w szczegóły, ale i pełne mrocznych tajemnic charakterystyki postaci tkwiących w zasypanym śniegiem, pozbawionym elektryczności hotelu, ich skrótowe biografie, osobowości, przemyślenia, to dodaje smaczku tej opowieści. Idealnie zazębia się ze sferą stricte kryminalną, jedno uzupełnia drugie, obie te materie w „Niechcianym gościu” wydają się być ze sobą nierozerwanie związane. Koegzystują ze sobą na takich samych prawach, proporcje są wyrównane tak bardzo, że nie potrafię wyróżnić jednej z tych płaszczyzn. Równie zajmujące było uczestniczenie w amatorskim a la śledztwie prowadzonym przez gości Mitchell's Inn oraz właściciela hotelu i jego syna, co nurzanie się w ich umysłach. Lapena ma rzadko spotykany dar tworzenia niejednowymiarowych, niemal żywych postaci z wykorzystaniem niezbyt wielu słów. Skonstruowała tak treściwe zdania, że nawet w tych momentach, w których akurat poświęcała komuś nie więcej niż jedną stronicę bez trudu wciągała mnie w meandry jego/jej psychiki. W zupełności zaspokoiła mój apetyt na barwne, wiarygodne, dopracowane postacie, chociaż unikała preferowanych przeze mnie długich fragmentów opisowych. Nie mogę jednak powiedzieć, że to mnie zaskoczyło, bo Shari Lapena już w swoich wcześniejszych publikacjach unaoczniła mi ten swój drogocenny talent. Nie spodziewałam się za to, że aż tak dobrze odnajdzie się w sferze kryminalnej. Owszem, nie zakładałam, że wypadnie źle, ale coś takiego? Nie, absolutnie nie liczyłam na to, że w ramach tego gatunku będzie się poruszać tak samo zgrabnie, jak w konwencji thrillera psychologicznego. Jak na rasowy kryminał przystało najważniejszym pytaniem postawionym przez autorkę jest tożsamość mordercy grasującego na terenie Mitchell's Inn. Bohaterowie biorą pod uwagę dwie możliwości: taką, że zabójcą jest ktoś spoza ich kręgu, ktoś, kto niepostrzeżenie wchodzi do budynku oraz taką, że mordercą jest ktoś z nich. Odbiorca powieści będzie bardziej skłaniał się ku tej drugiej ewentualności, szukał zbrodniarza wśród ludzi, których zdążył już poznać. Nie do końca, rzecz jasna. I nie dotyczy to tylko potencjalnego ukrywania przez jednego z nich swojego prawdziwego, psychopatycznego oblicza, ale również mrocznych faktów z ich przeszłości, tajemnic niezwiązanych z aktualną sytuacją, acz z jakiegoś powodu skrzętnie skrywanych przed towarzyszami. Domyśliłam się, kto zabija, ale tak późno, że wielce niestosowne z mojej strony byłoby posądzanie „Niechcianego gościa” o przewidywalność, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że istnieje spore prawdopodobieństwo, że znajdą się osoby, którzy dużo wcześniej ode mnie „postawią na właściwego konia”, bo Shari Lapena wrzuca kilka cennych wskazówek we wcześniejsze partie książki. Trzeba tylko (albo aż) być czujnym, właściwie je odczytać, nie dać się zwieść licznym mylnym tropom. Ale nawet jeśli komuś uda się przedwcześnie rozszyfrować tożsamość mordercy to nie powinien porzucać nadziei na to, że „Niechciany gość” czymś zdoła go zaskoczyć. Wszystkie przygotowane przez Lapenę niespodzianki, łącznie z tożsamością sprawcy, nie są jakoś szczególnie duże, wątpię, żeby kogokolwiek przyprawiły o głęboki wstrząs, ale sam przebieg wszystkich wydarzeń, samo towarzyszenie ludziom uwięzionym w smaganym wściekłym wiatrem i śniegiem hotelu było dla mnie przeżyciem tak interesującym, tak emocjonującym, że nawet brak jakichś miażdżących rewelacji nie obniżył mojej oceny tej powieści.

Trzymająca w napięciu mieszanka thrillera psychologicznego i retro kryminału w wydaniu Kanadyjki, która zdążyła już zaskarbić sobie sympatię dosyć sporej grupy czytelników, głównie miłośników tego pierwszego z wymienionych gatunków. „Niechcianym gościem” może natomiast poszerzyć krąg swoich fanów o wielbicieli klasycznych kryminałów, bo jestem prawie pewna, że koneserzy tego rodzaju literatury odnajdą się w tej opowieści równie dobrze, jak wyjadacze literackich thrillerów psychologicznym. Ja w każdym razie jestem pod wrażeniem, nawet większym od tego, w jaki wprawiła mnie „Para zza ściany”, a przecież tamta powieść wręcz mnie zachwyciła... Nie spodziewałam się takiego poziomu, naprawdę nie liczyłam nawet na zrównanie się z jakością „Pary zza ściany”, a tutaj proszę, dostałam coś lepszego. Coś, co czytało mi się wprost wyśmienicie!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 29 października 2018

„Slender Man” (2018)

Zaprzyjaźnione nastolatki, Hallie, Wren, Katie i Chloe, dla zabawy oglądają w Internecie filmik stosując się do zawartych w nim instrukcji, co jakoby ma przywołać potworną postać zwaną Slender Manem. Tydzień później Katie znika, a niedługo potem Wren nawiązuje kontakt z osobą, z którą korespondowała jej zaginiona koleżanka. Dowiaduje się od niej o sposobie na odkupienie dziewczyny od Slender Mana i przekonuje Hallie i Chloe, że warto tego spróbować. Jeszcze wtedy dziewczęta są dosyć sceptycznie nastawione do historii o Slender Manie. Nie do końca wierzą w jego istnienie, ale już wkrótce to się zmieni.

Slender Man to fikcyjna postać stworzona w 2009 roku przez Erica Knudsena (znanego też jako Victor Surge), kojarzona głównie z tzw. creepypastą (krótkie, fikcyjne historie grozy i mroczne grafiki rozpowszechniane w Internecie). Pomijając krótkometrażówki i ewentualne dokumenty, wcześniej przez filmowców Slender Man został wykorzystany bodaj tylko raz, w mało znanym horrorze Anthony'ego Meadowsa z 2013 roku. Na szerzej dystrybuowany pełnometrażowy obraz o tej potwornej istocie trzeba było czekać do roku 2018. Mowa o „Slender Manie” w reżyserii Sylvaina White'a, twórcy między innymi „Koszmaru kolejnego lata” (2006). Scenariusz napisał David Birke (m.in. „Gacy” z 2003 roku, „13 grzechów” i „Elle”), a budżet filmu oszacowano na dziesięć milionów dolarów.

