czwartek, 19 września 2024

„Butcher, Baker, Nightmare Maker” (1981)

 
Siedemnastoletni Billy Lynch od trzeciego roku życia, od śmierci rodziców w podejrzanym wypadku samochodowym, mieszka z nadopiekuńczą ciotką, Cheryl Roberts. Chłopak ma dużą szansę na uzyskanie stypendium sportowego na University of Denver, gdzie wybiera się też jego dziewczyna Julie Linden. Aby zatrzymać przy sobie siostrzeńca, panna Roberts zastawia pułapkę na serwisanta Phila Brody'ego. Kobieta wierzy, że upozorowanie ataku na tle seksualnym zmusi niewątpliwie troszczącego się o jej bezpieczeństwo Billy'ego do zmiany planów. Tymczasem jej wychowanek staje się jedynym świadkiem zabójstwa dokonanego przez rzekomo napadniętą ciotkę. Na domiar złego prowadzącego śledztwo detektywa Joe Carlsona nie przekonuje opowieść uczestników zdarzenia o zabójstwie w obronie koniecznej. Śledczy nie ma wątpliwości, że Cheryl Roberts chroni homoseksualnego siostrzeńca, sekretnego kochanka Brody'ego. Podczas gdy detektyw Carlson szuka dowodów na poparcie swojej tezy, stanowczo odrzucając wszystkie inne możliwości, oszalała z miłości ciocia Cheryl nie ustaje w wysiłkach, by na zawsze przywiązać do siebie nieświadomego zagrożenia, słodkiego Billy'ego.

Plakat filmu. „Butcher, Baker, Nightmare Maker” 1981, Royal American Pictures

Scenariusz „Butcher, Baker, Nightmare Maker” podobno powstał w oparciu o oryginalną historię Alana Jaya Glueckmana i Boona Collinsa, którzy tekst opracowali we współpracy ze Steve'em Breimerem (jako Stephen Breimer), głównym producentem filmu, ale parę miesięcy po jego premierze na amerykańskim rynku wydawniczym pojawiła się powieściowa (rozszerzona) wersja domniemanego uwspółcześnienia mitu o Edypie/wariacji na temat „Króla Edypa” Sofoklesa. Literacki utwór Josepha Burgo i Richarda Natale'ego będący albo adaptacją powieściową, albo faktyczną podstawą scenariusza nominowanego do Saturn Award niskobudżetowego horroru (właściwie świadome połączenie slashera z psychothrillerem) w zdecydowanej większości wyreżyserowanego przez Williama Ashera. Scenę otwierającą nakręcono pod kierownictwem Michaela Millera (m.in. „Street Girls” 1975, „Koszmar w Jackson County” 1976, „W krzywym zwierciadle: Zlot absolwentów” 1982), potem zwolnionego przez inwestorów pierwszego reżysera „Butcher, Baker, Nightmare Maker” (wtedy jeszcze realizowanego pod którymś z licznych roboczych tytułów: może „Mother's Dead”?), którzy uznali, że tempo produkcji jest zbyt wolne. Miller współpracował z Janem de Bontem, też niewymienionym w czołówce operatorem kamery (zachowany prolog filmu), późniejszym autorem zdjęć do choćby takich dzieł, jak „Czwarty człowiek” i „Nagi instynkt” Paula Verhoevena, „Cujo” Lewisa Teague i „Linia życia” Joela Schumachera oraz reżysera między innymi „Nawiedzonego” z 1999 roku, readaptacji (najpierw była ekranizacja z 1963 roku w wybitnej reżyserii Roberta Wise'a) kultowej powieści Shirley Jackson.

Oficjalna wersja jest taka, że Alan Jay Glueckman i Boon Collins opowieść o mocno zaburzonej cioteczce wymyślili pod wpływem „Co się zdarzyło Baby Jane?” Roberta Aldricha – tytułowy czarny charakter, genialne wcielenie Bette Davis (nominacja do Oscara) był inspiracją dla postaci Cheryl Roberts, która miała działać w konwencji slash. Z kolei współscenarzysta i producent „Butcher, Baker, Nightmare Maker”, Stephen Breimer, traktował to bardziej osobiście – w jakimś stopniu identyfikował się z Billym Lynchem, doskonale rozumiał (podzielał) jego ciekawość odnośnie biologicznych rodziców, ponieważ sam był adoptowanym dzieckiem. Zdjęcia główne odbyły się w Los Angeles – główną lokalizacją (dom Cheryl i Billy'ego) była zabytkowa posesja w Elysian Park w reprezentacyjnej dzielnicy w historycznym regionie miejskim Central Los Angeles. W 1981 roku (czerwiec i listopad) film miał bardzo ograniczoną dystrybucją kinową; pojedyncze pokazy w zaledwie kilku amerykańskich miastach pod bodaj jedyną zaakceptowaną przez producentów nazwą: „Butcher, Baker, Nightmare Maker” (w marcu 1982 roku pod tym tytułem został wyświetlony w Vancouver w kanadyjskiej prowincji Kolumbia Brytyjska). W każdym razie chodzą słuchy, że nie byli zadowoleni z późniejszego wydania filmu (w pierwszym kwartale 1982 lub 1983 roku; rozbieżność danych na stronach źródłowych) pod tytułem „Night Warning”. W 1987 roku British Board of Film Classification odmówiła tej niezupełnie paskudnej pozycji (sekcja druga niesławnej listy video nasties) certyfikatu wideo pt. „The Evil Protege”. Pierwszoplanową rolę żeńską, diaboliczną Cheryl Roberts, powierzono Susan Tyrrell. Wybór Stephena Breimera zachwyconego jej występem w „Zachłannym mieście” Johna Hustona, który natychmiast został zaakceptowany przez Alana Jaya Glueckmana - choć rola podobno została rozpisana niejako pod Patty Duke, zdobywczyni Oscara za drugoplanową kreację w „Cudotwórczyni” Arthura Penna - który miał wielką przyjemność poznać panią Tyrrell na planie „Forbidden Zone” Richarda Elfmana, nieżyjącą już aktorkę utrzymującą, że po raz pierwszy obejrzała „Butcher, Baker, Nightmare Maker” Williama Ashera dopiero w 2008 roku, ponieważ myślała, że film jest „okropny”, przyznała jednak, że zupełnie inaczej oceniła go (przypadł jej go gustu), gdy wreszcie zdecydowała się na seans. Seans horroru, który wywrze wpływ na Davida Gordona Greena dokładającego swoje cegiełki do uniwersum Michaela Myersa (jedna z inspiracji dla „Halloween. Ends” 2022). Początkowo najpoważniejszym, jeśli nie jedynym, kandydatem do roli nastoletniego Billy'ego Lyncha był Bill Paxton (fani kina grozy mogą go też kojarzyć chociażby z wydanymi później „Kostnicą” Howarda Avedisa, „Obcym – decydującym starciem” Jamesa Camerona, „Blisko ciemności” Kathryn Bigelow, „Martwym mózgiem” Adama Simona, „Włóczęgą” Chrisa Walasa czy „Ręką Boga” w jego własnej reżyserii), Stephen Breimer koniec końców postawił jednak na Jimmy'ego McNichola (Paxton dostał mniejszą rolę), młody talent z tej samej agencji aktorskiej (oczywiście w tamtym czasie), co Bo Svenson (mi.in. „Instynkt mordu” Vittorio Rambaldiego, „Ukąszenie” Federico Prosperiego, „Bramy piekieł 3: Diabelski podmuch” Jeffa Kwitny'ego), w dalszej kolejności obsadzony jako homofobiczny detektyw Joe Carlson. Natomiast „bitwę” (kulturalny casting) o rolę Julie Linden, dziewczyny głównego bohatera „Butcher, Baker, Nightmare Maker” wygrała Julia Duffy, ponoć pokonując między innymi Daryl Hannah i Ally Sheedy. A sierżanta Cooka, mądrze nieposłusznego podwładnego detektywa Carlsona, wykreował Britt Leach, który z Billem Paxtonem ponownie spotka się na planie „Weird Science” (pol. „Dziewczyna z komputera”) Johna Hughesa.

Plakat filmu. „Night Warning” 1981, Royal American Pictures

Mocno trzymająca w napięciu opowieści o maniakalnej ciotce z Flagstaff w stanie Arizona. Cheryl Roberts (widowiskowe wcielenie - zwłaszcza popis mimiczny - Susan Tyrrell) nie od razu była tak oczywistym czarnych charakterem; w pierwszych wersjach scenariusza przez dłuższy czas podawano w wątpliwość jej mordercze zapędy, a przynajmniej starano się utrzymać w tajemnicy tożsamość czołowej postaci negatywnej, ale po wypróbowaniu mniej zagadkowego podejścia do – zaryzykuję ewentualną niepoprawność polityczną - szalonej starej panny, autorzy scenariusza „wielu imion” stwierdzili, że ta zmiana znacznie podniosła dramaturgię. Czysty suspens. W prologu (wspominanym już pominiętym w czołówce wkładzie Michaela Millera i Jana de Bonta) widzimy zanoszącego się płaczem malca w ramionach rozanielonej ciotki, żegnającej się z rodzicami trzylatka, którzy mają odebrać go za parę dni, po zakończeniu wizyty u krewnej. Niestety, daleko nie ujadą – awaria hamulców, zawrotna prędkość na krętej drodze (pustynne wzgórza) i tragiczny finał z ciężarówką przewożącą drewno (więcej informacji o zagrożeniach związanych z takimi pojazdami - takim ładunkiem - znajdziecie w „Oszukać przeznaczenie 2” Davida R. Ellisa). Śmiertelne nadzianie, zgniatanie, spadanie i obowiązkowy wybuch. Osieroconego chłopca ponownie spotkamy w przededniu jego siedemnastych urodzin. Billy Lynch (świetny Jimmy McNichol) jest największą gwiazdą szkolnej drużyny koszykarskiej, pupilkiem, czy jak kto woli nieskrywaną dumą, trenera Toma Landersa (przyzwoity występ Steve'a Eastina; m.in. „Koszmar z ulicy Wiązów 2: Zemsta Freddy'ego” Jacka Sholdera, „Płytko pod ziemią” Sheldona Wilsona, „Kiedy dzwoni nieznajomy” Simona Westa) i przede wszystkim oczkiem w głowie cioci Cheryl. Szczególna więź rodzinna, dla której poważnym zagrożeniem są studenckie plany nastolatka. W każdym razie tak to widzi długoletnia opiekunka prawna Billy'ego... i prędzej zabije niż uwikła się w związek na odległość. Zaborcza miłość wymaga czegoś więcej od rozmów telefonicznych i sporadycznych odwiedzin młodzieńca mieszkającego w innym stanie. Cheryl podejrzewa, że to zły wpływ „tej dziwki”, jego tak zwanej dziewczyny – namówiła biednego Billy'ego do studiowania na jej wymarzonej uczelni. Julie Linden już została przyjęta na Uniwersytet w Denver, jej nietypowa konkurentka zamierza jednak odciąć jedyną dostępną drogę siostrzeńca do tej „przeklętej” uczelni. Wszystkie chwyty dozwolone – włącznie z zabijaniem bliźnich, bo dla niej to nie pierwszyzna (finał sceny otwierającej; zatrzymana w wymownym, także za sprawą akompaniamentu muzycznego, kadrze)? - panna Roberts ufa jednak, że jej ukochany pójdzie po rozum do głowy, gdy przyłapie gwałciciela na gorącym, obleśnym uczynku. Nie żeby ustawiała się do niej kolejka gwałcicieli, ale zawsze można wrobić pierwszego lepszego tępego osiłka. Niech będzie ten serwisant, który kiedyś już ją odwiedził, fachowiec od siedmiu boleści (bo chyba taką opinię ma o nim ta konkretna klientka), pewnie mający niemałe doświadczenie w dogadzaniu sporo starszym sfrustrowanym gospodyniom domowym. Czy Cheryl uwzględniała narobienie takiego bałaganu we własnej kuchni, czy zaplanowała zabójstwo Phila Brody'ego? Skoro siostrzeniec miał być świadkiem „jej krzywdy”, to raczej nie przewidywała śmierci wrabianego serwisanta albo w duchu liczyła na morderczy szał zwykle spokojnego chłopca. Z natury łagodnego? Tak czy inaczej, nie wszystko toczy się po myśli zakochanej bez pamięci mieszkanki malowniczej dzielnicy we Flagstaff (w rzeczywistości w Los Angeles), ewentualnie przedmieścia ze wścibską sąsiadką, fałszywie zachwalającą konfitury damy z prywatną kapliczką. UWAGA SPOILER Sekretny pokój na zagraconym strychu, który przypomniał mi „Psychozę” Alfreda Hitchcocka, a potem pomyślałam o „Kwiatach na poddaszu” V.C. Andrews... i dmuchanych sex lalkach. Tą dziwną drogą skojarzeń dotarłam do wątku nekrofilskiego, KONIEC SPOILERA który zapewne nie przewijał się w rozmowach „biografów” tak cnotliwej, dystyngowanej kobiety, jak Cheryl Roberts;) „Butcher, Baker, Nightmare, Maker” Williama Ashera jest jednym z pierwszych filmowych znalezisk (z cyklu „odkrycia krytyków, badaczy kina i innych znawców”) z pozytywnie przedstawionym gejem. Mowa o mentorze Billy'ego Lyncha, niektórzy jednak zwrócili też uwagę na prawość innego homoseksualisty, „zboczeńca, dewianta” według detektywa Joe Carlsona, niebezpiecznie zafiksowanego na niewinnym nastolatku. Ciotka Cheryl w tej jednej kwestii zgadza się z detektywem Carlsonem - „homoseksualiści są bardzo, bardzo chorzy!”, wrzeszczy seryjna morderczyni z potencjalnymi skłonnościami kazirodczymi. Swoją drogą, myślę, że Cheryl Roberts mogłaby się zaprzyjaźnić nie tylko z Baby Jane Hudson, ale też z Beverly Sutphin z satyrycznego dreszczowca Johna Watersa w Polsce dystrybuowanego pod zmyślnym tytułem „W czym mamy problem?”. Witamy w klubie żeńskich pomyleńców:) Chcę przez to powiedzieć, że Cheryl Roberts (i spółka) zapewniła mi moc wrażeń nie tylko w spektakularnym finale. Jeden z najlepszych slasherowych kawałków, jakie w życiu widziałam. Wprawdzie niezbyt krwawy, ale diablo klimatyczny. UWAGA SPOILER Syndrom (ożywionej później) Annie Wilkes, to znaczy elektryzująca historia pewnego zniewolenia, emocjonujące pościgi i podchody (też sąsiedzka inwigilacja), zażarta bitwa z odwróconym modelem postaci. Tradycyjny „pomocny chłopak” głównej bohaterki w „The Butcher, Baker, Nightmare Maker” został wymieniony na „pomocną dziewczynę”, a zamiast final girl jest final boy KONIEC SPOILERA.

