niedziela, 27 lutego 2022

William Lindsay Gresham „Zaułek koszmarów”

 

Stanton Carlisle, magik z objazdowego jarmarku, Teatru Osobliwości Ackermana i Zorbaugha, po obejrzeniu odrażającego występu człowieka uzależnionego od alkoholu, oddaje się głębszym przemyśleniom na temat ludzkiej natury. W zbieraniu interesujących go informacji najbardziej pomocna okazuje się miejscowa wróżka, zamężna kobieta, która wdaje się w romans ze Stanem. W końcu młody kuglarz uznaje, że ma wystarczającą wiedzę i umiejętności do poszukania większego zarobku. Stan i jego wybranka Molly Cahill kończą z jarmarcznymi sztuczkami i rozkręcają własny biznes. Carlisle udaje mentalistę, a Cahill asystuje mu podczas starannie wyreżyserowanych występów. Ale Stanowi to nie wystarcza. Marzą mu się większe pieniądze i większa sława. Rozpoczyna więc najśmielsze ze swoich dotychczasowych przedsięwzięć, które nie podoba się jego partnerce. Kobieta z rosnącym przerażeniem i niezrozumieniem przygląda się zmianom zachodzącym w mężczyźnie, któremu oddała serce.

Kontrowersyjna powieść noir autorstwa amerykańskiego pisarza Williama Lindsaya Greshama, której pierwsze wydanie pojawiło się w roku 1946. Pomysł na fabułę „Zaułka koszmarów” (oryg. „Nightmare Alley”) Greshamowi w latach 30-tych XX wieku nieświadomie poddał Joseph Daniel 'Doc' Halliday. Podczas hiszpańskiej wojny domowej, w której obaj brali udział. W takich właśnie okolicznościach medyk ochotnik, Gresham, poznał tego człowieka, który przeraził go podobno autentyczną historią o człowieku odgryzającym głowy kurczakom i wężom i jego zafascynowanej, rozochoconej widowni. Ze wszystkich utworów Greshama „Zaułek koszmarów” odniósł największy komercyjny sukces, pomimo, albo właśnie dzięki temu, że budził wstręt i przerażenie u wielu odbiorców. Takie reakcje na „Zaułek koszmarów” pojawiały się też wśród tych, którzy natrafiali na którąś ze złagodzonych (cenzura) wersji najsłynniejszej powieści Williama Lindsaya Greshama. Po raz pierwszy przeniesionej na ekran, pod tym samym tytułem, w 1947 roku przez Edmunda Gouldinga (prawa do sfilmowania tej historii kosztowały Hollywood sześćdziesiąt tysięcy dolarów). W 2021 roku swoją premierę miał zrealizowany za mniej więcej sześćdziesiąt milionów dolarów, szeroko reklamowany obraz w reżyserii Guillermo del Toro oparty na ponadczasowym dziele Williama Lindsaya Greshama.

Nieżyjący już autor „Zaułka koszmarów” (popełnił samobójstwo w 1962 roku, niedługo po usłyszeniu strasznej diagnozy: rak języka) przez większość dorosłego życia zmagał się z problemami finansowymi. W małżeństwie też mu się nie układało i wydaje się, że wina leżała głównie po jego stronie. Jego pierwsza żona Joy Davidman zwierzała się swoim przyjaciołom z wybuchów agresji nadużywającego alkoholu męża, który nie był jej wierny. Ich małżeństwo definitywnie rozpadło się, gdy William Lindsay Gresham obwieścił swojej małżonce, że wdał się w romans z jej kuzynką Renée Rodriguez. Przez jakiś czas cała trójka mieszkała pod jednym dachem, aż w końcu Joy Davidman poszukała szczęścia u boku brytyjskiego pisarza C.S. Lewisa, swojego korespondencyjnego przyjaciela. William poślubił Renée Rodriguez, a na wieść o śmierci Joy, wybrał się do Anglii, gdzie kobieta uwiła sobie wygodne gniazdko z Lewisem, żeby sprawdzić, czy jego synowie mają należytą opiekę. Na miejscu uznał, że nie ma potrzeby zabierać ich do Stanów Zjednoczonych. Walczący z nałogiem alkoholowym, klepiący biedę (największy zastrzyk gotówki - „Zaułek koszmarów” - tylko na trochę poprawił jego sytuację materialną; Gresham nie potrzebował dużo czasu na roztrwonienie tego małego majątku) demaskator oszukańczych sztuczek znanych spirytualistów, który od pewnego czasu żywotnie interesował się naukami tajemnymi. Pociągał go mistycyzm, ale przynajmniej w swoim mniemaniu, był wyczulony na takich ludzi jak Stanton Carlisle. Czołowa postać jego „Zaułka koszmarów”, która jak wyjawił Gresham, tak naprawdę była autorem powieści. Innymi słowy Stan jest kimś w rodzaju literackiego odpowiednika Williama Lindsaya Greshama. Wspomina o tym też już nieżyjący amerykański powieściopisarz, dziennikarz, biograf i poeta, Nick Tosches, w swojej przedmowie do nieocenzurowanego wydania „Nightmare Alley” z 2010 roku. Polska edycja „Zaułka koszmarów” od wydawnictwa Mova wypuszczona w 2022 roku w twardej oprawie (retro okładkę zaprojektował Tomasz Majewski, a tłumaczył Ryszard Oślizło, który co istotne nie starał się łagodzić języka Greshama) zawiera to niezbyt obszerne wprowadzenie Toschesa: o Greshamie i fenomenie „Zaułka koszmarów”. Do bólu szczerej opowieści o... ludziach. Stantona Carlisle'a poznajemy jako dociekliwego młodzieńca występującego w Teatrze Osobliwości Ackermana i Zorbaugha. Stan specjalizuje się w niby magicznych sztuczkach, którymi zainteresował się już w dzieciństwie. Teraz jego uwagę przyciąga jeden „świr” pracujący w tym samym objazdowym (nie)wesołym miasteczku. Mężczyzna odgryzający głowy kurczakom w klatce, którą dzieli z wężami. Klatce zwykle obleganej przez zafascynowanych „frajerów”. W środowisku, w którym obraca się Stan tak nazywa się ludzi, którzy chętnie płacą za takie atrakcje. Naiwnych, których bez większego wysiłku można oskubać. Główna „osobliwość” w prozatorskim teatrze Greshama, Stanton Carlisle, lubi swoją pracę, ale nie na tyle, by wiązać z nią swoją przyszłość. Już nie. Powoli budzi się w nim bowiem stare, niedobre pragnienie sławy i pieniądza. Ciekawe, że człowiek, który w swoim przekonaniu poznał największe słabości swojego gatunku, który nauczył się odnajdywać czułe punkty u bliźnich, by czerpać z tego osobiste, egoistyczne korzyści, nie zdaje sobie sprawy, że właściwie niczym nie różni się od większości swoich ofiar. Żądza pieniądza to wszak jeden z najpospolitszych demonów tego świata. „Istota” która częściej odbiera, niż daje. Wodzi na pokuszenie, obiecuje złote góry i wielkie pałace. Iluzja, mrzonka, którą karmią się miliony. Bo przecież są tacy, którym się udało. W tym wiecznie toczącym się wyścigu szczurów można wysforować się naprzód. Trzeba tylko ruszyć głową. Znaleźć sposób... Stanowi nie brakuje pomysłów na wykorzystanie swoich małych talentów. A determinacji ma aż nadto, więc czemu dłużej miałby zadowalać się maleńkimi okruszkami z pańskich stołów? Nie, Wielki Stanton ani myśli zatrzymywać się w pół drogi. Nie jest taki jak jego asystentka Molly Cahill, nadmiernie wrażliwe dziewczę, które bez niego do końca życia klepałoby biedę. Z takim podejściem... Molly jest za miękka. Molly się lituje. Molly nie chce po trupach do celu. Należy więc wytłumaczyć jej, że to najlepszy, najpewniejszy sposób na dopchanie się do magicznego źródełka.

Jak ktokolwiek mógłby mu pomóc? Jak ktokolwiek mógłby pomóc komukolwiek? Wszyscy tkwili w potrzasku, wszyscy biegli ciemnym zaułkiem ku światłu.”

Tytułowy zaułek to w pojęciu Williama Lindsaya Greshama samo życie. Na końcu tej mrocznej, obmierzłej, cuchnącej alei widać światełko. To nasz cel. Jak ćmy instynktownie brniemy w stronę tego ognia. I w proch się obrócisz. To jedna z nasuwających mi się interpretacji – śmierć, którą można rozumieć jako wybawienie, wyjście z tego przeklętego, znienawidzonego zaułka – ale owe światełko może też symbolizować osiągnięcie życiowego celu, spełnienie największego marzenia człowieka. Rozdziały „Zaułka koszmarów” tytułują karty tarota (żadna się nie powtarza), które Gresham stawia Stanowi Carlisle'owi. Niewykluczone, że także odbiorcom książki. Ku przestrodze. Literacki Gresham, czyli stanowczo zbyt wytrwale goniący za marzeniami jasnowłosy kuglarz, to czarny charakter z odcieniami szarości. Tak pozwolę sobie go określić. Jego motorem jest chciwość. Im więcej ma, tym więcej chce. Wiecznie nienasycony apetyt, którego ofiarami padają naiwni ludzie. A tych nie brakuje w żadnej warstwie społecznej. Przepowiadanie przyszłości, czytanie w myślach, telekineza, nawiązywanie kontaktu z nieżyjącymi bliskimi osobami – w epoce Stana wiara w takie zjawiska jest na tyle duża, żeby taki spryciarz jak on mógł się na niej szybciutko wzbogacić. Od podrzędnego magika do niezbyt dumnego mentalisty. Stopa życiowa Stana co prawda polepszyła się po opuszczeniu jarmarku i rozkręceniu własnej działalności, ale to mu nie wystarczy. Do pomocy początkowo ma tylko jedną osobę, piękną dziewczynę, którą zamierza poślubić. Najpierw jednak chce się dorobić. Na zwykłych oszustwach. W pojęciu jego życiowej wybranki i zarazem asystentki, Molly Cahill, coraz to okrutniejszych. Osobiście odbierałam Molly jako swoisty głos sumienia Wielkiego Stana, kreskówkowego aniołka, który nieustannie jest zakrzykiwany przez swojego zaciekłego wroga, który przycupnął na drugim ramieniu tej diabolicznej jednostki, dla której miałam niemało współczucia. Biedny, zły człowiek. Psychopatyczny bohater tragiczny. Jak to w noir, budzący ambiwalentne uczucia protagonista/antagonista, który ma marzenia i nie zawaha się ich spełnić. Za wszelką cenę. Stan da ci to, czego pragniesz. Cudotwórca dzielący się swoim darem ze zwykłymi śmiertelnikami. Nawet najbardziej zatwardziali sceptycy zmienią swoje nastawienie do niesamowitości wszelakich, gdy zobaczą w akcji Wielkiego Stana. Egoista, materialista, wytrawny manipulator. Szarlatan, który bez zmrużenia oka, bez najmniejszych oporów wykorzystuje zwykłe ludzkie potrzeby, słabości, wady, pragnienia. Owija sobie ludzi wokół małego palca. On gra, oni tańczą. Niewolnicy nieistniejącego daru. Rozum śpi, a dusza się syci. Oszustwa Stana działają niczym balsam na poranione serca. Stęsknieni, zrozpaczeni, czy po prostu zniechęceni monotonią dnia codziennego, obywatele, dostają od Stana najcenniejszy, bardzo rzadki na tym padole łez, towar. Szczęście. Spokój ducha, którego Stan nie zapewnia tylko niektórym, starannie wybranym klientom. W tych pechowcach zatapia swoje ostre zębiska na dłużej. Dręczy dopóty, dopóki nie zyska pewności, że są gotowi oddać mu dosłownie wszystko. Ba, to oni będą błagać, by przyjął ich kosztowne prezenty. Kaznodzieja, który w końcu trafi na swego. Femme fatale, która na pierwszy rzut oka wydaje się być żeńską wersją Stana. Druga połowa tego samego zgniłego owocu. Zderzenie dwóch przebiegłych umysłów, fascynująca rozgrywka jednostki najwyraźniej całkowicie wyzutej z empatii i jednostki, w której tlą się jeszcze jakieś szlachetne ogniki. Na pewno zdolność do miłości, i to bezwarunkowej. Pod tym grubym, przeraźliwie zimnym pancerzem musiały się zatem zachować jakieś skrupuły. Gdzieś tam może kryje się mały chłopiec, który jeszcze nie przeżył swojego pierwszego zawodu miłosnego. Najpoważniejszego – najpewniej to właśnie popchnęło Stana na przypuszczalnie straceńczą, a na pewno godną pożałowania i potępienia ścieżkę, która doprowadziła go do diabelskiej pani psycholog. I jeszcze głębiej w ten upiorny, szalony, wstrętny zaułek. Droga donikąd. Biedny i bogaty. Piękny i szpetny. Gwiazdor i jego bożyszcze. Frajer i iluzjonista. Oszust i oszukiwany. Zabójca i zabity. Egoista i altruista. Degenerat i poczciwiec. Wszystkich czeka ten sam koniec. Kręcisz się w kółko, nieszczęsny człowieku. Cokolwiek zrobisz, cokolwiek osiągniesz, kimkolwiek się staniesz, wcześniej czy później pewnie zastanowisz się, czy to miało jakiś sens. Po co to było? Po co gonić za króliczkiem? Gresham, wydaje się, pyta swoich czytelników, jaki jest sens robić cokolwiek. Stawiać sobie jakiekolwiek cele. Tak czy inaczej, wydźwięk „Załka koszmarów” nie jest optymistyczny. Bynajmniej! Gorzka opowieść zgorzkniałego(?) człowieka. Człowieka, który, jak przekonają się odbiorcy „Zaułka koszmarów”, miał odwagę nie lukrować rzeczywiści. Znawca ludzkiej natury, który na własnej skórze poznał niektóre zgryzoty, słabości, problemy kuglarza, którego poprowadził podobnym (nieidentycznym) zaułkiem, jaki podstępny los przydzielił jemu. Do doskonałego finału.