W 2014 roku w Waukesha w stanie Wisconsin dwunastoletnie Anissa Weier i Morgan Geyser zwabiły swoją koleżankę Payton Leutner do lasu, gdzie Geyser zadała jej dziewiętnaście ciosów nożem. Leutner przeżyła, a młode zbrodniarki zostały osądzone i skazane. Obie wierzyły, że Slender Man istnieje, a tym makabrycznym czynem chciały wkupić się w jego łaski – zostać jego pełnomocniczkami i zapewnić bezpieczeństwo swoim bliskim, bo bały się, że rzeczony potwór ich zabije. To wydarzyło się naprawdę, a wspominam o tym dlatego, że sprawa ta miała wpływ na „Slender Mana” Sylvaina White'a. Po internetowej premierze zwiastuna filmu, ojciec Anissy, Bill Weier powiedział Associated Press, że ma nadzieję, że „Slender Man” nie zostanie wyświetlony w lokalnych kinach, że to absurdalne, że zechciano nakręcić film popularyzujący wyżej przybliżoną tragedię, że to niesmaczne, i że przedłuża ból rodzin Leutnerów, Weierów i Geyserów. Aby uniknąć jeszcze większych kontrowersji przerobiono scenariusz, co zaowocowało problemami z zachowaniem ciągłości historii. Problemami, z którymi na moje oko twórcy „Slender Mana” nie do końca sobie poradzili. Myślę, że porównanie do sera szwajcarskiego byłoby zbyt daleko idące, bo dziur w scenariuszu nie ma znowu aż tak dużo. Co nie znaczy, że nie ma ich wcale. Naliczyłam trzy wątki, których nie dopięto. Wprowadzono je i porzucono. UWAGA SPOILER Co się stało z Chloe? Przeżyła, czy podzieliła los swoich przyjaciółek? Co z Tomem? Jego zagadkowe zachowanie w klasie i siniaki na ciele wypadałoby wyjaśnić. Tak wiem, że można domniemywać, iż dorwał go Slender Man, ale nienaturalne było to, że Hallie nie zechciała szybko rozmówić się ze swoim chłopakiem. I wreszcie, co Wren chciała osiągnąć przyprowadzając Lizzie, młodszą siostrę Hallie, do lasu, gdzie ta zgodnie z jej wskazówkami miała złożyć ofiarę dla Slender Mana? Po co ją w to wciągała? Żeby wykupić Katie? Dobrze, ale dlaczego właśnie siostra głównej bohaterki filmu, skoro nawet nie brała ona udziału w tym samym rytuale przywołania Slender Mana, co osoba oficjalnie uznana za zaginioną? Czyżby wykupienie jej wymagało złożenia dla niego ofiary przez każdą osobę z całego świata, która obejrzała przeklęty filmik stosując się do zawartych w nim poleceń? Jeśli tak to podziwiam determinację Wren... KONIEC SPOILERA. Mogę sobie gdybać, ale lepiej chyba przejść do innych składowych tego filmu, a te wątpliwości niech rozwiewają ludzie mądrzejsi ode mnie. To nie na moją głowę, tak jak nie na moje oczy efekty specjalne wykorzystane w „Slender Manie”. Dobrze, montaż jednej scenki, tj. seria mrocznych zdjęć widziana w szpitalu przez Hallie była... hmm całkiem niezła. Pomyślałam wówczas o „The Ring” Gore Verbinskiego, zresztą ponownie, bo już przecież przeklęty filmik (ten, co to ma przywoływać Slender Mana) musi nasuwać to skojarzenie. Zaznaczam jednak, że nie jest to ten sam poziom, że nie jest to tak upiorne jak nagranie na kasecie VHS z „The Ring” (azjatyckiej wersji z 1998 roku w reżyserii Hideo Nakaty też to dotyczy, nie tylko jej remake'u). Wszystkie pozostałe, głównie cyfrowe dodatki, które to miały za zadanie straszyć widzów, i których wcale nie jest mało, zmuszały mnie do walki z pragnieniem odwrócenia wzroku od ekranu. Bo to rzeczywiście był straszny widok, ale nie w takim sensie, na jaki pewnie liczyli twórcy tego filmu. Tak, nawet tytułowy potwór prezentuje się do bólu sztucznie i właśnie to w tym wszystkim jest najsmutniejsze – niewykorzystanie potencjału drzemiącego w tej fikcyjnej postaci, właściwie to stworzenie parodii Slender Mana. Co najmocniej rzuca się w oczy w końcówce filmu, która kazała mi się zastanowić, czy aby bardziej adekwatne nie byłoby miano Spider-Man. Jak tylko skończyłam się śmiać, rzecz jasna.

Cztery, fatalnie odegrane (tak, tak, Joey King, znaną choćby z „Obecności” Jamesa Wana, też tak oceniam), zaprzyjaźnione nastolatki kontra nadnaturalna istota z nienaturalnie długimi kończynami, pozbawiona ust, nosa, oczu i uszu, która najczęściej przebywa w lesie, ale wychodzi z niego od czasu do czasu, żeby podręczyć osoby, które ośmieliły się ją przywołać. Niektóre porywa, inne straszy i/lub doprowadza do szaleństwa. Dlaczego tak samo nie traktuje każdego, kto obejrzał przeklęty filmik zamieszczony w Internecie stosując się do zawartych w nim wskazówek? Twórcy z czasem to wyjaśniają, dosyć niezgrabnie, ale to samo można przecież powiedzieć o całym scenariuszu „Slender Mana”. Wciskają objaśnienia modus operandi potwora bez dbałości o dramaturgię – ot, tak na marginesie rzucą kolejną niby rewelację, po czym niezwłocznie wracają do chaotyczny przeżyć protagonistek. Bohaterek wykreślonych bardzo pobieżnie, właściwie to wręcz skrzywdzonych, bo znam nierozchwianych nastolatków, postępujących w nieporównanie bardziej zrozumiały dla mnie sposób i naprawdę chciałabym, żeby z takiej młodzieży czerpano inspirację do tego filmu. U tych tu wyglądało to mniej więcej tak: zaczynamy wierzyć w Slender Mana, potem już w niego nie wierzymy, chociaż wtedy mamy już jakieś dowody na jego istnienie, następnie znowu dopuszczamy do siebie dopiero co utraconą wiarę w potwora, i tak w kółko. Kiedy jedna z naszych najlepszych przyjaciółek, dziewczyna, którą to ponoć bardzo kochamy, poważnie zachoruje, przez kilka dni nie będziemy jej odwiedzać (bo po co?), a gdy już się na to zdecydujemy (w przypadku Hallie niechętnie, bo przecież ma arcyważny trening...) to nawet nie spróbujemy z nią porozmawiać. Ze strachu przed nią, bo jeśli chodzi o Hallie chyba nie przed Slender Manem, ponieważ akurat wtedy jest w trakcie fazy niewierzenia w niego. Zaraz potem dziewczyna udaje się na randkę – przyznam, że było to dla mnie tak bezduszne, iż zaczęłam podejrzewać opętanie... Na rzeczonej schadzce pojawiła się jedyna jump scenka, na którą zareagowałam. W tym filmie jest ich całkiem sporo, ale tylko tutaj uderzono w odpowiednim momencie – o szybsze bicie serca przyprawił mnie dźwięk, a nie to komputerowe badziewie atakujące moje biedne oczy. Bardziej od zachowania bohaterów raziła mnie kompletna niezdolność twórców do wygenerowania choćby krztyny napięcia. Na brak okazji Sylvain White i jego ekipa nie mogli narzekać, bo scen zwiastujących rychłe niebezpieczeństwo jest bardzo dużo. Moim zdaniem aż za dużo, bo zauważyłam, że odbijało się to negatywnie na narracji. Głównie przez to historia owa nie była na tyle płynna, żebym mogła w zadowalającym stopniu się w nią zaangażować. Chociaż pewnie inaczej bym te sekwencje odbierała, gdyby twórcom udało się wykrzesać z tego trochę napięcia. Większość scen nakręcono w nocy, na tyle zręcznie operując sztucznym oświetleniem, żeby nie zniweczyć klimatu. To znaczy nie doszczętnie, bo jednak bardzo mrocznym teen horrorem to bym „Slender Mana” nie nazwała – plastik też się niestety unaocznił, aczkolwiek przyznam, że przygotowałam się na więcej kolorowych, silnie skontrastowanych obrazków, dlatego ta materia w sumie mile mnie zaskoczyła. A byłoby jeszcze milej, gdyby Sylvain White i jego ekipa wydobyli z tych dosyć ciemnych zdjęć jakieś emocje. Dla mnie bowiem był to taki beznamiętny, bezładny zlepek w miarę mrocznych zdjęć, które przez taki, a nie inny sposób ich podania w ogóle na mnie nie działały. A zadowoliłabym się nawet delikatnym napięciem, leciutką nadnaturalną wrogością bijącą z ekranu...

Przesadą byłoby stwierdzenie, że „Slender Man” Sylvaina White'a mocno mnie rozczarował, bo do hollywoodzkich współczesnych horrorów na ogół zasiadam bez żadnych oczekiwań. W tym przypadku jednak pozwoliłam sobie myśleć, że przynajmniej tytułowa postać się obroni, bo byłam przekonana, że jej nie sposób zepsuć. O ja naiwna! Owszem, nawet tak upiornego antybohatera Hollywood potrafi zniszczyć, a jeśli ktoś nie wierzy to zachęcam do seansu tego obrazu. Przepełnionego nieprzekonującymi efektami specjalnymi i nieskutecznymi jump scenkami, dosyć chaotycznego, wyjałowionego z napięcia teen horroru, wyboru którego szczerze żałuję. Właściwie to dziwię się, że dotrwałam do napisów końcowych... I naprawdę nie mam bladego pojęcia po co mi to było.

niedziela, 28 października 2018

„Await Further Instructions” (2018)

Święta Bożego Narodzenia. Nick Milgram przyjeżdża wraz ze swoją dziewczyną Annji do swoich rodziców, Tony'ego i Beth, z którymi od dawna nie utrzymywał kontaktu. W domu przebywa też ojciec Tony'ego, a jeszcze tego samego wieczora dołącza do nich Kate, ciężarna siostra Nicka wraz ze swoim partnerem Scottem. Nick i Annji nie są mile widziani przez większość członków tego zgromadzenia, postanawiają więc z samego rana opuścić ten dom. Ale okazuje się, że w nocy budynek został spowity jakimś przypominającym metal tworzywem, który uniemożliwia ludziom przebywającym w środku wydostanie się z niego. Nie docierają do nich żadne informacje z zewnątrz poza instrukcjami co jakiś czas wyświetlanymi na ekranie telewizora. Tony uznaje, że najlepiej będzie wykonywać wszystkie te polecenia, ponieważ jest przekonany, że są one przekazywane przez rząd starający się zapewnić im bezpieczeństwo. Tylko Nick i Annji mają co do tego poważne wątpliwości, ale ojciec tego pierwszego nie zamierza tolerować niepodporządkowywania się jego woli.