Moje wielkie odkrycie towarzyskie. Wieczorny psychokompan, poza prologiem, stworzony pod dyrekcją artystyczną Williama Ashera, nieżyjącego już amerykańskiego filmowca realizującego się głównie w telewizji (uważany za jednego z najpłodniejszych reżyserów telewizyjnych). „Butcher, Baker, Nightmare Maker” aka „Night Warning” to wyborna mieszanka thrillera psycho(pato)logicznego ze slasherem, a przynajmniej ja lepszego smaku wymarzyć sobie nie mogłam. No dobrze, mogłam, nie nastawiałam się jednak na tak wyrafinowane danie. Tak wykwintny film grozy;) Dla mnie bomba.

wtorek, 17 września 2024

„Here After” (2024)

 
Pochodząca ze Stanów Zjednoczonych nauczycielka w katolickiej szkole we Włoszech, rozwódka Claire jest szczęśliwą mamą uzdolnionej muzycznie nastoletniej Robin, która przed laty straciła głos. Dziewczyna utrzymuje kontakt ze swoim ojcem Lucą, macochą i przyrodnim bratem, ale najchętniej spędza czas z matką, instynktownie wyczuwając nadrzędną potrzebę troskliwej rodzicielki. Tak mocno przywiązanej do nieubłaganie dorastającej córki, że niemogącej znieść myśli o jej nieuniknionej wyprowadzce. Robin jest na najlepszej drodze do zostania sławną pianistką, ale jej świetlaną przyszłość może przekreślić wypadek drogowy. Nieodwracalne skutki przeżycia śmierci klinicznej. Diametralna zmiana osobowości dostrzegana jedynie przez straumatyzowaną matkę. Kobietę doszukującą się nadnaturalnego zagrożenia we własnym dziecku, zamiast spojrzeć w głąb siebie i pozbyć się poczucia winy niszczącego wspaniałą relację z córką?

Plakat filmu. „Here After” 2024, Artina Films, ClaRo Productions, Fenix Entertainment

Pełnometrażowy debiut reżyserski Roberta Salerno, współproducenta między innymi „Musimy porozmawiać o Kevinie” Lynne Ramsay, thrillera psychologicznego opartego na wstrząsającej powieści Lionel Shriver, „Zwierząt nocy” Toma Forda, adaptacji/ekranizacji powieści Austina Wrighta, „Może pora z tym skończyć” Charliego Kaufmana na kanwie genialnego utworu Iaina Reida i „Uśmiechnij się”, głośnego horroru nadprzyrodzonego Parkera Finna. Supernatural thriller na podstawie scenariusza Sarah Conradt (m.in. „Instynkt” Benoîta Delhomme'a), który ujął aspirującego reżysera zrozumieniem psychologicznych mechanizmów autodestrukcyjnych, dojrzałymi przemyśleniami na temat poczucia winy i stłumionych uczyć, problemów nader bliskich wielu ludziom. Salerno wprawdzie nie był pewien, czy swoją reżyserką karierę (nie licząc shorta z 2016 roku pt. „Incubus”) powinien zaczynać od tak „niezwykle ambitnej historii”, czy scenariusz pani Conradt go nie przerośnie, ale pragnienie wypuszczenia w świat tej potencjalnie oczyszczającej opowieści było silniejsze od wątpliwości, od niewiary we własne możliwości.

Amerykańsko-włoska produkcja niewysokobudżetowa, świadome połączenie przynajmniej trzech gatunków filmowych (thriller, dramat, horror), mała zabawa w gruncie rzeczy początkującego reżysera tradycyjnymi elementami nieprzesadnie odległych od siebie światów przedstawionych. Robertowi Salerno nie zależało na stworzeniu rasowego przedstawiciela horroru nadnaturalnego – wolałby, żeby „Here After” był odbierany jako supernatural psychological thriller, ewentualnie dramat rodzinny w atmosferze nadprzyrodzonej. Akcja toczy się we Włoszech, ojczyźnie byłego męża Amerykanki pracującej w żeńskiej szkole podstawowej i średniej prowadzonej przez siostry zakonne, postaci prowadzącej imieniem Claire, w którą w doskonałym stylu wcieliła się Connie Britton (m.in. „Koszmar z ulicy Wiązów” Samuela Bayera, „American Horror Story” Ryana Murphy'ego i Brada Falchuka, „Obiecująca. Młoda. Kobieta.” Emerald Fennell, „Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie” Mike'a Barkera). Po raz pierwszy spotykamy ją na fortepianowym recitalu nastoletniej córki, przez większość życia niekomunikującej się werbalnie, posługującej się językiem migowym empatycznej Robin (intensywny występ Frei Hannan-Mills). Kameralnym koncercie, na który ojciec młodej pianistki przybył mocno spóźniony. Luca, jego młoda żona Adriana i ich kilkuletni syn Marco niewątpliwie nie są mile widziani przez wspierającą matkę nastoletniej gwiazdy wieczoru, Claire ma jednak wprawę w robieniu dobrej miny do złej gry. Ukrywaniu irytacji nawet wtedy, gdy Luca zgrywa idealnego tatusia, gdy podejmuje decyzje dotyczące ich dziecka bez wcześniejszej konsultacji ze zdecydowanie bardziej zaangażowanym rodzicem. Ważna rozmowa o Robin za plecami osoby, która najbardziej się o nią troszczy? Tak czy inaczej, Claire czuje się pominięta, nie zamierza jednak korzystać ze swoistego koła ratunkowego podsuniętego przez niedającą się zwieść nastolatkę. Po odrzuceniu propozycji wystosowanej przez dawną miłość - z grzeczności albo litości zaproszona na rodzinną kolację - Claire namawia ewidentnie rozdartą córkę do świętowania sukcesu z ojcem, macochą i przyrodnim bratem. Incydent niby nieistotny, zwyczajne spotkanie po niezwyczajnym występie. Niebiańska muzyka nie tylko w prologu – poruszająca ścieżka dźwiękowa Fabrizio Mancinelliego, z największą mocą wybrzmiewająca w połączeniu z naturalnym pięknem uwiecznionym na zdjęciach powstałych pod kierownictwem Bartosza Nalazeka (zachód słońca nad włoskim miastem) i potężnym ładunkiem emocjonalnym spuszczonym w dalszej partii scenariusza „Here After”. Wstęp do tej filmowej rozprawy o straszliwych wyrzutach sumienia w gruncie rzeczy miał nastroić odbiorców na opowieść o matce przedkładającej dobro dziecka nad własne. Mylnie postrzegany komfort emocjonalny Robin? Czy aby dobrostan psychiczny dzieci i młodzieży nie jest zależny od dobrostanu psychicznego ich opiekunów? Czy to opowieść o wewnętrznych demonach rodzica w zasadniczym stopniu wpływających na egzystencję dziecka zmęczonego udawaniem, czy opowieść o najprawdziwszym demonie, duchu lub innej istocie z zaświatów, która wzięła w posiadanie ciało nastolatki (nierekordowo) długo przebywającej Po Tamtej Stronie?

Plakat filmu. „Here After” 2024, Artina Films, ClaRo Productions, Fenix Entertainment

Skrzyżowanie „Linii życia” Joela Schumachera z „Egzorcystą” Williama Friedkina i „Sierocińcem” Juana Antonio Bayony? To pewnie nielekka przesada, ale „Here After” Roberta Salerno mierzy się jeśli nie z identycznymi, to na pewno podobnymi tematami, tajemnicami życia i śmierci. Wymodlone zmartwychwstanie jedynego dziecka, medyczny cud we włoskim szpitalu po zakończeniu walki o życie nastoletniej dziewczyny. Rzekomo nieudana reanimacja Robin albo ingerencja jakiejś wyższej siły. Dwudziestominutowy stan śmierci klinicznej i błyskawiczna regeneracja z odzyskaną zdolnością mowy. Lekarze obawiali się nieodwracalnych uszkodzeń mózgu, ale wygląda na to, że wstrząs raczej zwolnił zagadkową blokadę w mózgu młodej pacjentki z magiczną(?) srebrną bransoletką. Mutyzm Robin dotknięty amnezją. Pierwszy alarmujący sygnał rozlega się niedługo po wypisaniu dziewczyny ze szpitala – bolesne wspomnienie niejednokrotnie uruchamiane przez dotyk. Przerażający kontakt z niesłodko śpiącą (warczącą), szczęśliwie odzyskaną córką. Łatwo się domyślić, co najbardziej dręczy naszą zdestabilizowaną psychicznie, godną najwyższego współczucia, ale niekoniecznie maksymalnego zaufania, przewodniczkę po nienachalnie złowrogim świecie przedstawionym w „Here After”. Łatwo się domyślić, jakie demony prześladują... znienawidzoną matkę? Przebudzenie osobowości sadystycznej czy demoniczne/duchowe opętanie? Okrucieństwo nastoletniej córki czy przekroczenie granicy wytrzymałości psychicznej rodzicielki spełniającej oczekiwania społeczne. Komfort innych ważniejszy od własnego. Uśmiechaj się, gdy serce krwawi. Nie obarczaj innych swoimi problemami, nie psuj ludziom humoru, mów o przyjemnych rzeczach albo nie odzywaj się wcale. Chwal się utalentowanym dzieckiem i innymi, choćby najdrobniejszymi, sukcesami także zawodowymi, przytaczaj zabawne anegdotki z pracy lub zanudź towarzystwo szczegółowym sprawozdaniem z typowego dnia perfekcyjnej gospodyni domowej. A najważniejsze? Wymarz to, zapomnij! Wygumkuj najcenniejsze wspomnienia, żeby innym było lżej. „Żony ze Stepford” Iry Levina, „Inwazja porywaczy ciał” Jacka Finneya, masowa produkcja robotów z szerokimi uśmiechami i smutnymi oczami. Przytłaczająca presja społeczna, życie w zakłamaniu zgodnie z obowiązującymi normami, ale wbrew sobie. Przyzwyczajanie się do bólu zamiast leczenia. Regularne faszerowanie „prochami rozweselającymi” - farmakologiczne wsparcie dla największych malkontentów, najmniej zaradnych i najmocniej doświadczonych przez los - życie na autopilocie z nieustępującym wstrętem do samej/samego siebie. Wewnętrzne samobiczowanie. Kara dożywotniego cierpienia realizowana odpowiedzialnie, bo nie na widoku. Antyteza walki z traumą. Zadomowienie się w studni rozpaczy, uwięzienie w poczuciu niesprawiedliwości, w niesłabnącym przekonaniu, że zasłużyło się na nieporównywalnie gorszy los i naiwnej wierze w niezawodność parasolu ochronnego roztoczonego nad bliskimi. Milczenie nie zawsze jest złotem, czasami to najgorszy wybór z możliwych. Czołowa postać „Here After” Roberta Salerno zacznie to sobie uświadamiać dopiero po hipotetycznej utracie najukochańszej istoty. Zniknęła życzliwa Robin, a pojawiło się złośliwe stworzenie z obsesją na punkcie śmierci. Podmieniec czerpiący satysfakcję z męki jedynej wtajemniczonej w jego niecny plan? Trupio blada nastolatka z podkrążonymi oczami tocząca pianę, tj. ślinę z ust w kościele (Damien Thorn się kłania), znęcająca się nad zwierzętami i małymi dziewczynkami, ale najbardziej zainteresowana nauczycielką z kompromitującymi halucynacjami(?) - ciekawe zdarzenie z wierszami zebranymi od uczennic, wybuch na oczach siostry przełożonej w reakcji na wielce niestosowne słowa. Myślę, że na wyróżnienie zasługuje też „wypadek” na basenie, dramatyczny moment z frapującym finałem. Ale cyfrowe demonizowanie twarzy podejrzanej dziewczyny (nemezis z zaświatów?) to już mogli sobie odpuścić – tandetna, obróbka komputerowa, tyle dobrze, że incydentalna. Nie chcę przechwalić tego kameralnego dziełka, bo mimo wszystko mam mały niedosyt - przydałoby się trochę więcej kulminacji napięcia z teoretycznym udziałem opętanej nastolatki lub po prostu rozbudowanie toksycznej relacji zdesperowanej matki i buntującej się córki – ale w moim poczuciu to dość sprawna żonglerka emocjami. Niepowierzchowne i niebanalne podejście do tematów wielokrotnie wałkowanych w kinie grozy (nieprzepracowana trauma, zżerające od środka poczucie winy, nieutulony żal), nietoporne połączenie różnych konwencji filmowych w tonacji odpowiednio uduchowionej. Trzyma w napięciu i wzrusza do łez.