Niełatwo się czytająca, deliryczna życiowa podróż wiecznie nienasyconego człowieka. W szponach przyziemnych obsesji w jarmarcznej oprawie. Zabarwiony erotycznie, doprawiony alkoholem, oblepiony watą cukrową „podły” traktat o życiu. Kultowa powieść noir, której spokojnie można tez przypiąć etykietkę z napisem „powieść egzystencjalna”. Powieść, która zaszokowała, zniesmaczyła niejednego czytelnika. Dzisiaj już pewnie nie będzie wzbudzać tak licznych skrajnych reakcji ten... wiecznie aktualny „Zaułek koszmarów” Williama Lindsaya Greshama. Dość wymagająca lektura, która raczej nie podniesie Was na duchu. Żadna tam prosta rozrywka. Ciężki owoc życia i wyobraźni „majaczącego”, nieprzebierającego w słowach amerykańskiego pisarza. Zdolnego Billa, który utożsamiał się ze swoim nędznym bohaterem. Czarnym charakterem, który zaplątał się w zaułek przeznaczony dla godnego najwyższego współczucia, cnotliwego bohatera tragicznego. Straszliwie pogubionego w swoich jakże pospolitych pragnieniach.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

piątek, 25 lutego 2022

„Bull” (2021)

 

Bull, dawny członek małego gangu zarządzanego przez jego teścia, wraca w swoje rodzinne strony po dziesięcioletniej nieobecności z zamiarem przelania krwi ludzi, którzy go zdradzili i odebrali mu jedynego syna Aidena. Mężczyzna nie działa z ukrycia. Chce, by jego wrogowie, grupa przestępcza, której szeregi niegdyś zasilał, wiedzieli, że to on jest siewcą śmierci, ale jego teść Norm nie dopuszcza takiej możliwości. Nie wątpi, że sprawa ma związek z Bullem, ale zakłada, że ktoś inny postanowił pomścić jego krzywdy. Ktoś, kogo Norm z pomocą swoich ludzi zamierza za wszelką cenę powstrzymać. Tymczasem Bull konsekwentnie realizuje swój bezlitosny plan.

Bardzo dobrze przyjęty przez krytyków brytyjski thriller revenge z elementami gore w reżyserii i na podstawie scenariusza Paula Andrew Williamsa, twórcy między innymi „Z Londynu do Brighton” (2006), „Zarżniętych żywcem” (2008) i „Cherry Tree Lane” (2010). Opracowywanie w myślach fabuły „Bulla” zainicjowało pytanie: co człowiek jest w stanie zrobić w imię miłości? Potem Williams zaczął się zastanawiać, jak oddzielić ojcowską miłość od przerażających rzeczy, których dopuszcza się taki rodzic? Budując postacie Williams oparł się na niektórych sylwetkach widywanych w pubach, w których pracował. Osobach żyjących z dnia na dzień. Niemających zainteresowań, pragnień, praktycznie żadnych oczekiwań od życia. Zdjęcia powstawały między innymi w angielskim mieście Dartford oraz w prywatnym domu w mieście Gravesend. Lokalizacje zostały pokazane trochę jak miejsca widmo. Zamieszkałe, ale przez ludzi tak skupionych na własnym przetrwaniu, że ślepych i głuchych na wszechobecną przemoc. „Bull” po raz pierwszy został pokazany w sierpniu 2021 roku na Fantasia International Film Festival w Kanadzie, a do Polski przybył w listopadzie tego samego roku – premiera na Splat!FilmFest.

Samotny mściciel. Zorganizowana przestępczość. Ekstremalne zaszłości rodzinne. Rachunki, które muszą zostać wyrównane. Winy, których prawdopodobnie nie da się już odkupić. Krzywda się dokonała, a sprawiedliwości nie stało się zadość. Tytułowy bohater, czy jak kto woli antybohater filmu Paula Andrew Williamsa, nie spocznie, dopóki akt niełaski się nie dopełni. Bez mrugnięcia okiem powyrywa zgniłe korzenie z toksycznej gleby, którą niegdyś sam nawoził. Demoralizacja, nihilizm, brutalizm. Trujące powietrze, w którym dominującym pierwiastkiem jest beznadzieja. Prawo ulicy. Rządzą najsilniejsi. Od niepamiętnych czasów tron zajmuje były teść Bulla (przyzwoity występ Neila Maskella), dziś już starszy, ale wciąż nader żwawy człowiek imieniem Norm (David Hayman, uważam, oczko wyżej od poprzednika), który dysponuje małymi siłami zbrojnymi. To znaczy paru chłopa ze spluwami, bez dyskusji wykonujących każdy jego rozkaz. Nieśmiących mu się przeciwstawić. Ich głównym doradcą jest strach. Słuszna obawa o życie swoje i swoich najbliższych czyni ich bezwzględnie lojalnymi żołnierzami samozwańczego króla tylko na pozór spokojnego zakątka Anglii. Czy to ich usprawiedliwia? Czy okrutne metody na nieposłusznych stosowane przez Norma, rozgrzeszają jego małą armię? Okoliczność łagodząca? Nic nie wskazuje na to, by czołowa postać omawianej produkcji miała zamiar spojrzeć na to z tej perspektywy. Już nie. W przekonaniu Bulla sprawy posunęły się za daleko. Granica została przekroczona. Miarka się przebrała. Nastał czas krwawej zemsty. Akcja filmu biegnie po dwóch torach. W umownej teraźniejszości przyglądamy się wendecie Bulla i zwarciu szeregów po drugiej stronie barykady. Ta nić bez uprzedzenia przeplata się z nicią retrospektywną. Przejścia są tak płynne, że początkowo to może nieco dezorientować. Ale z własnego doświadczenia wnoszę, że przynajmniej większość odbiorców potem będzie już podskórnie wyczuwać, na którym torze fabularny aktualnie się znajduje. Automatyzm. Powroty do przeszłości w żaden sposób nie są akcentowane, w każdym razie nie są datowane, ale to szybko przestało mi przeszkadzać. Komplikować nieskomplikowane. Bo w gruncie rzeczy to bardzo prosta historia. Osadzona w twardej konwencji, choć chowająca w rękawie przynajmniej jednego dżokera. Ale nie dla wszystkich. Nie dla mnie. UWAGA SPOILER Spodziewałam się takiego rozwiązania. Oczywiście, nie od samego początku, ale uparta niewiara Norma w powrót Bulla naprowadziła mnie na „Piekielną zemstę” Patricka Lussiera. I pomyślałam: czemu nie? Bardzo możliwe, że Williams, świadomie czy nie, skorzystał z takiego samego motywu. Inną ścieżką do rzeki, do której wchodziłam już z Lussierem KONIEC SPOILERA. Największą zagadką był dla mnie los Aidena. Nie wątpiłam, że dla Bulla mniej ważna jest krzywda, jakiej sam doznał z ręki Norma i jego ludzi, od tego, co spotkało jego jedyne dziecko. Wiemy, że Bull stracił syna, ale to w zasadzie jedyny pewnik. Nie wiemy, czy chłopak żyje, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcy radzą nie karmić się nadzieją. Pogodzić się z tym, że ojcu po dziesięciu latach rozłąki nie dane będzie połączyć się z synem. Nie na tym padole. Innymi słowy istnieje duże prawdopodobieństwo, że Bull wrócił, aby pomścić śmierć swojego dziecka. Małego chłopca, którego kochał nad życie. Zdecydowanie bardziej od swojej małżonki. Właściwie Gemma, nieodrodna córeczka Norma, z którą Bull uwił sobie niewygodne gniazdko w okolicy, w której w domyśle się wychował (główna wskazówka: dom jego matki, który odwiedzimy w umownej teraźniejszości), niedługo była mu bliska. Ich drogi tak naprawdę zaczęły się rozchodzić tuż po ślubie. Wtedy zaczął się kryzys, którego nie udało im się przezwyciężyć. Do tego potrzeba dwojga, a Gemma aż nadto wyraźnie dawała Bullowi do zrozumienia, że z jej strony na nic nie może już liczyć. Niech się cieszy, że nie wyrzuciła go z domu. Że łaskawie pozwala mu mieszkać z nią i Aidenem. Dopóki jej się to opłaca, będzie trzymać znienawidzonego małżonka przy sobie. On zajmuje się dzieckiem i domem, a ona dba wyłącznie o własne przyjemności. Narkotyki i seks. Taka to księżniczka. Oczko w głowie bossa. Można zaryzykować twierdzenie, że ze wszystkich swoich córek Norm najbardziej ukochał sobie właśnie Gemmę. I ona pewnie doskonale to wie. Wie, że ojciec niczego jej nie odmówi. A przynajmniej kiedyś tak było. Teraz ta rodzinka nie wydaje się już tak skonsolidowana jak przez zniknięciem Bulla. Niektórzy odsunęli się od jądra tego zdeprawowanego rodu (Norma). Odeszli. Widać można... Ale dla Bulla to nie ma znaczenia. Jego zemsta dosięgnie nawet tych, którzy przestali wykonywać polecenia Norma, przypuszczalnie największego wroga tytułowego mściciela.