Johnny Kevorkian swoją przygodę z reżyserią rozpoczął w 1997 roku, tyle że jego pierwszymi projektami były shorty. Przez mniej więcej jedenaście lat nakręcił tylko trzy takie krótkie filmiki, a jego pierwszy obraz pełnometrażowy, „Zniknięcia”, pojawił się w roku 2008. Minęło kolejne jedenaście lat i Johnny Kevorkian pokazuje światu swój drugi pełnometrażowy film, brytyjski thriller science fiction z elementami horroru zatytułowany „Await Further Instructions”, oparty na scenariuszu niedoświadczonego w długim metrażu Gavina Williamsa.

W swoich „Zniknięciach” Johnny Kevorkian pokazał, że ważna jest dla niego warstwa psychologiczna, że postacie występujące w filmie nie są mu obojętne, że nie chce podchodzić do nich w sposób szczątkowy. Scenariusz „Zniknięć” był po części jego dziełem (napisał go wspólnie z Neilem Murphym), ale w przypadku „Await Further Instructions” polegał na tekście Gavina Williamsa. Na scenariuszu, na którego moim zdaniem Kevorkian zwrócił uwagę przede wszystkim dzięki płaszczyźnie psychologicznej, która odkrywcza na pewno nie jest, ale akurat w tym przypadku ciężko czynić z tego zarzut. „Await Further Instructions” egzystuje w ramach cieszącej się sporą popularnością konwencji, której bodaj czołowym przedstawicielem jest powieść Williama Goldinga pt. „Władca much”. Chodzi o historie osadzone na jakimś odizolowanym od reszty świata terenie, na którym to zostaje uwięziona grupa ludzi złożona z osób różnie reagujących na tę ekstremalnie trudną sytuację. We „Władcy much” mieliśmy wyspę, ale artyści zdążyli już nas przyzwyczaić do mniejszych przestrzeni – głównie budynków, ale nie tylko (na przykład „Bunkier” Nicka Hamma będący adaptacją powieści Guya Burta i „Hunger” Stevena Hentgesa). Tkwienie w pułapce, z której jak się wydaje nie ma przynajmniej łatwego wyjścia to jeden z motorów napędowych tych opowieści, ale moim zdaniem nie najważniejszy. Silniejsze emocje zazwyczaj generuje sytuacja panująca wewnątrz danego zamkniętego obiektu – tak w każdym razie według mnie jest w przypadku „Await Further Instructions”. Sytuacja, która oczywiście nie pozostaje bez związku z rzeczonym zamknięciem na mocno ograniczonym obszarze. Scenariusz Gavina Williamsa, jak wiele przed nim, skupia się bowiem na zachowaniach ludzi uwięzionych przez coś lub kogoś w domu należącym do małżeństwa wchodzącego w te szeregi. Na zachowaniach, które bynajmniej nie mają za zadanie podnosić widza na duchu. Wzorem niezliczonych thrillerów i horrorów tego typu Williams przedstawia negatywny obraz człowieka w obliczu katastrofy. Nie dotyczy to wszystkich osób zamkniętych w jednorodzinnym domu w okresie Świąt Bożego Narodzenia, ale owa nadzieja w postaci Nicka i Annji jest bardzo wątła. Niepodzielną władzę w tym domu sprawuje bowiem człowiek przekonany o swojej nieomylności, apodyktyczny Tony, który jak się wydaje zrobi wszystko, by wymusić posłuszeństwo na swoich towarzyszach, których on traktuje raczej jak podwładnych. Głosami rozsądku są Nick i Annji, ale nie mają oni siły przebicia – liderem jest niemyślący racjonalnie Tony, któremu ta dwójka musi się podporządkować. Nie chcą tego, ale znajdują się w mniejszości, pod przewodnictwem osoby, która wydaje się być gotowa nawet siłą wymuszać posłuszeństwo. Nick i Annji jeszcze przed spowiciem całego domu Tony'ego i Beth czarnym tworzywem tylko podobnym do metalu, są osobami niemile widzianymi w tym budynku. Nie dotyczy to pani domu, Beth, która to bardzo cieszy się na widok długo niewidzianego syna Nicka i jego sympatycznej dziewczyny, ale ojciec, dziadek i siostra (a więc i jej chłopak, bo to klasyczny pantoflarz) tego młodego mężczyzny bynajmniej nie podzielają tego entuzjazmu. Spodziewająca się dziecka Kate nie potrafi zaakceptować wybranki swojego brata, dlatego że pochodzi z Bliskiego Wschodu. Sposób, w jaki przedstawiono tę postać każe sądzić, że scenarzysta „Await Further Instructions” ma krytyczny stosunek do ludzi skrajnie negatywnie nastawionych do imigrantów z tego rejonu świata. Kate nie grzeszy inteligencją, właściwie to jest bezdennie głupia – to zaślepiona nienawiścią do muzułmanów, stereotypowo myśląca o terrorystach egoistka, która nawet nie zdaje sobie sprawy jak idiotycznie brzmią jej „mądrości” na temat imigrantów z Bliskiego Wschodu. Osoby podzielające jej spojrzenie na tych ludzi mogą poczuć się urażone takim ośmieszeniem wyznawczyni ich filozofii, ale już widzów zajmujących zgoła inne stanowisko w tej sprawie takie przedstawienie postaci Kate prawdopodobnie uraduje (argumentem przeciw imigrantom z Bliskiego Wschodu nie są tylko zamachy terrorystyczne, wspomina się też o zarazkach jakoby przywlekanych przez nich do Europy i zabieraniu pracy ponoć dużo lepiej przygotowanym do danego zawodu Brytyjczykom). Dziadek Kate i Nicka podziela zapatrywania wnuczki na imigrantów zalewających jego ukochany kraj, dla Tony'ego natomiast persona non grata jest przede wszystkim jego syn, bo ma mu za złe unikanie kontaktu z rodziną przez długie lata i nie może znieść jego nieposłuszeństwa. Co wcale nie oznacza, że wzorem swojej żony obdarzy sympatią jego dziewczynę.

Czarne, twarde tworzywo, które zasnuje dom Milgramów to, muszę przyznać, całkiem niezły pomysł na zamknięcie postaci w jednym budynku, tym bardziej, że tak jak bohaterowie i antybohaterowie „Await Further Instructions” nie znamy jego pochodzenia. Oczywiście, podejrzewa się, że pod koniec wszystko się wyjaśni, ale do tego momentu możemy tylko zgadywać czym tak naprawdę jest owe tworzywo przylegające do domu Milgramów i oczywiście skąd to się wzięło. Nie wiemy jaka sytuacja panuje na zewnątrz. Czy to samo spotkało pozostałych mieszkańców kraju/świata, czy to raczej kameralny eksperyment, taki ograniczający się do ludzi, których losy śledzimy na ekranie. Ale łatwo się tego domyślić, w przeciwieństwie do celu rzeczonego, żeby już pozostać przy tej nomenklaturze, eksperymentu. Kto za tym wszystkim stoi też nie jest do końca jasne, ale i tutaj nie trzeba się wysilać, żeby dojść do trafnych wniosków. W ogólnym zarysie, bo wątpię, żeby w głowie jakiegokolwiek widza dużo wcześniej wykluł się dokładny obraz tego, czym twórcy tego filmu uraczą nas w jego końcówce. Piszę „dużo wcześniej”, bo przed tą ostatnią partią pojawiają się pewne sugestie, które to widzowie mają dużą szansę właściwie odczytać. Przez długi czas twórcy nie dają jednak widzom tak klarownych drogowskazów – każą nam zastanawiać się kim są istoty odpowiedzialne za aktualne położenie bohaterów i antybohaterów filmu i do czego tak naprawdę dążą. Czy to ludzie ludziom zgotowali ten los, czy może przybysze z innej planety albo jeszcze coś innego? Sytuację bohaterów dodatkowo komplikuje telewizor stojący w salonie. A ściślej instrukcje, które co jakiś czas pojawiają się na jego ekranie, do których Tony jest zdecydowany się stosować. I tego samego wymaga od pozostałych. Zapytacie: skąd pewność, że owe polecania są przekazywane przez kogoś im życzliwego? Właśnie widz takiej pewności mieć nie będzie, podobnie jak Nick i Annji, ale pozostali będą się skłaniać ku poglądowi Tony'ego, że instrukcje te nadaje rząd ich kraju w trosce o ich bezpieczeństwo. A skąd przekonanie, że władza jest dobra, że należy mieć bezgraniczne zaufanie do rządu państwa, którego obywatelem się jest? Cóż, Tony tak jak jego dziadek to wielki patriota, wręcz nacjonalista, człowiek, który nie zwykł sprzeciwiać się autorytetom, ludziom mądrzejszym od niego, a właśnie za takowych uważa wybrańców narodu, czyli angielski rząd. Ja nie mam takiej wiary w polityków (właściwie to w ogóle nie mam do nich zaufania), dlatego już w momencie ujrzenia pierwszego komunikatu wyświetlonego na ekranie telewizora Milgramów ogarnęła mnie pewność, że należy kompletnie je ignorować, nawet jeśli rzeczywiście są one nadawane przez władze kraju. A co do tego miałam wątpliwości. UWAGA SPOILER I to ogromne, bo moim głównym typem byli przybysze z innej planety KONIEC SPOILERA. Postępowanie Tony'ego mądre na pewno nie jest, ale ciężko wyrzucać scenarzyście „Await Further Instructions” nielogiczności, bo niestety takie postępowanie jednostki w ekstremalnie trudnej sytuacji jest wielce prawdopodobne. Smutne to, ale nie niemożliwe. W obliczu zagrożenia człowiek może postępować do bólu nieracjonalnie, skrajnie nieodpowiedzialnie, bardzo agresywnie i krótkowzrocznie. Wygląda na to, że Tony daje sobą manipulować i co gorsza bez trudu przekonuje do swoich większość pozostałych osób tkwiących z nim pod jednym dachem. Co prawda nie zobaczymy tutaj jakichś niespotykanych dotychczas w kinematografii ludzkich zachowań, co prawda postacie są szablonowe, efekty specjalne niezbyt przekonujące (substancja robiąca za krew dla mnie w tym wszystkim była najgorsza), ale ten film ma w sobie coś, co wciąga. Może zaangażowałam się w to tak silnie głównie dzięki klimatowi (dosyć mroczny, lekko klaustrofobiczny), a może kluczową rolę w tym odegrało nietypowe położenie bohaterów i antybohaterów „Await Further Instructions” albo po prostu to, że udało mi się polubić niektórych bohaterów tego obrazu (konwencjonalne podejście do postaci samo w sobie nigdy mi nie przeszkadzało) na tyle mocno, żeby chciało mi się towarzyszyć im aż do końca tej ich gehenny. Jedno jest pewne: z narastającym napięciem śledziłam ich losy, nawet nie myśląc o przerwaniu seansu, co dosyć często mi się zdarza w przypadku XXI-wiecznych filmów grozy. A to, czym uraczono mnie w końcówce filmu... UWAGA SPOILER Cóż, to był dosyć osobliwy widok. Trochę kiczowaty, ale brawa za kreatywność według mnie się twórcom należą. Chociaż jeden element finału wydał mi się za mocno naciągany. Pewna nie jestem, ale podejrzewam że niemożliwe jest, aby dziecko tak długo przeżyło w ciele martwej matki. Zakładając oczywiście, że nie zostało ono ożywione przez pasożyta, bo skłaniam się ku temu, że takich zdolności agresor nie posiadał, wbrew temu co udało mu się wmówić oszalałemu Tony'emu KONIEC SPOILERA.