W pułapce sumienia. Niepospieszny dreszczowiec przypominający, że jesteśmy tylko ludźmi. Nie maszynami, bogami ani prorokami. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć każdej katastrofy, zapobiec wszelkim tragediom. Zawsze będziemy się potykać i błądzić, ważne jednak byśmy po drodze nie zgubili siebie i opanowali trudną sztukę wybaczania sobie. „Here After” Roberta Salerno to ponura historia rodzinna z pokrzepiającym światełkiem w przygnębiająco długim tunelu. Piekle wspomnieniami wybrukowanym. Życiowa opowieść ze szczyptą nadprzyrodzonego. Polecam sympatykom umiarkowanie mrocznego minimalistycznego kina gatunkowego.

niedziela, 15 września 2024

„Beetlejuice Beetlejuice” (2024)

 
Lydia Deetz, gospodyni talk-show o zjawiskach nadprzyrodzonych, podczas nagrywania odcinka wśród publiczności zgromadzonej w studiu przez sekundy widzi złośliwego ducha, bioegzorcystę Beetlejuice'a, który przed trzydziestoma sześcioma laty nawiedził już nawiedzoną posiadłość w Winter River w stanie Connecticut, zakupioną przez jej ojca Charlesa i macochę Delię. Tego samego dnia Lydia otrzymuje informację o makabrycznej śmierci w rodzinie i podejmuje bezskuteczne próby skontaktowania się ze swoją obrażoną nastoletnią córką Astrid, przebywającą w żeńskiej szkole z internatem. Dziewczyna uważa matkę za oszustkę zwodzącą ludzi rzekomymi zdolnościami mediumicznymi, obwinia za prześladowania ze strony rówieśników i prawdopodobnie bezpowrotną stratę ukochanego ojca. Inicjatywę przejmuje ekscentryczna artystka Delia, której udaje się zorganizować godną ceremonię pogrzebową na terenie jednej z najbardziej znanych nawiedzonych posiadłości, od dekad będącej w posiadaniu rodu Deetzów. Przedstawicielki trzech pokoleń rodziny powszechnie kojarzonej z nadprzyrodzonymi przygodami zbierają się w domu pełnym wspomnień i pułapek zastawionych przez demonicznego Beetlejuice'a, ściganego przez bezwzględną kobietę z kawałków, pilnie poszukiwaną przez policję z zaświatów.

Plakat filmu. „Beetlejuice Beetlejuice 2024, Warner Bros., French Film Company, Plan B Entertainment

Pierwsze scenariusze sequela kasowego filmu Tima Burtona z 1988 roku, dark fantasy and comedy „Beetlejuice” (pol. „Sok z żuka”) ze stajni The Geffen Film Company, zamówiono już w 1990 roku. Jeden przygotował Warren Skaaren, współscenarzysta kultowej opowieści o przyjaźni nastoletniej śmiertelniczki w czerni z parą duchów, a do napisania drugiego Burton osobiście zatrudnił Jonathana Gemsa, który miał rozwinąć jego hawajską koncepcję. Reżyserowi „Soku z żuka” chodziło po głowie zwariowane połączenie filmu plażowego z niemieckim ekspresjonizmem w uniwersum szalonego bioegzorcysty (tytuł roboczy: „Beetlejuice Goes Hawaiian”) - tej historii nie udało się zrealizować, ale w 1996 roku wypuszczono inny owoc ich współpracy, kosmiczną komedię „Mars Attacks!” (pol. „Marsjanie atakują!”). W 1993 roku imperium Warner Bros. wystosowało prośbę do Kevina Smitha - późniejszego twórcy między innymi „Czerwonego stanu” (2011), „Kła” (2014) i jednego segmentu (short pt. „Halloween”) w antologii grozy „Holidays” (2016), ale wówczas kojarzonego z filmami komediowymi - przerobienie scenariusza „Beetlejuice Goes Hawaiian”. Smith odmówił, gdyż bardziej pociągała go możliwość dołożenia cegiełki do Superman Franchise, a w 1997 roku autor „Beetlejuice Goes Hawaiian”, Jonathan Gems, ogłosił, że prawa do tego tekstu posiada firma The Geffen Film Company i wyraził podejrzenie graniczące z pewnością, że rzeczony scenariusz nigdy nie zostanie zrealizowany.

We wrześniu 2011 roku w producencką (ostatecznie jeden z producentów wykonawczych) we współpracę z amerykańskim przedsiębiorstwem/globalnym koncernem medialno-rozrywkowym Warner Bros. Entertainment, Inc., w ramach operacji „Beetlejuice 2”, wszedł Seth Grahame-Smith (m.in. uwolnione w 2012 roku „Mroczne cienie” Tima Burtona i przedsięwzięcie, w które reżyser „Soku żuka” też był zaangażowany: „Abraham Lincoln: Łowca wampirów” Timura Bekmambetova), który w przestrzeni publicznej zarzekał się, że „wolałby umrzeć, niż zniszczyć dziedzictwo i pamięć pierwszego filmu” z czołowym skandalistą świata duchów, że nie przyłoży ręki do czegoś, co nie okazuje należytego szacunku kultowej produkcji z lat 80. XX wieku z popisową kreacją Michaela Keatona. Zarys fabuły Grahame-Smith przygotował do spółki z Alfredem Goughem i Milesem Millarem, współscenarzystami przebojowego serialu Tima Burtona pt. „Wednesday”. W 2015 roku na łamach „Entertainment Weekly” pojawiło się oświadczenie Setha Grahame-Smitha o owocnym zakończeniu pracy nad scenariuszem sequela „Beetlejuice” - autorami którego są Alfred Gough i Miles Millar - a w kwietniu 2019 roku firma Warnes Bros. poinformowała opinię publiczną o zawieszeniu projektu. Ostatnia reaktywacja misji „Beetlejuice 2” - reżyser rozważał tytuł „Beetlejuice A.D. 2024” w nawiązaniu do jednego ze swoich ulubionych horrorów, „Draculi A.D. 1972” Alana Gibsona, ale koniec końców film otrzymał nazwę „Beetlejuice Beetlejuice) – nastąpiła w lutym 2022 roku, wraz z ujawnieniem producenckiego sojuszu z Plan B Entertainment, Inc., tj. współpraca Warner Bros. z firmą założoną przez Brada Pitta, Jennifer Aniston i Brada Greya na rzecz „Sok z żuka: trzydzieści sześć lat później”. W tym miejscu wypada wspomnieć, że czas akcji „Beetlejuice Beetlejuice” to rzecz względna:) - w grę wchodzi zarówno rok 2024, jak 2018, przy czym z wypowiedzi twórców (a przynajmniej Setha Grahame-Smitha) wynika, że historia miała się toczyć w roku uwolnienia kontynuacji „Soku z żuka” 1988. Zdjęcia główne do „Beetlejuice Beetlejuice” Tima Burtona ruszyły w maju 2023 roku w angielskim hrabstwie Hertfordshire i w amerykańskim stanie Vermont, a w lipcu produkcja została zawieszona z powodu strajku SAG-AFTRA. Prace na planie wznowiono w listopadzie 2023 w stanie Massachusetts na dwa tygodnie – faza produkcji została sfinalizowana w tym samym miesiącu, ale już w stanie Vermont. Budżet „Beetlejuice Beetlejuice” oszacowano na sto milionów dolarów; inwestycja z nawiązką zwróciła się już w pierwszym tygodniu dystrybucji na arenie krajowej (tj. krajowych, bo mówimy o produkcji amerykańsko-francuskiej; partnerstwo z French Film Company) i międzynarodowej. Światowa premiera hipotetycznej sentymentalnej podróży dla długoletnich fanów oryginalnego „Soku z żuka” odbyła się w sierpniu 2024 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, a szeroko zakrojona dystrybucja (Warner Bros. Pictures) kinowa ruszyła już w kolejnym miesiącu. I świat znowu oszalał na punkcie niepoprawnego politycznie ducha-egzorcysty, wypędzającego żywych z przymusowych siedzib dawno i niedawno zmarzłych (sic!)? Nie wiem, czy można tak to określić, ale generalnie rzecz biorąc obraz spotkał się z pozytywnym przyjęciem, także amerykańskich (polskich niekoniecznie) krytyków.

Plakat filmu. „Beetlejuice Beetlejuice 2024, Warner Bros., French Film Company, Plan B Entertainment