Twórcy „Bulla” niewiele pozostawiają wyobraźni widza. Właściwie twórcy niejednego tak zwanego krwawego horroru mogliby się od nich uczyć. Solidne praktyczne efekty specjalne. Doprawdy realistycznie się to prezentuje. W sumie już samo to, że dane mi było się im przyjrzeć, pozytywnie mnie zaskoczyło. Zbliżenia na broczące krwią (normalnie jak prawdziwa) rany cięte, kłute, poszarpane - mięsiste widowisko - nie są wprawdzie jakoś specjalnie długie (w każdym razie widywałam dłuższe), ale mając w pamięci te wszystkie szeroko reklamowane, rzekomo mocno krwawe, skrajnie makabryczne współczesne „szokery”, nie pozostało mi nic innego, jak przyklasnąć twórcom „Bulla”. Jak rzadko w dzisiejszym kinie nie musiałam się obawiać, że jak mrugnę to przegapię:) Zawsze można dłużej, ale widać, naprawdę widać, makabryczne owoce wyhodowane przez zespół moim zdaniem prawdziwych profesjonalistów. Kawał dobrej roboty. I mówi to osoba, której ani razu nie zakotłowało się w żołądku. Wstręt, niesmak, szok – o takich skrajnościach mogłam zapomnieć. Ale, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, podziwiałam staranność wykonania, w duchu dziękując reżyserowi, że nie zmarnował tego wkładu. Miast przebiegać, jak to często w dzisiejszych czasach na planie takiego czy innego „dziwadła” się zdarza, albo posuwistym krokiem przechodził, albo na moment przystawał. Przykład na to drugie: zamordowana kobieta leżąca w kałuży krwi na pierwszym planie, a za nią jej oprawca i drugie zwłoki. Swoją drogą na myśl w tym momencie przyszedł mi kultowy obraz Michaela Hanekego pt. „Funny Games”, a konkretnie sekwencja (tutaj duża krótsza) ze zdruzgotaną, straszliwie rozpaczającą kobietą. Podobna... wrażliwość? Można tak to nazwać? Przykład na to pierwsze: obcięcie palców. Gdzieś w pół drogi natomiast umieściłabym człowieka z nożem w gardle i akcję z ręką. Tniemy, a potem przyżegamy. Wszystko w warunkach domowych. Niektórych może zdziwić swoboda działania Bulla. Niektórzy mogą uznać, że w tej kwestii twórców nieco poniosło, że w ten sposób podkopali realizm. Może niekoniecznie od razu zabili, ale obawiam się, że jakaś część odbiorców omawianej produkcji uzna to za niedopatrzenie albo zbytnie uwypuklenie refleksji, której Paul Andrew Williams pozwala wybrzmieć gdzieś na marginesie. Tak, istnieje niebezpieczeństwo, że część widzów nie da się przekonać do takiego scenariusza. Bull chodzi sobie spokojnie, przez nikogo nie niepokojony (to znaczy nie przez przedstawicieli legalnych organów, których obowiązkiem jest ścigać takich jak Bull) i rozlewa krew niekoniecznie niewinnych. Nie w większości przypadków, mam jednak poważne wątpliwości co do pierwszej kobiety, która w tym świecie przedstawionym żegna się z życiem. W umownej teraźniejszości, po zaskakującym dla wszystkich wtajemniczonych powrocie Bulla na stare, okrutnie cuchnące śmieci. Norm nie wierzy, że człowiek, który uszczupla jego twarde zaplecze, jego wierną świtę, to ten sam mężczyzna, który poślubił jego ukochaną córeczkę. Ma inną teorię. Zresztą nie poświęca temu wiele uwagi. Mniej ważne kto, ważne, żeby łachudrę zatrzymać. Czyli wojna. Jeden przeciwko wszystkim. Wszystkim niegdysiejszym compadre. Wynik łatwo przewidzieć. O ile zdążyło się obejrzeć parę tak zwanych filmów zemsty. Tak czy inaczej, w moim pojęciu to jest właśnie twarda rzeczywistość. Nikt nic nie widzi, nic nie słyszy. A nawet jeśli, to woli się nie wtrącać. Nie moja rzecz. Policja też jakoś nie kwapi się do działania. Po co ryzykować? Po co się wychylać? Narażać silniejszemu od siebie. Najsilniejszemu samcowi w tej miejskiej dżungli. Bull zapewne doskonale zna ten utrwalony porządek, chorą hierarchię panującą w jego rodzinnych stronach. Norm na górze, trochę niżej jego rodzina, pod nimi jego goryle (w tym partnerzy jego córek), a na samym dole tego zgniłego łańcucha pokarmowego wszyscy pozostali mieszkańcy tego „zaanektowanego terytorium”. Nie jedynego, oj na pewno nie jedynego takiego miejsca na tym smutny globie. Obojętni na przemoc, pozbawieni lepszych perspektyw, bo niemający odpowiednich koneksji. Bojący się wchodzić w układy z diabłem i ci, którzy najzwyczajniej nie mają mu nic do zaoferowania. I jeden taki, który ma wystarczającą motywację, by zburzyć ten lunapark Norma. Nawet jeśli Bull dopnie swego, nawet jeśli zdetronizuje uzurpatora, to w dłuższej perspektywie to niczego nie zmieni. Jego miejsce niechybnie zajmie inny, możliwe, że jeszcze okrutniejszy samozwańczy władca. Bull zresztą nie ma aż tak górnolotnych ambicji. Nie chce zmieniać świata, ani nawet jednego miasta. Ukarać tych, którzy według niego sobie na to zasłużyli, a potem niech się dzieje co chce. Tylko tyle? I czy faktycznie nikomu nie okaże litości? I najważniejsze: gdzie jest Aiden? Czyżby to jego krzyk przebijał się przez trzask palącej się przyczepy kempingowej? Standardowa, acz niestandardowo krwista, dostatecznie mroczna i całkiem wciągająca opowieść o ojcu, który pozna smak zemsty. Bardziej słodki czy gorzki? To już jego trzeba zapytać.

Zemsta po angielsku:) Starannie zapakowana, prosta historia, która na gruncie fabularnym żadnymi innowacjami się nie chwali. Bo i po co? Paul Andrew Williams i jego zespół od „Bulla” na tyle zgrabnie poruszali się w ciasnych ramach dreszczowca spod znaku revenge, na tyle dobrze czuli się w tej twardej konwencji, że nie musieli silić się na takie atrakcje. Czy, jak kto woli, udziwnienia. Nie musieli, ale spróbowali. W mojej ocenie z marnym skutkiem. W każdym razie chcieli zaskoczyć, bo nie wiem, czy Williams i jego zdolny zespół traktowali to jako powiew świeżości. Czy scenarzysta i zarazem reżyser tego dość brutalnego, nihilistycznego obrazu, świadomie czerpał z innego filmowego źródła? Tak czy inaczej, przypomniała mi się taka jedna podobna historia. I tam jakoś to lepiej mi brzmiało. Ale i tak warto było. Tego nie tak zupełnie bezkompromisowego „Bulla” wrzucić na ruszt.

środa, 23 lutego 2022

Anna Górna „Kraina złotych kłamstw”

 

W 2003 roku w angielskim hrabstwie West Sussex dochodzi do zaginięcia młodej kobiety Julie Pearson. W toku śledztwa wychodzi na jaw, że dziewczyna spotykała się z zamężnym sławnym aktorem Jackiem Harfordem, który z czasem staje się głównym podejrzanym. Opinia publiczna domaga się skazania Harforda za morderstwo, ale przedstawiciele organów ścigania nie dysponują wystarczającym materiałem dowodowym przeciwko niemu. Sprawa pozostaje otwarta.
W 2018 roku mieszkający w Zurychu były polski policjant, obecnie szef zespołu do spraw bezpieczeństwa w szwajcarskiej firmie ubezpieczeniowej, Piotr Sauer, na prośbę swojego przyjaciela, Adama Zaręby, spotyka się z byłym brytyjskim aktorem, teraz przedsiębiorcą Jackiem Harfordem, który też osiadł w Zurychu. I ponownie wpadł w poważne tarapaty. Piętnaście lat po wciąż niewyjaśnionym zaginięciu jego kochanki, świat obiega wiadomość o zaginięciu kolejnej partnerki Harforda, wspólniczki Adama Zaręby, Isabelle Muri. Harford chce, żeby Sauer przeprowadził własne śledztwo w tej sprawie, za co obiecuje sowicie go wynagrodzić. Z powodów osobistych Piotr nie jest przekonany do tego pomysłu. Początkowo odmawia, ale ciekawość i pragnienie powrotu do ukochanego zajęcia zwyciężają. Sauer z pomocą Mii Kovač, nowo poznanej studentki, stażystki w firmie ubezpieczeniowej, gdzie w ostatnim okresie swojego życia odpowiadał za bezpieczeństwo, w tajemnicy przed żoną i nastoletnią córką, angażuje się w szeroko omawianą w przestrzeni medialnej sprawę, na zlecenie człowieka, do którego, nie bez powodu, nie ma pełnego zaufania.

Pierwotnie wydana w 2022 roku, pod szyldem wydawnictwa Czwarta Strona, „Kraina złotych kłamstw” to literacki debiut pochodzącej z Polski, od 2014 roku mieszkającej w Szwajcarii, prawniczki specjalizującej się w negocjacjach biznesowych w branży farmaceutycznej, która póki co pisanie traktuje jako przyjemny sposób spędzania wolnego czasu. Anna Górna, studiowała na Uniwersytecie Wrocławskim, a w 2018 roku ukończyła kurs pisania powieści Miasta Literatury UNESCO w Krakowie, na skutek którego, po długich latach pisania „do szuflady”, postanowiła poczynić bardziej zdecydowane kroki na tym polu. Akcję swojego pierwszego opublikowanego utworu, liczącej sobie trochę ponad sześćset stron, niewielkim drukiem, powieści kryminalnej, w największym stopniu osadziła w Zurychu, mieście, w którym zdążyła się już zadomowić. W ramach przygotowań przyjrzała się bardziej analitycznym okiem swoim ulubionym książkom i filmom - dokładniej przyjrzała się w jej odbiorze najlepiej działającym mechanizmom zastosowanym przez autorów tych wszystkich dzieł – czytała poradniki dla scenarzystów i uważnie wsłuchiwała w słowa innych autorów (wywiady). Pisząc „Krainę złotych kłamstw” konsultowała się z prowadzącymi i uczestnikami kursu pisania. Na początkowym etapie, z czasem pojawiło się bowiem paru zaufanych beta readerów.