Myślę, że „Await Further Instructions”, brytyjski thriller science fiction z elementami horroru w reżyserii Johnny'ego Kevorkiana zasługuje na uwagę przede wszystkim miłośników filmów o ludziach uwięzionych na jakimś mocno ograniczonym terenie, bo choć powstało już trochę lepszych produkcji opartych na tym motywie, to myślę, że ta pozycja wielu z nich nie rozczaruje. Dobrze mi się to oglądało – było napięcie, była frapująca zagadka, rozwiązana w sposób, który na pewno szybko z mojej głowy nie wyparuje, do tego w miarę mroczny, klaustrofobiczny klimat i oczywiście ludzie, którym chciało mi się kibicować. Tak, wciągnęłam się w tę opowieść, tak śledziłam ją z praktycznie nieustannie narastającym napięciem, chociaż uważam, że nie jest to film pozbawiony wad. Słabe ogniwa też ma, ale na szczęście szczególnie mocno nie wpływały one na mój odbiór tego filmu. Dobry odbiór. Nie najlepszy, nie słaby tylko dobry. Tylko tyle? Nieee, powiedziałabym raczej, że aż tyle.

piątek, 26 października 2018

„Knuckleball” (2018)

Mary i Paul przywożą swojego dwunastoletniego syna Henry'ego na farmę jego dziadka Jacoba, pod wyłączną opieką którego chłopiec ma pozostawać przez kilka najbliższych dni. Konflikt pomiędzy jego matką i Jacobem, jej ojcem, sprawił, że Henry praktycznie nie zna swojego dziadka, ale szybko nawiązuje z nim dobrą relację. Jednak już nazajutrz Henry zastaje Jacoba martwego. Pozostaje sam na pokrytym grubą warstwą śniegu terenie oddalonym od skupisk ludzkich. Nie, nie do końca sam, bo w sąsiedztwie mieszka znajomy jego dziadka Dixon, do którego Henry zwraca się z prośbą o pomoc. Mężczyzna obiecuje, że się nim zaopiekuje, ale Henry szybko dochodzi do wniosku, że nie może mu ufać.

Kanadyjski thriller w reżyserii Michaela Petersona zatytułowany „Knuckleball” powstał w oparciu o scenariusz, który napisał wespół z Kevinem Cockle'em. Ten drugi wcześniej nie pracował przy żadnym filmie pełnometrażowym, ale i Peterson nie może pochwalić się dużym doświadczeniem w tej materii, czego nie można powiedzieć o shortach, bo w tej dziedzinie działa dosyć prężnie. Pierwszy pokaz „Knuckleball” odbył się w marcu 2018 roku na Cinequest Film & VR Festival, później zaliczając jeszcze inne festiwale filmowe. Obecnie jest już łatwiej dostępny, ale i tak nie może się jeszcze poszczycić taką dystrybucją, na jaką moim zdaniem zasługuje.

Mocno mnie ten obraz zaskoczył. Pozytywnie, rzecz jasna. Tak, „Knuckleball” to zdecydowanie jeden z lepszych XXI-wiecznych thrillerów, wśród tych, które dane mi było obejrzeć. Nakręcony tak jak lubię i opowiadający historię z rodzaju tych, których w tym gatunku filmowym obecnie jest boleśnie mało. Mowa o opowieściach prostych, nieprzekombinowanych, nierozmywanych licznymi wątkami pobocznymi i przede wszystkim niezaniedbującymi czołowych postaci. Chociaż „Knuckleball” nie jest znany szerokiej publiczności to i tak zdążyła już przylgnąć do niego etykietka pochodnego filmu „Kevin sam w domu” Chrisa Columbusa. Tak, tak, tej kultowej komedii, bez której w wielu polskich domach nie byłoby Świąt Bożego Narodzenia... I faktycznie trudno nie przyznać racji tym osobom, którzy dopatrzyli się w omawianej produkcji podobieństw do tej popularnej komedii, ale nie należy przez to rozumieć, że dominuje pogląd, iż Michael Peterson stworzył zabawne widowisko o przebiegłym chłopcu rozprawiającym się z oprychami. W „Knuckleball” nie ma miejsca na zabawne sytuacje, a przynajmniej nie widać, żeby twórcom zależało na rozweseleniu publiczności, bo nie mogę być pewna, że nie znajdzie się ani jeden odbiorca tego obrazu, którego ten obraz rozbawi. To już zależy od poczucia humoru odbiorcy. Jeśli o mnie chodzi to mogę zapewnić, że przyjmowałam tę opowieść tak jak chcieli tego jej twórcy, a więc nie na wesoło. Elementy, które nasuwały skojarzenia ze wspomnianą produkcją Chrisa Columbusa przedstawiano na poważnie, jakkolwiek niewiarygodnie to brzmi. Akcję „Knuckleball” umieszczono w odludnej okolicy – na niewielkiej farmie należącej do Jacoba, w którego w doskonałym stylu wcielił się Michael Ironside. Starszego człowieka, który najbliższe dni ma spędzić w towarzystwie swojego dwunastoletniego wnuka Henry'ego (w tej roli bardzo uzdolniony Luca Villacis). Zasypana śniegiem farma, nieopodal której leży mały lasek i dom zajmowany przez znajomego Jacoba, budzącego podejrzliwość widza już podczas swojego pierwszego występu na ekranie Dixona, bezbłędnie kreowanego przez Munro Chambersa. Odtwórcy pozostałych ról nie wypadają już tak wiarygodnie jak ta trójka, ale dzięki temu, że nie pojawiali się często, szczególnie mi to nie przeszkadzało. Ale wracając do miejsca akcji. Już sama pora roku i znaczne oddalenie od większych skupisk ludzkich zapewniają poczucie izolacji, ale realizatorzy „Knuckleball” bynajmniej na tym nie poprzestali. Gdyby to ode mnie zależało to odpowiadający za zdjęcia Jon Thomas otrzymałby wiele prestiżowych nagród, bo na moje oko przysłużył się klimatowi bardziej niż zima i odizolowany teren, na którym Michaela Petersona osadził swój film. Intymny, intensywny sposób filmowania (doskonałe kąty nachylenia kamer, mnóstwo dłuższych zbliżeń na postacie i ich otoczenie), dużo szarości, wprost emanująca z kadrów ponurość, posępność i oczywiście mrok, który zagęszcza się z biegiem trwania akcji – to wszystko sprawiło, że dosłownie nie mogłam oderwać wzroku od ekranu. Weszłam w tę opowieść całą sobą, w sposób bardzo emocjonalny, co gwoli ścisłości zawdzięczałam też fabule. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie do każdego odbiorcy trafi ta historia, bo jednak istnieje sporo sympatyków dreszczowców, których prostota nie zadowala, którzy szukają wielowątkowych, skomplikowanych opowieści, w których aż roi się od zaskakujących, oryginalnych zwrotów akcji. Są też i tacy, którzy celują w dynamiczne narracje, a w każdym razie szybsze od tej obranej w „Knuckleball”, bo kłamstwem byłoby stwierdzenie, że twórcy utrzymują tutaj tak powolne tempo, jak tylko się da. Ospałość, ociężałość, ślamazarność – to nie są słowa, którymi opisałabym sposób snucia tej opowieści. Akcja może i rozwija się nieśpiesznie, ale konsekwentnie jest pchana naprzód, nie ma tutaj nudnawych, męczących przestojów, a przynajmniej nie dla osoby, która nie wymaga od tego typu kina drogich efektów specjalnych i gwałtownie zmieniających się sytuacji. Tak akcja się rozwija. Tak jest przez pewien czas, bo potem robi się całkiem dynamicznie i, na szczęście dla mnie, nie odbiło się to negatywnie na postaciach i atmosferze tego, nie boję się tego napisać, znakomitego thrillera.