Przez lata przymiarek do sequela „Soku z żuka” Tima Burtona odtwórczyni widzącej duchy dziewczyny w czerni z Polaroidem, Winona Ryder, niezmiennie deklarowała gotowość ponownego wcielenia się w ukochaną postać Lydii Deetz, zastrzegała jednak, że jej ostateczna decyzja w tej ewentualnej sprawie będzie uzależniona od powrotu Michaela Keatona w roli Beetlejuice'a/Betelgeuse'a i zaangażowania reżysera pierwszej części dowcipnej ghost story (odwrotna opowieść o nawiedzonym domu; odwrócenie konwencji) z drugiej połowy lat 80. XX wieku. Zmagań Barbary i Adama Maitlandów (Alec Baldwin i Geena Davis) z kłopotliwymi śmiertelnikami i jeszcze gorszym bioegzorcystą z ich nowego świata. Tych pierwszych nie zaproszono na pokład „Beetlejuice Beetlejuice” chyba tylko dlatego, że się zestarzeli - brano pod uwagę „cyfrowe odmłodzenie” aktorów, po przemyśleniu sprawy uznano jednak, że bezpieczniej będzie podeprzeć się luką prawną w zaświatach i zostawić już Maitlandów w spokoju – a jeśli tak było, to ta zasada nie obowiązywała w przypadku Michaela Keatona. Nieobecność Aleca Baldwina i Geeny Davis fani „Soku z żuka” mogli jeszcze wybaczyć, ale zatrudnienie innego aktora do roli Beetlejuice'a to już byłoby nazbyt śmiałe, żeby nie powiedzieć bezczelne, „igranie z ogniem”. Tym bardziej, że pan Keaton od dawna był gotowy na powrót do paskudnego nie-ciała Beetlejuice'a. W mojej ocenie charakteryzatorzy stanęli na wysokości zadania; nie zauważyłam odbicia nieubłaganego upływu czasu na ślicznej buźce bioegzorcysty, który albo przegapił zmianę w dyskursie publicznym w tak zwanym świecie zachodnim (political correctness), albo ma ją głęboko w nosie. Uff, jednak nie wyparzyli języka w najlepszym razie drugoplanowej postaci sequela naszpikowanego nawiązaniami do ponadczasowego poprzednika. Filmu bardziej wyluzowanego, a przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że „Beetlejuice Beetlejuice” to siłowa próba przywołania swobody wprost emanującej z „Beetlejuice”. Bijącej z ekranu, ale z publicznych wypowiedzi choćby Michaela Keatona można wywnioskować, że na planach zdjęciowych sytuacja, z jego perspektywy, była odwrotna; że swobodniejsza atmosfera panowała na planie dwójki. Rolę Delii Deetz ponownie powierzono Catherine O'Harze, ale zaryzykuję przypuszczenie, że współpraca z wpisanym do krajowej bazy danych przestępców seksualnych Departamentu Sprawiedliwości amerykańskiego stanu Kalifornia, Jeffreyem Jonesem (Charles Deetz z „Soku z żuka”) nikomu się nie uśmiechała i dlatego właśnie odwołano się do największego koszmaru sennego, jaki w życiu nawiedził Tima Burtona. UWAGA SPOILER Jeździec bez głowy i konia. W odczuciu Burtona najbardziej przerażająca śmierć - w paszczy rekina - pokazana w „rozdziale” stop motion (animacja poklatkowa) KONIEC SPOILERA. Z nowych postaci w moim poczuciu najlepiej rokowała Delores, pozszywana femme fatale (narzeczona potwora Frankensteina z fałszywego horroru Mario Bavy; właściwie hołd - niejedyny w tym świecie przedstawionym - dla jego twórczości w formie czarno-białej retrospektywy Beetlejuice'a), w którą w niezaskakująco bezbłędnym stylu wcieliła się Monica Bellucci. Obiecujący wątek, który niestety zagubił się w meandrach rodzinnych, miłosnych (czytaj: młodzieńcze zauroczenie UWAGA SPOILER z zaskakującym zwrotem akcji, makabryczną historią, która przywiodła mi na myśl „Amityville Horror” Jaya Ansona KONIEC SPOILERA oraz stara obsesja Beetlejuice'a, marzenie o ożenku wiadomo z kim) i nazwijmy to wątku dochodzeniowo-śledczym reprezentowanym przez Willema Defoe (z całym szacunkiem dla gry tego pana, ta krótka opowieść o „nieumarłych policjantach” ździebko mnie zmęczyła; wiało nudą). Przyznaję, że spore nadzieje wiązałam z nastoletnią Jenną Ortegą (i się nie zawiodłam), która ponoć wygrała z Chloë Grace Moretz, ponieważ Tim Burton dostrzegł w tytułowej postaci swojego hitowego serialu („Wednesday”) to, co swego czasu wypatrzył w Winonie Ryder – to magiczne Coś – idealnie pasowała mu więc na córkę Lydii Deetz. Sceptyczną Astrid, która mimo faux pas (tak, tak, wina scenarzystów) z Marią Skłodowską-Curie rzekomo pochodzącą z Francji (błąd skorygowany w dubbingowanej wersji udostępnionej w polskich kinach) wyrasta na przedstawicielkę środowiska naukowego, a przynajmniej poznajemy ją jako oczytaną nastolatkę ze szczególną słabością do nauk ścisłych, która w szkole obrywa za niepoważną karierę matki. W przekonaniu Astrid gospodyni „Ghost House”, talk-show produkowanego przez śliskiego Rory'ego (niezły występ Justina Theroux), któremu najwyraźniej wydaje się, że może zająć miejsce nieodżałowanego biologicznego ojca jedynej córki medium z Winter River. Zdaniem Astrid obrzydliwej szarlatanki, która nie ma najmniejszej ochoty na spędzanie czasu z własnym dzieckiem. A w rzeczywistości Lydia oddałaby wszystko za pojednanie z córką, wykorzystała każdy możliwy sposób na przebicie muru, jakim otoczyła się Astrid po najpewniej śmiertelnym wypadku ojca. Łatwo się domyślić – o tyle, o ile – jak rozwinie się ta historia, niemniej z dużym zainteresowaniem przyglądałam się relacji straumatyzowanej kobiety z szóstym zmysłem (walka z demonem przeszłości) i naburmuszonej nastolatki. Intensywny duet dowcipnie wspierany przez nestorkę rodu Deetz. Muszę też pochwalić efekty specjalne – szczególne wyróżnienie dla bardzo niegrzecznego szkraba, domniemanego ukłonu w stronę „A jednak żyje” Larry'ego Cohena; miłośnikom kina grozy pewnie też nie umknie chociażby ewidentny hołd dla „Carrie” Briana De Palmy i potencjalny hołd dla „Psychozy” Alfreda Hitchcocka – zwłaszcza że mentalnie przygotowałam się na odejście od czarodziejskiego kiczu wprost wylewającego się z „Soku z żuka” (1988), na zdecydowanie większe (tzn. mocniej rzucające się w oczy) „wsparcie cyfrowe”, a tu proszę zaproszono nawet królową przepięknej tandety z dziwnej pustyni, nie wspominając już o pomniejszych „żołnierzach campu”.

To mogła być jedna z najbardziej spektakularnych katastrof w historii kinematografii, ale Tim Burton nie wykorzystał tej szansy:) Jeśli już, to spełniło się drugie proroctwo krążące w przestrzeni publicznej, optymistyczne przewidywania ludzi (poprawcie mnie, jeśli się mylę) nieobdarzonych zdolnościami parapsychicznymi: „teoria wielkiego sukcesu nie tylko komercyjnego”. A ja mam ambiwalentny stosunek do filmu „Beetlejuice Beetlejuice”, sequela mojej ulubionej pozycji z filmografii Tima Burtona. Może bawiłabym się lepiej, gdyby seans trwał dłużej, ewentualnie gdyby zrezygnowano z jednego czy dwóch wątków na rzecz rozwinięcia pozostałych? A może za dużo sobie obiecywałam po tym, bądź co bądź, nie najgorszym powrocie do słynnego popkulturowego świata.

piątek, 13 września 2024

Dawid Kain „Zaplecza”

 
Sześcioletni Dawid z podkrakowskiej miejscowości Niepotrzebinia wybiera się z matką do galerii handlowej w stolicy województwa małopolskiego. Zakupy się przeciągają, a straszliwie znudzony chłopiec w końcu zaczyna dokazywać. I nagle wpada do przerażająco obcego miejsca, na Zaplecza rzeczywistości, gdzie jego młody umysł zostaje roztrzaskany przez pełzający koszmar. Przypadkiem znajduje drogę powrotną do swojego świata, ale odtąd jego życie będzie naznaczone paraliżującym strachem, obezwładniającą niepewnością, apatią i niecierpliwym wyczekiwaniem końca własnego istnienia. Boleśnie samotnej egzystencji z nieznośną wiedzą o wszechświecie. Zły los odwróci się od Dawida w dwudziestym czwartym roku życia... ale tylko na chwilę. Po paru tygodniach bezbrzeżnego szczęścia zwykle nienawiązującego trwałych relacji, straumatyzowanego introwertyka, Zaplecza uderzą ze zdwojoną siłą.

Okładka książki. „Zaplecza”, Vesper 2024

Jeden z czołowych polskich przedstawicieli literackiego neosurrealizmu (bizarro fiction) zaprasza za kulisy rzeczywiści. Urodzony w Kolonii w Niemczech w 1981 prozaik, poeta, scenarzysta, tłumacz i eseista najbardziej znany jako Dawid Kain (pseudonim artystyczny Marcina Kiszeli), często współpracujący z inną gwiazdą polskiej sceny bizarro, Kazimierzem Kyrczem Jr., autor między innymi powieści „Prawy, lewy, złamany” (2007) - wydanej też w zmienionej formie, jako „Oczy pełne szumu” (2018) - „Za pięć rewolta” (2011), „Punkt wyjścia” (2012) i „Fobia” (2016) oraz zbiorów opowiadań „Makabreski” (2010), „Wszystkie grzechy Korporacji Somnium” (2020) i „Niejasne spektakle” (2023), przeprowadza duchową wiwisekcję człowieka ukształtowanego przez niezwykłą traumę. Człowieka, który wrócił spoza czasu i przestrzeni. Z lovecraftowsko-cronenbergowskich „Zapleczy”. Niedługa, ale potężna powieść Dawida Kaina wypuszczona w 2024 roku przez wydawnictwo Vesper - w twardej oprawie frapująco zaprojektowanej (graficznie) przez Michała Loranca, który również zilustrował pierwsze, ale podejrzewam, że nie ostatnie, wydanie tego wybitnego połączenia weird fiction i body horroru.

Dziwnie wiarygodna relacja dwudziestoczteroletniego Dawida, który w dzieciństwie mimowolnie posiadł wiedzę tajemną; prawdopodobnie całkowicie fikcyjnej postaci z łatwością przekonującej do autentyczności własnych doświadczeń. Narratora bezpośredniego „Zapleczy” Dawida Kaina – pewnie nieprzypadkowa zbieżność imion – pierwszorzędnej powieść grozy o paskudnie przenikających się światach. „Miałem sześć lat, kiedy zobaczyłem jedno z tamtych miejsc, które z braku lepszej nazwy stały się dla mnie po prostu Zapleczami” - tak zaczyna się jedna z najbardziej przerażających historii, jaką w życiu przeczytałam. Brama do Innego Świata w Galerii Zenit, w największym sklepie odzieżowym tego przełomowego dnia odwiedzonym przez desperacko łaknącego bodźców zerówkowicza i jego zwyczajowo niemogącą się zdecydować matkę. Godziny bezczynności człowieka z wybujałą wyobraźnią, który Piekło wyobraża sobie jako wieczną nudę. Nieubłaganie wyczerpująca się cierpliwość chłopca, któremu za dobre sprawowanie obiecano zabawkę. Przegrana walka z samym sobą w niedawno otwartej świątyni konsumpcjonizmu w Krakowie. Zew przygody, niestety, okazuje się silniejszy od potrzeby posiadania. Zabawa w chowanego kończy się porwaniem „przez Pana Magazyniera”, boogeymana Dawida sprzed wieków, bo jak słusznie zauważa autor „Zapleczy” między pięciolatkami i sześciolatkami rozciąga się generyczna przepaść. Był pewien, że wyrósł z upiornego Pana Magazyniera, a rzeczywistość boleśnie zweryfikowała to przekonanie już nie malucha. Dawid w jednej chwili był w zwyczajnym sklepie z ciuchami, a w następnej znalazł się na niezwyczajnym zapleczu magazynowym. Przytłaczającym ogromem i ciszą. Niebywale ciężkie powietrze, nieziemska atmosfera, niezliczone linie papilarne odbite na niestabilnych ścianach – widzialne czy tylko odczuwalne architektoniczne deformacje w rodzaju Nawiedzonego Domu na Wzgórzu Shirley Jackson – i druzgocąca materia ożywiona. W przyszłości Dawid porówna to do „starych filmów Cronenberga”, ale ja pomyślałam o swoistym skrzyżowaniu „Towarzystwa” Briana Yuzny z „Coś” Johna Carpentera. Tak czy inaczej, niezwykle plastyczny opis niejednolitego, ohydnie pulsującego cielska przetaczającego się przez infernalny korytarz. Dezorientacja mocno podszyta lękiem przechodzi w atak paniki i rozpoczyna się straceńczy bieg prosto na ścianę... Prosto pod nogi zaniepokojonej mamy. Tak sześciolatek z sennego miasteczka w województwie małopolskim pożegnał się z beztroskim dzieciństwem. Koniec niewinności chłopaka zdradzonego przez własnych rodziców. Najprawdziwsze opowieści dziecka rozpaczliwie potrzebującego wsparcia dorosłych, uparcie tłumaczone rozbuchaną wyobraźnią, kolejną niestworzoną historią małego fantasty. Bo kto zdrowy na umyśle uwierzyłby małolatowi opowiadającemu o magicznej krainie? Niemniej rodzice Dawida mogli rozegrać to lepiej, nie wyśmiewać tak otwarcie szczegółowego sprawozdania struchlałego potomka upierającego się przy istnieniu jakiejś równoległej rzeczywistości. Nie bagatelizować pogłębiających się problemów jedynego syna. Reagować na bieżąco, miast polegać na Czasie - nie tyle leczącym, ile pogłębiającym rany. Dawid Kain w „Zapleczach” pokazuje jakie spustoszenie we wnętrzu dorosłego człowieka może powodować nieprzepracowana dziecięca trauma (wszystko jedno jaka). A właściwie przeprowadza nas przez cały destrukcyjny proces umierania osobowości. Czująca istota stopniowo zmieniająca się w stworzenie niemal żywcem wyjęte z najsłynniejszego utworu Jacka Finneya.

Poczucie winy jest trwalsze niż pamięć, siedzi w człowieku jak drzazga, znacznie głębiej od wspomnień.”

Na okładce „Zapleczy” Dawida Kaina wypadałoby zamieścić jakieś ostrzeżenie. „Uwaga! Zaraźliwy zespół depersonalizacji-derealizacji. Czytasz na własną odpowiedzialność” lub coś w tym rodzaju. Trudno opisać stan, w jaki wprawiła mnie opowieść niejakiego Dawida, który dorastał w Niepotrzebini, typowym małym miasteczku (gdzie ludziom wydaje się, że wszystko wiedzą o wszystkich), skąd uciekł przy pierwszej nadarzającej się okazji. Społecznie niedopasowany, wszystko podający w wątpliwość, ale niesiejący defetyzmu - starannie odgrywający rolę wierzącego w siebie, ambitnego człowieka z zapałem realizującego się w branży gier – dwudziestoczteroletni skrajny pesymista wynajmujący mikrokawalerkę w Krakowie, dla którego największą pociechą jest nieuchronność śmierci, a największym zmartwieniem ewentualny powrót na Zaplecza. Przeraźliwie puste życie ukrywane pod pozorami normalności. Niezsocjalizowana jednostka dla niepoznaki dbająca o kontakty międzyludzkie, nawiązująca luźne znajomości i zmuszająca się do wszelkich spotkań towarzyskich – imprezki z przyklejonym uśmiechem. Dawid miał tylko jednego prawdziwego przyjaciela: wymazanego „stracha na wróble”. Największy wyrzut sumienia „psychopaty z Niepotrzebini”, bez konsultacji ze specjalistą („psychologiem łamane przez psychiatrą”) kończącego kilkuletnią kurację farmakologiczną, niestopniowo odstawiającego leki psychotropowe, które wbrew nadziejom nie uwolniły go od złych snów, ale przynajmniej wygładziły ostre – potencjalnie zabójcze – krawędzie traumatycznych wspomnień. Przytępiły zmysły sześciolatka z nieokiełznaną wyobraźnią uwięzionego w ciele chwytliwie enigmatycznego specjalisty ds. social media w prężnie rozwijającej się (albo zwijającej; zależy, którego z maniakalnych internatowych komentatorów – ekspertów od wszystkiego – zapytamy) firmie zorientowanej na produkcję i dystrybucję gier komputerowych. Dziecko wrzeszczące o piekielnych Zapleczach i niezachwianie wierzący mu młody mężczyzna ze schizofrenią paranoidalną? Wszystko przemawia za tak zwanym narratorem niewiarygodnym... ale Dawid ma rzadki dar przekonywania. Zarażania swoją Prawdą. Teoria spiskowa, przy której blednie nawet religia reptiliańska? Władcy Marionetek ze ściśle tajnego tytułowego świata czy metafizyczne przypadki, kosmiczny pech wpadających do „króliczych nor” chaotycznie rozsianych w „naszym” Układzie Słonecznym? Czy rzeczywistość to tylko złudzenie? Szara elewacja sześcianu Vincenzo Nataliego, żerująca na tym samym, co tytułowy antybohater z powieści „To” Stephena Kinga? Nie mogłam też oprzeć się skojarzeniom, bądź co bądź przyjemnym, z The Ring Franchise. UWAGA SPOILER Poza tym Dawid Kain zastosował w „Zapleczach” coś, co pozwolę sobie nazwać paralelizmem epidemicznym KONIEC SPOILERA – niebanalne zestawienie cech analogicznych, podnoszące realizm opisywanych zdarzeń. Izolacja społeczna, zakrawająca na paranoję nieufność względem innych (postrzeganie bliźnich i niektórych braci mniejszych jako śmiertelnego zagrożenia), zachowywanie rzekomo bezpiecznego dystansu w obowiązkowej niewygodnej masce i wytęsknione powroty do klaustrofobicznych „jaskiń” - ewolucja wsteczna - gdzie możemy być sobą (odsłonić twarze)... bezmyślnie wpatrując się w ruchome obrazki na szklanych ekranach. „Zaplecza” są jak robale z „Boogeymana 2” Jeffa Betancourta – oślizgła zgroza pleniąca się pod skórą, wstrętne żyjątka niedyskretnie pełzające w trudno dostępnych miejscach. Ancylostoma brasiliense Dawida Kaina:) Nadzwyczaj sugestywna wizja (wielo)świata, niesamowicie działająca na wyobraźnię szalona teoria mieszkańców Ziemi wchłanianych, „pożeranych” przez tajemnicze nie-miejsce. To może być niemożliwie długi magazyn albo gigantyczny labirynt jaskiń. Przepastny hotel, ośrodek badawczy sadystycznych Wielkich Architektów albo Obłąkany Dom Świateł i Cieni... Nieskończone możliwości projektowania, meblowania świata. Przestrzeń makabrycznie spersonalizowana, dopasowująca się do każdego „gościa”. „Planeta X” w jakiś niepojęty sposób połączona z Ziemią, kompletnie nieobliczalna strefa, w której naprawdę ciężko się oddycha. Przytłaczający klimat nadnaturalny perfekcyjnie – galaretowata substancja palna - zazębiający się z depresyjną codziennością głównego bohatera książki od dzieciństwa żyjącego w okropnie zdestabilizowanej, płynnej rzeczywistości. Tonącego chwytającego się Emilii, ledwo poznanej rówieśniczki pracującej w tej samej branży. Fatalne dopasowanie społecznie niedopasowanych?

Powieść, która dokumentnie odkleiła mnie od rzeczywistości. Zatarła się granica między fikcją a realizmem. I nie było to miłe doświadczenie. Bynajmniej, ale najchętniej bym to powtórzyła. W moim przekonaniu Dawid Kain w „Zapleczach” wspiął się na wyżyny gatunku, spektakularnie żonglując horrorem cielesnym i psychologicznym, weird fiction i mroczną opowieścią egzystencjalną. Z łatwością – niepokojącą, jeśli się nad tym zastanowić – pokonał moje mury obronne, obudził dziecięce lęki i odarł je z irracjonalizmu. Obrał jak cebulę, warstwa po warstwie, z diaboliczną zaciekłością człowieka straszącego z rozmysłem. Niebezpiecznie intensywne dzieło z miażdżącym zakończeniem; bizarna historia wgryzająca się w człowieka. Schizy udzielające się czytelnikowi:) Dyskomfort totalny, horror idealny.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 11 września 2024

Jack Ketchum „Przebudzenie”

 
Biznesmen z parapsychicznymi zdolnościami Jordan Thayer Chase zostaje przyzwany do Grecji przez zagadkową siłę, która najpierw prowadzi go do wypełnionego obezwładniającą mocą grobowca w Mykenach, gdzie mężczyzna doznaje przerażającej wizji. A niedługo potem rusza na poszukiwania potężnej istoty, która na nieszczęście ludzkości przebudziła się w zapomnianej starożytnej jaskini.
Amerykański turysta, powieściopisarz Robert Dodgson i jego nowy przyjaciel, specjalista od relacji damsko-męskich, który odziedziczył po ojcu świetnie prosperującą firmę farmaceutyczną, Danny Hicks, w miasteczku Matala na Krecie wdają się w wakacyjne romanse z Francuzką Michelle Favre i Greczynką Lelią Narkisos. Ale tylko podniecająca przygoda Danny'ego ma szansę przerodzić się w poważny związek, zauroczenie jego kolegi nie trwa bowiem długo - ekstazę nieubłaganie wypiera strach przed kobietą nieziemsko toksyczną. Rob ma za sobą niejeden fatalny związek, ale nic nie mogło go przygotować na spotkanie z tak nieziemsko drapieżnym stworzeniem, jak Lelia.

Okładka książki. „Przebudzenie”, Wydawnictwo Skarpa Warszawska 2024

Po względnym komercyjnym sukcesie kontrowersyjnego debiutu powieściowego z 1980 roku pt. „Off Season” (pol. „Poza sezonem”) - otwarcie kanibalistycznego cyklu dokończonego („The Woman”) z Luckym McKee – oraz kompletnym fiasku „Ladies' Night” (pol. „Babski wieczór”) i mocno niezadowalającej sprzedaży „Hide and Seek” (pol. „Zabawa w chowanego”), Dallas William Mayr, protegowany Roberta Blocha - autora między innymi legendarnej „Psychozy” po raz pierwszy zekranizowanej przez Alfreda Hitchcocka w 1960 roku i członka Kręgu Lovecraftowskiego - działający pod pseudonimem Jack Ketchum, nieodżałowany amerykański pisarz, przez Edwarda Lee tytułowany ojcem chrzestnym splatterpunku, a przez Stephena Kinga najstraszniejszym facetem w Ameryce, postanowił wykorzystać własne doświadczenia w pracy twórczej. Przywołać potęgę kraju (a raczej jej namiastkę), w którym zakochał się w roku 1977 – pierwsza wizyta w Grecji, rozmyślnie przeciągnięta do czterech miesięcy; druga, w 1983 roku, trwała dwa miesiące – podzielić się tym rodzajem majestatu, z którym obcował bardzo rzadko (zbliżony stan ogarniał go chociażby podczas nocnych spacerów po lasach w stanie Maine). Nad „She Wakes” (pol. „Przebudzenie”) - a właściwie „The Huntress”, bo tak brzmiał pierwotny tytuł książki uznawanej (także przez samego autora) za pierwszy horror nadnaturalny Jacka Ketchuma – mistrz literatury suspensu pracował, jak to określił w posłowiu, „między 1983 i 1984 rokiem”. Powieść rodziła się w niemałych bólach na jego wiernej elektrycznej maszynie do pisania IBM Selectric, a potem powtórzyła się koszmarna sytuacja z „Ladies' Night”. Spłukanemu powieściopisarzowi, pomimo usilnych starań, nie udało się znaleźć wydawcy dla swojego „eposu greckiego”, nieprzesadnie brutalnej opowieści o „demonicznej” femme fatale, a z domniemanej depresji wyciągnął go długoletni przyjaciel Robert Bloch, któremu doświadczenie podpowiadało, że prędzej czy później czas dla „Łowczyni” nadejdzie. Tymczasem radził skupić się na innym projekcie – Ketchum posłuchał i jakiś czas później, w 1987 roku, na amerykańskim rynku pojawiła się powieść „Cover”.

Do paranormalnej greckiej przygody człowiek najbardziej znany jako Jack Ketchum, specjalista od prozy bezkompromisowej, wrócił po wydaniu „Cover”, które zbiegło się ze śmiercią jego mamy, naturalnie działającą demobilizująco na artystyczną duszę wielkiego odkrycia pisarskiego wiecznie żywego (unieśmiertelniony poprzez swoją twórczość) Roberta Blocha. Nie miał weny ani powodu, by na siłę szukać pomysłu na kolejną książkę, skoro jedną miał w zapasie. Uznał, że tekst wymaga paru poprawek i z zapałem zabrał się do szlifowania powieści „The Huntress”, którą niebawem przemianuje – życzenie wydawcy – na „She Wakes”. Ponowną obróbkę materiału przerwała przemożna potrzeba pochylania się nad tragedią pewnej dziewczyny. W efekcie w 1989 roku odbyła się światowa premiera fikcyjnej historii Leli Narkisos i częściowo autentycznej historii Meg Loughlin (sfabularyzowana wersja wstrząsającej sprawy kryminalnej z lat 60. XX wieku, niewyobrażalnej męki nastoletniej Sylvii Likens), opus magnum Jacka Ketchuma (a przynajmniej najpopularniejsze dzieło, bo w przeciwieństwie do paru innych utworów tego pana, żadnej nagrody nie zdobyło, co wbrew pozorom wciąż ma decydujące znaczenie dla jakiejś części opinii publicznej)... ale na uznanie czytelników musiało „trochę” poczekać. „She Wakes” i „The Girl Next Door” („Przebudzenie” i „Dziewczyna z sąsiedztwa”) jakiś czas „spędziły w czarnej dziurze” (tj. minimalne zainteresowanie czytelników), z której w wielkim stylu wyskoczyła tylko ta druga bestyjka, totalnie depresyjny utwór całkiem solidnie przeniesiony na ekran w 2007 roku przez Gregory'ego Wilsona. Ponoć pierwszy supernatural horror (śmiem twierdzić, że już powieść „Ladies' Night” - napisana wcześniej, uwolniona później - zahaczała o sferę nadprzyrodzoną), czterokrotnego zdobywcy Bram Stoker Award, Wielkiego Mistrza World Horror Convention Jacka Ketchuma, polską premierę miał dopiero w 2024 roku. Edycja w miękkiej oprawie wypuszczona przez Wydawnictwo Skarpa Warszawska. Powieść porządnie przetłumaczył pan Robert J. Szmidt, a stosownie upiorne opracowanie graficzne okładki zawdzięczam(y) panu Mariuszowi Banachowiczowi. „Przebudzenie” otwiera „lekko zafałszowane” (przerobione) wspomnienie autora z greckich wakacji. Wyprawa do historycznego grobowca w pobliżu Myken - Skarbca Atreusza (grób Agamemnona) - która w „Przebudzeniu” przeobraziła się w mediumiczne doświadczenie człowieka w gruncie rzeczy przyzwyczajonego do podobnych przeżyć. Można jednak śmiało założyć, że Jordan Thayer Chase w jaskini na grackiej prowincji doznał najbardziej przerażającego objawiania w swoim niezwyczajnym życiu. Paśmie sukcesów, w największej mierze zawdzięczanym wrodzonym zdolnościom parapsychicznym. Biznesmen z szóstym zmysłem na tropie pradawnego Zła. Przydługi prolog i przeskok do Roberta Dodgsona, trzydziestoparoletniego „ucznia” młodszego o jakieś dziesięć lat Danny'ego Hicksa. Amerykanina przebywającego w swoim ulubionym miejscu na Ziemi, protagonisty „stworzonego na obraz i podobieństwo jego stwórcy”. W każdym razie ze wszystkich postaci występujących w „Przebudzeniu” Jack Ketchum przypuszczalnie najwięcej z siebie dał właśnie Dodgsonowi. I nie chodzi tylko o niespełnione aspiracje artystyczne, nieprzynoszące pożądanych rezultatów próby przebicia szklanego sufitu w literackim światku, zrobienia satysfakcjonującej kariery w trudnej branży - rozczarowujące publikacje; pretensjonalne powieści Dodgsona i pewnie zbyt śmiałe, jak na masowy rynek, powieści Jacka Ketchuma. Autor „Przebudzenia” w Grecji też poznał „bardzo dziwną, niezwykłą” kobietę. Krótkotrwały romans z Irlandką natchnieniem dalece bardziej niebezpiecznego wakacyjnego - przedwielkanocnego – romansu Roberta Dodgsona.

Okładka książki. „She Wakes”, 47North 2013

Zapanował tu jakiś letarg. Ludziom jest wszystko jedno. Wszystko się rozpada, ale żeby coś naprawić? […] Terroryści wparowują na lotniska, zabijają ludzi, wyparowują jak kamfora. Dawne wartości przestają mieć znaczenie. Koniec z otwartością na nowe idee, na nowych ludzi, koniec z szacunkiem dla tradycji. Gościnność? Zapomnijcie o niej!”

Antybohaterkę „Przebudzenia” Jacka Ketchuma poznamy już w prologu – centralna przestrzeń dzielona wyłącznie z Jordanem Thayerem Chase'em (narracja trzecioosobowa z niejedną postacią prowadzącą); z czasem to najbardziej wyeksponowane grono (imiona i/lub nazwiska tytułami większości rozdziałów, bez wyjątku nieponumerowanych, jeśli nie liczyć odliczania dni w dalszej partii książki) powiększy się o Roberta Dodgsona, Angielkę Billie Durant i Francuza Gerarda Sadliera – jako mizoandryczną samookaleczającą się kleptomankę wynajmującą kwaterę w Santorynie z działającą jej na nerwy Szwedką. Po drastycznym zakończeniu tej znajomości - w sumie zapowiadało się dużo mocniejsze pożegnanie ze współlokatorką – okrutna Lelia zjawi się w miejscowości Matala na Krecie, gdzie pozna nauczycielkę z Francji, Michelle Favre, dziedzica firmy farmaceutycznej ze Stanów Zjednoczonych, Danny'ego Hicksa, i wreszcie jego straumatyzowanego rodaka, powieściopisarza Roberta Dodgsona. Przedstawi się jako Greczynka Lelia Narkisos i niezwłocznie zarzuci lepką sieć na upatrzonego mężczyznę rozpamiętującego makabryczne rozstanie. Nieodwracalna tragedia, którą można by nazwać kumulacją „klątwy miłosnej” rzuconej na Roberta Dodgsona przez sadystyczną Tyche, gdyby na jego drodze nie zmaterializowała się seksowna Lelia. Zaborcza diablica, która z jakiegoś powodu zagięła parol na niczym niewyróżniającego się turystę. Wydawać by się mogło, że takiej kobiecie w oko prędzej wpadnie Danny - zdecydowanie bardziej kontaktowy, atrakcyjniejszy wizualnie (w każdym razie, kiedy chłopaki są razem, to za nim najczęściej oglądają się panie) i chyba lepiej ustawiony finansowo – że tak twardy charakter nie zainteresuje się tak niepewnym siebie kawalerem, jak Robert Dodgson. Z drugiej strony mówią, że przeciwieństwa się przyciągają... Mówią też, że swój swego pozna. Czy to możliwe, że piękna nieznajoma wyczuła w rzekomo potulnym mężczyźnie bratnią bestię? Uśpione żądze, które Lelia za wszelką cenę zamierza obudzić? Archetypiczny motyw kuszenia przez podstępnego Węża (Żmiję!), dla którego przeciwwagą będzie Billie Durant, anielski głos w wewnętrznym konflikcie protagonisty. Odwieczna walka dobra ze złem, walka o nieśmiertelną duszę niekoniecznie tylko nieszczęsnego kochanka przedwiecznej femme fatale. Klasyczne „przeciąganie liny” w mistycznym państwie, w którym lata przed tytułową pobudką zachodziły niepokojące zmiany. „Przebudzenie” Jacka Ketchuma mogłoby nie powstać, gdyby nie szok, jaki ogarnął go po powrocie do Grecji w 1983 roku. Zaledwie sześć lat minęło od jego poprzedniej (pierwszej) wizyty w tej magicznej krainie – „mieszaninie intensywnej duchowości i czystej fizyczności”, jako rzekł w dodatku do omawianej powieści przygotowanym w sierpnia 2001 roku – a gołym okiem było widać, że „wszystko się rozsypywało”. Zanikające tradycje (przygnębiające nasiąknięcie kulturą zachodnią; Grecy upodabniający się do rodaków pana Ketchuma), ordynarna nowoczesność szpecąca historyczne krajobrazy, zakłócająca przepływ starożytnej mocy... „Przebudzenie” miało być swego rodzaju modlitwą w intencji „starej” Grecji, może nawet błagalnym psalmem do nieśmiertelnych mieszkańców Olimpu, aktem rozpaczy, lamentem dopraszającym się o odrodzenie ukochanego kraju. O zgładzenie demona rozpadu. Ponętna Entropia, personifikacja zachodniej zgnilizny toczącej kolebkę demokracji? Bogate, unikalne dziedzictwo kulturowe zagrożone przez zmiennokształtne stworzenie nieradzące sobie z odrzuceniem:) Zemsta Królowej Legionu, szkaradnego zastępu, który może zostać odebrany jako pójście po linii najmniejszego oporu – banalne zaostrzenie akcji, niepotrzebne zapożyczenie z UWAGA SPOILER George'a A. Romero czy innego Lucio Fulciego KONIEC SPOILERA – mnie jednak za bardzo spodobały się te paskudne widoki, by utyskiwać na taki rozwój wydarzeń na klaustrofobicznej wyspie. A zrobi się jeszcze ciaśniej - ostatni przystanek w desperackiej ucieczce przed niszczycielką siłą. Wyspa z Obłąkaną Chatą - wyborne szaleństwo – gdzie zgromadzą się bodaj ulubione zwierzęta Ketchuma i inne przyjemniaczki. Wyspa z Przeklętą Górą, gdzie rozegra się jedna z najdziwniejszych ostatecznych konfrontacji w historii gatunku. Dobrze, „trochę” przesadziłam, ale to na pewno był niecodzienny widok. Niektórzy mogą uznać, że Jacka Ketchuma zbytnio poniosło, mniej jednak ten „wykoślawiony” element ładnie wpasował się w całość. W nietypowy pomnik - bynajmniej nagrobny - dla Grecji.

Moim zdaniem niedocenione dziełko autora niesłynącego z subtelności, nieodżałowanej pamięci Dallasa Williama 'Jacka Ketchuma' Mayra. Drapieżna powieść o zjawiskach nadprzyrodzonych od człowieka, którego zawsze najbardziej przerażały potworności ludzkie. „Przebudzenie” to jeden z nielicznych horrorów nadprzyrodzonych w pisarskim dorobku Wielkiego Mistrza Literatury Bezkompromisowej. Jedyna w swoim rodzaju wycieczka krajoznawcza – istna demolka z miłości do Prawdziwej Grecji urządzona. W pęczniejącej atmosferze niesamowitości, hipnotyzującej tajemniczości i nienaturalnego zaszczucia. Klimatyczna opowieść lekko krwista. Mnie porwała.

poniedziałek, 9 września 2024

„Symptoms'” (1974)

 
Po powrocie do Anglii tłumaczka Helen Ramsey zaprasza swoją przyjaciółkę, pisarkę z Londynu Anne Weston, do odizolowanej wiejskiej posiadłości nad jeziorem. Gospodyni uprzedza o ewentualnych niewygodach, ale zdaje się być przekonana, że rodzinny spadek przysłuży się zapracowanej koleżance, że zrelaksuje się w jej teoretycznej samotni. W salonie uwagę Anne przykuwa zdjęcie przedstawiające nieznaną jej kobietę. Helen wyjaśnia, że to jej dawno niewidziana przyjaciółka Cora Porter, jej gościa dziwi jednak, że nigdy o niej nie opowiadała. I najwyraźniej panna Weston nadal nie ma ochoty mówić o swojej relacji z tajemniczą nieobecną. Z jakiegoś zagadkowego powodu właścicielka ponurej rezydencji unika też towarzystwa mężczyzny mieszkającego w jej pomieszczeniu gospodarczym, pracownika dorywczego Brady'ego. Wszystko wskazuje na to, że to nienawiść podszyta strachem, a przyjaciółka zestresowanej panny na włościach może jedynie snuć domysły o faktycznych podstawach tej nietypowej relacji pracownika i pracodawczyni. Umysł Anne Weston bardziej jednak zaprząta kobiecy głos notorycznie rozlegający się w środku nocy. Chichot i jęki w głównej sypialni.

Plakat filmu. „Symptoms” 1974, Finiton Productions

Zaginiony film José Ramóna Larraza, nieżyjącego już hiszpańskiego reżysera i scenarzysty specjalizującego się w kinie exploitation, zwłaszcza horrorach erotycznych (m.in. „Whirlpool” 1970, „Dewiacja” 1971, „Vampyres” 1974, „Czarne świece” 1982). Scenariusz „Symptoms” aka „The Blood Virgin”, thrillera psychologicznego z elementami horroru, Larraz napisał we współpracy ze Stanleyem Millerem, a jego podstawą było opowiadanie Thomasa Owena, też nieżyjącego już belgijskiego pisarza, zwykle stawianego w jednym rzędzie z Franzem Hellensem i Jeanem Rayem (szczególne zasługi dla rozwoju belgijskiej weird fiction). Zdjęcia główne odbyły się w londyńskiej dzielnicy Hillingdon, a lokalizacją główną była zabytkowa nieruchomość wzniesiona na początku XIX wieku, Harefield Grove, gdzie José Ramón Larraz (tutaj jako Joseph Larraz) później nakręci ważnego reprezentanta lesbian vampire movies, „zrimejkowanego” w 2015 roku przez Víctora Matellano. Budżet „Symptoms” oszacowano na czterdzieści dwa tysiące funtów brytyjskich, które według redaktora Briana Smedleya-Astona wyłożył sam José Ramón Larraz – miała to być część dochodu z jego działalności w branży komiksowej i fotograficznej – a według Brytyjskiego Instytutu Filmowego projekt sfinansował Jean Dupuis, belgijski spadkobierca fortuny zbitej na komiksowej serii o małych niebieskich ludzikach, tj. Smerfach.

Brytyjsko-belgijski dreszczowiec w reżyserii José Ramóna Larraza najczęściej porównywany do „Wstrętu” Romana Polańskiego – domniemany spiritus movens „Symptoms”; obok opowiadania Thomasa Owena największa muza hiszpańskiego filmowca, który zyskał ogromny szacunek miłośników kina grozy z różnych zakątków świata – światową premierę miał w maju 1974 na Festiwalu Filmowym w Cannes, w czerwcu 1976 roku został wpuszczony do amerykańskich kin, a w następnym miesiącu pokazał się na wielkich ekranach we Francji. Ostatnia emisja (w brytyjskiej telewizji) „Symptoms” - przed zagadkowym zniknięciem – odbyła się w 1989 roku. Status filmu zaginionego (zawieruszyła się oryginalna kopia), ale dostępnego w szarej strefie (nielegalne kopie), to bodaj najambitniejsze dzieło Wielkiego Larraza miało do 2016 roku, kiedy to ogłoszono, że dzięki staraniom Brytyjskiego Instytutu Filmowego „Symptoms” jeszcze w tym roku (tj. 2016) „wjedzie” na rynek DVD i Blu-ray. Na listę „najbardziej poszukiwanych filmów” niesamowicie klimatyczny thriller psychologiczny Larraza został wpisany w 2008 roku, a śledztwo w jego sprawie miało zakończyć się sześć lat później – odzyskany w niewyjaśnionych okolicznościach. W roli głównej obsadzono Angelę Pleasence, córkę Donalda Henry'ego Pleasence'a, w światku horroru najbardziej znanego z nominowanej do Saturn Award kreacji doktora Samuela Loomisa w slasherowej serii z nieśmiertelnym Michaelem Myersem zapoczątkowanej w 1978 roku przez Johna Carpentera. Aktorka w fenomenalnym stylu wcieliła się w postać znerwicowanej właścicielki upiornej posiadłości „z siódmą komnatą Sinobrodego” (sekrety strychu Helen Ramsey). Angela Pleasence w przestrzeni publicznej wspominała wymagający tryb pracy na planie „Symptoms”; wstawanie o czwartej rano, powroty do domu nie wcześniej niż o dwudziestej trzeciej. Mówiła też o niekonwencjonalnych metodach reżysera na uzyskanie pożądanych wyników niezupełnie aktorskich – na przykład prosił swoją ówczesną dziewczynę, wcielającą się w „tajemniczą nieznajomą” Marie Paule-Mailleux o polizanie ucha Angeli Pleasence, gdy scena wymagała większej nerwowości podejrzanej dziedziczki smętnej posiadłości w Anglii. Podczas realizacji „Symptoms” doszło do wypadku, na skutek którego Pleasence trafiła do szpitala – zraniona w głowę przez górne oświetlenie. Spadający reflektor, który szczęśliwym trafem spowodował jedynie drobne obrażenie zewnętrzne (rozcięcie skóry), ale podobno to zdarzenie mogło skutkować nawet trwałym uszkodzeniem mózgu, gdyby poszkodowana miała inny kształt głowy. Poza tym Angela Pleasence zyskała nową przyjaciółkę, solidnie partnerującą jej w półtajnej operacji „Symptoms” Lornę Heilbron. „Półtajnej”, bo ta ostatnia pełny scenariusz dostała dopiero po zawarciu umowy z José Ramónem Larrazem – starała się o rolę Anne Weston nie znając całej historii, UWAGA SPOILER która w moim poczuciu więcej zawdzięcza Alfredowi Hitchcockowi niż Romanowi Polańskiemu. Oczywiście i mnie zapachniało „Wstrętem” (1965), ale jeszcze przed jakże wymownym szałem zabijania - nożowniczka w amoku – najczęściej sięgałam myślą do „Psychozy” (1960) KONIEC SPOILERA, a najdziksze melodie w tym świecie przedstawionym, kompozycje Johna Scotta, potraktowałam (może niesłusznie...) jako potwierdzenie nieprzypadkowości moich najsilniejszych skojarzeń.

Plakat filmu. „Symptoms” 1974, Finiton Productions

Urlop w atmosferze niesamowitości. Pisarka Anne Weston przyjmuje zaproszenie do mglistego angielskiego ustronia z jeziorem truposzy – przepyszne zdjęcia Trevora Wrenna, który wcześniej pracował z José Ramónem Larrazem przy „Scream... and Die!”. Zaproszenie wysłane przez tłumaczkę Helen Ramsey, przyjaciółkę, z którą przez jakiś czas nie mogła się skontaktować. Właścicielka przestronnej nieruchomości na mistycznym odludziu przez dłuższy czas była zajęta realizowaniem wyjątkowo nudnego zlecenia w Belgii i albo nie zadała sobie trudu, by odpisać na list Anne, albo epistoła złamanego serca do Helen nie dotarła. Tak czy inaczej, wreszcie będą mogły nadrobić zaległości, spędzić trochę czasu razem, oddać się słodkiemu nicnierobieniu w nieobleganym dworku z duszą niespokojną. „Symptoms” José Ramóna Larraza otwiera miłosna schadzka nad zarośniętym jeziorem; poryw namiętności w pobliżu ludzkich zwłok. Uniesienie Cory Porter, „sekretnej przyjaciółki” Helen Ramsey. Jedyna niebudząca podejrzeń postać w najściślejszym gronie „Symptoms” (do którego poza Helen i Anne zaliczyłabym jeszcze „wielką nieobecną”, „złotą rączkę” i ostatecznie rzekomo byłego partnera pisarki z Londynu) nigdy nie słyszała o kobiecie ze zdjęcia wyeksponowanego w salonie i sypialni jej najbliższej przyjaciółki. Gospodyni z alarmującymi wahaniami nastroju i niewątpliwie sama też martwiąca się o swoje zdrowie psychiczne, dotąd w obecności Anne nawet nie zająknęła się o najwidoczniej bliższej przyjaciółce od lekko zazdrosnej(?) pisarki z Londynu. Nie pomyślała o ukryciu tego nieszczęsnego zdjęcia przed przyjazdem Anne czy poczuła się gotowa na szczerą rozmowę o Corze z zaufaną powierniczką, której nie odwdzięcza się porównywalnym wsparciem? A może wbrew pozorom zamknięta w sobie dziedziczka posiadłości nad jeziorem nigdy nie traktowała relacji z Corą, jak czegoś, o czym lepiej nie wspominać drugiej przyjaciółce? Tak się po prostu złożyło, że najlepsza przyjaciółka Helen Ramsey o jej prywatnym życiu wiedziała mniej niż miejscowy aptekarz. Nie wspominając już o Bradym (nieco przerysowane wcielenie Petera Vaughana - m.in. „Naoczny świadek” Johna Hough, „Nędzne psy” Sama Peckinpaha, „Czarownice z Salem” Nicholasa Hytnera - w moich oczach gryzące się ze zjawiskową kreacją Angeli Pleasence i bardzo dobrym występem Lorny Heilbron, siłą rzeczy pozostającą w cieniu, ale niedającą zepchnąć się do narożnika dużo ciekawszej, żeby nie powiedzieć barwniejszej, fikcyjnej postaci), inwigilowanym pracowniku fizycznym; podglądanym przez lornetkę, ale z mniejszej odległości niezaszczycanym ani jednym spojrzeniem kobiety, która go zatrudniła. Zmora Helen, której nie próbuje wypędzić. Przegonić „demona” z prywatnej posiadłości. I nie traktuje poważnie opowieści o nawiedzonym domu nad jeziorem, jak głosi lokalna legenda, oddającym zmarłych. Głos słyszany nocą, upiorny śmiech niewidzialnej (przynajmniej dla niepięknie ugoszczonej Anne Weston) współlokatorki – zjawy widywanej przez znerwicowaną zawodową tłumaczkę; efektywne wejścia w kadr (nagłe pojawienie za szybą w budynku gospodarczym, przelotny widok w lustrze w sypialni Helen, jedynej drodze do wzmiankowanej już „komnaty Sinobrodego”)? I bezwstydne jęki rozochoconej pani domu. Modern Gothic Romance? Kobieta heteroseksualna kuszona przez kobietę homoseksualną? Zakochana lesbijka wabiąca „starą i nową ofiarę”? Krwiopijczyni (przeciągłe spojrzenie w kierunku posoki kapiącej do miski w zagraconej komórce) zarzucająca erotyczne sidła na niezdecydowaną narzeczoną upierdliwego Johna, najpoważniejszego konkurenta najprawdziwszej wampirzycy? Dziecko Nocy działające w porozumieniu z inną „oblubienicą hrabiego Draculi”? UWAGA SPOILER Głośna masturbacja ze wzrokiem wbitym w drewniany właz na strych KONIEC SPOILERA. Prawdę mówiąc rozwiązanie zagadki Nawiedzonego Domu nad Brudnym Jeziorem zaskakujące nie było. Ale na pewno widowiskowe, na swój nieestetyczny sposób. W latach 70. XX wieku to mogło być nad wyraz przebiegłe kino, maksymalnie nieobliczalna opowieść grozy, jednak współczesnym poszukiwaczom nieprzewidywalnych fabuł raczej bym tego dziełka nie poleciła. Chyba że „polują” też na perełki klimatyczne i/lub popisowe kreacje aktorskie.

Klaustrofobiczny thriller psychologiczny wyróżniający się gęstą atmosferą niesamowitości w imponująco prosty sposób wygenerowaną. Obłędna sztuka minimalizmu José Ramóna Larraza, pozornie subtelniejsze oblicze hiszpańskiej gwiazdy „kina paskudnego”. Groza pełzająca w leśnym zakątku Anglii. Mroczne „zamczysko” nad cuchnących jeziorem. Genialne zarządzanie klimatem w nienowatorskiej historii w mniejszym czy większym stopniu wymyślonej przez belgijskiego mistrza literatury fantastycznej Thomasa Owena. Intensywna adaptacja/ekranizacja opowiadania z podgatunku weird fiction - nieszczególnie osobliwe „Symptoms” z nieziemską kreacją córki „doktora Loomisa”. Małe cacuszko.

sobota, 7 września 2024

„The Last House on Dead End Street” (1973/1977)

 
Skazany przez stan Nowy Jork na karę roku pozbawienia wolności za posiadanie i sprzedaż narkotyków, Terry Hawkins w końcu spłaca dług wobec społeczeństwa, ale po głowie chodzi mu zaciągnięcie nowego, choć on traktuje to jako ostateczne udowodnienie swojej wartości. Zamierza nakręcić jedyny w swoim rodzaju film, odpowiadający na dotychczas niezaspokojone potrzeby publiczności. Nie ma wątpliwości, że era filmów pornograficznych dobiegła końca – nikogo już nie interesuje seks na ekranie, ludzie łakną silniejszych doznań, a Terry Hawkins ma wszystko, co niezbędne do przygotowania odpowiedzi na ten ogromny popyt. Jest odważnym człowiekiem z wizją, w dodatku ma odpowiednie znajomości i zna miejsce, w którym przez nikogo nieniepokojony i zupełnie za darmo może realizować swój ambitny projekt. Zgodnie z oczekiwaniami pozyskanie sprzętu i skompletowanie ekipy nie nastręcza Terry'emu najmniejszych trudności. A przynajmniej w pierwszej fazie pracy w opuszczonym budynku uniwersyteckim, bo obsada aktorska w najprawdziwszym filmie ostatniego tchnienia może być naprawdę dużym, wręcz nierozwiązywalnym problemem... dla ludzi mniej zaradnych od Terry'ego Hawkinsa.

Plakat filmu. „The Last House on Dead End Street” 1973/1977, Production Concepts Ltd., Today Productions Inc.