Kraina złotych kłamstw” to pierwszy tom planowanej powieściowej serii kryminalnej z prywatnym detektywem Piotrem Sauerem i jego młodą asystentką Mią Kovač. Anna Górna już pracuje nad częścią drugą. W wolnych chwilach. Pomimo entuzjastycznego przyjęcia jej debiutanckiego utworu, Górna nadal traktuje pisarstwo bardziej jako hobby niż pracę. Można powiedzieć, że podchodzi do tej niemałej przygody dość ostrożnie. Dodatkowe zajęcie, nie główna ścieżka zawodowa. Czy tak już zostanie? Szczerze w to wątpię. Czy jej się to podoba, czy nie, jej miejsce jest na scenie literackiej. I myślę, że miłośnicy prozy kryminalnej już zadbają o to, by i sama Górna sobie to uświadomiła. Wielu czytelników, nawet takich z dłuższym stażem, ma dość niskie oczekiwania względem debiutów. Wielu traktuje to jako okoliczność łagodzącą, usprawiedliwienie wszelkich zaobserwowanych potknięć autora/autorki. Przyznaję, że kiedyś miałam podobny stosunek do pierwszych występów na arenie literackiej, zwłaszcza jeśli chodzi o beletrystykę. Ale to się zmieniło po paru nadzwyczaj udanych wejściach na rynek wydawniczy. Nie byłam więc szczególnie zaskoczona, uważam, bardzo wysokim poziomem pierwszej opublikowanej powieści Anny Górnej. Zachwycona, a i owszem, ale nie zdziwiona. Nie jest to pierwszy i zapewne nie ostatni dopieszczony, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach literacki debiut, z jakim się spotkałam. Debiut, który w mojej ocenie jakością przewyższa dokonania niejednego zaprawionego w bojach, doświadczonego, zawodowego pisarza. Niejednej wielkiej gwiazdy na tym firmamencie. I mówię tu o arenie międzynarodowej, nie tylko polskiej. „Kraina złotych kłamstw” to jedno z najciekawszych, najbardziej emocjonujących kryminalnych dzieł, na jakie natrafiłam w ostatnich latach. Emocjonujących nie dlatego, że Górna strzela z wielkich armat – usilne, czy wręcz rozpaczliwe starania obliczone na wywarcie jak najsilniejszych, najżywszych reakcji u odbiorcy – ale z tego prostego powodu, że bez widocznego wysiłku, prawie niepostrzeżenie wytwarza niezwykle silną, nierozerwalną więź między czytelnikiem a stworzonymi przez nią postaciami. Wystarczyło jej parę rozdziałów, bym zaczęła traktować Piotra Sauera i jego dzielną asystentkę Mię Kovač jak starych znajomych. Istoty z krwi i kości, które, wbrew tytułowi książki, nie mają przede mną żadnych tajemnic. Kłamstwa, półprawdy, przemilczenia: to wszystko zachowują dla innych, dla ludzi ze swojego otoczenia, ale niewidzialny obserwator wydarzeń, w centrum których niechybnie znajdzie się ten barwny duet, jest kimś w rodzaju strażnika ich sekretów. Górna relatywnie szybko dopuszcza czytelnika do ścisłego, bardzo wąskiego kręgu wtajemniczonych w najbardziej bolesne wspomnienia tak Sauera, jak Kovač. Każde z nich ma za sobą traumatyczne przeżycia, o których wyraźnie nie ma ochoty opowiadać. Można się spodziewać, że w końcu bardziej się przed sobą otworzą. I że najbliżsi głównego bohatera książki nie będą długo żyć w błogiej nieświadomości, że prędzej czy później dowiedzą się, że Piotr ich oszukał. Okłamywał swoją nastoletnią córkę Wiktorię i, co bardziej niebezpieczne, żonę Karolinę, która, można powiedzieć, zmusiła go do obrania innej ścieżki zawodowej. Miała ku temu solidny powód, co w duchu przyznaje sam Piotr Sauer, ale gdyby mężczyzna miał swobodę decydowania o sobie, to pewnie po przeprowadzce do Zurychu nadal zajmowałby się tym, co kocha. Rozwiązywałby sprawy kryminalne, ścigał przestępców, miast usychać z nudów w szwajcarskiej korporacji. Kiedy niegdysiejsza gwiazda brytyjskiego kina, Jack Harford, proponuje mu niebagatelną sumkę za przeprowadzenie prywatnego śledztwa w sprawie zaginięcia jego aktualnej miłości, Isabelle Muri, Sauer, po namyśle, decyduje się podjąć to ryzyko. Zaryzykować swoje małżeństwo, bynajmniej nie dlatego, że Harford jest gotowy sowicie go za to wynagrodzić. Tak, Sauer, bez względu na wynik swojego śledztwa, zainkasuje porządną sumkę, ale główny kusiciel to tęsknota za ukochanym zajęciem. Piotr wie, że przyjmując propozycję Jacka Harforda, kładzie na szali swoje małżeństwo, dlatego... jeszcze bardziej ryzykuje, ukrywając prawdę przed swoimi dziewczynami. Zważywszy na duże i nieustannie rosnące zainteresowanie opinii publicznej sprawą zaginięcia Isabelle Muri, Piotr balansuje na wyjątkowo cienkiej linie rozpostartej nad przepaścią. Jeśli noga mu się powinie, jeśli pogubi się w swoich kłamstwach lub, co jeszcze bardziej prawdopodobne, prawda wypłynie z jakiegoś innego źródła, ten i tak już mocno doświadczony przez życie, człowiek, może już nie dostać kolejnej szansy od swojej życiowej wybranki. Kobiety, którą darzy miłością, można się jednak zastanawiać, czy aby pracy śledczej nie kocha bardziej.

(źródło: https://www.facebook.com/AnnaGorna.Autorka/)

Zaginięcia dwóch kobiet w różnych państwach w odstępie piętnastu lat, które łączy znane nazwisko. Jack Harford, czyli ulubiona postać autorki „Krainy złotych kłamstw”. Wyjątkowy pechowiec czy wyjątkowo sprytny, albo bezdennie głupi, socjopatyczny psychopata? Wytrawny manipulator czy ofiara niewiarygodnego zbiegu okoliczności? A może jest ktoś, kto stara się skierować podejrzenia na tę niegdysiejszą gwiazdę filmową? Piotr Sauer nie wyklucza żadnej możliwości. Tak, liczy się także z tym, że może pracować dla przynajmniej dwukrotnego mordercy. Główny bohater „Krainy złotych kłamstw” nie potrafi przejrzeć tego wciąż odnoszącego sukcesy – w innej branży, i już nie w swojej rodzimej Anglii, tylko w Szwajcarii – mężczyzny. Jakiś czas po wciąż niewyjaśnionym zaginięciu jego kochanki, Julie Pearson, Jack Harford wraz ze swoim młodszym bratem Billym, przeniósł się do Zurychu, gdzie wspólnymi siłami rozkręcili poważny biznes. Gdzieś w międzyczasie Jack rozwiódł się z żoną, którą zdradzał z Julie i związał z kolejną kobietą, z którą czytelnikowi nie dane będzie się spotkać. Poznajemy ją głównie z opowieści ludzi przepytywanych przez nielicencjonowanego prywatnego detektywa. Mię Kovač Piotr poznał w bardzo niemiłych, żeby nie rzec oburzających, okolicznościach. To zdarzenie wkrótce przysporzy mu dodatkowych zmartwień, ale też gdyby nie ono, to Sauer najpewniej nie miałby tak cennego wsparcia w pierwszej sprawie kryminalnej, w jaką zaangażował się po przeprowadzce do Zurychu. Mia Kovač to z kolei moja ulubiona postać „Krainy złotych kłamstw”. Studentka prawa i stażystka w firmie ubezpieczeniowej, gdzie Piotr Sauer na początku książki najwyraźniej marnuje się na stanowisku szefa zespołu odpowiadającego za kwestie bezpieczeństwa (ochrona). Śmierć ojca, a potem jeszcze jedno piekło, druga wielka trauma w jej krótkim życiu, zrobiły z Mii samotniczkę. Garstka znajomych i zero przyjaciół. Wieczory spędza samotnie w swoim niewielkim, acz przytulnym mieszkanku w Zurychu, a najdłuższe rozmowy zdaje się prowadzić ze swoją apodyktyczną matką. Mia wolałaby pójść własną drogą, ale nie znajduje w sobie siły, by sprzeciwić się rodzicielce, która w przeszłości mocno ją zawiodła. I u której Mia od dawna nie znajduje tak potrzebnego jej ciepła. Zrozumienia, szczerej troski. Mia nie ma nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Żadnego wsparcia w malowniczym mieście, w którym, jak ma wrażenie, mocno odstaje od reszty. Oni mają jakiś cel, oni garściami czerpią z kolorowych źródeł życia, a ona pozwala, by życie w pewnym sensie toczyło się obok niej. Przerażająco pusta egzystencja bardzo skrzywdzonej dziewczyny. W każdym razie ona zdążyła już wyrobić w sobie przekonanie, że jej życie jest mniej ważne od życia ludzi przemykających obok niej. Urodziwa dziewczyna, która stara się nie rzucać w oczy. Zamiast, jak wiele innych kobiet, podkreślać swoje wdzięki, przeważnie ukrywa je pod luźnymi ubraniami. To jej metoda na uniknięcie dodatkowych cierpień. Mia bowiem na własnej skórze przekonała się, do czego czasami prowadzi ściąganie na siebie uwagi innych. Bezpieczniej w twardej skorupie... którą zdążyła znienawidzić. Brakuje jej jednak motywacji, impulsu, do wyjścia ze swojej samotni. I wtedy zjawia się jej rycerz na białym koniu. Piotr Sauer powoli rozprasza ciężkie chmury od lat wiszące nad tą bystrą dziewczyną. Przywraca jej wiarę w ludzi, stopniowo staje się najbardziej zaufaną osobą w jej życiu. Nieświadomie koloruje jej rzeczywistość. Drugim kołem ratunkowym, ściśle połączonym z Piotrem, jest aktualnie (umowna teraźniejszość to rok 2018) najgłośniejsza sprawa prowadzona przez zuryską policję. Sprawa, która w jakiś sposób na pewno łączy się z nadal nierozwiązaną łudząco podobną zagadką z Wielkiej Brytanii wynikłą przed piętnastoma laty. Intryga skonstruowana przez Annę Górną na kartach „Krainy złotych kłamstw” nie obfituje w zdumiewające zwroty akcji. Powiem więcej: fabuła nie jest zbyt pomysłowa. Myślę, że miłośnicy gatunku mieli już okazje rozwiązywać podobne zagadki. Motyw zaginięcia, a właściwie dwóch równie zagadkowych zaginięć. Porwanie, świadome działanie rzekomej ofiary (upozorowanie własnej śmierci, zmiana tożsamości, czyli realizacja ambitnego planu całkowitego odcięcia się od dotychczasowego życia i zbudowania innego) albo zabójstwo. Nie możemy mieć pewności, że obie sprawy nakreślone przez Annę Górną są ze sobą bardziej związane niż tylko przez Jacka Harforda. Wyjaśnienia mogą być różne, ale opinia publiczna, jak zwykle, najwyraźniej już sprawę rozwiązała. Wydano już wyrok, także ustami dziennikarzy (skąd ja to znam?). Innymi słowy, Anna Górna niejako zaprasza nas do dyskusji na temat mitycznego domniemania niewinności. Mitycznego, bo w tej niby oświeconej epoce, w której żyjemy, lekko licząc co drugi jest sędzią. Jaka jest różnica między podejrzanym a skazanym? Dzisiaj? Żadna. I żadnemu z tych wszystkich samozwańczych sędziów nawet do głowy nie przyjdzie, że on może być następny. Dzisiaj ty, a jutro ciebie skażą bez prawa do obrony. Bez procesu, bez prawomocnego wyroku. Współczesny lincz. Internet, telewizja, prasa – po co komu sale sądowe, skoro tak jest dużo szybciej, bo nie trzeba przedzierać się przez obszerny materiał dowodowy? Cieszy mnie, że coraz więcej pisarzy porusza w swoich, generalnie rzecz biorąc, fikcyjnych opowieściach, to moim zdaniem bardzo niebezpieczne zjawisko. Co nie znaczy, że złe przeczucia Piotra Sauera w stosunku do jego zleceniodawcy okażą się błędne. W krainie kłamców wszystko jest możliwe. Górna już zadba o to, byśmy o tym nie zapominali. Śledztwo Sauera i Kovač toczy się wolniej niż w większości znanych mi współczesnych kryminałach. Bez skrótów. Z maniakalną wręcz dokładnością. Także o życiu osobistym nie tylko pierwszoplanowych postaci.

Mamy to! Mamy nową gwiazdę literackiej sceny kryminalnej. Dojrzały, soczysty, piorunująco sugestywny warsztat. Doskonale skrojone postaci – wyczerpujące portrety psychologiczne barwnych, dość złożonych, nieoczywistych jednostek z bliższego, ale i trochę dalszego planu. Absorbująca, całkiem zawiła intryga. Niezbyt oryginalna, ale śmiem podejrzewać, że nawet wśród usilnych poszukiwaczy świeżych pomysłów w światku kryminalnym znajdą się tacy, którzy dadzą się porwać sile głosu debiutantki, Anny Górnej. I jak mniemam nie tylko dlatego, że nasza rodaczka od lat mieszkająca w Szwajcarii, odmalowała dość specyficzne, unikatowe - jest w tym jakaś nieuchwytna magia - tło (klimat) dla swojego nieśpiesznie toczącego się śledztwa w „Krainie złotych kłamstw”. Powieść trzyma jak w imadle także dlatego, że taka mało dynamiczna. Niby niewiele się dzieje, a nerwy napięte do granic wytrzymałości. Ludzie, błagam, sprawdźcie to.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

 

poniedziałek, 21 lutego 2022

„Teksańska masakra piłą mechaniczną” (2022)

 

Siostry Lila i Melody oraz Dante i jego dziewczyna Ruth udają się do wymarłego miasteczka w Teksasie o nazwie Harlow, celem zlicytowania starych nieruchomości przejętych przez bank. Na miejscu, w dawnym sierocińcu, zastają schorowaną kobietę w podeszłym wieku, mieszkającą z jednym ze swoich wychowanków. Młodzi ludzie nie domyślają się, że to niesławny Leatherface, główny sprawca szeroko omawianej w mediach masakry sprzed pięćdziesięciu laty. Wyjątkowo niebezpieczny człowiek, który przez cały ten czas ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości. A teraz, na skutek tragedii w jego przekonaniu spowodowanej przez ludzi z miasta, ponownie ogarnia go niepohamowana żądza mordu.