Dla kogoś, kto tego filmu jeszcze nie oglądał sam pomysł na oparcie fabuły dreszczowca (nie komedii) na pojedynku dwunastoletniego chłopca z dorosłym mężczyzną może się wydać groteskowy. Bo od thrillera wymaga się nieporównanie większej wiarygodności niż od komedii, a już samo założenie, że tak młody człowiek ma jakieś szanse w starciu z mężczyzną w sile wieku może wydawać się mocno naciągane. Ja w każdym razie podchodziłam do tego bardzo sceptycznie – obawiałam się tego, co nastąpi po tym jakże klimatycznym, wciągającym wprowadzeniu, drżałam na myśl o tym do jakiego absurdu już wkrótce może zostać sprowadzone to widowisko. A naprawdę szkoda byłoby zmarnować ten klimat wyalienowania, zaszczucia, pozostawania w śnieżnej pułapce, na której żeruje śmiertelnie niebezpieczny osobnik. Gdyby głównym bohaterem filmu była osoba dorosła, gdyby protagonistą uczyniono jakiegoś mężczyznę zbliżonego wiekiem do oprawcy, albo nawet pełnoletnią kobietę, to pewnie byłabym dużo bardziej spokojna. Ale dwunastolatek? Nie, to nie jest dobry pomysł. Tak myślałam, ale ku mojemu niezmiernemu zadowoleniu te czarne myśli się nie ziściły. Henry nie jest kopią Kevina McCallistera, a i jego przeciwnik nie jest tak ciapowaty jak włamywacze z tamtej kultowej komedii, chociaż orłem intelektu też nazwać go nie można. Michael Peterson i Kevin Cockle w bardzo prosty sposób zwiększyli szanse dwunastolatka. W sposób prosty i przekonujący, choć na pewno nie oryginalny, ale akurat na tym mi nie zależało. Mężczyzna, który poluje na Henry'ego na tym zasypanym śniegiem, odizolowanym terenie, nie jest okazem zdrowia psychicznego. Eufemistycznie rzecz ujmując, a dosadnie: jest kompletnym świrem, człowiekiem doznającym halucynacji, przepełnionym agresją, dla której wreszcie może znaleźć ujście. Jego celem staje się więc chłopiec, do którego chowa urazę, którego zdążył już znienawidzić, chociaż wcześniej nie miał okazji się z nim spotkać. Ma jednak powody, by go nie lubić, a że jest człowiekiem niezrównoważonym nie zamierza pozwolić żyć osobie, która doprowadza go do takiej wściekłości. Tym bardziej, że los zaczyna mu sprzyjać – dostaje szansę, którą zamierza wykorzystać. Zwłaszcza, że jego wróg na pierwszy rzut oka nie przedstawia sobą żadnego zagrożenia. Ale to tylko pozory, bo Henry nie jest typem dzieciaka, który szybko się poddaje. Boi się, a i owszem, ale nie pozwala by strach go obezwładnił. Nie poddaje się panice, nie zalewa się łzami gdzieś w kącie tylko przystępuje do realizacji szybko ułożonego w głowie planu. W przeciwieństwie do szaleńca, który chce go zabić dzieciak myśli i na szczęście nie wybiega w tym tak daleko, żeby podkopywało to wiarygodność tej postaci. Jego pomysły były tak proste, również w kwestii ich realizacji (nie wymagało to siły przerastającej pierwszego z brzegu dwunastolatka), że spokojnie mogłam w to uwierzyć. Psychiczna siła Henry'ego, tak duża odporność na stres, też nie wydawała mi się nierealistyczna, bo nie od dziś mi wiadomo, że dzieci często lepiej od dorosłych reagują na stresujące sytuacje. A więc tak w dalszej partii dostałam przekonującą, mocno trzymającą w napięciu, osnutą całkiem mrocznych klimatem rozgrywkę dwóch wspaniale odegranych postaci i chociaż więcej mi nie potrzeba było, to twórcy dali mi jeszcze dwie niespodzianki – dwa zaskakujące, choć oczywiście niezbyt wyszukane momenty, niedosyt pozostawiając jedynie w jednej kwestii. UWAGA SPOILER Wypadałoby lepiej objaśnić konflikt pomiędzy Jacobem i Mary. Ile tak naprawdę kobieta o nim wiedziała łatwo się domyślić, ale nie zaszkodziłoby więcej zwierzeń o tej relacji na linii ojciec-córka, wyartykułowanych przez obie strony. Bo tak, ten ważny przecież wątek (to nie jest tylko zapychacz czasu) wydaje się nieco zaniedbany KONIEC SPOILERA.

„Knuckleball” polecam każdemu miłośnikowi filmowych thrillerów, dla których klimat i opowiadanie jakiejś historii są ważniejsze od popisywania się efektami specjalnymi, którzy szukają minimalistycznych, kameralnych obrazów silnie skoncentrowanych na budowaniu tak poszukiwanych w dreszczowcach emocji w sposób niezbyt pośpieszny, ale i nie tak znowu powolny, żebym mogła posądzić ten obraz o obecność jakichś męczących przestojów. Michael Peterson stworzył oto thriller, który oglądało mi się wprost wybornie, aczkolwiek podejrzewam, że nie znajdzie on wielu fanów. Nie tylko przez tę dosyć lichą dystrybucję, ale też dlatego, że takie proste opowieści do wielu osób zwyczajnie nie trafiają. A i zaznaczyć należy, że część odbiorców filmowych thrillerów wymaga od akcji dużo szybszego tempa, a są i tacy, którzy nie potrafią przekonać się do filmów pozbawionych drogich efektów specjalnych i tej plastikowej otoczki zwłaszcza hollywoodzkiego kina. Oni wszyscy chyba najlepiej zrobią trzymając się z dala od „Knuckleball”. Natomiast fanów zgoła innego podejścia do filmowego thrillera bardzo proszę o zwrócenie uwagi na tę pozycję, bo wydaje mi się, że niewielu członków rzeczonej grupy widzów pożałuje tego wyboru.

środa, 24 października 2018

Halloween w Cineman VOD

W tym roku Halloween na Cineman VOD jest wyjątkowo bogaty w premiery. Miłośnicy kina grozy już mogą zobaczyć następujące filmy: 

Mroczna pieśń
„Mroczna pieśń” to opowieść o kobiecie, która pragnie skontaktować się ze swoim synkiem. Chłopiec został porwany i zabity przez grupę młodych ludzi uprawiających czarną magię. Znajduje i zatrudnia okultystę znającego tajemne rytuały otwierające wrota mrocznego świata. Razem, ryzykując doczesne życie i wolność swoich dusz, rozpoczynają przerażający rytuał.
Film został doceniony na wielu festiwalach i przeglądach horrorów. Autorem scenariusza , a zarazem reżyserem filmu jest Liam Gavin. W rolach głównych wystąpili Steve Oram i Catherine Walker.



Devil's Gate
Film tutaj
„Devil's Gate” to nazwa małego miasta w Dakocie Północnej. To właśnie tu zostaje wysłana Daria Francis agentka FBI, która ma rozwiązać zagadkę tajemniczego zniknięcia mieszkanki miasteczka i jej syna. Podejrzanym numer jeden jest mąż zaginionej, fanatyk religijny Jackson Pritchard. Rutynowo przeszukując farmę podejrzanego agentka Francis i lokalny szeryf dokonują przerażającego odkrycia. Reżyserem i autorem scenariusza filmu jest Clay Staub, a w rolach głównych wystąpili: Amanda Schull znana z serialu "W garniturach", oraz Shawn Ashmore wcielający się w postać Bobby'ego Drake'a w filmowej serii X-men.

