Młoda para, Rex i Saskia, spędza wolne dni we Francji, ciesząc się swoim
towarzystwem. Podczas postoju na stacji benzynowej kobieta kieruje się do pobliskiego
baru i już nie wraca. Przerażony Rex przeszukuje cały teren, ale nie odnosi to
żadnego rezultatu. Saskia znika bez śladu i dopiero wydarzenia mające miejsce
trzy lata później rzucają trochę światła na tą zagadkę. Choć Rex spotyka się z
inną dziewczyną nie zapomina o zaginionej ukochanej. Rozwiesza plakaty z jej
podobizną i udziela wywiadów w mediach, w których często prosi porywacza o
wyjawienie mu prawdy. Jego zaangażowanie wkrótce zwraca uwagę oprawcy Saski.
Holendersko-francuska adaptacja powieści Tima Krabbe, pt. „Złote jajko”,
wyreżyserowana przez George’a Sluizera, na podstawie ich wspólnego scenariusza.
Film szybko zaskarbił sobie sympatię krytyków, którzy nie ustawali w ciągłych
zachwytach nad między innymi jego realizacją i narracją, co zapewne zaowocowało
umieszczeniem tego tytułu w 1991 roku przez National Board of Review na liście
najlepszych produkcji zagranicznych oraz próbą nominowania „Zniknięcia” do
Oscara w kategorii najlepszych filmów nieanglojęzycznych. Kandydatura została jednak
odrzucona przez Akademię, która swój werdykt wytłumaczyła tym, że produkcja
Sluizera nie przystaje do typowych reprezentantów sztuki holenderskiej, a Francji
firmować nie może przez wzgląd na ograniczoną ilość francuskich dialogów. Z innych
dowodów uznania na wzmiankę zasługuje uhonorowanie produkcji Sluizera Złotym
Cielcem na Netherlands-Film Festival, Feniksem odtwórczynię roli Saski Johannę
ter Steege oraz zamieszczeniem w 2010 roku „Zniknięcia” na liście stu
najlepszych filmów kina światowego przez magazyn „Empire”. Sukces popchnął
Sluizera do nakręcenia amerykańskiej wersji „Zniknięcia” w 1993 roku (pod
polskim tytułem „Zaginiona bez śladu”) z Jeffem Bridgesem, Kieferem
Sutherlandem, Nancy Travis i Sandrą Bullock w rolach głównych.
Osobiście mam ambiwalentne odczucia do tej produkcji. Podczas seansu moje
wrażenia zmieniały się ze sceny na scenę, balansując pomiędzy czystym zachwytem
i zwykłym znużeniem. Nie wiem, czy ta nierówność była zamierzonym zabiegiem
twórców, pragnących wprowadzić pewnego rodzaju dysonans poznawczy, mający
większą szansę wbić się w pamięć, czy scenariusz najzwyczajniej w świecie
chwilami tracił rozpęd, poprzez swoje zbyt duże rozbudowanie. Tak, więc prolog
filmu, którego głównymi bohaterami są Rex (znakomity Gene Bervoets) i Saskia
(moim zdaniem na początku tej historii zbyt mocno egzaltowana Johanna ter
Steege) podróżujący przez Francję z miejsca mnie urzekł. Wyraziste zdjęcia
pięknych widoczków i mrocznej szosy, przy akompaniamencie fenomenalnej ścieżki
dźwiękowej Henny’ego Vrientena wręcz wgniatały w fotel, odwracając uwagę od
wymuszenie dowcipnych konwersacji bohaterów. Pierwszym punktem kulminacyjnym ich
podróży jest moim zdaniem mistrzowska scena pozostawienia Saski przez Rexa w
ciemnym tunelu. Mężczyzna rusza na piechotę po benzynę, a przerażona kobieta
wrzeszczy za nim w gęstych ciemnościach. Sluizerowi tylko dwa razy w „Zniknięciu”
udało się zbudować tak porażający klimat (drugi raz dopiero w finale). Kiedy Rex
i Saskia docierają do stacji benzynowej i dziewczyna znika bez śladu akcja
przeskakuje do Francuza, Raymonda Lemorne’a (świetny w tej roli Bernard-Pierre
Donnadieu), pozornie szczęśliwego męża i ojca, który w tajemnicy przed rodziną
opracowuje misterny plan porwania kobiety. Szybko można się zorientować, że
twórcy zaburzyli tutaj chronologię, prezentując nam wydarzenia sprzed
zaginięcia Saski z punktu widzenia jej porywacza, co w moim mniemaniu burzy
klimat. Film o wiele lepiej prezentowałby się bez tego przedwczesnego ujawnienia
tajemnicy zaginięcia Saski. Niestety, aura mistycyzmu wyczuwalna w trakcie
chaotycznych poszukiwań dziewczyny przez Rexa zaraz po jej zniknięciu
wyparowała w drugiej, mocno nużącej partii, obrazującej losy jej niezdarnego
oprawcy. Później akcja znowuż przeskakuje, tym razem o trzy lata do przodu.