Teksańska masakra piłą mechaniczną” 2022 (oryg. „Texas Chainsaw Massacre”) to drugi alternatywny sequel kultowego filmu slash z 1974 roku w reżyserii Tobe'ego Hoopera. Czy jak kto woli requel. Pierwsza taka alternatywa (inna linia fabularna) dla „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną 2” Tobe'ego Hoopera z 1986 roku pojawiła się w 2013 roku, „Piła mechaniczna” Johna Luessenhopa – ta gałąź w 2017 roku wydłużyła się o „Leatherface'a” Juliena Maury'ego i Alexandre'a Bustillo, prequel „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” (1974) i „Piły mechanicznej” (2013). Główne zdjęcia do „TCM” A.D. 2022 ruszyły w sierpniu 2020 roku w Bułgarii, pod kierownictwem Ryana i Andy'ego Tohillów. Przedstawiony przez nich materiał nie uzyskał akceptacji, czego następstwem było wymienienie Tohillów na Davida Blue Garcię, rodowitego Teksańczyka, który wcześniej wyreżyserował tylko jeden obraz, thriller „Tejano” z 2018 roku. Garcia zaczął od zera – nie korzystał z materiałów zgromadzonych przez Ryana i Andy'ego Tohillów. Radą służył mu Fede Alvarez, główny producent i jeden z pomysłodawców tej historii (drugi to dobrze znany Alvarezowi Rodo Sayaques), twórca między innymi remake'u „Martwego zła” (2013) i thrillera z nurtu home invasion „Nie oddychaj” (2016), który w przestrzeni medialnej zapewniał, że film kręcono w starym stylu, także z wykorzystaniem archaicznych sprzętów. Autorem scenariusza jest debiutant Chris Thomas Devlin. Dystrybucja „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Davida Blue Garcii ruszyła 18 lutego 2021 roku na Netfliksie.

Fede Alvarez zapowiadał oldschoolowe podejście do strony technicznej i faktycznie da się zauważyć w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Davida Blue Garcii wyraźne, a na pewno bardziej zdecydowane niż w poprzednich dwóch cegiełkach niniejszej franczyzy, tj. „Piła mechaniczna” Johna Luessenhopa i „Leatherface” Juliena Maury'ego i Alexandre'a Bustillo, próby przywołania ducha ponadczasowego dokonania nieodżałowanego Tobe'ego Hoopera. Kamienia milowego w historii kina grozy. Ta pamiętna, niesamowicie duszna atmosfera wypracowana przez jednego z najbardziej rozpoznawalnych twórców w światku horroru, w moim przekonaniu w XXI wieku najdobitniej zaznaczyła się w remake'u tego, wbrew tytułowi, niezbyt krwistego slashera z 1974 roku: „Teksańska masakra piłą mechaniczną” z 2003 roku w reżyserii Marcusa Nispela, która w 2006 roku doczekała się utrzymanego w podobnym (acz według mnie już nie tak intensywnym) klimacie, prequela wyreżyserowanego przez Jonathana Liebesmana („Teksańska masakra piłą mechaniczną: Początek”). Wkład Davida Blue Garcii - w każdym razie pierwszy, bo zdążył on już wyrazić swoją gotowość do przedłużenia tej filmowej przygody – samym klimatem może się wybronić w oczach miłośników oryginału. Nawet jeśli uznają – a podejrzewam, że w większości przypadków tak właśnie będzie – że to niedokładnie to samo. Ja jestem w tej mniejszości, która najbardziej w tej franczyzie upodobała sobie wkład Marcusa Nispela. Tak, tak, nie oryginał, można bić:) Ale ta atmosfera... Nie do podrobienia. No właśnie. Mimo wszystko David Blue Garcia i jego ekipa przywołali delikatny zapaszek Hooperowskiego Teksasu. Nispel czy nawet Liebesman to nie, ale Luessenhop oraz duet Maury/Bustillo nie naraziliby mi się tak bardzo, gdyby poszli podobną drogą. Zdjęcia powstały pod kierownictwem Ricardo Diaza, a nawet dopasowaną do obrazu (nieźle współgra, zwłaszcza ten swojski dźwięk piły mechanicznej), oszczędną ścieżkę dźwiękową skomponował Colin Stetson, którego fani kina grozy mogą kojarzyć choćby z „Dziedzictwa. Hereditary” Ariego Astera czy „Koloru z przestworzy” Richarda Stanleya. Mętne, przymglone kadry, moim zdaniem najsilniej nasycone tą magiczną, nader charakterystyczną energią pierwowzoru w świetle dziennym. Za dnia „TCM” 2022 na mnie działała nieporównywalnie lepiej, niż po zapadnięciu ciemności. A po retro przychodzi to, co ja nazywam plastikiem. Nowoczesność w negatywnym znaczeniu tego słowa rozprasza, żeby nie powiedzieć zabija, wątłą duszyczkę lat 70-tych XX wieku. Już nie zalatuje stęchlizną. I wreszcie można odetchnąć pełną piersią. Duchota ustąpiła w widmowym miasteczku gdzieś w Teksasie. Bo przecież nie może być za dobrze. Pomijając prolog, który mówi nam, że rzeź z 1973 roku, której głównym antybohaterem był nigdy nieschwytany człowiek zwany Leatherface'em (Mark Burnham), nadal cieszy się zainteresowaniem opinii publicznej (jedna z tych potwornych spraw, o której pamięć najpewniej nigdy nie zginie: media już o to zadbają), zaczynamy klasycznie – od stacji benzynowej. W polu widzenia nie ma innych przybytków. Tylko nieruchliwa droga asfaltowa i pola uprawne. Czyli znowu jesteśmy tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. U boku młodych mieszczuchów, którym marzy się utopia. Nie, nie tylko marzy. Im się wydaje, że są w stanie zbudować taką krainę powszechnej szczęśliwości. Mlekiem i miodem płynącą miejscowość na wyludnionym kawałku teksańskiej ziemi. Prawie wyludnionym. W miasteczku Harlow.

Tabliczka, którą mijają młodzi ludzie z miasta wjeżdżając do Harlow w Teksasie, informuje, że mieszkają tu 1974 osoby (oczywiste oczko puszczone do fanów oryginału), ale jak szybko się okazuje to już nieaktualne. Zostały jakieś... trzy osoby? Starsza kobieta mieszkająca z potężnym mężczyzną oraz Teksańczyk z krwi i kości. „Wiecznie” uzbrojony białoskóry mechanik, złota rączka, która ma pomóc – naturalnie odpłatnie – naszym dzielnym idealistom w gentryfikacji Harlow. Melody już wcześniej zdążyła wyrobić sobie zdanie na jego temat. Wystarczył jej jeden rzut oka na tę postać, by wydać werdykt. Jakżeby inaczej, na niekorzyść tego, bądź co bądź, nieszukającego zaczepki, kompletnie nieznanego jej człowieka. Takie czasy, takie pokolenie, zdają się mówić twórcy. Każdemu trzeba przylepić jakąś etykietkę. Nie znam, ale się wypowiem. Jakie to typowe... Gdyby dać im więcej czasu, to pewnie wysmażyliby jakiś „stosownie” zjadliwy wpis na temat tego człowieka w social mediach. Dante, jego dziewczyna, czy tam narzeczona Ruth i może też Melody to influencerzy, którym trafiło się duże zlecenie od banku. Ich reklama się sprawdziła, napędzili klientelę, więc pozwolono im przeprowadzić licytację w Harlow. Sprzedaż nieruchomości przejętych przez bank. Przewodzi Dante, ciemnoskóry chłopak, który wzbudził we mnie najsilniejszą antypatię. Opętany niemożliwą do ziszczenia – nie chcę mówić infantylną – ideą, która zaciemnia mu wszystko inne. Zamiast sprawdzić, doczytać, upewnić się... Dante to bardzo zapracowany młody człowiek (w końcu gwiazda internetu), który czuje, że musi się wykazać (jak się spisze to może będzie się trafiać więcej tak dużych zleceniodawców, jak bank, który teraz wyprzedaje nieruchomości w Harlow), a przy okazji może uczynić świat trochę lepszym. Dantopia: taką nazwę, tylko na poły żartobliwie, proponuje dla tego, czym wkrótce stanie się Harlow. Tak będzie, już jego w tym głowa. Pokiereszowana głowa. Dante to jeden z tych typów, który nie ma litości nawet dla schorowanych starszych ludzi. No dobrze, można zastanawiać się, czy potraktowałby tę kobiecinę tak samo, gdyby wcześniej nie zaszufladkował jej jako rasistki. Tak czy inaczej, jego postawa względem długoletniej mieszkanki Harlow różni się od podejścia Melody, która niby robi za jego wsparcie, ale nie wykazuje się przy tym aż taką bezdusznością. Wyraźnie współczuje starszej pani. Stara się być tak delikatna, na ile to możliwe w zaistniałych okolicznościach. Podczas gdy Melody próbuje załatwić to polubownie, Dante biegnie po mundurowych. Proszę wyprowadzić tą panią. Jej współlokatorowi też już dziękujemy. Pa, pa, krzyżyk na drogę. Dante nie będzie użerać się z wieśniakami. Biznesmen mówi: dzicy lokatorzy precz. Na jego nieszczęście – i niestety nie tylko jego – trafił na gościa, który już przelewał krew mniej winnych od tego tu. Gościa, który niemal pół wieku wcześniej, wraz ze swoją szaloną rodzinką, urządził istne piekło zaprzyjaźnionym turystom. Z tej małej grupki cało wyszła jedynie Sally Hardesty, którą kreowała, w oryginale Tobe'ego Hoopera, nieżyjąca już Marilyn Burns. „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Davida Blue Garcii przywraca tę postać – można chyba powiedzieć, że to jedna z największych gwiazd wśród final girl w całej historii nurtu slash – w stylu „Halloween” Davida Gordona Greena. Rolę Sally powierzono Olwen Fouéré, która moim zdaniem bezbłędnie wywiązała się z powierzonego jej zadania. Wczuła się w wizję, która, obawiam się, jeszcze nieraz na ekranie się objawi. Nowa moda. Najpierw Laurie Strode, teraz Sally Hardesty, a potem może Nancy Thompson (tej proponuję dać czołg). Tęskni się filmowcom za Sarah Connor. Rozumiem, też ją lubię (tj. tylko w „Terminatorze 2: Dniu zagłady” Jamesa Camerona: jedyna odsłona tej franczyzy, która podbiła moje serce), ale wolałabym, żeby takie kobiety kierowano pod inne adresy. Klasyczny, pierwszy model final girl, dobrze. Postmodernistyczny model final girl, bardzo dobrze. Ale to? Czy naprawdę tylko ja uważam, że to masakrowanie kultowych postaci kina grozy? I dlaczego to musi być akurat slasher? Tyle jest podgatunków horroru, a ten denerwujący trend musi rozwijać się u mojego ulubieńca. Taki pech. Mój pech, ale niekoniecznie Wasz. Mój sprzeciw nie ma najmniejszego znaczenia. Takich post postmodernistycznych bohaterek będzie więcej, bo jest na nie pobyt. Jest podatny grunt na takie Robokobitki w horrorowych rąbankach. Czyli jeśli komuś spodobała się nowa Laurie Strode, to przypuszczalnie przyklaśnie nowej Sally Hardesty. Istnieje jednak ryzyko, że w tym przypadku pozostanie przynajmniej lekki niedosyt – starsza kobieta z wielką giwerą mogłaby dłużej „porozrabiać”. Innymi słowy, występ zaskakująco krótki. Powiedziałabym „na szczęście dla mnie”, ale co to za szczęście przebywać wśród ludzi, do których nijak nie potrafiłam się przekonać. Na pierwszy plan początkowo wysuwa się Melody (w moim poczuciu przeciętnie odegrana przez Sarah Yarkin) – potencjalna final girl, która, zdaje się, miała reprezentować nieklasyczne podejście. Natomiast jej siostra, wiecznie skwaszona, bo straumatyzowana Lila (Elsie Fisher to według mnie najsłabsze ogniwo obsady „TCM” 2022), która szybko nie tyle strąca ją z piedestału, ile staje obok niej, najwyraźniej wyszła ze starej szkoły dla final girl. Bez czerwonego paska. Szkoda, że twórcy nie uznali za stosowne pociągnąć, jakoś rozwinąć, tej praktycznie jedynej informacji na temat Lily, jaką ujawniono. Straszne przeżycie i jego następstwa. Walka z wewnętrznymi demonami, pod opiekuńczymi, czy raczej zaborczymi, skrzydłami siostry. Temat zaledwie liźnięty. Nierobiący większej różnicy. Jest, bo jest. Bo coś wypadało o Lili powiedzieć. Lekki koloryt wprowadził Teksańczyk, który ma zgoła inny stosunek do broni od naszej Lili, ale (nie oceniaj po pozorach) wygląda na to, że ten nowo poznany mężczyzna rozumie ją lepiej od solidaryzującej się z nią w nienawiści do broni Melody. Największe nadzieje wiązałam właśnie z nim – jedyna postać, której los nie był mi całkowicie obojętny. Wiem, jak to brzmi, ale to jeszcze nic. Jeśli bardziej współczuje się mordercy niż jego ofiarom, to raczej nie jest dobrze. Albo ze mną, albo ze scenariuszem. Fakt, że ta skrajnia niewygodna, w tym przypadku na pewno niepożądana, emocjonalna reakcja, nie dręczyła mnie jakoś szczególnie długo, ale to, co przyszło potem też mnie nie urządzało. Obojętność. Rzeź trochę jak w „Halloween” i „Halloween zabija” Greena. Szybkie akcje – strumienie substancji robiącej za krew i niewiele więcej. Śmiertelnie ugodzony własną kością i coś, co pozwolę sobie nazwać, przedłużeniem ust. I to by było prawie na tyle. Efekty specjalne praktyczne (warto dodać, że tytułowe narzędzie podobno służyło też ekipie Hoopera przy pierwszym filmie spod tego szyldu. Łatwo nie było: wysłużona piła działała, kiedy „jej pasowało” na planie „TCM” 2022. Niesforne dziewuszysko), szkoda tylko, że tak mało widać. Ale scenę w autokarze na pewno zapamiętam. Wspaniały kicz, doprawiony moim zdaniem trafną analizą współczesnego człowieka. Zamiast uciekać, filmuj. A jeszcze lepiej daj to na żywo w internecie. Inni chętnie skomentują. Jak? Jak zawsze. Morze krwi w głębokim błękicie poszatkowanym wyładowaniami atmosferycznymi. Po napisach końcowych jeszcze jedna scenka – kolejny niski ukłon w stronę pierwowzoru.