 
Night of the Living Deb
 
Po miłej imprezce Deb budzi się w mieszkaniu Ryana, prawdopodobnie najprzystojniejszego mężczyzny w mieście - tak rozpoczyna się akcja „Night of the Living Deb”. Oboje niewiele pamiętają z tego co działo się minionej nocy, a ponieważ Ryan jest zaręczony, chce się pozbyć dziewczyny jak najszybciej. Niestety sytuacja komplikuje się kiedy po opuszczeniu mieszkania okazuje się, że miasto opanował apokaliptyczny atak zombi i tylko oni pozostali normalnymi ludźmi. Ten niezwykle zabawny pastisz horroru nakręcił Kyle Rankin, który w rolach głównych obsadził Marię Thayer i Michaela Cassidy.


Co się wydarzyło w Gracefield
Grupa przyjaciół udaje się na długi weekend do domku letniskowego w Gracefield. Spragnieni odpoczynku i dobrego towarzystwa zamierzają spędzić najfajniejsze krótkie wakacje od kiedy się poznali. Nieoczekiwanie zabawę przerywa dziwny wypadek. Od tego momentu ich sielskie chwile zmieniają się w najgorszy koszmar.


Męczennicy
Film tutaj
Dzieciństwa Lucie lepiej nie wspominać. W wieku 10 lat trafiła do domu, który z pozoru wydałby się idyllicznym schronieniem, jakby stworzonym dla małych dziewczynek. Ale prawda była inna - ten dom to było przerażające miejsce, w którym Lucy przez całe lata była poddawana nieludzkim torturom. 15 lat później, już jako młoda dziewczyna, Lucy wspierana przez swoją przyjaciółkę Annę chce dotrzeć do prawdy o swoich oprawcach i dokonać zemsty.


Witching & Bitching
Gang przebierańców napada na lombard kradnąc ogromne ilości złota. Po napadzie bohaterowie ratują się ucieczką. Policyjna obława jest tuż za nimi i chcąc nie chcąc trafiają do dziwnego opuszczonego budynku w równie dziwnym miasteczku. Okazuje się, że jest to siedziba krwiożerczych czarownic, które chcą zapanować nad światem. Bohaterowie zmuszeni do konfrontacji z wiedźmami stają do nierównej walki z siłami zła.


Hellbenders
Istnieją demony tak straszne, że żaden śmiertelny człowiek nie jest w stanie sprowadzić ich z powrotem do piekła. Jedyne wyjście dla egzorcysty to sprowokowanie demona, a następnie popełnienie samobójstwa, tym samym pociągnięcie go ze sobą do wiecznego potępienia. Tak zostało utworzone zgromadzenie Hellbenders. Grupa elitarnych wysoko przeszkolonych egzorcystów, którzy żyją w stanie ciągłego grzechu tak by móc być gotowym pójść do piekła w każdej chwili. Gdy piekielny demon zwany Black Surtr ucieka do Nowego Jorku z zamiarem otwarcia bram piekieł, członkowie zgromadzenia Hellbendersów muszą wykorzystać każdy gram grzechu do walki z demonem, tym samym ocalić świat przed potępieniem.


The Hollow Child
Samantha, krnąbrna nastolatka, trafia do kolejnej już, nowej rodziny zastępczej. Pewnego dnia jej przyrodnia siostra Olivia znika w pobliskim lesie, a następnie odnajduje się po kilku dniach, pozornie zdrowa i cała. Jednak Sam zaczyna podejrzewać, że osoba, która powróciła z lasu tak naprawdę nie jest jej siostrą. Rozpoczyna śledztwo, które prowadzi ją wprost do odkrycia zła, nawiedzającego miasto od wielu lat...


Bad Trip
Szóstka przyjaciół włamuje się do opuszczonego budynku, w którym mieszkali w dzieciństwie. Łamią zakaz wejścia, montują piracką radiostację i rozpoczynają ostrą imprezę. Kiedy jedna z dziewczyn niespodziewanie znika, przyjaciele rozpoczynają poszukiwania pośród ciemnych zakamarków. Wkrótce przekonują się, że nie są w niej sami.

Czarne pióro
Hellen, córka miejscowego szeryfa, opiekuje się małym Lukasem. Kiedy przychodzi, żeby zostać z chłopcem na noc, mały opowiada dziwne historie. Jest przekonany, że ktoś ukryty w lesie go obserwował, a teraz jest w domu i patrzy na niego z szafy. Hellen początkowo nie zwraca uwagi na opowieści Lukasa. Niestety wkrótce zwykły z pozoru wieczór zamienia się w koszmar.

Źródło: wszystkie materiały od Cineman VOD

niedziela, 21 października 2018

„Mroczna cisza” (2016)

Craig od śmierci żony samotnie wychowuje swoją obecnie dziesięcioletnią córkę Jennifer. Dziewczynka od jakiegoś czasu nie mówi, co najprawdopodobniej jest spowodowane traumą wywołaną stratą matki. Po przeprowadzce do nowego domu Craig prosi swoją siostrę Susan o zamieszkanie z nimi, ponieważ wierzy, że to pomoże jego córce, ale kobieta odmawia. Wkrótce mężczyzna nabiera pewności, że Jennifer boi się jakiegoś potwora, stara się więc przekonać ją, że jest on jedynie wytworem jej wyobraźni. Z czasem jednak uświadamia sobie, że w koszmarach sennych, które dręczą go każdej nocy pojawia się ten sam potwór, którego rysuje jego córka.

Włoch Raffaele Picchio dotychczas wyreżyserował dwa filmy, horrory „Morituris” (2011) i „The Blind King”, rozpowszechniany też pod tytułem „Dark Silence” (polski „Mroczna cisza”). Jako scenarzysta debiutował w 2014 roku – wtedy ukazała się filmowa antologia „Phantasmagoria”, która zawiera jeden segment nakręcony na podstawie jego scenariusza. Ponadto Picchio współtworzył scenariuszu horroru „House of Evil” (2017), a wcześniej wraz z Ricardo De Flaviisem i Lorenzo Paviano napisał scenariusz omawianej „Mrocznej ciszy”. Włosko-kanadyjskiego anglojęzycznego horroru nastrojowego zrealizowanego za, w przybliżeniu, dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Freddy Krueger spotyka Pinheada. Taaa, oglądając „Mroczną ciszę” naprawdę nie można oprzeć się wrażeniu, że pomysłodawcy tej historii naoglądali się „Koszmaru z ulicy Wiązów” i „Wysłannika piekieł” (w liczbie pojedynczej lub mnogiej, bo jak wiemy to serie są), uznając że dobrze będzie wykorzystać motywy zawarte w tych horrorach. Tak mi to wyglądało, ale czy istotnie takie są korzenie „Mrocznej ciszy”? Tego nie wiem. Mogę pisać tylko o swoich odczuciach, a one były właśnie takie: nie potrafiłam patrzeć na to inaczej, jak na połączenie „Koszmaru z ulicy Wiązów” z „Wysłannikiem piekieł”. Dosyć niefortunne połączenie, muszę dodać. To miało szansę się udać, a przynajmniej ja z otwartymi ramionami przyjęłabym horror odnoszący się do wspomnianych kultowych obrazów, gdyby nie te wszystkie mankamenty, jakie na swoje nieszczęście zaobserwowałam. I bynajmniej nie uważam, że niski budżet je usprawiedliwia. A przynajmniej nie wszystkie, bo możliwe, że gdyby dysponowano większą gotówką to skompletowano by lepszą obsadę. Desiree Giorgetti w roli Susan nie była taka zła, mała Eleonora Marianelli choć mało przekonująca przynajmniej mnie nie irytowała, ale jej filmowy ojciec to już zupełnie inna sprawa. Aaron Stielstra był tak rażąco teatralny, że przy nim nawet amatorzy zaludniający polskie paradokumenty wypadają jak profesjonaliści. Patetyczny, manieryczny, mechaniczny, pretensjonalny – taki jest styl gry Stielstra w „Mrocznej ciszy”, właśnie taki jest główny bohater tej produkcji: samotny ojciec Craig, który czuje, że przestaje sobie radzić z opieką nad swoją dziesięcioletnią córką Jennifer. Kino grozy wiele zawdzięcza Włochom, w XX wieku udowodnili, że mają swój własny styl, że nie muszą dostosowywać się do trendów narzucanych przez Amerykanów, bo mają swoje własne (filmy kanibalistyczne, giallo). Ale w XXI wieku to się zmieniło. A przynajmniej do mnie docierają takie współczesne filmy Włochów, które każą mi sądzić, że teraz wychodzą z założenia, że receptą na dobry horror jest zapożyczanie od Amerykanów. Klimat „Mrocznej ciszy” nie ma w sobie nic z ubiegłowiecznych włoskich horrorów/thrillerów – wygląda jak amerykański straszak z niższej półki. Omawiany projekt Raffaele'a Picchio moim zdaniem został już nadpsuty nad etapie pisania scenariusza. Jego autorzy nie dali mi szans na odpowiednie zaznajomienie się z najważniejszymi bohaterami. Zamiast stopniowo odkrywać przede mną ich aktualną sytuację życiową i co ważniejsze wydarzenia z ich przeszłości prawie wszystko wyjawili wprost i zasugerowali już na początku seansu, a to co celowo przemilczeli (bo to miał być jeden ze zwrotów akcji wrzuconych w końcówkę) już wtedy się domyśliłam. Rozmowy Craiga i Susan bardziej drętwe już chyba być nie mogły, zresztą to samo można powiedzieć o kontaktach tego pierwszego z jego dziesięcioletnią córką. To wszystko było tak beznamiętne i tak nieprzekonujące, że choć bardzo się starałam nijak nie potrafiłam należycie wczuć się w sytuacją bohaterów „Mrocznej ciszy”. A szkoda, bo od strony technicznej zarzucić temu obrazowi mogę tylko (albo aż, zależy jak na to spojrzeć) to, że z sekwencji, które miały jawić się najbardziej upiornie nie wykrzesano nawet minimum tego napięcia, które emanować z nich powinno. Bo sama kolorystyka zdjęć - te metaliczne, ciemne, ponure barwy – oraz nastrojowa ścieżka dźwiękowa w moim odczuciu są jednym z mocniejszych składników tej produkcji. Nie żebym zaraz piała z zachwytu nad dokonaniem operatorów i oświetleniowców zatrudnionych do tego przedsięwzięcia, bo nie trzeba długo szukać, żeby znaleźć mroczniejsze XXI-wieczne horrory nastrojowe, ale pod tym kątem obraz Picchio w mojej ocenie i tak wypada całkiem nieźle.