Wówczas to dowiadujemy się, że Rex wraz ze swoją nową dziewczyną nadal oddaje
się uporczywym próbom wyjaśnienia zagadki zaginięcia Saski. Ta obsesja wręcz
zżera go od środka. Tak bardzo pragnie dowiedzieć się, jak skończyła jego
ukochana, że nawet nie myśli o zemście na jej oprawcy, który notabene teraz
podsyła mu pocztówki ze wskazówkami kolejnych posunięć. Rex jest marionetką w rękach
Raymonda, który opracowuje kolejny demoniczny plan. W tej trzeciej partii filmu
urzekły mnie charakterystyki dwóch głównych bohaterów rozgrywki. Ich zachowanie
w pierwszym lepszym amerykańskim filmie zapewne wydawałoby się mocno
nielogiczne, ale przez wzgląd na to, że scenarzyści sporo miejsca poświęcili
ich osobowościom nietrudno logicznie wytłumaczyć sobie ich z pozoru nieprzemyślane
posunięcia, prowadzące do oczekiwanej konfrontacji.
Czwarta część tej historii, obrazująca relacje pomiędzy dwoma
przeciwstawnymi bohaterami zachwyca retrospekcjami, ale nuży dialogami. Inaczej
mówiąc, kiedy to tajemnica zniknięcia Saski (w końcówce również zobaczymy Johannę
ter Steege, która w porównaniu do prologu wypadła w niej wręcz zjawiskowo) zaczęła
się wyjaśniać nie mogłam oderwać wzroku od ekranu, poznając tajniki niezdarnego
planu oprawcy. Ale równocześnie popadałam w swego rodzaju letarg ilekroć scenarzyści
wracali do tymczasowych wydarzeń, ogniskujących się na rozmowach Rexa i
Raymonda. Natomiast finał miażdży w każdym calu, nie tylko swoją
nieprzewidywalnością, ale też druzgocącą wymową. Pesymistyczny i niepokojący,
czyli dokładnie taki, jaki porządny thriller mieć powinien.
Po seansie „Zniknięcia”, które to owszem jest całkiem przyzwoitym dreszczowcem,
ale jednak niepozbawionym kilku mankamentów, zastanawiam się nad zapoznaniem
się z jego amerykańskim remake’iem. Jestem po prostu ciekawa, czy George
Sluizer zmodyfikował na plus te nużące wstawki pojawiające się w pierwowzorze,
czy raczej odwrotnie – zepsuł elementy, które były wręcz idealne (realizację,
ścieżkę dźwiękową, charakterystykę bohaterów i dwie mocno trzymające w napięciu
sceny). Cóż, może kiedyś zdecyduję się na seans „Zaginionej bez śladu”, a
tymczasem polecam oryginał osobom, którzy jeszcze się z nim nie zapoznali, ale
pod warunkiem, że niestraszne im monotonne przestoje w akcji, które choć są
jedynym minusem „Zniknięcia” to jednak na tyle istotnym, aby zniechęcić co
bardziej niecierpliwych widzów. Pozostałych zachęcam do obejrzenia, bo choć
sama jestem daleka od zachwytów nad scenariuszem to jednak tkwi w nim spory
potencjał, z którym warto się zapoznać.