Historia średnio zajmująca, a bohaterowie nijacy. Bez wyrazu. Uważam, poniżej slasherowego, a zatem niewygórowanego standardu. Może z jednym wyjątkiem, ale czy ta postać da się lubić? Na plus praktyczne efekty specjalne, choć wolałabym wolniej z tym morderczym szałem Leatherface'a w jesieni życia (starszy pan, ale wciąż w doskonałej formie, co wedle słów reżysera u rodowitych Teksańczyków nie jest niczym niezwykłym), klimat retro (za dnia, nocą to już raczej inna bajka), z którego przebija delikatny aromat, czy raczej odorek pierwszej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, czyli formalnie poprzedniczki niniejszego dokonania Davida Blue Garcii. Któremu doradzał Fede Alvarez, twórca moim zdaniem bardzo dobrego remake'u „Martwego zła”. Szkoda, że sam nie skusił się na to gorące krzesło reżyserskie. Niemniej drugi alternatywny sequel „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera i tak pozytywnie mnie zaskoczył. Dla mnie średniak, a spodziewałam się, że będzie jak z dwoma poprzednimi odwiedzinami u Leatherface'a. Rozmowa i tym razem niezbyt się kleiła, ale atmosfera jakoś bardziej przyjazna (czytaj: duszna, groźna). I nuda aż tak nie doskwierała.

sobota, 19 lutego 2022

„Krzyk” (2022)

 

Po latach młoda kobieta, Sam Carpenter, wraca do rodzinnego miasteczka Woodsboro, na wieść o ataku na jej młodszą siostrę Tarę, którego dopuścił się niezidentyfikowany człowiek w masce Ghostface'a. Sam towarzyszy jej chłopak Richie Kirsch. Po bolesnej rozmowie o przeszłości z przebywającą w szpitalu Tarą, Sam i Richie udają się do byłego szeryfa, który przeżył wszystkie poprzednie osławione serie zabójstw w Woodsboro, Deweya Rileya. Mężczyzna udziela im kilku cennych rad, ale wbrew nadziejom Sam, nie chce angażować się w najnowszą sprawę Ghostface'a. Po wyjściu nieproszonych gości Dewey informuje swoją przyjaciółkę Sidney Prescott i byłą partnerkę życiową Gale Weathers o pojawieniu się kolejnego mordercy w przebraniu Ghostface'a, prosząc, by nie wracały do Woodsboro. Potem decyduje się jednak wspomóc Sam, która robi wszystko, co w jej mocy, by ochronić dawno niewidzianą siostrę.

Dedykowana nieodżałowanemu Wesowi Cravenowi, twórcy wszystkich poprzednich części serii, z wytęsknieniem wypatrywana przez dużą cześć fanów tej slasherowej franczyzy, piąta odsłona „Krzyku” (oryg. „Scream”), wyreżyserowana przez Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, reżyserów między innymi „Diabelskiego nasienia” (2014) i „Zabawy w pochowanego” (2019), którzy nie ukrywają, że „Krzyk” Wesa Cravena miał ogromny wpływ na ich rozwój w branży filmowej. Wielcy miłośnicy od okresu nastoletniego – można więc sobie wyobrazić ich radość, gdy zwrócono się do nich z ofertą wyreżyserowania nowego „Krzyku”. Scenariusz stworzyli James Vanderbilt i Guy Busick, którzy byli zaangażowani w projekt „Zabawa w pochowanego” (pierwszy: jeden z producentów, drugi: autor skryptu). Kevin Williamson, scenarzysta pierwszej, drugiej i czwartej odsłony serii początkowo nie zgodził się wziąć udziału w tym projekcie przez wzgląd na Wesa Cravena (bez ojca serii jakoś mu się to nie uśmiechało), ale z czasem jego opór osłabł. Koniec końców Kevin Williamson dołączył do zespołu producentów wykonawczych. Zdjęcia ruszyły we wrześniu 2020 roku (tożsamość Ghostface'a była utrzymywana w tajemnicy w obawie przed przeciekami; tylko nieliczni członkowie ekipy od początku wiedzieli kto zabija) - po kilkumiesięcznej zwłoce (produkcja miała ruszyć w maju) spowodowanej pandemią COVID-19 - a zakończyły się w listopadzie tego samego roku. Budżet filmu oszacowano na dwadzieścia cztery miliony dolarów. Wyniki były na tyle zadowalające, by przekonać nieprzekonanych do ciągnięcia tej historii. Szósty „Krzyk” dostał już zielone światło i wszystko wskazuje na to, że tym razem nie każe się fanom długo czekać.

Krzyk” z 2022 roku to pierwsza część kultowej slasherowo-pastiszowej serii, której nie wyreżyserował Wes Craven. Oficjalnie część piąta, ale na którymś etapie prac dokonano korekty tytułu – ze „Scream 5” na po prostu „Scream” - czego, przyznam szczerze, nie byłam w stanie pojąć. Skrótowy opis fabuły jasno wskazywał na sequel, po co więc tak mieszać? Sugerować, że to remake pierwowzoru z 1996 roku, ewentualnie reboot serii. Nie rozumiałam tego, ale po seansie cegiełki Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta nie jestem już tak sceptycznie nastawiona do tej nazwy. Najnowszy „Krzyk” to bowiem nic innego jak requel, czyli połączenie reboota z sequelem. Niektórym to pojęcie mogło się już obić o uszy, ale podejrzewam, że dla większości odbiorców „Krzyku” to będzie zupełna nowość. Myślę, że „Krzyk” 2022 spopularyzuje ten termin. Tylko czekać, aż posypią się zapowiedzi kolejnych requeli (koniecznie z tym słowem w nagłówku), a tymczasem... Witamy ponownie w Woodsboro. Nie tak znowu sennym niewielkim amerykańskim miasteczku, z którego pochodzi jedna z najpopularniejszych final girl w historii kina slash. Niezwyciężona Sidney Prescott. W tej roli oczywiście Neve Campbell, która nie od razu podjęła decyzję o powrocie do tej franczyzy. Podobno przekonał ją dopiero list Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, w którym przekonywali o swojej długoletniej miłości do tego tytułu i ogromnej roli jaką „Krzyk” Wesa Cravena odegrał na ich ścieżce zawodowej. Ale uwaga, idzie nowe. Nowa gwiazda Woodsboro. Innymi słowy, na pierwszy plan wysuwa się Sam Carpenter (dobry występ Melissy Barrery, też ciekawie rozpisana postać), młoda kobieta, która dorastała w tym przeklętym miasteczku. Wyjechała tuż po osiągnięciu pełnoletności i przez kolejne pięć lat właściwie nie miała kontaktu ze swoją ukochaną młodszą siostrą, Tarą (dość przekonująca kreacja Jenny Ortegi). Film otwiera - zgodnie z tradycją - atak człowieka w stroju Ghostface'a na młodą kobietę, która oblała test z wiedzy o horrorze. Tym razem tajemniczy zabójca ogranicza się do pytań na temat popularnej serii filmów („Stab”) inspirowanych krwawymi wydarzeniami w Woodsboro, która jak zapewne pamiętają osoby zaznajomione z tą franczyzą, swoje podwoje otworzyła w „Krzyku 2” - wtedy na ekrany kin w tym świecie przedstawionym trafiła pierwsza część „Stab”, oparta na bestsellerowej książce non-fiction autorstwa dziennikarki telewizyjnej Gale Weathers (tak, tak, Courteney Cox też wróciła). Potem przenosimy się do Sam Carpenter, jak szybko się okazuje starszej siostry zaatakowanej w prologu dziewczyny, której udało się przeżyć bliskie spotkanie z nowym morderczym przebierańcem. I tak Sam zostaje zmuszona do powrotu na stare śmieci i spojrzenia w twarz siostrze, z którą, z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, zerwała kontakt. Tara tęskniła, nie rozumiejąc, dlaczego Sam się od niej odcięła. Dlaczego tak nagle wyjechała z Woodsboro? To wyjaśni się trochę później. Pomysł może i niezbyt odkrywczy, ale moim zdaniem ładnie zazębia się z historią między innymi Sidney Prescott: nowy owoc na najstarszej gałęzi. Ma to sens. W „Krzyku” 2022 podobnie, jak w poprzednich odsłonach, toczy się dyskusja na temat filmowego horroru. Aktualnych trendów. Czyli... nowa fala horroru, czy jak kto woli art 'arthouse' horror. Twórcy stawiają go w niejakiej kontrze do horrorowych rąbanek. Na czele obozu bardziej optującego za „wysokim kinem grozy” jest nastoletnia Tara, której ulubionym strasznym filmem jest „Babadook” Jennifer Kent. Wygląda na to, że po swojej stronie ma Amber Freeman, jedną ze swoich najbliższych przyjaciółek (nowa paczka młodych ludzi, w której może ukrywać się zabójca, a przynajmniej tak dyktuje doświadczenie tego, który przeżył już niejedną rzeź Ghostface'ów), fankę twórczości Jordana Peele'a. Po drugiej stronie tego jakże ważkiego sporu stoi Mindy Meeks-Martin, siostrzenica legendarnego Randy'ego Meeksa, która przejmuje po nim pałeczkę (nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Mindy stanowi połączenie Randy'ego z Kirby Reed z „Krzyku 4”). Znawczyni gatunku, która zdaje się nie tyle jest przeciwniczką nowej fali horroru, ile mieszania jednego z drugim. Nie podoba jej się „podwyższanie” na siłę takich klasycznych slasherów jak choćby „Stab”.