W 1972 roku student State University of New York at Oneonta, Roger Watkins, pod wpływem „The Family” Eda Sandersa, historii Charlesa Mansona i jego sekty, postanowił nakręcić film skupiający się na morderstwach niesławnej Rodziny. Głęboko rozczarowany kondycją ówczesnego świata z czasem uznał za stosowane przekształcić biograficzny scenariusz w fikcyjną opowieść o innych zwyrodnialcach i podobnie jak jego antybohaterowie zaangażował w swój projekt ludzi spoza branży filmowej, znajomych z uczelni (także byłych studentów SUNY Oneonta). W czołówce i napisach końcowych zawarto wyłącznie fałszywe personalia - reżyser, scenarzysta, producent, montażysta, odtwórca roli głównej, jeden z operatorów kamery i współredaktor muzyki wystąpił pod pseudonimem Victor Janos – a na główną lokalizację wybrano budynek na terenie kampusu znany jako Old Main, który został zburzony w 1977 roku. Pierwszy pełnometrażowy film nieżyjącego już Rogera Watkinsa, późniejszego twórcy (jako Bernard Travis) niskobudżetowego slashera „Shadows of the Mind” (1980), został nakręcony w grudniu 1972 roku, a budżet produkcji oszacowano na trzy tysiące dolarów. Po latach Watkins miał ujawnić, że tak naprawdę film kosztował tylko osiemset dolarów, a reszta poszła na narkotyki – on sam w tamtym czasie był uzależniony od amfetaminy. Roboczy tytuł legendarnego obrazu, jak na ironię, człowieka, który później będzie realizował się głównie w branży filmów porno, czy jak kto woli filmów erotycznych, brzmiał „And at the Hour of our Death”, ale pierwsi widzowie ponoć poznali go pod tytułem „The Cuckoo Clocks of Hell”. Już w 1973 roku? Na Festiwalu Filmowym w Cannes (maj 1973) i Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie (lipiec 1973)? Tak czy inaczej, do amerykańskich kin „snuff film” niejakiego Victora Janosa został wpuszczony dopiero w maju 1977 roku pod nazwą „The Fun House”, a w 1979 roku wrócił do kin w Stanach Zjednoczonych pod tytułem „The Last House on Dead End Street” - pomysł niezależnej firmy Cinematic Releasing Corporation, która przejęła (legalnie nabyła) prawo dystrybucji, obliczony na podpięcie się pod „Ostatni dom po lewej” (oryg. „The Last House on the Left”), debiutancki film Wesa Cravena, tj. próba wykorzystania popularności złotego przedstawiciela podgatunku rape and revenge.

Film, który umknął British Board of Film Classification (BBFC), uciekł z niesławnej listy video nasties, być może dzięki jednemu ze swoich tytułów. W każdym razie podejrzewa się, że „The Fun House” Victora Janosa (właściwie Rogera Watkinsa) został pomylony z „The Funhouse” (pol. „Lunapark”) Tobe'ego Hoopera, co wyjaśniałoby wielką tajemnicę wciągnięcia tak niewinnego horroru twórcy kontrowersyjnej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” (1974) do „najbardziej plugawego towarzystwa w historii kina”. I wiele mówiło o samej liście, czy raczej jej twórcach... Oryginalna wersja rzekomego snuff movie (reprezentant podgatunku filmowego, nieautentyczny film ostatniego tchnienia) ostatecznie została nazwana („The Cuckoo Clocks of Hell”) na cześć (inspiracja) powieści Kurta Vonneguta pierwotnie wydanej w 1962 roku pod tytułem „Mother Night” a jej całkowity czas trwania wyniósł aż sto siedemdziesiąt pięć minut. Mówi się, że brakujący materiał zaginął – ocalało najwyżej siedemdziesiąt dziewięć minut (najdłuższa z dotychczas udostępnionych wersji) – albo jest przechowywany w laboratorium filmowym w Nowym Jorku. Może nigdy nie istniał? Fenomen „The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa niektórzy porównują do fikcyjnego fenomenu przeklętej kasety wideo z The Ring Franchise: wszyscy o nim mówią, ale mało kto widział. Wszyscy mówią o zabijaniu przed kamerą – przekonania podsycane długoletnią niemożnością namierzenia Victora Janosa i innych postaci wymienionych na początku i na końcu filmu podejrzewanego o wywołanie zamieszek w Nowym Jorku i Chicago. Legenda głosi, że w tym drugim mieście po seansie obrzydlistwa mitycznych pseudofilmowców doszczętnie spłonęło kino, pewnie samochodowe albo inny grindhouse, bo w takich „spelunkach” najczęściej to coś pokazywano. Normalni ludzie trzymali się z daleka, ale degeneraci walili drzwiami i oknami, rajcowali się widokiem prawdziwych zbrodni. Stany Zjednoczone zeszły na psy – totalna degrengolada! Zamiast ścigać oprawców, zrównano ich z prawdziwymi artystami. Tortury, gwałty i morderstwa stały się Sztuką... Tę wiarę podtrzymywano przez ponad dwie dekady – oczywiście nie brakowało sceptyków, ale wielu naprawdę myślało, że na białym rynku hula sobie prawdziwy snuff film i nikt nie wie, kto tego potwora spłodził. No, może poza garstką osób, która przeżyła fazę produkcji. Do końca XX wieku zastanawiano się, czy gdzieś tam żyje jeszcze ktoś, kto uczestniczył w haniebnym przedsięwzięciu pseudoartystycznym. Wreszcie, w grudniu 2000 roku, na internetowym forum FAB Press odezwał się sam „Victor Janos” - „przyznanie się do winy” przez człowieka, którego prawdziwą tożsamość ujawniono trochę później.

Plakat filmu. „The Fun House”1973/1977, Production Concepts Ltd., Today Productions Inc.

Naćpana(?) banda tworząca legendę. Z wykorzystaniem prezentu od Otto Premingera (m.in. „Laura” 1944, „Upadły anioł” 1945, „Bunny Lake zaginęła” 1965), którego Roger Watkins poznał w czasach studenckich (gość specjalny na uniwersyteckim wydziale filmowym). Student i prelegent zaprzyjaźnili się, a kamera szwajcarskiej firmy Bolex International S.A. podarowana przez Premingera nakręciła niejedną scenkę „The Last House on Dead End Street”. Obskurnego horroru - w niemałej części improwizowanego (na przykład dialogi) - z upiornie zamaskowanymi postaciami. Wrzeszcząca tanizna idealnie pasująca do tematyki utworu. Kino mocno ziarniste. Nieopisanie brudne stworzenie kuriozalnie uduchowione (estetyzacja przemocy?). Chaotyczna zbitka zamazanych, niedoświetlonych, prześwietlonych i w najlepszym razie cudacznie, a w najgorszym fatalnie wykadrowanych zdjęć. Przesadnie głośne efekty dźwiękowe (na przykład trzask bicza i odgłos piłowania) i „zaburzenia głosów”, nienaturalne zmienne natężenie, zakłócenia emisji – mowa nienaturalnie przytłumiona, piskliwa, trzeszcząca, wrzaskliwa, a miejscami cichnąca nawet do zera. Do tej teoretycznie nieprofesjonalnej roboty dźwiękowców dochodzą niewyćwiczone struny głosowe obsady aktorskiej „The Last House on Dead End Street” - audiofile mogą tego nie przeżyć – chore melodie z The Moog Synthesizer (brutalnie szarpie nerwy)... i chorały gregoriańskie!!! W „Holy Terror: Understanding Religion and Violence in Popular Culture” (2020) Gerry'ego Carlina i Marka Jonesa debiutancki długi horror Rogera Watkinsa został rozszyfrowany jako przedstawiciel metacinema, czyli dążenia odwrotnego do zdecydowanie bardziej rozpowszechnionego zawieszenia niewiary widzów - przypominanie o fikcyjnym charakterze danego dzieła, które najwyraźniej w przypadku „The Last House on Dead End Street” zostało zrozumiane opacznie:) Spektakularna meta-porażka lub wyższa szkoła meta-horroru; meta podniesione do potęgi drugiej. W pierwszym pełnometrażowym „szkaradzieństwie” Rogera Watkinsa dopatrzono się też podtekstów antypornograficznych. Interpretowano go jako coś w rodzaju skargi (manifestu, aktu nienawiści), ubolewania nad rozwojem branży XXX (ciągły wzrost popytu i podaży). Jeśli tak było – „jeśli”, bo pan Watkins zarzekał się, że to nie miał być żaden moralizatorski traktat, oświadczenie socjologiczne czy jakaś inna mądrość tylko zwykły, nieskomplikowany horror o ciemnej stronie osobowości – to wszechświat sobie z niego zakpił (patrz: twórczość pod pseudonimem Richard Mahler). A jakby tego było mało wytoczono mu pozew cywilny - ponoć powód opóźnienia dystrybucji kinowej mocno okrojonej wersji „The Cuckoo Clocks of Hell” - za potencjalne przekreślenie przyszłej świetlanej kariery na Broadwayu nagą sceną (powódki) w świecie Terry'ego Hawkinsa (przerażające wcielenie Rogera Watkinsa, moim zdaniem zostawiającego bardzo daleko w tyle całą resztę obsady), który wyszedł z więzienia gdzieś w stanie Nowy Jork z mocnym postanowieniem przebranżowienia się. Z dilera narkotykowego w innowacyjnego reżysera. Zrobi to, czego jeszcze nikt nie odważył się zrobić. Będzie sławny, będzie bogaty, może nawet dostanie Oscara? Za nowojorską masakrę piłą ręczną, wiertarką i co tam jeszcze w ręce wpadnie. Nieznośnie wesołe miasteczko Terry'ego Hawkinsa i jego „rodzinki”. Radosna twórczość sadystyczna. W scenę wprowadzającą (pierwszy durnowaty monolog z offu) wmontowano ujęcia z najkrwawszego fragmentu „The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa. Taplanie się w ludzkich wnętrznościach, do którego podczas pierwszego z durnowatych dialogów (cóż za fantazyjne ustawienie kamery...) dojdą dosadne obrazki z rzeźni (ubój krów). Sztuczność niby wylewa się z ekranu; wszystko jest jakby na opak, w buńczucznej niezgodzie ze sztuką filmową – sen naprutego prochami? Stąd ta oniryczna mgiełka ewidentnie unosząca się w niemożliwie cuchnącym powietrzu (wali zgnilizną co najmniej na kilometr)? - to nie powinno zadziałać, ale na mnie, niestety, zadziałało. Wlazłam w popieprzone umysły „ambitnych filmowców” w dziwnie niezabawnych maskach. Ekipa przekonana, że „wszyscy jesteśmy wampirami”, czyli drapieżnikami żywiącymi się krwią (podobny – zgrabniejszy i może mniej zawoalowany, pozostawiający mniej miejsca na luźne domysły - wykład strzeli nam Michael Haneke w „Funny Games” 1997 i 2007). Bez seksu człowiek się obejdzie, ale nie bez przemocy. Nie rozumieją tego tacy ludzie jak Steve Randall i Jim Palmer, producent i reżyser, który kupczy własną żoną, domniemaną masochistką imieniem Nancy. Niewolnica seksualna czy dominująca partnerka, brzydko mówiąc - bo to brzydki film jest;) - puszczająca się na prawo i lewo? Na pewno największa atrakcja kameralnych przyjęć urządzanych przez wyżej wymieniony już niezgrany duet od lat działający w branży porno. Rychłych współpracowników „nowego Charlesa Mansona”. Może i nieporadnego kochanka (jeśli o to chodzi, to nie wyróżnia się z tłumu, tj. wszystkie, a nie ma ich wiele, rozbierane momenty wyglądają jak umizgi najbardziej stremowanych dziewic i prawiczków; „ten pierwszy raz”), ale z pewnością większego wizjonera od osławionego flejtucha z Kalifornii. Skazanego na sukces, który nie boi się ubrudzić. Piłuje nóżkę i piłuje, i... prawie się porzygałam – żartuję, ale miło nie było. Wierci i wierci w... Co to, kurde, jest?! Zbliżenie na jakąś tandetę, która okazuje się... Eli Roth zrobił to dużo lepiej, ale bądźmy sprawiedliwi: miał dużo więcej forsy i być może jaśniejszy umysł (pogłoski o działaniu pod wpływem narkotyków w Old Main w stanie Nowy Jork). Najwystawniejsza uczta gore to z pewnością nie jest - w gruncie rzeczy menu dość ubogie – ale wbrew pozorom trucizny w „The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa jest aż nadto.

Plugastwo debiutującego w pełnym metrażu Rogera Watkinsa. Przysięgam, że moją pierwszą myślą po dotarciu do napisów końcowych „The Last House on Dead End Street” (ostatni głos z offu został dodany przez jednego z dystrybutorów filmu, prawdopodobnie bez konsultacji z reżyserem, który podobno odebrał to jako zepsucie całego filmu) było: „jakieś paskudztwo mnie oblepiło”. Tak miało być - jeśli o mnie chodzi owiany legendą film o kręceniu snuff film spełnił swoje główne zadanie – ale raczej tego nie powtórzę. W zupełności wystarczy mi jedna wizyta w chorym lunaparku Terry'ego Hawkinsa. Zdegenerowanej rzeczywistości „reżysera-rewolucjonisty”, człowieka czynu z makabryczną wizją. Dewiacja absolutna.