Najbardziej zaskoczyły mnie efekty specjalne wykorzystane w omawianym projekcie. Po tak niezdarnie rozpisanym wstępie spodziewałam się czegoś dużo gorszego. Przygotowałam się na multum przekombinowanych, do bólu sztucznych efektów komputerowych, bo nie wątpiłam, że akurat na to w tym malutkim budżecie pieniądze znaleziono. Dlaczego? A bo widziałam już (choć w większości przypadków nie w całości) niejeden tani horror przepełniony tandetnymi CGI. Według mnie telewizyjne animal attacki wiodą w tym prym. W „Mrocznej ciszy” tymczasem zobaczyłam w miarę realistycznie się prezentujące dodatki – w tworzeniu potwora nawiedzającego Craiga i Jennifer komputer, na moje oko, grał jakąś rolę, ale jeśli już to bardzo niewielką. Ta maszkara z bandażami na twarzy ogólnie prezentuje się dosyć wiarygodnie, tak samo potworna wersja Susan, substancja robiąca za krew i kilka innych pomniejszych efektów. Inna sprawa, że te wszystkie w zamyśle upiorne sekwencje są dawkowane w mocno nieskoordynowany sposób, bez uprzedniego podkręcania napięcia, wtłaczane w scenariusz bez żadnego pomyślunku, bez zastanawiania się nad tym, w których miejscach najlepiej, że tak się wyrażę, przypuszczać ataki na widza. Przez ten brak płynności, przez tę toporną narrację manifestacje nadnaturalnego, albo tylko wyśnionego, zagrożenia tracą na upiorności – owoce pracy twórców efektów specjalnych moim zdaniem zostały skrzywdzone przez scenarzystów, przez ludzi, którzy nie potrafili należycie opowiedzieć tej historii. W ich rękach ta opowieść wypada tak topornie, że nawet te niezłe efekty specjalne i w miarę mroczna kolorystyka nie były w stanie mi tego zrekompensować. Nie wynagrodziło mi tego nawet zakończenie tej opowieści. Prawie najlepsze z możliwych. Nie do końca, dlatego że jeszcze lepiej by to wypadło, gdyby zrezygnowano z ostatniej sceny, UWAGA SPOILER tym samym pozostawiając odbiorcom pole dla dwóch, nie tylko jednej interpretacji fabuły „Mrocznej ciszy” KONIEC SPOILERA.

Toporna narracja, nieprzekonujące aktorstwo, ze szczególnym wskazaniem na odtwórcę roli głównej, brak dbałości o emocjonalne napięcie i oczywiście, po części wynikające z tego pierwszego tak pobieżne przedstawienie postaci, że choć bardzo się starałam nie potrafiłam wejść w skórę żadnego z nich – to wszystko w moich oczach praktycznie pogrzebało „Martwą ciszę” Raffaele'a Picchio. Co poniektórzy odbiorcy pewnie do listy wad dopiszą jeszcze motywy kojarzące się z „Koszmarem z ulicy Wiązów” i „Wysłannikiem piekieł” - dotyczy to poszukiwaczy oryginalności, widzów nieakceptujących fabuł, przynajmniej w części złożonych z wątków dobrze już im znanych. Ja akurat uważam to za dobry pomysł (zakładając, że faktycznie to był świadomy zamysł twórców), ale ani on, ani całkiem niezła oprawa audiowizualna nie były w stanie w moich oczach uratować tej produkcji. Za dużo w niej składników, które wyprowadzały mnie z równowagi.

piątek, 19 października 2018

„Mrok” (2018)

Uciekający przed policją Josef postanawia ukryć się w leśnym zakątku zwanym Devil's Den. Znajduje tam, jak mu się wydaje, opuszczony dom, w którym zamierza zostać na jakiś czas. Szybko jednak odkrywa, że jest tutaj ktoś jeszcze. Żywy trup w postaci nastoletniej, okaleczonej dziewczyny imieniem Mina, który zabija Josefa, a niedługo potem znajduje w jego samochodzie nastoletniego, oślepionego chłopaka Alexa. Okazuje się, że został on porwany przez Josefa i to on odebrał mu zmysł wzroku. Pomiędzy Miną i Alexem zawiązuje się niezwykła przyjaźń. Razem przemierzają las, w którym nie brakuje ludzi niepokojących nastolatka.

Austriacki anglojęzyczny pełnometrażowy debiut Justina P. Lange'a pt. „The Dark” (polski „Mrok”) bazuje na pomyśle wykorzystanym przez tego samego scenarzystę i reżysera w jego siedemnastominutowym filmiku z 2013 roku pod tym samym tytułem. Na koncepcji mogącej kojarzyć się z „Pozwól mi wejść” (powieść „Wpuść mnie” Johna Ajvide Lindqvista, filmy z 2008 i 2010 roku) i „Wiecznie żywym” (powieść Isaaca Mariona i film z 2013 roku). Premierowy pokaz „Mroku” odbył się w kwietniu 2018 roku na Tribeca Film Festival, a produkcja otrzymała wsparcie między innymi Unii Europejskiej – program Kreatywna Europa.

Gęsty las i dwoje nastolatków po przejściach, których połączy niezwykła przyjaźń. Dlaczego niezwykła? Bo technicznie rzecz ujmując jeden człon tego duetu, dziewczyna imieniem Mina, nie ma kilkunastu lat. Chociaż wygląda jak nastolatka jest dużo starsza, proces starzenia się został bowiem u niej zatrzymany, bo tak naprawdę jest już trupem. Ożywionym trupem – istotą poruszającą się, mówiącą, myślącą nawet, ale posiadającą od dawna martwy organizm. Leśny zakątek zwany Devil's Den jest jej domem – to właśnie jej rzeczone miejsce zawdzięcza swoją złą sławę, to za jej sprawą przez wielu miejscowych uważane jest za przeklęte, choć jeszcze nie przeżył nikt, kto mógłby ją opisać. Wiadomo tylko, że w tych lasach grasuje jakiś potwór. To znaczy jedni w to wierzą, inni nie, ale opowieści te zna każdy, kto mieszka w okolicy. Dotychczas zombie żył samotnie, żywiąc się mięsem zabijanych przez siebie ludzi (zwierząt być może też, ale trudno o pewność skoro Justin P. Lange nie wspomniał o tym w swoim scenariuszu), a schronienie zawsze znajdując w niszczejącym domu stojącym w lesie, w Devil's Den. W domu, w którym Mina mieszkała za życia ze swoją matką i bynajmniej nie była to egzystencja szczęśliwa. Dowiemy się tego z retrospekcji ukazanych w formie snów/wspomnień zombie, obecnie roztaczającym opiekę nad niewidomym nastolatkiem Alexem. Chłopiec jakiś czas temu został porwany przez niejakiego Josefa, mężczyznę, którego Mina zabije już w początkowej partii „Mroku”. To porywacz pozbawił wzroku Alexa (przekonująca charakteryzacja, zresztą to samo mogę powiedzieć o wyglądzie żywego trupa) – miała to być kara za jakieś mimowolne przewinienie chłopaka. Josef wpajał Alexowi zasady, których ten starał się przestrzegać. Cały czas się tego uczył, ale nie zawsze potrafił sprostać wymaganiom swojego oprawcy, czego dowodem brzydkie blizny tam gdzie powinny być oczy. U Alexa widać przejawy syndromu sztokholmskiego – chłopca co prawda przeraża perspektywa ponownego spotkania z Josefem, ale jednocześnie czuje z nim więź, można chyba nawet powiedzieć, że lekko z nim sympatyzuje. A w każdym razie początkowo wygląda to tak, jakby wolał zostać z Josefem niż wrócić do domu. To jednak się zmienia niedługo po poznaniu lokalnego potwora, żywego trupa, który postanawia mu pomóc. Oboje sporo w życiu wycierpieli, więcej niż byłby w stanie znieść niejeden dorosły, szybko znajdują więc wspólną płaszczyznę porozumienia. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby kino nie przyzwyczaiło nas do stawiania zombie w pozycji agresorów, gdyby nie niezliczone horrory, w których to te kreatury polują na protagonistów. Mina też pozbawia życia ludzi niemających złych intencji (nie poprzestaje na Josefie), ale kieruje nią potrzeba chronienia Alexa i samej siebie. Chociaż oczywiście daje się widzom do zrozumienia, że w przeszłości też zabijała ludzi. We wspomnianym już „Wiecznie żywym” Jonathana Levine'a widziałam już związek zombie z człowiekiem, w „Martwej dziewczynie” Marcela Sarmiento i Gadiego Harela też znajdziemy... hmm... nietypową relację żywego trupa z ludźmi, ale Justin P. Lange inaczej ujmuje ten temat. „Mrok” nie jest horrorem komediowym jak „Wiecznie żywy”, ani nie posuwa się do takiego ekstremum jak „Martwa dziewczyna”. Najbardziej przypomina to relację chłopca i wampirzycy z „Pozwól mi wejść” - człowieka i co prawda innego rodzaju, ale zawsze, ożywionego trupa. Mina i Alex zaprzyjaźniają się. Chłopak doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jego towarzyszka jest potworem, a ona z kolei nie ma wątpliwości, że bardzo ryzykuje zostając z nim. Łatwo można sobie bowiem wyobrazić, co ludzie by z nią zrobili, gdyby ponad wszelką wątpliwość wykazano, że te wszystkie przerażające opowieści krążące o Devil's Den są prawdziwe. Wydawać by się mogło, że takie podejście do tematu (przyjaźń zombie z człowiekiem) nie obdarzy nas wieloma składnikami charakterystycznymi dla horroru, że już prędzej możemy liczyć na dramat niźli rasowy zombie movie. I rzeczywiście łatwo odnaleźć tutaj elementy typowe dla tego pierwszego gatunku, ale „Mrok” jest też horrorem. Powiedziałabym nawet, że przede wszystkim egzystuje w jego ramach, aczkolwiek określenie „rasowy zombie movie” nie do końca mi do tej pozycji pasuje.

Jednym z najsilniejszych składników„Mroku”, według mnie, jest oprawa wizualna. Gęsty las, w którym toczy się lwia część akcji w ujęciu Klemensa Hufnagla (człowieka odpowiadającego za zdjęcia) jest przepiękny, ale i złowrogi. A uzyskanie tego drugiego efektu nie jest takie łatwe w przypadku filmu, w większości kręconego w świetle dziennym. Sceny nocne oczywiście też są i w mojej ocenie są one odpowiednio mroczne, ale większą sztuką jest stworzenie atmosfery niedookreślonego, przyczajonego zagrożenia w sekwencjach zrealizowanych za dnia. A Justinowi P. Lange'owi i jego ekipie w mojej ocenie to się udało – z jasnych, silnie skontrastowanych zdjęć pokazujących naturalne piękno leśnego krajobrazu, emanuje też jakaś wrogość, która może, ale wcale nie musi mieć oblicza Miny. Żywego trupa z okaleczoną twarzą, ostrymi zębiskami i czarnymi szponami, którymi rozrywa ciała swoich ofiar. Niektóre zjada, ale w przeciwieństwie do scen mordów, twórcy oszczędzają widzom szczegółów tej odrażającej konsumpcji. Jedną widzimy od tyłu i rzeczywiście porusza to wyobraźnię, ale myślę, że nie zaszkodziłoby pokazać trochę więcej. Chociaż raz zrobić zbliżenie na wnętrzności wkładane sobie do ust przez Minę. Ale jak już dałam do zrozumienia twórcy „Mroku” tak zupełnie nie uciekają od gore, bo pojawia się tutaj parę trupów, którym będziemy mogli dosyć dobrze się przyjrzeć. Rany im zadane prezentują się równie realistycznie, co okaleczone twarze Miny i Alexa. Substancja, która posłużyła filmowcom za krew nie raziła mnie nieodpowiednią barwą i/lub konsystencją, a i sam wygląd rzeczonych obrażeń zadawanych ludziom (już abstrahując od krwi z nich wypływającej) też był niczego sobie, zwłaszcza wtedy, gdy widać było poszarpane brzegi ran. Jednakże „Mrok” najprawdopodobniej nie zniesmaczy osób dobrze zaznajomionych z krwawym kinem grozy. Justinowi P. Lange'owi w moim odczuciu nieszczególnie zależało na doprowadzaniu odbiorców swojego filmu do mdłości. „Mrok” może i miał wstrząsać widzem, może nawet szokować go, ale nie coraz to bardziej odrażającymi efektami specjalnymi. Ten film do pewnego stopnia porusza (a przynajmniej ja nie przeszłam obok niego zupełnie obojętnie), ale nie za sprawą odrażających scen mordów i okaleczania ofiar przez zaszczutego żywego trupa, tylko niezwykłej relacji dwóch zagubionych istot, które w przeszłości przeżyły prawdziwe piekło. Teraz też nie jest im łatwo, ale mają siebie. Nie są już sami w tej nierównej walce z dorosłymi. W walce, której wcale nie muszą toczyć, UWAGA SPOILER z czego Mina z czasem zda sobie sprawę. Ta zamiana ról – zombie z dnia na dzień staje się bardziej człowieczy, a człowiek potworny – to dosyć ciekawe ujęcie, chociaż niekoniecznie oryginalne. To samo zresztą można powiedzieć o fizycznym, nie tylko psychologicznym, wracaniu Miny do ludzkiej postaci, odzyskiwaniu przez nią żywego organizmu (znów „Wiecznie żywy”) KONIEC SPOILERA. Historia ta ma w sobie pewien urok, magnetyzm, powab, które zawdzięczam również realizacji, nie tylko tej wciągającej fabule. Angażującej chociaż tak na dobrą sprawę nieserwującej jakichś dotychczas niespotykanych w kinie rozwiązań, czy tak sugestywnych momentów, że nie ma się żadnych wątpliwości, że na dłużej ostaną się one w naszej pamięci. Nie, „Mrok” taki nie jest. Justin P. Lange nieśpiesznie snuje swoją prostą opowieść o przyjaźni człowieka i zombie, o krzywdzie, jakiej oboje zaznali i o UWAGA SPOILER przemianie, jaka zachodzi w każdym z nich KONIEC SPOILERA podczas ich wspólnej wędrówki przez gęsty las. Osoby, które nastawią się na coś w rodzaju współczesnego hollywoodzkiego straszaka pewnie srogo się zawiodą. To samo zresztą może spotkać widzów celujących akurat w gore, bo ani jump scenek, ani wygenerowanych komputerowo maszkar, ani hektolitrów krwi i licznych scen śmierci i/lub tortur w „Mroku” nie zobaczymy. To po prostu klimatyczna, nieszafująca efektami specjalnymi (chociaż trochę ich jest i na szczęście komputer „nie przykładał do tego ręki”), wolno snuta opowieść podana w sposób w miarę emocjonalny, przy czym te emocje wzbudzają głównie tekst i atmosfera. Efekty specjalne jakąś rolę też w tym grają, ale zdecydowanie mniejszą od tych dwóch wspomnianych elementów omawianego filmu.

Justin P. Lange w swoim pełnometrażowym debiucie w mojej ocenie nie wznosi się na wyżyny współczesnej kinematografii grozy. „Mrok” nie był dla mnie jakimś wielkim odkryciem, horrorem, do którego zapałałabym dozgonną miłością, ale to jeszcze nie oznacza, że uważam ten obraz za niegodzien uwagi miłośników kina grozy. Ma on coś w sobie. Coś, co nie pozwalało mi ani na moment oderwać wzroku od ekranu, chociaż emocje których mi dostarczał do najsilniejszych nie należały. Takie ich natężenie jednak wystarczyło, żebym ze sceny na scenę coraz bardziej wsiąkała w tę historię. W tę, pod wieloma względami, zwyczajną opowieść o nie tak zwyczajnej przyjaźni dwóch osób po doprawdy strasznych przejściach. Polecam więc głównie tym fanom kina grozy, którzy pragną odskoczni od dynamicznych horrorów pełnych jump scenek i wydumanych efektów komputerowych, i dla których oryginalność czy różnego rodzaju komplikacje fabularne nie nie są wartościami nadrzędnymi. Klimat, prostota, doskonałe aktorstwo Nadii Alexander i Toby'ego Nicholsa, tak uwielbiana przez wielu fanów gatunku leśna sceneria i może nieszczególnie silne, ale i tak niosące tę historię emocje dostarczane zarówno w scenach rozgrywających się w umownej teraźniejszości, jak i w przeszłości co jakiś czas przywoływanej przez twórców w formie snów/wspomnień żywego trupa.

Za seans bardzo dziękuję