Tempo. Tego najbardziej się bałam. Obawiałam się powtórki z „Halloween” i „Halloween zabija” Davida Gordona Greena (sama już nie wiem, czy to jeszcze horror, czy już czysty film akcji). Wes Craven w moim odbiorze do perfekcji opanował hipnotyzowanie prostotą. Lekko, niewymuszenie, bezpretensjonalnie o różnościach, które wciąż podbijają serca ludzi spragnionych mocniejszych wrażeń. Craven, jak mało kto potrafił przemawiać tak, by przyciągać, kraść uwagę tłumów. Wśród tych wszystkich niezliczonych osób spijających słowa z ust Wesa Cravena (tj. fanów przynajmniej części jego filmografii) byli Matt Bettinelii-Olpin i Tyler Gillett. Pilni uczniowie jednego z największych mistrzów kina grozy? Takie wrażenie właściwie nie odstępowało mnie podczas tej najnowszej przygody w Woodsboro. Nie, to niezupełnie to samo – Wes Craven jest i tak naprawdę zawsze będzie tylko jeden, ale Bettinelli-Olpin i Gillett według mnie mają dużą szansę, o ile tylko zechcą, stać się takimi Brianami De Palma (swego rodzaju następca Alfreda Hitchcocka, kontynuator, ale nie kopista, tworzący pod silnym natchnieniem jego filmów, oczywiście nie zawsze). Idźcie śmiało za Wesem Cravenem, ale uważajcie, żeby za mocno nie podeptać mu pięt. I tym sposobem dochodzimy do właściwie jedynego problemu, jaki mam z nowym „Krzykiem”. Nowe poprzez powrót do korzeni – taki zamysł, uważam, przyświecał twórcom omawianego obrazu. I przez większość czasu to się sprawdzało, ale w końcu przyszedł ten moment, w którym wręcz przygniotło mnie przekonanie, że to już lekka przesada. UWAGA SPOILER Za daleko z tymi nawiązaniami do pierwowzoru. Miało być chyba zaskoczenie poprzez częściowe powtórzenie (jeden z morderców za Billym Loomisem), a druga osoba... właściwie skojarzyła mi się z hiperpsychopatka z „Krzyku 4” (ta to dopiero była walnięta). Co by się zgadzało, bo i wcześniej nieraz naszło mnie podejrzenie, że twórcy niniejszej odsłony zapuszczali żurawia nie tylko do jedynki, ale także czwórki (pomijając charakter Mindy, najsilniejsze skojarzenie pojawiło się po imprezie: szybka wymiana zdań tej dziewczyny z Richiem, ale i późniejsza rozmowa z jej przyjaciółką, która nieoczekiwanie wróciła bez swojego chłopaka). A skoro już jesteśmy w spoilerze, to: odważny, dość ryzykowny ruch z uszczupleniem starej ferajny, wielkiej trójki. Aż serce krwawi, ale to chyba dobrze. Że tak zabolało KONIEC SPOILERA. Formuła, generalnie rzecz biorąc, ta sama co dotychczas. Zmyślny, powiedziałabym wręcz, że całkiem inteligentny pastisz kina grozy, ze wskazaniem na filmy slash. I fandomy. Czyli kolejny kamyczek do ogródka przesadnie oddanych fanów kina. A naszą największą obsesją „Stab”. Seria, która, wedle jej największych (przynajmniej w swoim własnym mniemaniu) wielbicieli została bezlitośnie okaleczona przez Hollywood. Dlaczego filmowcy nie liczą się z oczekiwaniami prawdziwie zakochanych w tej czy innej franczyzie? Nie mają grama szacunku dla oryginałów? Fani to widzą i nie zamierzają siedzieć cicho. Mają internet i nie zawahają się go użyć. Sam Carpenter wprawdzie nie jest tak niechętnie nastawiona do gatunku horroru, jak jej poprzedniczka, Sidney Prescott, ale też nie wygląda na taką, która wpadła w szpony obsesji. Niektórzy mogą powiedzieć, że ma zdrowy stosunek do gatunku. Inni, że to niedzielna odbiorczyni mroczniejszych klimatów. Horrorniemaniaczka. Od czasu do czasu coś tam sobie zapuści, ale nie podchodzi do tego tak poważnie jak na przykład „Randy w spódnicy”, wspomniana już siostrzenica tego niestety od dawna nieżyjącego człowieka, który dobrze wiedział jak przeżyć w horrorze. Gdyby tylko stosował się do własnych rad... Mindy tego błędu powtarzać nie zamierza. Widać, że dziewczyna ma przekonanie, że prześcignęła swojego mistrza. Nie tylko bardziej się pilnuje, ale też ma prawo sądzić, że lepiej sprawdza się jako nauczycielka wyjątkowo niepojętnych uczniów. Co za amatorzy. Zaraz wracam?! No to po nim. Przy nim to nawet ta, co wzorem Tatum Riley sama polazła do piwnicy po piwo, może uchodzić za znawczynię tematu (co ona „Stab” nie widziała?). Może poniewczasie, ale ważne, że pojęła. A ten? Typowy bohater horroru klasy B. Nie przetłumaczysz. Więc po co się wysilać? Mindy na pewno nie zamierza nikogo ratować na siłę. Nie ma cierpliwości do najbardziej opornych przypadków. Zrobiła, co mogła, a teraz niech każdy radzi sobie sam, bo ona ma zamiar zrobić dokładnie to, co na pewnej pamiętnej imprezie robił jej wuj. Nie potrafię zliczyć, ile podobnych oczek do fanów serii puszczono w tym głośnym widowisku. Zostańmy jednak przy wspomnianych już przykładach. Fikołek we wzmiankowanej scenie w piwnicy oraz trochę późniejsze powtórzenie zasady, jaka wybrzmiała już w części pierwszej, i to jeszcze poprzez mocne spięcie ze starym. Pamiętacie, jak Sidney w „Krzyku” z 1996 roku narzekała na te wszystkie głupiutkie postacie z horrorów, które ścigane przez mordercę zamiast kierować się do drzwi wyjściowych wybierają schody, a gdy przyszedł „moment sprawdzam”, zachowała się tak samo? „Krzyk” 2022 wraca do tego kwestii – taki sam wydźwięk. Nie śmiej się dziadku z cudzego przypadku. Z przekąsem o swojej własnej bohaterce. Aautoironia. Krew, jak i w poprzednich częściach, nie leje się jakoś przesadnie. Mniej więcej ten sam poziom drastyczności, co dotychczas. Aczkolwiek jeden moment muszę wyróżnić. Ostrze noża przechodzące na wylot z boku szyi – doprawdy (nie)smaczny widok. Czegoś takiego na ekranie chyba jeszcze nie widziałam. Morderstwa morderstwami, ale najważniejsze, że twórcy zadawali sobie trud budowania odpowiedniego podłoża pod ataki Ghostface'a. Powolne i czasami jawnie pogrywające sobie z naszymi oczekiwania (a nie tu... a już myślałeś, że teraz... i znowu pudło! I tak w „nieskończoność”. Na pewno w scenie po, powiedzmy, „Psychozie” Alfreda Hitchcocka. Staranne budowanie dramaturgii. Napięcie rośnie, rośnie, lekko opada, żeby niemal natychmiast znów wystrzelić w górę. Piękna sprawa.

Nie zawiódł, ale i nie oszołomił. Wolę „Krzyki” od Wesa Cravena, ale też daleka jestem od stwierdzenia, że Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett popełnili błąd angażując się w ten śmiały projekt. Moim zdaniem powodów do wstydu nie mają, choć na ich miejscu w kolejnej odsłonie (zakładając, że to oni zajmą fotele reżyserskie; na tę chwilę to najpoważniejsi kandydaci do tej fuchy) mniej oglądałabym się za siebie. Mniej pożyczania od kolegów „Krzyków”. Do przodu Panowie. Niżej pochylić się nad nową gwardią, a już w ogóle dołożyć starań, by Sidney Prescott zyskała jak najbardziej godną zastępczynię (myślę, że Sam Carpenter ma do tego odpowiednie kwalifikacje: obiecująca Dziewczyna), ale też tak zupełnie nie zapominać o starych znajomych. Mogą się jeszcze przydać.

czwartek, 17 lutego 2022

Zakupy

 
A w ostatnim czasie kupiłam... Nie ukrywam, że najbardziej cieszy mnie, zdobyty po długim polowaniu, egzemplarz „Uśpionych” Lorenzo Carcaterry – film uwielbiam (adaptacja/ekranizacja Barry'ego Levinsona z 1996 roku pod tym samym tytułem), a teraz nareszcie będę mogła sprawdzić pierwowzór. No, jeszcze nie teraz. Jak trochę czasu wykroję:) I parę słów o „Przestrzeni! Przestrzeni!” Harry'ego Harrisona: dystopijna powieść, na kanwie której powstał wyśmienity film Richarda Fleischera z 1973 roku pod tytułem „Soylent Green” (pol. „Zielona pożywka”) i chodzą słuchy, że szykuje się nowa filmowa wersja. Remake? Readaptacja?
 

Lorenzo Carcaterra „Uśpieni”
John Everson „Syrena”
Harry Harrison „Przestrzeni! Przestrzeni!”
Przemysław Semczuk „Wampir z Zagłębia”
Richard Dooling „Szpital Królestwo. Dzienniki Eleanor Druse”
Barbara Erskine „Mroki dnia”
 

Maxime Chattam „Otchłań zła”
Maxime Chattam „W ciemnościach strachu”
Maxime Chattam „Diabelskie zaklęcia”
Suzanne Collins „Ballada ptaków i węży”
Robert Jackson Bennett „Miasto schodów”
Patrick Ness „Siedem minut po północy"

środa, 16 lutego 2022

Karol Fitrzyk „W ciemności”

 

Z nieba spada tajemniczy złoty pył, przez który świat w szybkim tempie ulega całkowitej zmianie. Ludzkość zdziesiątkowana. Pokonana przez lęki. Kiedy rozpoczęła się apokalipsa, Konrad przebywał w szpitalu psychiatrycznym, gdzie starano się wyleczyć go z nyktofobii, z którą zmaga się od niepamiętnych czasów. Bezskutecznie. Konrad wciąż panicznie boi się ciemności. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mężczyzna wie, że aby nie podzielić tragicznego losu niezliczonej liczby osób, które przegrały w starciu z własnymi, zintensyfikowanymi przez zagadkowego wirusa, lękami, musi bardzo się pilnować. Bardziej niż dotąd. Tułaczka po prawie wymarłym mieście nieoczekiwanie doprowadzi go do człowieka, którego znał w innym, lepszym świecie. Człowieka, któremu Konrad nie ufa, którego zdążył znienawidzić. I który uważa, że jest w stanie uwolnić Konrada od jego największego lęku. A w dalszej perspektywie, ocalić gatunek ludzki, który w przeciwnym wypadku najprawdopodobniej rychło upadnie. Cena jest wysoka, a wynik niepewny. Czy Konrad zdobędzie się na tak duże poświęcenie? Czy podejmie tak ogromne ryzyko? Czy położy się na ołtarzu przygotowanym przez mężczyznę, o którym ma jak najgorsze zdanie?

Debiutancka powieść pochodzącego z Chrzanowa absolwenta politologii Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, Karola Fitrzyka, który inspirację czerpie między innymi z prozy George'a Orwella i Sebastiana Fitzka. Powieść postapokaliptyczna, „W ciemności”, która ukazała się w 2021 roku pod szyldem wydawnictwa Novae Res. Osobista historia spisana przez człowieka, który zaczynał od recenzji muzycznych i sportowych (konkretnie: piłka nożna). A obecnie pracuje nad swoją kolejną książką, na którą polscy czytelnicy prawdopodobnie nie będą musieli długo czekać. Praca wre.

Początkujący powieściopisarz „tworzy wyjątkowo zjadliwego wirusa”, który dosłownie spada z nieba. Złoty pył, który ni stąd, ni zowąd leniwie sypie się na całym globie. Przynosząc szaleństwo i śmierć. Główny bohater „W ciemności”, młody mężczyzna o imieniu Konrad, zakłada, że to jakiś zupełnie nowy, nieznany ludzkości wirus, ale to tylko teoria. Być może jedna z wielu. Autor nie przeprowadza kompleksowych badań tego zjawiska. To, co obce jest mi straszne. Najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. Stara szkoła straszenia. Nic nie wiemy na pewno, mamy jedynie domniemania między innymi głównego bohatera książki. Domniemania oparte na pobieżnych obserwacjach. Wirus? Być może, ale żadna grupa naukowców, ani jeden ekspert, nie potwierdził jego istnienia. Nie zdążyli. Wszystko wszak przebiegło tyleż niespodziewanie, co nader błyskawicznie. Ludzkość nie miała najmniejszych szans w starciu z tak „podstępną bestią”. Wystarczyło kilkadziesiąt godzin, by gatunek Homo sapiens znalazł się na skraju upadku. W każdym razie w polu widzenia Konrada, naszego przewodnika po tym postapokaliptycznym świecie, będą pojawiać się jakieś pojedyncze jednostki. Wielu trzyma się z daleka, wielu dokłada starań, by pozostać niezauważonym. Wygląda na to, że tylko nieliczni decydują się łączyć siły z innymi, często kompletnie obcymi ludźmi. Ludźmi, którzy w każdej chwili mogą wpaść w morderczy szał. Każdy ma jakieś lęki. Mniejsze, większe – w świecie wykreowanym przez Karola Fitrzyka to nie ma znaczenia. Nawet jeśli zdołałeś okiełznać swoje osobiste straszydło, nawet jeśli od dawna nie dręczy cię tak, jak Konrada, to od teraz będzie. Zanim spadnie ostatni płatek złotego czegoś, twoje straszydło nie dość, że wyjdzie z wątpliwej jakości klatki, do której kiedyś go zagoniłeś, to na dodatek wyjdzie większe. Gargantuiczne stworzenie, które pokaże ci jak smakuje obłęd. Pomysł na apokalipsę nader intrygujący. Tajemniczy pył, który wzmaga ludzkie lęki. Potencjalny wirus, który równie dobrze może mieć ziemskie, co pozaziemskie pochodzenie (koszmar z Kosmosu), na który prawie na pewno nikt nie jest odporny. Prawie, bo Konrad poznaje kobietę inną niż oni wszyscy. Ma powody przypuszczać, że Alicja, bo takie imię nosi ta starsza od niego, irytująco enigmatyczna pani, nie musi obawiać się tego, co tkwi wewnątrz niej. Jest wolna od lęku. Musi tylko (tylko?) uważać na innych. Nie wyłączając Konrada. Alicja zostaje zmuszona do ucieczki, do oddalenia się od tego człowieka już na początku książki... który nie jest początkiem tej historii. Przeplatanka umownej teraźniejszości i niezbyt odległej przeszłości (plus garstka wycieczek do świata sprzed złotego pyłu; wyjątki z poprzedniego, zdecydowanie bardziej stabilnego, obliczalnego życia Konrada). Raz tu, raz tam. Rozdział po rozdziale (z małymi wyjątkami). Zaczynamy dwudziestego siódmego dnia nowego nieładu – początek książki, ale i początek aktualnych, bieżących przeżyć bohatera. Druga główna gałąź biegnie od dnia pierwszego. Od dnia, w którym spadł przeklęty „deszcz”. Ta eksperymentalna, w każdym razie nietradycyjna forma była moją największą zmorą podczas lektury „W ciemności”. Wątpię, żeby kiedyś naszła mnie ochota na powrót do tego literackiego świata, ale jeśli moje przewidywania się nie sprawdzą, to na pewno nie pójdę tą samą drogą. Bez skakania, chronologicznie. Wyrzucam sobie, że czytałam to w porządku ustalonym przez autora. W którym momencie powinnam była się wyłamać. Spróbować po kolei. Ale nie, nie zrobiłam tego nawet wtedy, gdy stało się dla mnie jasne, że takie rozstawienie nie pozwala mi mocniej zaangażować się w tę opowieść. Bezlitośnie wybija z rytmu. Ledwo odnalezionego. Kiedy już zaczynałam się wczuwać, następował przeskok w czasie i znowu witałam się z obojętnością. I tak bez ustanku. W kółko to samo. Straszliwie frustrujące. Tym bardziej, że historia Konrada, moim zdaniem, miała potencjał. Pomysł na koniec znanego nam świata, główny portret psychologiczny - w sumie na drugim planie też wypatrzyłam parę obiecujących postaci; inna sprawa, jak z owych obietnic się wywiązywały – eksperyment prowadzony przez Tomasza, ale i co poniektóre mniej kreatywne rozwiązania. Mocniejsze uderzenia wypuszczane przez autora operującego dość specyficznym, jakby trochę poetyckim stylem. Na tyle charakterystycznym, by stał się jego znakiem firmowym. To coś, co może odróżniać go od innych autorów i autorek. Coś tylko jego. Niepodrabialnego. Coś, nad czym w moim poczuciu, przydałoby się jeszcze trochę popracować. Poprawić celność. Nie chcę tego nazywać pustosłowiem, ale to jedyne słowo, jakie przychodziło mi do głowy ilekroć Konrad oddawał się niby głębszym przemyśleniom. I wdawał w dysputy - nie tylko filozoficzne - z innymi zagubionymi ludźmi. Zagubionymi w zupełnie nowym świecie. Koszmarze, który przerwać może tylko śmierć. Albo niejaki Tomasz.

(źródło: https://pl-pl.facebook.com/NovaeRes/)

W pierwszej opublikowanej powieści Karola Fitrzyka (przypadkowe podobieństwo, nadzwyczajny zbieg okoliczności czy pseudonim artystyczny nawiązujący do jednej z jego największych muz, Sebastiana Fitzka, a właściwie jego twórczości?) zagrożenie czyha zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Niewykluczone, że są jakieś wyjątki (Alicja?), ale generalnie ostatni ludzie na Ziemi wiedzą, że śmierć może im przynieść nie tylko drugi człowiek, ale także monstrum, które rozpanoszyło się w nich. Lęk (nie mylić ze strachem, radzi autor). Konrad od dziecka zmagał się z nyktofobią, która w końcu, już po przekroczeniu magicznej bariery między dzieciństwem a dorosłością, wpędziła go do szpitala psychiatrycznego. Leczenie nie przyniosło zadowalających rezultatów. Nie można wykluczyć, że inaczej by się to skończyło, że Konrad wyszedłby z tego ośrodka wolny od irracjonalnego lęku przed ciemnością, gdyby nie złoty pył. Tytuł książki moim zdaniem odnosi się zarówno do rozpaczliwej walki głównego bohatera z jego najbardziej żarłocznym, wiecznie nienasyconym, najpotężniejszym wewnętrznym demonem, jak i mrocznej rzeczywistości, w której próbuje jakoś się odnaleźć. Odnaleźć choćby wątły promyk nadziei w otchłani beznadziei. Wielu się poddało. Po co walczyć o takie życie? A właściwie przeżycie. W niezwykle mocnych kajdanach strachu pośród rozkładających się trupów i już tylko na poły żywych nielicznych dwunożnych stworzeń. Tych, którzy wygrali pierwsze starcie z niewidzialnym przeciwnikiem. Tylko co wygrali? Może to ci, którzy odeszli tak naprawdę są zwycięzcami? Może nie warto dłużej odwlekać nieuniknionego? Nie, Konrad stara się nie dopuszczać do siebie takich myśli. Uparcie odgania te „natrętne muchy” i szuka miejsca, w którym mógłby się zakotwiczyć. Czeka na lepsze jutro, które jak doskonale wie prawie na pewno nie nadejdzie. Jedna szansa na milion. Konradowi na razie tyle wystarczy. Na początku to raczej myślenie życzeniowe. Oszukiwanie samego siebie. To znaczy, tak mogłoby się wydawać, gdybyśmy równolegle nie śledzili późniejszych poczynań niejakiego Tomasza. Klasyczny burzyciel albo ostatni bastion ludzkości. Tak czy inaczej, Tomek wpasowuje się w model tych wszystkich szalonych doktorków, (pseudo)naukowców, czy innych myślicieli opętanych jakąś niebezpieczną, zgubną ideą, których najłatwiej spotkać w fantastyce naukowej (też horrorze science fiction, body horrorze). Ten szablon, ale nie możemy być pewni, że Tomasz bardziej pogorszy, niż polepszy sytuację. To może się udać. O ile Konrad znajdzie w sobie odwagę graniczącą z głupotą... Nie ma żadnej gwarancji, a katusze niewyobrażalne. Terapia szokowa. Ale nie taka zwyczajna. Zdecydowanie nie dla mięczaków. I tylko dla desperatów. Ludzi, którzy nie mają już nic do stracenia. Którym ani śmierć, ani życie w męczarniach już niestraszne. Konrad to człowiek głęboko religijny, przykładny chrześcijanin. Inni może winią Boga za plagę jaka niespodziewanie spadła na ludzkość, ale nie on. Główny bohater „W ciemności” wychodzi z założenia, że sami jesteśmy sobie winni. Kara za grzechy albo po prostu naturalne następstwo niestrudzonych działań podobno rozumnego gatunku. Inteligentnego... Materializm, egoizm, oddalenie się od Boga i wreszcie próby zawłaszczenia całej planety. Matka Natura naszym wrogiem. Autodestrukcja. Tego chcieliśmy i Konrad, na swoje nieszczęście, dożył momentu, w którym owo podświadome pragnienie ludzkości już prawie się spełniło. Jeszcze chwila i nie będzie już nikogo, kto dla sportu postrzela sobie do dzikiej zwierzyny, wytnie las, albo jeszcze lepiej jakiś rezerwat przyrody, bo betonoza musi przecież się rozwijać. Co prawda to przesłanie nie wybrzmiało tak donośnie, jakbym chciała, ale mój przewodnik po tym postapokaliptycznym świecie na pewno błądził myślami i po tym terytorium. Zaledwie przemykał, ale dało się odczuć, że nie pochwala tego, co ludzkość od wielu pokoleń wyczyniała ze swoim domem. I z religią. Szerzyła się plaga ateizmu, a jakby tego było mało nie brakowało ludzi, którzy cynicznie czy z autentycznych przekonań własnych, wypaczali Słowo Boże. Jak kobieta, na którą nadzieje się Konrad w tym nowym, bezlitosnym, straszliwie ponurym świecie. Właściwie to, jak dla mnie, za mało ponurym. W ogóle zbyt mało uwagi autor moim zdaniem poświęcił samej atmosferze panującej w prawie wymarłym polskim mieście, w domyśle w prawie wymarłym świecie. Tutaj mam na myśli wyłącznie Homo sapiens, najwyraźniej jedynych nieodpornych na potencjalnego wirusa. Przydałoby się też więcej treści. Mniej nieskonkretyzowanych, bardzo ogólnych rozważań natury filozoficznej, egzystencjalnej, czy żadnej (pustka, ścieżki donikąd, a może to po prostu materiał dla mądrzejszych głów? Tak, może tak być), a więcej mrocznych przygód zwykłego, szarego człowieka po skrajnie śmiercionośnej „anomalii pogodowej”. Katastrofie (nie)naturalnej.

Średnio mi się w tej ciemności żyło. O ile można tak to określić. Nie wchłonęło. Nie zdołałam odciąć się od twardej rzeczywistości. Nie weszłam cała do piekiełka wykreowanego przez debiutującego powieściopisarza Karola Fitrzyka. W postapokaliptyczne realia. Przedobrzona forma, niedostateczna dbałość o klimat, mało treściwie (krążenie wokół tematu, rozmowy o niczym, nużące przemyślenia, z których czasami kompletnie nic mi nie wynikało): takie przeszkody napotkałam w utworze „W ciemności”. Przeszkody, których nie udało mi się pokonać. A „z drugiej kieszeni” wyjęłam efektowny język, intrygujący pomysł na przetrzebienie ludzkości:), złowieszczy eksperyment pseudonaukowy, przypuszczalnie ostatnia deska ratunku dla gatunku ludzkiego, parę moim zdaniem trafnych obserwacji rzeczywistości, jaką sobie stworzyliśmy - analiza niedoskonałej istoty, jaką jest człowiek; pobieżna, bo pobieżna, ale zawsze coś. Silniejszych emocji nie zaznałam. Można powiedzieć, że autor „W ciemności” dosyć łagodnie się ze mną obszedł. Nie zmiażdżył, nawet w tych momentach, które najgłośniej się o to dopraszały. Powtórzę: u mnie średnio.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu