poniedziałek, 29 listopada 2021

„Ostatniej nocy w Soho” (2021)

 

Mieszkająca z babcią w niewielkiej angielskiej miejscowości, mająca obsesję na punkcie lat 60-tych XX wieku i regularnie widująca swoją dawno zmarłą matkę, Eloise 'Ellie' Turner zostaje przyjęta na London College of Fashion. W akademiku nie czuje się dobrze, więc odpowiada na ogłoszenie starszej kobiety nazwiskiem Collins, która szuka najemcy. Po ustaleniu warunków Ellie zajmuje jeden z pokoi w wielkim domu staruszki, gdzie już pierwszej nocy doznaje niewytłumaczalnego zjawiska. Dziewczyna przenosi się do Londynu lat 60-tych i towarzyszy aspirującej piosenkarce Alexandrze 'Sandie', która jest przekonana, że nowo poznany Jack utoruje jej drogę do wymarzonej kariery. Odtąd Ellie dni będzie spędzać w swoim świecie, a noce w starych i według niej nieporównywalnie lepszych czasach. Początkowo dziewczyna z niecierpliwością wyczekuje każdego kolejnego spotkania z Sandie, ale to się zmieni, gdy odkryje mroczne oblicze dawnego Soho.

Ponad dekadę temu brytyjski reżyser, scenarzysta, producent i aktor Edgar Wright dostał w prezencie książkę Marcusa Hearna pod tytułem „Hammer Glamour”, której lektura uświadomiła mu, jak wiele kobiet związanych z wytwórnią Hammer skończyło tragicznie. Twórca między innymi „Wysypu żywych trupów” (2004) wychował się w domu, w którym zwykle z rozrzewnieniem wspominało się lata 60-te XX wieku - matka zrelacjonowała mu też dość przykry incydent, jaki spotkał ją wówczas w Soho. Fascynację tą niby magiczną epoką zaszczepili w nim rodzice. Z czasem przerodziło się to w lekką i zupełnie niegroźną obsesję. Wright zgromadził na przykład pokaźną kolekcję płyt z muzyką z tamtego okresu. Z tej małej obsesji zrodziło się „Ostatniej nocy w Soho” (oryg. „Last Night in Soho”), brytyjski horror psychologiczny i nadnaturalny, którego scenariusz Wright stworzył we współpracy z Krysty Wilson-Cairns. Na który jakiś wpływ miały „Wstręt” Romana Polańskiego oraz „Czarny narcyz” Michaela Powella i Emerica Pressburgera. Wright przyznaje również, że mógł co nieco podpatrzeć w nurcie giallo – już mniej świadomie czerpać z takich źródeł jak choćby „Głęboka czerwień” czy „Ptak o kryształowym upierzeniu” Dario Argento. Mówi się również o „Nie oglądaj się teraz” Nicolasa Roega, filmowej adaptacji opowiadania Daphne du Maurier. Budżet „Ostatniej nocy w Soho” oszacowano na czterdzieści trzy miliony dolarów, a pierwszy pokaz odbył się we wrześniu 2021 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Szeroko zakrojoną dystrybucję kinową rozpoczęto już w następnym miesiącu.

Na ostatniej prostej tego wyjątkowo niezadowalającego filmowo roku 2021 w moje ręce, bynajmniej nie przypadkiem, wpada szlachetny kamień. „Ostatniej nocy w Soho” Edgara Wrighta zwróciło moją uwagę mniej więcej rok temu. Można powiedzieć, że to najbardziej wyczekiwany przeze mnie tegoroczny obraz. Swoim zwyczajem starałam się studzić ten entuzjazm – tak na wszelki wypadek, żeby się nie rozczarować – niemniej nie dopuszczałam do siebie myśli, że nasze drogi się nie przetną. Dla mnie była to po prostu pozycja obowiązkowa. Te olśniewające noce w Soho... Główną bohaterką filmu jest dziewczyna, której inicjator tego ekstatycznego doświadczenia, Edgar Wright, przekazał swoją obsesję na punkcie lat 60-tych XX wieku. Dziewczyna, która nigdy nie poznała swojego ojca, a matkę straciła już w dzieciństwie. Dziewczyna mieszkająca z babcią w starym domu gdzieś pod miastem Redruth w Kornwalii. Babcią, która bardzo się o nią martwi. Nie jest przekonana, czy jej wnuczka jest gotowa na wyfrunięcie z wygodnego gniazda, które wspólnie sobie uwiły. Eloise 'Ellie' Turner miewa bowiem halucynacje - widuje swoją dawno zmarłą matkę w lustrze stojącym w jej pokoju wprost krzyczącym o największej miłości swojej właścicielki. Poza tym nigdy nie była w takiej metropolii jak Londyn, a przynajmniej nie w pojedynkę. Nigdy nie była zdana wyłączanie na siebie. Ta na pierwszy rzut oka delikatna, mająca swój świat i swoje zabawki, dumna studentka London College of Fashion. Dostanie się na tę prestiżową uczelnię to dla Ellie pierwszy i być może decydujący krok ku wymarzonej przyszłości. Czołowa postać „Ostatniej nocy w Soho” chce zostać projektantką mody. I w przeciwieństwie do babci uważa, że jest gotowa na wyprowadzkę do Londynu. Usamodzielnienie się, otwarcie na świat, na towarzystwo... w którym jednak nie potrafić się odnaleźć. Pokój w akademiku ma dzielić z Jocastą, dziewczyną, która zdecydowanie uwielbia być w centrum uwagi. Rozkapryszona pannica uważająca się za pępek wszechświata. A jej stosunek do Ellie, tej szarej myszki... Powiedzmy, że Ellie ma powody, by poszukać innego lokum. Właściwie to nie musi szukać, bo ogłoszenie niejakiej pani Collins rzuca się jej w oczy jeszcze przed postanowieniem o wyprowadzce od wrednej Jocasty. W panią Collins w bardzo dobrym stylu wcieliła się Diana Rigg, która zmarła niedługo po zakończeniu zdjęć do „Ostatniej nocy w Soho” i pamięci której poświęcono tę produkcję. Rola Eloise przypadła zaś w udziale Thomasin McKenzie, do której też nie mam żadnych zastrzeżeń, ale największe wrażenie zrobiła na mnie Anya Taylor-Joy w roli Alexandry, lepiej znanej jako Sandie. Nowej przyjaciółki Ellie, choć ta pierwsza nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia tej drugiej. Staroświecki pokój w wiekowej przestronnej nieruchomości w Soho będącej własnością dość zasadniczej starszej pani, to wprost idealne miejsce dla takiej dziewczyny, jak Ellie. Towarzystwo leciwej kobiety i trącące myszką, archaiczne wnętrza (prawie czułam zapach stęchlizny w tym ponurym, zakurzonym domiszczu) – nasza bohaterka czuje się tu jak ryba w wodzie. Nie dla niej wypady z rówieśnikami do klubów po brzegi wypełnionych nietrzeźwymi młodymi ludźmi skaczącymi w rytm dudniącej tak zwanej muzyki. Nie dla niej hałaśliwy akademik z XXI wieku. Ona woli Londyn z poprzedniego wieku. Ściślej ukochanych lat 60-tych, gdzie jakimś cudem przenosi się już pierwszej nocy spędzonej w domu pani Collins. I każdej kolejnej. Czy to sen, czy jawa? A może zaostrzenie choroby psychicznej, która dotąd objawiała się rzadszymi i zdecydowanie mniej rozbudowanymi halucynacjami? Imaginacjami jej matki, która przed laty popełniła samobójstwo. Twórcy szybko zaczynają jednak przekonywać nas, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pokój wynajęty przez Ellie, gdzie zwykle zasypia przy swojej ukochanej muzyce z dawnych lat (winyle), oczywiście przepięknie współgrającej z wystrojem tego miejsca, najwyraźniej jest czymś w rodzaju portalu, wehikułu czasu, który tak się składa, umożliwia podróż do akurat tej dekady, w której ta młoda i niewątpliwie nieznająca jeszcze życia kobieta chciałaby spędzić swoją młodość. Ot, minęła się z epoką... której nie było.

Ostatniej nocy w Soho” Edgara Wrighta to opowieść o tęsknocie za czasami, w których się nie żyło. Które zna się ze zdjęć, filmów, opowieści ludzi starszych od nas, ale nie z doświadczenia. „Ostatniej nocy w Soho” to opowieść o idealizowaniu przeszłości, często fałszywym wyobrażeniu jakie mamy na temat tej czy innej epoki, w której nas nie było. Ellie Turner już jakiś czas temu wyrobiła w sobie przekonanie, że szczęśliwi ci, którzy żyli w latach 60-tych XX wieku. W jej wyobrażeniach ten okres jawi się jako prawdziwa idylla. Kolorowo, szykownie, stylowo i przede wszystkim bezproblemowo. Wtedy to dopiero się żyło... Marzy więc „Alicja” o swojej Krainie Czarów, aż nagle, ot tak, przenosi się tam, gdzie od dawna być chciała. Uważaj dziewczynko czego sobie życzysz, bo może się spełnić. Rzeczywistość, w którą jakimś niepojętym sposobem, wkracza Ellie już pierwszej nocy spędzonej pod dachem pani Collins, nie odstaje od jej wyobrażeń. W każdym razie widok jaki się przed nią rozpościera na samym początku tej niezwyczajnej wyprawy w przeszłość na pewno nie jest gorszy od tego, który zdążyła zbudować w swojej „różowej głowie”. Niewykluczone jednak, że Soho z lat 60-tych przy pierwszym wejrzeniu wygląda piękniej od wszystkiego, co w swoich marzeniach, snach także na jawie, dotychczas ta dopiero poznająca świat młoda kobieta, oglądała. I ja zachłysnęłam się tą scenerią. Weź jakikolwiek film nakręcony w latach 60-tych w technicolorze i wyobraź sobie, że wszystkie elementy świata przedstawionego dostają coś w rodzaju turbodoładowania. Jakby ktoś dolewał do tego kotła nitrogliceryny. Więcej kolorów, wyrazistsze kontury. Jaskrawo, krzykliwie, ale moim zdaniem ze smakiem. Stroje, makijaż, fryzury, taniec, a nawet mimika i sposób wysławiania się: wszystko dopięte na ostatni guzik, w każdym razie przywodzące na myśl kino z okresu, który tak ukochała sobie Ellie. Bo ubzdurała sobie, że wtedy wszystko było piękniejsze. Wszystko dosłownie się błyszczało, ludzie garściami czerpali z życia, nie zaznając większych trosk. Szykownie się noszono, obracano w kulturalnym, a już na pewno w dobrze wychowanym środowisku, bo innego nie było. Prawdziwi dżentelmeni i damy, o względy, których ci pierwsi grzecznie zabiegali. Nieświadomą przewodniczką Ellie po dawnym Londynie jest młoda kobieta posługująca się imieniem Sandie, którą do Soho przywiodło marzenie o zostaniu gwiazdą. Chce być piosenkarką, a pomóc jej w tym może rozchwytywany menadżer o imieniu Jack. Ellie jest niewidzialna w tym świecie, nawet dla Sandie, w której skórę czasami ta domniemana podróżniczka w czasie wchodzi – tak jakby staje się nią. Poniekąd także w swoim świecie. Ellie upodabnia się wszak (fryzura, ubiór) do... obiektu swojej nowej obsesji? Wygląda na to, że fascynacja szóstą dekadą XX wieku powoli odchodzi w zapomnienie. A w jej miejsce wchodzi Sandie, dziewczyna, która chyba pod każdym możliwym względem jest jej całkowitym przeciwieństwem (inne osobowości – to mogłoby być alter ego Ellie, albo nawiązując do obrazków podpatrzonych w omawianym filmie, Ellie mieszkająca po drugiej stronie lustra). „Ostatniej nocy w Soho” to horror z teatralnym zacięciem. Musical w klimacie „Odgłosów” Dario Argento. Oczywiście, to niezupełnie to samo. Edgar Wright i jego ekipa nie zamykali się jedynie w tej specyficznej oprawie, którą chyba już zawsze będę wiązała głównie z „Odgłosami”. Żeby było śmieszniej, produkcją, która mojego serca nie podbiła. Głęboka czerwień, błękit i biel nocą w kółko rozświetlają nowy pokój Ellie (neon). Proste, co? A jak cieszy. Kraina Czarów Freddy'ego Kruegera: taka myśl zrodziła się z moich obserwacji tego magicznego pokoju. Tak się wydaje, ale oczywiście pozory mogą mylić. Może się okazać, że scenarzyści praktycznie od początku nas zwodzili. No przecież, mówili, że Ellie miewa halucynacje, że widuje swoją od dawna nieżyjącą matkę. UWAGA SPOILER Stąd prosta już droga do ghost story. Załóżmy, że Ellie widuje duchy... Tak, tak, „Ostatniej nocy w Soho” nie tylko teoretycznie, ale faktycznie przejdzie w raczej nieklasyczną ghost story – ciekawe podejście, naprawdę interesujące – ale tak się zastanawiam, czy Ellie już w Kornwalii nie widywała się aby z najprawdziwszym duchem. Czy scenarzyści już na wstępie nie zasiali w nas fałszywego przekonania na temat Ellie? Choroba czy niezwykły dar/przekleństwo? KONIEC SPOILERA. Spacerowym krokiem przez zgniły światek kryjący się pod grubą warstwą lukru. Show-biznes w całej krasie. Sława, pieniądze, życie w przepychu w doborowym towarzystwie: dla osób postronnych, niewtajemniczonych. Ale gdy już wejdziesz do tego świata, gdy tak jak Sandie uprzesz się przy zostaniu wielką gwiazdą, najpewniej na własnej skórze przekonasz się, że to jeden wielki teatr. Widzisz blaski? Oni chcą, żebyś je widziała. Żebyś z całego serca pragnęła dołączyć do największych sław, do śmietanki towarzyskiej wiecznie jasnego, kipiącego życiem, buzującego... odrażającego Soho. Największa niespodzianka przewidziana przez twórców zaskoczyła mnie tylko w połowie, niemniej w pierwszym odruchu przyklasnęłam temu ruchowi. UWAGA SPOILER Swego rodzaju podpięcie się pod kampanię MeToo KONIEC SPOILERA. Kontrowersyjne, bezkompromisowe podejście do tematu? Powiedziałabym raczej, że dostosowane do gatunku (horroru, co zaznaczam, bo odzywają się tu też echa romansu, celowo przesłodzonego, kina noir i psychothrillera trochę w stylu Alfreda Hitchcocka i Michaela Powella: „Psychoza” i „Podglądacz” do głowy mi się chwilami zakradały). Po przeczytaniu paru opinii na temat „Ostatniej nocy w Soho” odkryłam, że interpretacje są różne. Z reguły pozostawienie pola na domysły widza przyjmuję z otwartymi ramiona, ale nie jestem przekonana, czy taki był zamiar twórców. Z tych wypowiedzi Edgara Wrighta, z którymi miałam okazję się zapoznać wywnioskowałam co innego. Przydałoby się doprecyzować, żeby jego przesłanie się tak nie zacierało. Na koniec ciekawostka: zdjęcia wyludnionego Soho wyświetlane w trakcie napisów końcowych powstały podczas lockdownu tłumaczonego pandemią COVID-19. Akcja zostań w domu, widok z zewnątrz.

Prawdziwa uczta dla zmysłów, polecana między innymi przez Stephena Kinga. Wyborny posiłek przygotowany pod kierownictwem Edgara Wrighta. Jak na razie mój najpoważniejszy kandydat na horror roku 2021. Właściwie to jedno z najciekawszy, najbardziej oszałamiających występów na współczesnej scenie filmowego horroru, jakie miałam przyjemność pooglądać w ostatnich latach. Wizualnie miażdży, fabularnie też moim zdaniem bardzo dobrze się spisuje. Ten artystyczny wieczorek, to „Ostatniej nocy w Soho”. Noc raczej specyficzna, niekoniecznie jedyna w swoim rodzaju, ale może jedna na milion? Tak czy inaczej, skaczę z radości po pierwszym i na pewno nie ostatnim kontakcie z tym obiektem zachwycającym.

sobota, 27 listopada 2021

Elina Backman „Kiedy umiera król”

 

Mieszkająca w Helsinkach dziennikarka internetowa, Saana Havas, po stracie pracy postanawia spędzić letnie wakacje u swojej ciotki Inkeri w Hartoli, niewielkim miasteczku reklamującym się jako suwerenne królestwo. Niedługo po dotarciu na miejsce jej zainteresowanie wzbudza niewyjaśniona sprawa śmierci piętnastoletniej mieszkanki Hartoli, Heleny Toivio, której zwłoki znaleziono w rzece w 1989 roku. Saana dochodzi do wniosku, że to może być dobry materiał na książkę albo podcast kryminalny. Tak czy inaczej, postanawia przeprowadzić własne śledztwo w tej sprawie. Tymczasem w Helsinkach dochodzi do morderstwa Larsa Sundina, majętnego człowieka, który posiadał większość udziałów w prosperującej agencji reklamowej. Sprawą zajmuje się zespół Jana Leino z Centralnego Biura Kryminalnego. Ofiara została utopiona, tuż po tym jak nieznany sprawca wypalił w jej strefach intymnych znak korony. A to dopiero początek jego zbrodniczej działalności.

Kiedy umiera król” (oryg. „Kun kuningas kuolee”) to debiutancka powieść Finki Eliny Backman. Uhonorowana Storytel Audiobook Award i Elisa Audio Book Award powieść kryminalna, która swoją światową premierę miała w roku 2020, otwierająca planowany cykl ze śledczym Janem Leino i mającą doświadczenie w dziennikarstwie Saaną Havas. Drugi tom, „Kun jäljet katoavat”, ukazał się w 2021 roku – polskie wydanie, pod tytułem „Kiedy znikają ślady” już w przygotowaniu. Prawa do sfilmowania tej historii zostały sprzedane Aurora Studios, fińskiej grupie filmowej, która planuje zrobić z tego serial telewizyjny. Elina Backman pracuje w branży medialnej – jest dyrektorką kreatywną w firmie Bauer Media Oy, a prywatnie jest żoną kolekcjonera i specjalisty od antyków, Olivera Backmana. „Kiedy umiera król” został luźno oparty na tragicznej historii, którą autorka usłyszała przed laty od swojej teściowej. Ojciec chrzestny tej ostatniej mieszkał w Hartoli w posiadłości Koskipää i najprawdopodobniej został zamordowany w latach 70-tych XX wieku. Elina Backman, podobnie jak bohaterka jej pierwszej książki, skontaktowała się z policją, prosząc o wgląd do akt tej sprawy. Odmówiono jej ze względu na to, że rzecz nie została jeszcze rozwiązana. Wcześniej Backman zwiedziła Hartolę, małą fińską miejscowość, gdzie jak odkryła nadal mówi się o tajemniczej śmierci mężczyzny, który trzymał w domu kaczki i olśniewające orchidee.

Wielka miłośniczka literatury kryminalnej, klasycznych metod budowania suspensu, mnóstwa fałszywych tropów nakierowujących czytelnika na coraz to innych potencjalnych sprawców. Elina Backman szczególnymi względami darzy utwory mniej drastyczne, a bardziej klimatyczne. Od takiej właśnie strony chciała przedstawić się innym czytelnikom. Kariera powieściopisarki długo pozostawała jedynie w sferze jej marzeń, ale jak widać w końcu nadszedł moment, w którym ta urodzona i mieszkająca w Finlandii pani magister, uznała, że najwyższy już czas zrobić jakiś większy krok w tym kierunku. Pisanie to dla niej bardziej hobby niż praca: przychodzi jej wyjątkowo łatwo i dostarcza autentycznej przyjemności. Ot, czysty relaks. Tyczy się to także gromadzenia, w jej uznaniu, niezbędnych informacji, materiału, z którego lepi swoje intrygi. Przynajmniej w zakresie geograficznym. Backman najpierw ogląda jakieś miejsce, chłonie jego atmosferę, a potem ze szczegółami przenosi te wycieczki na papier. Trzeba jednak zaznaczyć, że w „Kiedy umiera król” Elina Backman pozwala sobie na pewną dowolność w tej kwestii – tj. nie każde otoczenie odpowiada stanowi faktycznemu. Niektóre miejsca to produkty jej magicznej wyobraźni. Debiutancka powieść Backman skojarzyła mi się z Doliną Baztán, literackim cyklem Dolores Redondo i Trylogią Białego Miasta Evy Garcíi Sáenz de Urturi. Podobny duch. Ten mistycyzm. „Kiedy umiera król”, wydaje mi się, wymaga od czytelnika trochę większej cierpliwości. Ewentualnie większej tolerancji na rzeczy... mniej istotne. Niektórzy uznają je za kompletnie zbędne - nic nie wnoszące do fabuły nużące przestoje, na tyle oderwane od reszty, że gdyby wyciąć je w całości, to ponad wszelką wątpliwość wymyślona przez Backman intryga kryminalna „nawet nie zauważyłaby nieobecności tych wszystkich stron”. Zwyczajne zajęcia zwykłych śmiertelników. Posiłki, mycie zębów, spacery, rowery, gadki szmatki, wieczory filmowe (częściej serialowe), skakanie w myślach z wątku w wątek: coś w rodzaju myślowych odskoczni do Nibylandii. Przyznaję, że i mnie od czasu do czasu dopadało lekkie znużenie, ale nie zdarzało się to zbyt często. Nie, przed otwarciem głównego wątku miłosnego: płomienny romans dorosłych ludzi, którzy pod wpływem tego uczucia zaczynają zachowywać się trochę jak nastolatki, pierwszy raz w życiu ugodzeni strzałami Amora. Wyjątkowo tanie romansidło, jak na mój gust. Ale się nie zrażam. Ani myślę! Nawet tak przesłodzone scenki nie mogły odwieść mnie od postanowienia zostania z tymi bohaterami na dłużej. Powrotu do zachwycającego świata przedstawionego przez początkującą fińską autorkę, która pewnie nie wiąże swojej pisarskiej przyszłości wyłącznie z mrocznymi przygodami Jana Leino, policjanta z helsińskiego Wydziału Zwalczania Przestępczości Kryminalnej oraz mającej doświadczenie w dziennikarstwie Saany Havas, i pewnie nie wzgardzę też innymi kryminalnymi opowieściami, jakie wyjdą spod jej pióra (o ile pokażą się w Polsce), ale na razie niechaj buduje się ta zapierająca dech w piersiach „czarodziejska kraina”. Suwerenne królestwo w Finlandii, urodziwa miejscowość o nazwie Hartola, która w „Kiedy król umiera”, w pewnym sensie, reprezentuje bardziej magiczną niż realistyczną - w zasadzie to chyba będzie realizm magiczny - sferę tę opowieści. Helsinki, miasto, w którym na stałe mieszkają główni bohaterowie omawianej powieści, Backman tak jakby pozbawia tej mistycznej mgiełki, jaką najpewniej od razu, już na wejściu, wyczujemy w sennym królestwie, którym przed laty wstrząsnęła wiadomość o śmierci bardzo cnotliwej i urodziwej piętnastolatki.

Hartola w ujęciu Eliny Backman to miejsce, w którym przypuszczalnie można się natknąć na jakieś niezwykłe istoty. Córki Rzeki albo legendarnego Króla Wody. To także jedno z miejsc żerowania Widma. Tajemniczego zabójcy, który najpierw uderza w stolicy Finlandii. Tak zwane morderstwa spod znaku wypalonej korony otwiera śmierć dobrze sytuowanego mężczyzny, Larsa Sundina. Człowieka, który zdecydowanie lubi sobie wypić, a najbardziej ceni sobie towarzystwo pięknych, dużo młodszych od siebie kobiet. Nieprzyjemny typ, który został przez oprawcę naznaczony. Zanim go utopił wypalił na jego ciele znak w kształcie korony. Sprawą zajmuje się zespół śledczy, którym kieruje Jan Leino, przystojny mężczyzna, który już dawno temu doszedł do wniosku, że jego praca nie sprzyja budowaniu trwalszych związków z płcią przeciwną. Może po prostu nie spotkał jeszcze odpowiedniej kobiety. Jak na razie jego umysł zaprząta nieuchronnie zbliżająca się śmierć ukochanej matki. Lekarze dają jej najwyżej kilka tygodni, Leino, tak samo zresztą jak jego ojciec, stara się więc spędzać z nią jak najwięcej czasu. Z drugiej strony zdaje się, że protagonista „Kiedy umiera król” potrzebuje też jakiejś odskoczni od tragedii, jaka dotknęła jego rodzinę. Dlatego angażuje się w sprawę, która w kręgach policyjnych nazywana jest morderstwem spod znaku wypalonej korony. Backman z jego zespołu najbardziej wyróżnia Heidi Nurmi homoseksualistkę, która zawsze dobrze rozumiała się z Janem. Są przyjaciółmi, mimo, a może dzięki temu, że ich charaktery dość mocno się różnią. Łączy ich brak gotowości do wchodzenia w poważniejsze związki na gruncie osobistym, ale poza tym są skrajnie różni. On spokojny, stateczny, zamknięty w sobie, tłumiący emocje, rzadko działający bez zastanowienia, rozważenia wszelkich za i przeciw. Ona narwana, bezpośrednia, nieustępliwa także jeśli chodzi o wyciąganie z opornego, nieskorego do zwierzeń Jana szczególnie bolesnych dla niego informacji. Z jego prywatnego życia. Leino nie ma najmniejszej ochoty o tym rozmawiać, za to wprost uwielbia przekomarzanki z Heidi, której i ona zwykle z lubością się oddaje. Ale w toku ich najnowszego śledztwa na tym przyjacielskim gruncie coś się zmieni. Za sprawą nie jednej, a dwóch kobiet, które nieoczekiwanie wkroczą w ich życie. Ale najpierw leniwym krokiem pospacerujemy po Hartoli. Małej mieścinie, w której młoda kobieta z Helsinek, Saana Havas, planuje spędzić całe lato. W domu ukochanej ciotki o imieniu Inkeri, która nigdy nie wyszła za mąż. Mieszka sama i jest jej z tym dobrze. Inkeri jest siostrą nieżyjącej już matki Saany, która kogo, jak kogo, ale swoją siostrzenicę zawsze serdecznie wita w swoich przytulnych progach. Saana w Hartoli szuka relaksu, porządnego wypoczynku przed nieuniknionym szukaniem nowej pracy. Główna bohaterka „Kiedy umiera król” nie zdecydowała jeszcze, co tak naprawdę chce robić w życiu. Wcześniej zajmowała się dziennikarstwem – pisała dla portalu internetowego – ale gdy została zwolniona, dotarło do niej, że to zajęcie nie dawało jej zbytniej satysfakcji. Może gdyby powierzano jej inne tematy. Może dziennikarstwo śledcze? Albo książka. Tak, Saanie niedługo po dotarciu do Hartoli, przychodzi do głowy, że mogłaby zostać pisarką. Może true crime? W każdym razie, jeśli Saana zdoła zgromadzić wystarczającą ilość informacji na temat sprawy, którą zainteresowała się po dotarciu do Hartoli, to niewykluczone, że spróbuje przekuć to w pasjonującą, ale i zapewne mrożącą krew w żyłach książkę o prawdziwej zbrodni, do której doszło w tym na pozór spokojnym, zacisznym zakątku Finlandii. Malowniczym, pocztówkowym wręcz: bogata roślinność, w tym gęste lasy, trochę architektonicznych, stylowych cudeniek i przejrzysta, niezbyt rwąca rzeka, która niestety została skażona przez paroma dekadami. W tych właśnie wodach z życiem pożegnała się piętnastoletnia Helena Toivio. Wypadek albo samobójstwo: tak główkowali policjanci bezskutecznie starający się rozpracować tę sprawę. To stało się w 1989 roku, a materiały z tego śledztwa nadal nie są udostępniane osobom postronnym, o czym szybko przekonuje się Saana. To może, ale nie musi, wskazywać na to, że wbrew obiegowym opiniom, organy ścigania nie wykluczają, że Helena została zamordowana. Elina Backman da nam wgląd w ostatni okres życia ten młodziutkiej dziewczyny. A zatem co jakiś czas będziemy się niejako cofać w czasie – do roku 1989 – i już rzadziej zaglądać do tajemniczych Córek Rzeki, zabójczego Widma i paru innych postaci pobocznych. Częściej będziemy przyjmować perspektywę (narracja trzecioosobowa) Heidi Nurmi, ale jak można się tego domyślić, najczęściej będziemy towarzyszyć Saanie i Janowi. To nasi czołowi przewodnicy po tym och jak przyjemnie mrocznym, brutalnym, ale bez epatowania krwawą makabrą, przygnębiającym, sugestywnym, hipnotycznym świecie, w którym twardy realizm jakby delikatnie otwierał się na inny, w sumie jeszcze mroczniejszy świat. Jakby ożywały legendy o jakichś niezwykłych, fantastycznych stworzeniach. Jan i Saana to całkiem sympatyczna parka, aczkolwiek jeśli Backman zależy na tym, by ten duet wyszedł z tła, odróżnił się od innych bohaterów powieści kryminalnych to w moim mniemaniu, musi jeszcze nad nimi popracować. Przydałby się większy pazur, zwłaszcza Saanie: nieśmiałej, zbyt ufnej, w każdym razie nie zachowującej dostatecznej ostrożności, młodej kobiety, która jeszcze nie wie, czego chce od życia. Dziecinna, niedojrzała? Powiedziałabym, że Saana tak jakby jedną nogą wciąż jest w okresie dojrzewania – takie wrażenie odnosiłam przyglądając się niektórym jej myślom i poczynaniom. Też wsłuchując w niektóre jej słowa.

Kiedy umiera król”, debiutancka powieść kryminalna Finki Eliny Backman, posiada bardzo, niektórzy pewnie powiedzą za bardzo, szeroką płaszczyznę obyczajową i solidne podłoże psychologiczne. Powieść z charakterem. Mająca swój specyficzny klimat. Jakaś magia, jakiś mistycyzm. Co do zasady spotykane już w literaturze kryminalnej, choć niezbyt często i oczywiście niedokładnie w takim rozstawieniu. Wszak to inna artystyczna dusza. Co prawda udało mi się rozwiązać tę kryminalną zagadkę, poskładać wszystkie części tej ponurej układanki bez większej pomocy autorki (poza tropami, jakie porozrzucała także po to, by wyrównać szanse: Backman gra uczciwie z czytelnikiem), ale przyznaję, że trochę mi to zajęło. Kilka...set stron:) Nudnawe chwile też się zdarzały, ale i tak jestem pod dużym wrażeniem powieści otwierającej zaplanowany cykl z Janem Leino i Saaną Havas. Oby był długi.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 25 listopada 2021

„A House on the Bayou” (2021)

 

Jessica Chambers odkrywa, że jej mąż John ma romans. To nie kończy ich związku, ale kobieta stawia mu warunki. Jednym z nich jest rodzinny wakacyjny wyjazd do już dawno upatrzonego przez nią domu na bagnach Luizjany. Tylko oni i ich czternastoletnia córka Anna. Niedługo po dotarciu na miejsce Jessica przyjmuje jednak zaproszenie na kolację od ich najbliższego tymczasowego sąsiada, osiemnastoletniego Isaaca, który mieszka z dziadkiem. Ostatecznie nieznajomi zjawiają się w domu zajmowanym przez Chambersów, szybko dając im odczuć, że to nie będzie przyjemny wieczór.

A House on Bayou” to pierwszy film z zaplanowanych ośmiu wyprodukowanych przez Blumhouse Productions/Blumhouse Television specjalnie dla sieci telewizji kablowej i satelitarnej Epix. Horror/thriller wyreżyserowany przez Alexa McAulaya, twórcę „Don't Tell a Soul” (2020), na podstawie jego własnego scenariusza. Zainspirowanego między innymi jego osobistymi relacjami w trakcie pandemii COVID-19 oraz... Teksasem, gdzie McAulay dorastał. W epoce kaznodziejów i ich dzieci, gdzie na przykład na jarmarku stanowym z łatwością można było spotkać postacie niczym żywcem wyjęte z opowiadania Stephena Kinga pt. „Dzieci kukurydzy”, ewentualnie z filmów opartych na jego motywach. „A House on Bayou” kręcono w Luizjanie: Nowym Orleanie i Bayou Adventure w Lacombe, a wydany został 19 listopada 2021 roku, naturalnie przez Epix.

Mieszczuchy udają się na prowincję, do osamotnionego domu w bagnistym rejonie Luizjany, gdzie już pierwszego dnia zostają nieprzyjemnie zaskoczeni, napadnięci we własnym, to znaczy pożyczonym domu, przez dwóch mężczyzn mieszkających w tych stronach. Brzmi znajomo? Taka zapewne była wola Alexa McAulaya – w odbiorcach „A House on the Bayou” ze sceny na scenę ma rosnąć przekonanie, że twórcy prowadzą ich utwardzoną ścieżką. Drogą, która nie może ich niczym zaskoczyć – wszystkie zakręty, nierówności w podłożu, wszystkie, nawet najmniejsze kamienie, są im doskonale znane. Długoletni miłośnicy horroru najprawdopodobniej podobnych wędrówek zaliczyli już tyle, że mogą się już tutaj czuć jak u siebie. W świecie przedstawionym przez Alexa McAulaya... Wszystko zaczyna się od trudnej rozmowy małżonków z Houston. Jessica Chambers konfrontuje się z niewiernym partnerem, Johnem. Nieprzekonujące, bardzo nieprzyjemne dla oka i ucha kreacje Angeli Sarafyan i Paula Schneidera, którzy bynajmniej nie odstają od prawie całej reszty. Właściwie w porównaniu do Lii McHugh wcielające się w nastoletnią Annę Chambers i tym bardziej Jacoba Loflanda, który przedstawi nam się jako Isaac, moim zdaniem wypadli nawet lepiej. Tylko Doug Van Liew, w roli „bezimiennego” dziadka nie wzbudzał we mnie irytacji. Wracając do fabuły: otóż, Jessica bez ogródek informuje swojego męża, że wie o jego romansie z młodszą kobietą oraz stawia mu ultimatum: natychmiast zakończy ten związek i najbliższy tydzień spędzi z rodziną w miejscu wskazanym przez nią albo batalia sądowa, gdzie stawką będzie opieka nad jego ukochaną córką oraz dobra materialne, jak ich wielki dom i oczywiście gotówka. John godzi się na wszystko, byle tylko udobruchać Jessicę. Zdradzoną kobietę, która, jak szybo da się zauważyć, zamierza do cna wykorzystać tę sytuację. Ona pani, on niewolnik. Tak widać Jess sobie to wymyśliła. Jakaś kara musi być. Nawarzyłeś sobie chłopie piwa, to teraz nie narzekaj. Wykonuj polecenia słusznie wkurzonej małżonki dopóty, dopóki uzna, że spłaciłeś swój pokaźny dług. Odsetki rosną jednak w zastraszającym tempie. W przestronnym domu na bagnach, gdzie zaciąga cię kobieta, którą tak mocno zraniłeś. John właściwie bez szemrania wykonuje polecenia Jess. Przez jakiś czas, bo w trakcie tej, jak się domyślamy, śmiertelnie niebezpiecznej wycieczki, jego cierpliwość ewidentnie zacznie się wyczerpywać. No ileż można? Ileż można bawić się w pantoflarza? Żeby on: niezależny finansowo, dumny, podobający się kobietom – także dużo młodszym od siebie – usługiwał zgorzkniałej, „wiecznie” skwaszonej, śmiertelnie obrażonej kobiecie, która nic tylko leży i pachnie? Niezupełnie, bo Jessica też dokłada się do domowego budżetu. Ma dobrze płatną pracę, której z przyjemnością się oddaje. Jedyne, w czym może czuć się nieco gorsza od Johna, to kwestia wychowania dziecka. Ściślej: relacja z czternastoletnią córką Anną. Wygląda na to, że John ma z nią lepszy kontakt, że lepiej dogaduje się z dorastającą dziewczyną, której w oko wpada tajemniczy Isaac. Jego imię niewątpliwie nie jest przypadkowe – McAulay nie ukrywa, że tworząc tę postać miał na uwadze „Dzieci kukurydzy”. W sumie to wzorował się na samozwańczym małoletnim kaznodziei z przetrzebionego miasteczka Gatlin w Nebrasce, tam gdzie jest ten, który kroczy między rzędami. Szalonym dzieciaku noszącym to samo imię, co osiemnastoletni wnuk właściciela sklepu spożywczego w malowniczym zakątku Luizjany. Uroczy naturalny krajobraz, z którego jednak odczuwalnie przebija jakiś gnilny zapaszek. I raczej nie ma to związku z bagnami, z których słynie ta okolica, tylko z jej mieszkańcami. Co najmniej dwoma, którzy podobno są najbliższymi sąsiadami Chambersów. Ich dom ma znajdować się parę mil od nieruchomości wypożyczonej przez trzyosobową rodzinę z Teksasu. Małżeństwo, które przechodzi nader poważny kryzys i ich niekoniecznie niczego nieświadomą nastoletnią córkę. Dziewczyna nie wie o romansie ojca, ale czuje, że coś jest nie tak. Zdaje sobie sprawę z tego, że sytuacja między rodzicami ostatnio jest wyjątkowo napięta. Wieść o rozwodzie Jessiki i Johna z pewnością by jej nie zaskoczyła, ale wszystko wskazuje na to, że żadne z nich nie jest skore do takiego kroku. Oboje chcą ratować swoje małżeństwo, jak można się jednak domyślić, wybrali sobie na to skrajnie nieodpowiednie miejsce. Chociaż... W stresujących sytuacjach czasami rodzą się najtrwalsze związki. Sytuacje bezpośredniego zagrożenia życia zbliżają ludzi, którzy ramię w ramię walczą o przetrwanie. Tak z pewnością będzie. Gdy już Alex McAulay wypłynie na wody home invasion.

A zatem kolejne najście na dom. Złoczyńcy nie mają masek i zasadniczo nie wchodzą do Chambersów nieproszeni. Nie, żeby wakacyjnym gospodarzom uśmiechało się ich towarzystwo. Ledwo doszli do wniosku, że ten pierwszy wieczór wolą jednak spędzić w swoim małym gronie, a już ponownie musieli zmienić swoje plany. No dobrze, niekoniecznie musieli, ale tak wypadało. Niegrzecznie byłoby odmówić sąsiadom, którzy chcą przywitać cię w swoich skromnych stronach smacznym posiłkiem. Nie musisz nawet wychodzić z domu. Isaac i dziadek pofatygują się do ciebie. Dziwnym trafem zjawią się dokładnie w tej chwili, w której dojdziesz do wniosku, że jednak nie skorzystasz z zaproszenia do ich domu. A to jeszcze nic. Alex McAulay przygotował dużo bardziej zastanawiające sytuacje z udziałem Isaaca. Niewytłumaczalne? Nadnaturalne? Podczas tego zdecydowanie nieprzyjemnego spotkania na odludziu na pewno ujawnią się zagadkowe zdolności tego już wcześniej wielce podejrzanego młodzieńca. Horror uczy: unikaj nieznajomych, a już zwłaszcza, gdy przywieje cię „na ich teren”. Porozmawiać możesz, byle grzecznie, ale nigdy, pod żadnym pozorem nie wpuszczaj ich do domu, w którym się zatrzymałeś! Chyba że chcesz umrzeć. Chambersowie oczywiście chcieliby jeszcze trochę pożyć, ale Isaac, to dziwne chłopaczysko, daje im wyraźnie do zrozumienia, że ma względem nich inne plany. Dziadek się nie wtrąca, dziadek robi co młokos mu każe, chociaż chwilami można odczuć, że starszy pan bije się z myślami. Jakby rozważał bunt. Przejście na stronę sterroryzowanej rodziny. McAulay bawi się konwencją. Bawi się widzem. Główną pożywką scenarzysty – i reżysera - „A House on the Bayou” są oczekiwania, jakie każdy odbiorca mający jakieś tam rozeznanie w świecie horroru, zdążył w sobie wyrobić. Ugruntować. Dom na odludziu, wrogo nastawieni tubylcy przekraczający jego próg i wystarczy – wiadomo, jak to się rozwinie. Tak tworzy się... iluzja? A jeśli powiem, że Isaac i człowiek nazywany po prostu dziadkiem, faktycznie mają niecne zamiary wobec ludzi, do których na dobrą sprawę się wprosili? Jeśli powiem, że będą dręczyć, poniewierać, ranić? Co tam ranić? Isaac i jego pomagier prawie na pewno będą zabijać. Jeśli Chambersowie szybko nie wymyślą sposobu na wydostanie się z tego przeklętego domu, z tej cichej, dosyć ponurej, ale i niepozbawionej uroku, powiedziałabym pociągającej, nęcącej bagiennej krainy, to prawdopodobnie pożegnają się z tym - bądź z tamtym – światem. Mam wrażenie, jakby McAulay zapamiętał się na tym swoim placu zabaw. Tak mocno zaangażował się w reinterpretację sprawdzonych motywów, że nie myślał już o tym, czy dla przeciętnego odbiorcy będzie to miało ręce i nogi. Czy to aby nie zanadto pokręcone? Już pomijam nieprzekonujące, nieprzemyślane, czasami zupełnie zbędne dialogi. Pierwszy z brzegu przykładzik: UWAGA SPOILER niepomierne zdziwienie Jess, gdy kochanka Johna przyznaje, że wiedziała, iż jej wybranek jest żonaty, choć mogłabym przysiąc, że już wcześniej to do Jessiki dotarło. Spała czy co? Przy okazji: co z kotem? Gdzie jesteś nieboraku? KONIEC SPOILERA Pomijam w najlepszym razie niezbyt odpowiedzialne zachowania bohaterów (nastolatka, broń palna, sama w obliczu niebezpieczeństwa, gdy jeden rodzic w pojedynkę szuka drugiego) – takie sytuacje wszak nie sprzyjają logicznemu myśleniu. Zwłaszcza gdy poluje na ciebie jakaś mroczna istota. Człowiek albo jakieś inne agresywne stworzenie. Nieprzenikniona natura, zagadkowa motywacja Isaaca... Tak chyba miało być, ale czy to taka wielka tajemnica? W ostatniej partii swojej moim zdaniem nieco przekombinowanej, choć dość sprawnie (ma to jakiś klimat) zrealizowanej historyjki, McAulay wprowadza kolejny sprawdzony motyw, którego obecność bardzo mnie ucieszyła. Bo lubię takie klimaty: szkoda tylko że tak krótko. Przyznaję, że dałam się porządnie zaskoczyć. Raz, blisko pięćdziesiątej minuty. Reszta to najwyżej delikatne szturchańce, żadne tam wstrząsy, ale jak już wspomniałam na końcu przynajmniej zrobiło się... przyjemnie nieprzyjemnie; tak jakoś dziko. Jeśli zaś chodzi o największą rewelację, to jedna z tych niespodzianek, która przylatuje tak jakby znikąd. Związek przyczynowo-skutkowy, jak dla mnie jest zbyt wątły, może nie jakoś mocno naciągany, ale nie do końca to do mnie przemawia. Zdecydowanie bardziej cenię sobie takie elementy zaskoczenia, które po przemyśleniu mogę uznać – tak dla siebie – za naturalne, w każdym razie logiczne następstwa wcześniej zarejestrowanych zdarzeń. Następstwa, które można było rozpracować, gdyby tylko wychwycić i należycie zinterpretować wskazówki porozrzucane przez autora danego tekstu. McAulay wprawdzie tak do końca nie oszukiwał, zostawił parę tropów, ale podejrzewam, że nawet najbardziej doświadczeni, wytrawni tropiciele mieliby problem z wyczytaniem kierunku z tych pojedynczych śladów. Pozostawionych przez doprawdy niepospolity okaz. „Egzotyczne zwierzę” w jeszcze bardziej egzotycznym scenariuszu.

Trochę horror, trochę thriller. Trochę tego, trochę tamtego i jeszcze odrobinka tego tu. Nieważne, czy wszystko do siebie pasuje, ważne żeby wyszło z tego coś innego. Nie myśl sztampowo. Odżegnaj się od schematów, ale dopiero gdy już w nie wejdziesz. A potem może zatocz koło, skończ tam, gdzie zacząłeś. Wróć do twardej konwencji. Albo nie. Kombinuj, choćby na siłę, ale przedstaw to inaczej. Prostota już nikogo nie bawi...yhm... trzeba zamotać. Zakręcić odbiorcą tak, by nie wiedział już gdzie jest góra, a gdzie dół. Bez przesady. Alex McAulay aż tak śmiało to sobie w „A House on the Bayou” nie poczyna, ale na pewno dość energicznie miesza w tym niby znanym świecie przedstawionym. Niezły klimat, ale ten tekst to raczej nie dla mnie. Nie całkiem. Niech będzie, że tak pół na pół:)

wtorek, 23 listopada 2021

Hilary Davidson „Jedno małe poświęcenie”

 

Nowy Jork. Zmagający się z zespołem stresu pourazowego Alex Traynor, fotograf wojenny, autor poczytnej książki i prowadzący warsztaty z fotografii terenowej na Uniwersytecie Nowojorskim, staje się głównym podejrzanym w sprawie zaginięcia jego narzeczonej, doktor Emily Teare. Mniej więcej rok wcześniej mężczyzna wzbudził zainteresowanie policji w związku ze śmiercią jego przyjaciółki Corinthii 'Cori' Stanton. Detektyw Sheryn Sterling zawsze była przekonana, że to Alex odpowiada za śmierć tej młodej kobiety, ale nie potrafiła tego udowodnić. Teraz pojawia się kolejna szansa, by zatrzymać człowieka, który w jej mniemaniu stanowi śmiertelne zagrożenie dla innych. Wraz ze swoim nowym zawodowym partnerem, detektywem Rafaelem Mendozą, Sheryn stara się odnaleźć, żywą lub martwą, znaną z poświęcania się dla innych, lekarkę, która najwyraźniej tuż przed swoim zniknięciem zerwała z Alexem Traynorem. Co mogło popchnąć go do zbrodni.

Hilary Davidson urodziła się w Kanadzie, a po ukończeniu studiów na University of Toronto zajęła się dziennikarstwem: pracowała dla „Harper's Magazine” i „Canadian Living”. W 2001 roku osiadła w Nowym Jorku (Davidson ma podwójne obywatelstwo: kanadyjskie i amerykańskie), a w 2010 roku pojawiła się jej debiutancka powieść (wcześniej pisała dla Frommer's Travel Guides), uhonorowana Anthony Award „The Damage Done”. Pierwotnie wydane w 2019 roku „Jedno małe poświęcenie” (oryg. „One Small Sacrifice”) otwiera planowany powieściowy cykl - „Shadows of New York” - z detektywami Sheryn Sterling i Rafaelem Mendozą. Drugi tom, „Don't Look Down”, swoją światową premierę miał w roku 2020. „Jedno małe poświęcenie” zaczęło się od bohatera z zespołem stresu pourazowego. Budując w głowie jego obraz, Davidson myślała o książkach, które pokochała między innymi z uwagi na fascynujące postacie i o swoich własnych doświadczeniach z PTSD. Tuż po ukończeniu studiów Davidson przeżyła atak bezdomnego chorego psychicznie mężczyzny. Człowiek ten wzniecił pożar w Veterans Government Department w Toronto. Późniejsza nagradzana pisarka dostała nagrodę od rządu za bohaterską postawę w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia – pomogła innym wydostać się z płonącego budynku. Niedługo po tych koszmarnych przejściach rozpoczęły się jej zmagania z zespołem stresu pourazowego.

Kryminał/thriller podany z kilku perspektyw (narracja trzecioosobowa), ze zdecydowaną przewagą fotografa wojennego Alexa Traynora oraz detektyw nowojorskiej policji Sheryn Sterling. „Jedno małe poświęcenie” opiera się na sprawdzonym motywie zaginięcia, które w tym przypadku będzie rozpracowywane zarówno przez policję, jak... głównego podejrzanego. Człowieka, który ponad wszelką wątpliwość nie pamięta wszystkiego z ostatniego weekendu. Kiedy to wszelki słuch po jego narzeczonej zaginął. Alex założył, że Emily wyjechała, bo taką informację zostawiła mu w ich wspólnym mieszkaniu. Ponadto w swoim liście dała mu wyraźnie do zrozumienia, że to koniec ich związku. Kobieta nie wyjaśniła, skąd ta nagła decyzja. Alex mógłby przysiąc, że nie stało się nic takiego, co mogłoby popchnąć Emily do tak drastycznego kroku. Alex wprawdzie urządził jej małą awanturę, ale jest przekonany, że sam ten fakt nie zmusiłby jej do odejścia. Nie kłótnia jako taka, ale już jej powód, dokonane przez niego odkrycie, według niego mogło skłonić jego narzeczoną do... działania na własną rękę? Hilary Davidson szybko daje nam odczuć, że doktor Emily Teare, nie była takim aniołem, za jakiego ją uważano. Zawsze przedkładająca dobro innych ponad własne. Modelowa altruistka, która, podobnie jak Alex, doskonale zna piekło wojny. Właśnie w takich realiach się poznali, ale większe zawirowanie w ich życiu pojawiło się nie w Syrii, Afganistanie czy w Iraku, tylko w Nowym Jorku. Cori Stanton, przyjaciółka Alexa, która zaopatrywała go w narkotyki, pewnego wieczora spadła bądź, co bardziej prawdopodobne skoczyła z dachu kamienicy, w której ten znany fotograf wojenny wynajmował mieszkanie. Właściwie, gdy go poznajemy mieszka w tym samym miejscu. Z tą różnicą, że już nie sam (pomijam tutaj niepięknego, acz na swój sposób czarującego, wiernego pieska Alexa), tylko ze swoją ukochaną. Która teraz jakby zapadła się pod ziemię. Ich kontakt niespodziewanie się urwał. Co więcej, wygląda na to, że ta zwykle dyspozycyjna, łatwo uchwytna, bardzo poukładana i nadzwyczaj odpowiedzialna kobieta, zerwała kontakt ze wszystkimi osobami, do których udaje się dotrzeć policjantom zajmującym się tą sprawą. Albo się ukrywa, albo została porwana, albo nie żyje. Detektyw Sheryn Sterling najwyraźniej skłania się ku temu ostatniemu. Tak czy inaczej, już na początku wytypowała winnego zbrodni. Musi tylko jeszcze odkryć jej charakter – kwalifikacja czynu zabronionego – i znaleźć dowody obciążające Alexa Traynora. Sheryn jest na tyle doświadczoną policjantką, by wiedzieć, że takie podejście do śledztwa jest skrajnie nieprofesjonalne. Klasyczny błąd: najpierw wskaż winnego, a potem poszukaj obciążających go dowodów. Sheryn wie, że śledczy nie powinien zafiksowywać się na punkcie jednej teorii, jednym podejrzanym, ale ta świadomość nie osłabia jej determinacji, by wreszcie znaleźć coś na tego człowieka. W końcu Sterling od mniej więcej roku żyje w przekonaniu, że Alex zabił Cori Stanton. Nieustępliwa pani detektyw przypuszcza, że była to zbrodnia popełniona w afekcie i obawia się, że na tym destrukcyjna działalność Alexa się nie skończy. Że mężczyzna stanowi śmiertelne zagrożenie dla innych. Patrzy na niego, jak na tykającą bombę. Być może słusznie. Być może Alex faktycznie doprowadził do kolejnej tragedii, ale to nie zmienia faktu, że śledczy nie powinni uznawać tej wersji za pewnik. To dotyczy nie tylko Sterling. Jej nastawienie bowiem udziela się Rafaelowi Mendozie, jej nowemu partnerowi, który wcześniej nie miał do czynienia z Alexem, nawet nie mieszkał w Nowym Jorku, gdy toczyło się śledztwo w sprawie podejrzanej śmierci Cori Stanton. W takim układzie cała nadzieja w Alexie Traynorze. To oczywiście w każdej chwili może się zmienić, ale na początku wydaje się – ja w każdym razie tak na to patrzyłam – że tylko Alex, człowiek niekoniecznie godny zaufania, może rozwikłać tę, naturalnie bardzo bolesną dla niego, sprawę. Sprawę, która dotyczy go osobiście i niewykluczone, że nie tylko dlatego, iż zaginiona to miłość jego życia. Winny czy wrabiany? A jeśli wrabiany to przez kogo? Czy detektyw Sheryn Sterling może mieć w tym jakiś udział? Czy ta kobieta mogłaby posunąć się do mataczenia na niekorzyść człowieka, na którego najzwyczajniej się uwzięła? I najważniejsze: co przydarzyło się Emily Teare? A po drodze cała masa innych, pomniejszych pytań, wątpliwości i podejrzanych.

Kiedyś myślałem, że jeśli opinia publiczna zobaczy, co się dzieje na wojnie, konflikty po prostu przestaną wybuchać […] Ale nic z tego. To tylko mrzonka.”

Motyw zaginięcia, który może się łączyć ze starszą sprawą tragicznej śmierci młodej kobiety, a w tle istne piekło na ziemi. Ludzkość i jej wojny. Cierpienia, których wielu woli nie dostrzegać. Nie wiedzieć. Alex Traynor zajął się fotografią wojenną głównie z potrzeby pokazywania całej, nieupiększonej, prawdy o wojnie. W Syrii, Iraku, Afganistanie. Uczulania na krzywdę, jakiej wielu nie potrafi sobie nawet wyobrazić. Alex nie ma wątpliwości, że wielu jego kolegów po fachu udaje się w te niebezpieczne miejsca głównie dla pieniędzy i sławy. Ale on zawsze miał się za jednego z tych nielicznych fotografów wojennych, którzy ryzykowali własnym życiem w imię wyższych celów. Znajomi Alexa mają go za cynika, ale w ich oczach na pewno nie jest materialistą. Traynor postawił na szali własne życie, by pokazać niewygodną, straszną, odrażającą rzeczywistość jaką człowiek zgotował człowiekowi. Myślał, że to coś zmieni, że jego zdjęcia z miejsc, w których masowo giną ludzie – mężczyźni, kobiety, dzieci – wstrząsną opinią publiczną. Że z całą mocą ujawni się wreszcie to „człowieczeństwo”, o którym tyle się rozprawia. Fakt, Alex stał się gwiazdą – zrobił niezłą karierę w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, ale czy osiągnął swój główny cel? Hilary Davidson nie daje nam tego odczuć w swoim „Jednym małym poświęceniu”. Ludzie nadal zajmują się swoimi sprawami, na co dzień nie myśląc o koszmarach uwiecznionych między innymi przez Alexa. Ale tak, są wyjątki (które w sumie zawsze były), są jeszcze takie osoby jak Emily Teare. Jedna na milion. Nie tylko nieobojętna, ale i robiąca wszystko co w jej mocy, by ulżyć innym w cierpieniu. W kraju i poza jego granicami. Tam, gdzie z jednego człowieka wyłazi wszystko, co najgorsze, a z innego... Cóż, jedni z wojny wracają wzmocnieni, a inni złamani. Alex wpisuje się do tej drugiej grupy. Zespół stresu pourazowego, uzależnienie od narkotyków. Sława, której raczej nie chciał. Przynajmniej tak mu się wydaje. Jedna z najbliższych mu osób już nie żyje – i to on był, a właściwie wciąż jest, głównym podejrzanym w sprawie jej śmierci (nie tylko policja, ale i sam Alex dopuszcza możliwość, że zepchnął z dachu swoją przyjaciółkę – prawie nic z tego nie pamięta), a druga - miłość jego życia - właśnie została uznana za zaginioną. Trwają poszukiwania, które wprawdzie nie obfitują w piorunujące zwroty akcji, co prawda śledztwo prowadzone przez detektywów nowojorskiej policji Sheryn Sterling i Rafaela Mendozę, którzy z czasem zyskali w moich oczach, jest w gruncie rzeczy standardowe, ale jest coś takiego w tej niezbyt wyróżniającej się powieści kryminalnej, z dość silnie rozwiniętą warstwą psychologiczną i społeczno-obyczajową, co z najprawdziwszymi wypiekami na twarzy kazało mi przypatrywać się pracy w sumie sympatycznych detektywów. Interesujące osobowości, z którymi tylko do pewnego momentu „nie było mi po drodze”. Potem już między nami narodziła się dość silna więź – mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy, że kolejna sprawa tego barwnego, znakomicie się uzupełniającego duetu niebawem pokaże się na polskim rynku. Równie, jeśli nie bardziej zajmujące, były dla mnie przeżycia (kiedyś i dziś) umęczonego blisko czterdziestoletniego mężczyzny, który na własną rękę stara się odnaleźć swoją drugą połówkę. Która, jak zdążył sobie uświadomić, nie mówiła mu wszystkiego. Miała swoje najwyraźniej mroczne sekrety. Nie była tak krystalicznie czysta, tak cnotliwa, za jaką uchodziła nie tylko w jego oczach. Miała swoje grzeszki? Jeśli nawet, to Alex nie wyobraża sobie, żeby dopuściła się czegoś, czego nie mógłby jej wybaczyć. Dlaczego więc wolała zakończyć ich związek, niż zwierzyć mu się ze swoich problemów? Tak jak on zawsze zwierzał się jej, a ona nie ustawała w wysiłkach, by wydobyć go z najczarniejszych otchłani, w jakich długo błądził. Czyżby Emily, zresztą zgodnie ze swoim zwyczajem (taka jej natura), w ten sposób próbowała go chronić? W tę stronę biegną myśli Alexa zaraz po zniknięciu Emily, ale w swoim dochodzeniu do prawdy - i ma nadzieję żywej Emily, w co wchodzący w tę opowieść czytelnik może mocno powątpiewać – niebawem skupi się przede wszystkim na wątku podsuniętym mu przez policję. Czyli potencjalnym porwaniu. Straszna wizja, ale i tak lepsza od tej, przy której zdaje się upierać kobieta od jakiegoś roku będąca jego zmorą. Pani detektyw, która wie swoje i najwyraźniej nie spocznie dopóki nie wyśle Alexa za kratki. Plastyczne opisy Nowego Jorku. Szczegółowe portrety bohaterów, w tym naprawdę przekonująca, przygnębiająca, a przy tym niesamowicie angażująca analiza jednostki walczącej z wojennymi demonami; studium człowieka zmagającego się z okropną przypadłością psychiczną - widać, że autorka zna to z autopsji. Przerażające obrazki, które z pewnością napisało samo życie – wojenna rzeczywistość, twarde realia, a nie jakieś tam romantyczne mrzonki o heroicznym zaprowadzaniu nowego, wspaniałego ładu (zostaną zgliszcza i tłumy niechcianych uchodźców). Ale będzie o poświęceniu. Nie tylko tym mniejszych, także największym, na jakie mający jakąś wolę życia człowiek, może się zdobyć. Przewidywalna, ale też dobrze przemyślana, nienaciągana i dokładnie, z dbałością o detale, naświetlona intryga kryminalna.

Całkiem emocjonująca lektura, która otwiera zaplanowaną powieściową serię z detektywami nowojorskiej policji, ciemnoskórą Sheryn Sterling i Rafaelem Mendozą, w którego żyłach płynie latynoska krew. Cienie Wielkiego Jabłka od amerykańsko-kanadyjskiej dość poczytnej pisarski, Hilary Davidson. Petarda? Moim zdaniem, do tego „szacownego” miana, trochę, może nawet więcej niż trochę, „Jednemu małemu poświęceniu” brakuje, ale i tak dobrze się czytało. Przeżywało. Jeśli lubisz rozwiązywać kryminalna zagadki w literackich światach przedstawionych, to myślę, nie zaszkodzi pochylić się i nad tą pozycją. Mnie w każdym razie czkawką się to nie odbiło. Nic z tych rzeczy.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 21 listopada 2021

„Pukanie” (2021)

 

Po wyjściu z ośrodka psychiatrycznego, Molly wprowadza się do wynajętego mieszkania w bloku. Jej uwagę zwraca pukanie dobywające się z sufitu, które staje się coraz bardziej natarczywe. Wkrótce Molly nabiera podejrzeń, że w którymś z mieszkań piętro wyżej jest przetrzymywana kobieta, a stukanie to jej wołanie o pomoc. Nowa lokatorka podejrzanego bloku robi wszystko co w jej mocy, by dowiedzieć się, który z jej sąsiadów odpowiada za krzywdę nieznajomej. Usiłuje też zainteresować tym problemem policję, ale w końcu dociera do niej, że jest zdana wyłącznie na siebie. Najwyraźniej Molly jest jedyną osobą, która słyszy alarmujące odgłosy, a im bardziej stara się przekonać innych do swojej wersji, tym mocniej utwierdza ich w przekonaniu, że postradała zmysły.

Pełnometrażowy debiut fabularny szwedzkiej reżyserki Fridy Kempff, którego scenariusz napisała Emma Broström w oparciu o opowiadanie Johana Theorina pod tym samym tytułem: „Knackningar” (polski tytuł filmu: „Pukanie”, tytuł międzynarodowy: „Knocking”). Kempff do przełożenia tego utworu na ekran skłoniło przede wszystkim to, że porusza według niej ważne problemy społeczne. Ocenianie kobiet po wyglądzie, gaslighting i zbyt daleko idące poszanowanie prywatności innych. To znaczy nieingerowanie nawet wtedy, gdy komuś dzieje się krzywda. W Szwecji, przynajmniej wedle słów Kempff, ten problem wciąż jest bardzo powszechny – tak szczelne zamknięcie w swoim małym światku, że nie słyszy się tego, co dzieje się tuż obok. A nawet jeśli, to przecież nie moja sprawa. Nieładnie jest się wtrącać w życie sąsiadów. Mimo że historia Theorina wzbudziła jej zainteresowanie, początkowo wątpiła, że jest to materiał dla niej. Wszystko przez eksploatację kobiecego ciała – kino, zdaniem Kempff, jest tym tak nasycone, że na wielu przestało to robić wrażenie. Ona sama jest już tym zmęczona. Należy do tych filmowców, którzy wierzą, że obrazy podsuwane przez wyobraźnię widza mogą być bardziej przerażające, szokujące od najwymyślniejszych efektów specjalnych. Kempff podzieliła się swoimi wątpliwościami z producentem „Pukania”, który zapewnił ją, że może podejść do tego inaczej niż Johan Theorin. Zasugerował przyjęcie wyłącznie perspektywy potencjalnego świadka i w ten oto sposób opór Kempff natychmiast został skruszony. Pierwszy pokaz „Pukania” odbył się w styczniu 2021 na Sundance Film Festival i bynajmniej nie był to jedyny festiwal filmowy, na którym zagościł ten szwedzki thriller psychologiczny. Odrobinę psychodeliczny. Do szerszego obiegu w Stanach Zjednoczonych trafił w październiku tego samego roku, a w kolejnym miesiącu rozpoczęto regularną dystrybucję na jego rodzimym poletku.

Pierwszy długometrażowy fabularny obraz wyreżyserowany przez Fridę Kempff, podąża za samotną kobietą po przejściach o imieniu Molly, w którą w widowiskowym stylu wcieliła się Cecilia Milocco. Nie czytałam opowiadania, na kanwie którego powstało „Pukanie”, pozwolę sobie jednak oprzeć się na słowach reżyserki, która omawiając ten film w przestrzeni publicznej, zaznaczyła, że autor opowiadania dał głównej bohaterce trochę inną przeszłość. Innego rodzaju związek z kobietą. Prawdopodobnie, bo Kempff czytając dziełko Johana Theorina odniosła wrażenie, że to było coś więcej niż akcentowana przez autora przyjaźń dwóch pań. Tak czy inaczej, ona postawiła na związek miłosny, wokół którego nie robiła wiele szumu, jak to często we współczesnym kinie bywa. Czym szczerze mówiąc mi zaimponowała – moim zdaniem to zdecydowanie lepsza metoda odklejania od osób nieheteronormatywnych etykietki „inności”. Relacja Molly i Judith została przedstawiona tak, jak zwykło się w kinie podchodzić do związków heteroseksualnych. Po prostu jest. I nie ma w niej niczego niezwykłego. Miłość jak każda inna. Nie ma czego roztrząsać. Zwłaszcza, że nie mamy tutaj do czynienia z romansem:) W każdym razie, opowieść otwiera wyjście głównej bohaterki z ośrodka psychiatrycznego, do którego, jak szybko się domyślimy, trafiła po rozpadzie (szczegóły poznamy później) najwyraźniej jedynej bliższej relacji, jaką miała z drugim człowiekiem. Z jakiegoś powodu jej drogi z ukochaną osobą się rozeszły. Co więcej Molly nie ma przyjaciół – nie wiadomo jak wyglądało jej życie towarzyskie przedtem, ale gdy ją poznajemy, bohaterka jest zupełnie sama na tym świecie. Chyba że wliczyć jej lekarza prowadzącego, psychoterapeutę, który utrzymuje z nią kontakt telefoniczny po zakończeniu leczenia w ośrodku. Średniej wysokości blok mieszkalny w niereprezentatywnej części szwedzkiego miasta. Zwykła szara rzeczywistości, żadne tam pocztówkowe widoki, nic w rodzaju mitycznego American Dream – tutaj zdecydowała się osiąść nasza bohaterka. Tutaj wynajęła nieduże, ponure mieszkanie, któremu stara się nadać trochę kolorytu. Uwić sobie przytulne gniazdko, oazę na bezkresnej szarej pustyni. Nie planuje nikogo zapraszać do swojego życia. Nie szuka nowych znajomości, nie szuka też pracy. Święty spokój: tego jej trzeba. Ale zamiast upragnionej ciszy, w nowym mieszkaniu znajduje niemożliwy do zignorowania hałas. Inni może i potrafiliby się do tego przyzwyczaić, ale Molly nie jest taka jak inni. Reżyserka „Pukania” opisała ją jako nietypową rodowitą obywatelkę Szwecji. Niedopasowaną, niewpisująca się w tę część (większość?) społeczeństwa, która „nie zagląda nikomu do domu”. Duże poszanowanie prywatności innych, czy znieczulica społeczna – każdy może to sobie nazwać, jak chce. Tak czy inaczej, ani sąsiedzi Molly, ani przedstawiciele organów ścigania, nie uznają za konieczne zbadać sprawy coraz głośniej, z narastającą desperacją, rozgłaszanej przez kobietę, która dopiero co wyszła z ośrodka psychiatrycznego. Trudno więc uznać ją za wiarygodnego świadka, ale z drugiej strony... Co jeśli Molly ma rację? Jeśli to nie omamy słuchowe, tylko faktyczne wołanie o pomoc? Objaw choroby czy realne niebezpieczeństwo? Sprawdzona, wielokrotnie wałkowana w kinematografii sytuacja. Znana koncepcja, znana zagadka, która UWAGA SPOILER na pierwszy rzut oka znajduje rozwiązanie. Ktoś rzeczywiście więził kobietę, jakiś mężczyzna, ale sprawą otwartą zostaje: który konkretnie - tego możemy się jedynie domyślać. Jednakże w ślad za tym odkryciem może wkraść się wątpliwość: a jeśli cała ta akcja ratunkowa toczy się wyłącznie w głowie Molly? KONIEC SPOILERA

Pukanie” Fridy Kempff w moim poczuciu lepiej działa technicznie niż tekstowo. Konwencjonalna opowieść w lepkim, dusznym, dosyć obskurnym klimacie, który przywiódł mi na myśl (niezupełnie to, ale skojarzenie i tak przyszło) „Wstręt” Romana Polańskiego. Intymność: kamera bardzo blisko czołowej postaci. Klaustrofobia: poczucie zamknięcia w mocno ograniczonej, ciasnej przestrzeni. Stopniowo zmieniająca się technika filmowania – najpierw jest statecznie, ale w miarę rozwoju fabuły kamery zachowują się coraz bardziej histerycznie. Płynny, ładnie poukładany, harmonijny wkład operatorów powoli, acz konsekwentnie jakby zaczyna się rozklejać, mieszać. Kontrolowany, w pełni zamierzony chaos. Do tego coraz bardziej szarpiąca nerwy ścieżka dźwiękowa, tym bardziej efektywna, bo oszczędnie dawkowana. Długie okresy ciszy - ciszy przed burzą – poprzetykane standardowymi, ogranymi incydentami. Choć muszę przyznać, że skok z wysokości zadziałał na mnie wręcz paraliżująco. Niby takie nic, taki oklepany motyw, a jakiego wstrząsu może dostarczyć, gdy podejść do tego z odpowiedniej strony. Wyczucie chwili, umiejętność przedarcia się przez systemy obronne oglądającego. Bez poskoków – żadne tam „buu!”. Że tak to ujmę: bardziej napięciowo niż skokowo. Naturalizm, czy jak kto woli twarde realia coraz mocniej się odkształcają. Świat przedstawiony w „Pukaniu” jakby się upłynniał. Tracił ostrość. Niejako odrywamy się od rzeczywistości, wpływamy na niespokojne, może nawet śmiertelnie niebezpieczne (dla siebie lub innych: oczywiście to tyczy się Molly) wody urojeń. Od monotonni dnia codziennego w psychodelę. Od szarości w czerń. Do głębokiej dziury po brzegi wypełnionej smołą. Trochę tak się czułam w tym zdestabilizowanym świecie naszej dzielnej Molly. Nadzwyczaj zaangażowanej w sprawy innych ludzi. Chwilami co prawda trochę irytującej, ale podobnie jak Frida Kempff i odtwórczyni tej roli Cecilia Milocco, uważam, że w pewnym zakresie jest to osoba, z której warto brać przykład. Łatwiej jest nie widzieć. Nie mieszać się do spraw innych, choćby nawet ową sprawą było pastwienie się nad bliźnim. Niech sobie puka, niech krzyczy – ja puszczę to mimo uszu, przywyknę do hałasu, bo co mnie to obchodzi? Nie mój cyrk, nie moje małpy. Gwoli ścisłości, nie wiadomo, czy sąsiedzi Molly uparcie ignorują alarmujące odgłosy dobywające się od któregoś z najbliższych sąsiadów, czy faktycznie, tak jak mówią, do ich uszu nic takiego nie dotarło. Może tak się „dziwnie” dźwięk w tym bloku rozchodzi, że osoby mieszkające na tym samym piętrze nie odbierają tego, co lokatorka z niższego piętra. A może należy potraktować to jako potwierdzenie jakiejś choroby psychicznej rozwijającej się w postaci, która oprowadza nas po tym, tak czy owak, szalonym świecie. Są inne sygnały wskazujące na nawrót bądź zaostrzenie choroby Molly (powinna brać leki, nie możemy mieć jednak pewność, czy stosuje się do tych zaleceń lekarzy: tak mówi, ale „pokazać jakoś nie chce”): UWAGA SPOILER wspomniane już najpewniej wyimaginowane samobójstwo albo pukanie, które można powiedzieć podąża za bohaterką - w innym miejscu też je słyszy, co zostanie ujawnione dopiero w dalszej partii filmu KONIEC SPOILERA. A jeśli jedno nie wyklucza drugiego? Przecież może być i tak, że jednostka z jakąś chorobą psychiczną (jedna z postaci sugeruje załamanie nerwowe, które w domyśle Molly już przeszła – po stracie swojej życiowej wybranki) wywąchała odrażającą zbrodnię. I najwyraźniej jest gotowa zaryzykować nawet własną wolność, byle pomóc nieznajomej, którą ktoś przetrzymuje wbrew jej woli. Żeby tylko... Molly boi się, że jeśli nikt nic nie zrobi, to nieszczęsna kobieta umrze. Zostanie zamordowana w bloku pełnym ludzi. Molly próbuje i próbuje, aż w końcu... I tak to się powoli toczy - drobinę się ciągnie (a to tylko niespełna osiemdziesiąt minut) ten diablo klimatyczny, a przy tym bardzo skromny, kameralny bój o życie zniewolonej kobiety, która niekoniecznie istnieje. W otchłań szaleństwa? Nawet jeśli, to niewykluczone, że na tej drodze uratuje się przynajmniej jedno istnienie i sprowadzi zasłużoną karę na inne. Końcówka, jak na mój gust, trochę przerysowana. Finał mnie usatysfakcjonował, ale tuż przedtem dostałam ciężkostrawną, brzydko mi pachnącą, sekwencję z gatunku tych – tj. tak to odebrałam - przesadnie uduchowionych, natchnionych. Przedobrzonych.

Nie najgorszy debiut fabularny – w pełnym metrażu – szwedzkiej reżyserki, która „w wolnych chwilach” pisze też scenariusze, Fridy Kempff. Według mnie bardziej broniący się warstwą techniczną niż tekstową. Scenariusz spisany przez Emmę Broström, prawdopodobnie za wskazówkami reżyserki i już na pewno w oparciu o opowiadanie Johana Theorina. Luźniejszym oparciu: prędzej adaptacja niż ekranizacja. Tak w każdym razie wnioskuję ze słów reżyserki. Coś dla zwolenników minimalistycznych w formie, duszących, brudnawych opowieści o potencjalnym szaleństwie i potencjalnej zbrodni. Raczej nie dla poszukiwaczy oryginalnych rozwiązań czy sympatyków bardziej skomplikowanych historii. Prosto, schematycznie, ale za to w wyborowej oprawie wizualnej i w towarzystwie doskonale odnajdującej się, bądź co bądź, w niełatwej roli, widać utalentowanej aktorki. Niezłe, niezłe. To „Pukanie” po skandynawsku.

piątek, 19 listopada 2021

Izabela Janiszewska „Niewybaczalne”

 

Rok 1990. W niewielkiej polskiej miejscowości policja rozpoczyna poszukiwania niespełna trzyletniego Jakuba Babicza, który niepostrzeżenie oddalił się od mamy w domu towarowym. Sprawę prowadzi komendant Leszek Suski, wspomagany przez odnoszącą sukcesy prokurator Maję Miksę. Akcja poszukiwawcza, w której biorą też udział tutejsi mieszkańcy, owocuje wstrząsającym odkryciem. W zagajniku nieopodal złomowiska zostają odnalezione zwłoki nie jednego, a trzech małych chłopców. 
Rok 2015. Była dziennikarka z Warszawy, dzieląca opiekę nad czteroletnim synem Ignasiem ze swoim byłym mężem, Zuzanna Hansen, zostaje poinformowana przez policję o wypadku, w którym życie stracił jej ukochany ojciec, Dariusz Lenart. Kilka godzin później kobieta zjawia się w jego mieszkaniu, gdzie dokonuje zaskakującego odkrycia. Okazuje się, że człowiek, który w pojedynkę ją wychował, do którego miała bezgraniczne zaufanie, przez całe życie ją okłamywał. Odpowiedzi na wszystkie interesujące ją pytania kryją się w małej mieścinie, w której przed dwudziestoma pięcioma laty doszło do zabójstwa trzech chłopców. I gdzie niedawno w dość podejrzanych okolicznościach zginęła chora psychicznie kobieta związana z tamtą niewybaczalną potrójną zbrodnią.

Powieść autorki głośnej trylogii kryminalnej z komisarzem Brunonem Wilczyńskim i dziennikarką Larysą Luboń, którą tworzą „Wrzask”, „Histeria” i „Amok”, i która być może już niedługo zagości na ekranie – trwają prace nad scenariuszem opartym na tym hitowym przedsięwzięciu. „Niewybaczalne” to czwarta powieść w pisarskim dorobku Izabeli Janiszewskiej. Niezwiązany z poprzednimi dokonaniami (choć autorka przewidziała małą rólkę dla komisarza Brunona Wilczyńskiego) kryminał, ale i solidny thriller psychologiczny, który swoją premierę miał w roku 2021. Zgodnie ze swoim zwyczajem, pomysł na tę historię Janiszewska zaczerpnęła z życia. Czy istnieją rzeczy, których nie sposób wybaczyć? Jak niemożność przebaczenia może wpłynąć na życie człowieka? I wreszcie czy prawda zawsze jest lepsza od kłamstwa? Czy istnieją takie prawdy, które miast wyzwolić, jeszcze mocniej nas spętają? „Niewybaczalne” to poruszające, głębokie studium okrutnie skrzywdzonych jednostek oraz trzymająca w napięciu opowieść o nieodpartej potrzebie odkrycia utajnionych kart ze swojej przeszłości. Pragnieniu, które może okazać się zabójcze. Empatyczna, chwytająca za serce, niepatyczkująca się z czytelnikiem, skłaniająca do refleksji historia, która prawdopodobnie zostanie z czytelnikami na dłużej.

W „Niewybaczalne” Izabeli Janiszewskiej, powieści, która moim skromnym zdaniem przeskoczyła poprzeczkę, jaką ta zdolna pani zawiesiła w swojej poczytnej trylogii kryminalnej, akcja toczy się dwutorowo. Wydarzenia z roku 1990 przeplatają się z umowną teraźniejszością (tj. rok 2015). W retrospekcjach autorka przyjmuje narrację trzecioosobową, w pozostałych zaś przypadkach w pewnym sensie narzuca nam perspektywę (w pierwszej osobie) byłej dziennikarki mieszkającej w Warszawie, Zuzanny Hansen, za panny Lenart. Niegdyś odnoszącej sukcesy, względnie szczęśliwej żony majętnego prawnika Łukasza Hansena, z którym teraz ma zdecydowanie chłodne relacje. Rozwód i wdrożenie opieki naprzemiennej nad ich obecnie czteroletnim synem Ignasiem. Rozpad rodziny i bolesny koniec kariery dziennikarskiej – Zuza swoje już wycierpiała, ale najwyraźniej Opatrzność się na nią uwzięła. Bo oto do naszej bohaterki dociera wiadomość o tragicznej śmierci ukochanego ojca. Jedynego rodzica, jakiego miała. Jedynego, jakiego zapamiętała. Człowieka, który lubił powtarzać, że prawda jest najważniejsza, który w jej pamięci utrwalił się jako osoba wyjątkowo prawdomówna. Osoba, w której wstręt budziły nawet najdrobniejsze przekłamania. Także te biorące się ze szlachetnych pobudek. Takie przekonanie o swoim ojcu miała czołowa bohaterka i zarazem częściowa narratorka „Niewybaczalne”, która tuż po śmierci Dariusza Lenarta zostaje zmuszona do drastycznej zmiany zdania na jego temat. Rzeczy, które Zuzanna odkrywa w jego mieszkaniu nie pozostawiają wątpliwości, że jej ojciec nie był tak prawdomówny, na jakiego się kreował. Bynajmniej. Przypuszczalnie zrobił to w dobrej wierze, oszukiwał Zuzę, żeby oszczędzić jej bólu, ale czy to nie on zawsze powtarzał, że lepsza najgorsza prawda od najpiękniejszego kłamstwa? Zuzanna już wie, że ojciec ją oszukał, ale to odkrycie rodzi mnóstwo pytań, które nie mogą pozostać bez odpowiedzi. Zuzanna nie potrafi przejść nad tym do porządku dziennego. Pozostawić te drzwi zamknięte. Wrota do przeszłości, które z jakiegoś nieznanego jej powodu zostały przed nią zatrzaśnięte. A wszystko zaczęło się w niewielkiej miejscowości gdzieś w Polsce (nazwa miasteczka nie pada), gdzie przed dwudziestoma pięcioma laty miało miejsce wyjątkowo makabryczne wydarzenie. Niewybaczalna zbrodnia. Potrójne morderstwo, które na zawsze odmieniło oblicze tej wcześniej spokojnej, bezpiecznej, sennej mieściny. Już okładka pierwszego polskiego wydania „Niewybaczalne” (Czwarta Strona, rok 2021) wywołała we mnie niepokój, dyskomfort emocjonalny, który, mówię Wam, jest w gruncie rzeczy łagodnym zwiastunem potworności, na której Izabela Janiszewska zbudowała swoją emocjonującą intrygę. Na poły przewidywalną (zagadka dwuwarstwowa, przy czym pierwszy z ujawniony przypadków bez trudu przedwcześnie rozpracowałam: nazbyt czytelne, niedostatecznie zawoalowane wskazówki), autentycznie wyciskającą łzy z oczu, ponurą, okrutną historią... od której trudno się oderwać. O trzech małych chłopcach, którym odebrano życie. O ludziach, którym przyszło żyć z tą straszliwą stratą. O niewyobrażalnej męce, nieludzkich katuszach, które zakończyć może tylko śmierć. I wytrwałej, wręcz desperackiej pogoni za najpewniej niewygodną przeszłością, która nie może - choć niewykluczone, że powinna - dłużej pozostawać w ukryciu. Odtajnienie „tych akt” staje się ważniejsze od własnego bezpieczeństwa. Ważniejsze od życia? Tego życia, które najwyraźniej w dużej części jest ułudą?

Nie byli ofiarami, jak ich nazwał, byli dziećmi. Kruchymi, niewinnymi i martwymi.”

Małe miejscowości. Na pozór enklawy bezpieczeństwa, zaciszne punkty na mapie, gdzie rytm życia rzadko się zmienia. Rutyna, monotonia dnia codziennego, która wielu wystarcza do szczęścia. Nuda odganiana niewyszukanymi, prostymi rozrywkami. Mniej i bardziej satysfakcjonująca praca, piękne obrazki szczęśliwych rodzin, ale i takich, której najchętniej bierze się na języki. Samotna matka wychowująca całą gromadkę dzieci, które jak wieść niesie mają różnych ojców. W oczach sąsiadów niewiele lepsza od niej, jeśli w ogóle, jest zmagająca się z depresją kobieta, która została sama z dwójką dzieci. Każde szanujące się polskie miasto ma swoich pijaczków – tych, co to zdaje się nigdy nie trzeźwieją i nie wykazują najmniejszej ochoty na wyjście z nałogu. Widać tak im dobrze. Tylko te dzieciaki... Małe urwisy, które notorycznie zakłócają im spokój. Z nimi źle, a bez nich jeszcze gorzej. Przekonają się o tym nie tylko mężczyźni, którzy zwykli zbierać się w pobliżu złomowiska, aby w miłej atmosferze dostarczyć swoim organizmom wymaganej dziennej dawki procentów. Część retrospektywną otwiera zaginięcie prawie trzyletniego chłopca, jedynego dziecka młodego i powszechnie lubianego w tych stronach małżeństwa, Romana i Elżbiety Babiczów. Poszukiwania kończą się z chwilą odnalezienia zwłok aż trzech tutejszych chłopców. Widok, jaki ze szczegółami ujawnia Izabela Janiszewska w zagajniku w bliskim sąsiedztwie lokalnego złomowiska, myślę, skruszy nawet najtwardsze serca. Napełni potężnym smutkiem (na łzy też lepiej się przygotować), ale i słusznym gniewem. Człowiek, który dopuścił się czegoś takiego, niewątpliwie z nawiązką zasłużył na jak najbardziej dotkliwą karę. Karę śmierci? U niejednego mieszkańca tego nienazwanego miasteczka budzi się pragnienie odpłacenia sprawcy pięknym za nadobne. Życie za życie. „Wakacje na koszt państwa” to czysta kpina w przypadku takiego bezeceństwa. Tylko bolesna śmierć sprawcy tej ohydnej zbrodni, tylko lincz, może jakoś zadośćuczynić takiej krzywdzie. Na pewno? Janiszewska zapytuje nas, czy zemsta w podobnych przypadkach ma szansę przynieść choćby tylko częściowe ukojenie? Oczyszcza czy zanieczyszcza cierpiące dusze? Czyż nie lepiej przebaczyć? Teoretycznie tak, ale trzeba pamiętać, że na tym świecie nieprzerwanie dochodzi do zbrodni tak odrażających, tak wstrętnych, że już sama myśl o wybaczeniu w części społeczeństwa budzi niesmak, oburzenie... w każdym razie kategoryczny sprzeciw. Stajemy oko w oko ze zbrodnią tak grubego kalibru, że początkowo może (ale nie musi) udzielić się nam tytułowe przekonanie co poniektórych mieszkańców małego miasteczka, w którym toczy się prawie cała akcja książki (z wyjątkiem pierwszej stacji na nowej drodze Zuzanny Hansen), że to jedna z tych rzeczy, które podpadają pod „niewybaczalne”. Z drugiej strony Janiszewska nieśpiesznie buduje w nas przeczucie, że wybaczenie to najlepsza opcja nawet dla najbardziej poranionych dusz. Janiszewska na kartach tego nie tak znowu długiego dziełka (trochę ponad czterysta stron) kreśli szczegółowe, empatyczne portrety całej masy postaci, z których tylko Zuzanna Hansen jest osobą z zewnątrz. W pewnym sensie, bo pierwsze pięć lat swojego życia, Zuza mieszkała w tej wielce podejrzanej mieścinie. Podejrzanej, bo im bardziej ta ciężko doświadczona przez los, kobieta, zagłębia się w sprawę potrójnego zabójstwa sprzed lat oraz świeżej sprawy zagadkowej śmierci psychicznie chorej kobiety, tym więcej ma powodów, by wierzyć w jakiś szerzej zakrojony spisek. Paranoja? Możliwe. Mało snu i nadużywanie alkoholu też mogą wpływać na jej zdolność właściwej oceny sytuacji. Wypadałoby brać to pod uwagę, ale jakoś nie potrafiłam osłabić w sobie zaufania do tej przemiłej towarzyszki. Ale nie dla osób, które wedle jej oceny coś ukrywają. Nie dla tych, którzy w jakiś sposób jej się narazili. Jakiś czas temu Zuzanna straciła prawie całą wolę walki. Jedyne, co jeszcze trzymało ją na tym świecie to czteroletni synek i pewnie też ojciec, z którym jednak od kiedy jej życie prywatne i zawodowe praktycznie legło w gruzach, kontaktowała się rzadziej niż dawniej. Teraz, można powiedzieć, Zuza wreszcie wraca do świata żywych. Wraca nieprzejednana, wytrwale goniąca za prawdą dziennikarka, która ma swoje sposoby na wyciąganie informacji nawet z najbardziej opornych świadków. I widzi więcej od lokalnych policjantów oraz pani prokurator, która pracowała nad najbardziej wstrząsającą sprawą, jaką pamięta ta mająca swoje sekrety okolica.

Zabite dechami”, depresyjne miasteczko gdzieś w Polsce. Dla niektórych może i doskonałe schronienie, ale dla innych tu właśnie jest piekło. Tutaj nie tyle żyją, ile wegetują w oczekiwaniu, w tęsknocie, za śmiercią, która położy kres katuszom zgotowanym... sami sprawdźcie przez kogo. Koniecznie! „Niewybaczalne” to w mojej ocenie najlepsza z dotychczasowych powieści Izabeli Janiszewskiej. Klimatyczna, skłaniająca do refleksji, niesamowicie uczuciowa opowieść, podejmująca niełatwą, naprawdę ciężką tematykę. Bezkompromisowa, docierająca do głębi, straszna. Okrucieństwo nie do przyjęcia, zbrodnie nie do wybaczenia. Rasowy kryminał i szarpiący nerwy, intensywny thriller psychologiczny w jednym od polskiej pisarki, która... teraz to dopiero rozwinęła skrzydła! Pioruńsko dobra rzecz.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 17 listopada 2021

„The Deep House” (2021)

 

Młoda para, Anglik Ben i Amerykanka Tina, hobbystycznie eksplorują stare opuszczone budynki, a nagrania ze swoich wypraw umieszczają w internecie. Mężczyzna namawia swoją dziewczynę na podróż do południowo-zachodniego regionu Francji, gdzie jak się dowiedział znajduje się, według niego warta obejrzenia, podwodna nieruchomość. Na miejscu zastają jednak sporo wczasowiczów, a na dodatek miejscowy starszy mężczyzna imieniem Pierre informuje Bena, że pod wodą nie ostało się nic poza masą cegieł. Ale zna miejsce, które powinno ich zainteresować i za drobną opłatą jest gotowy je im wskazać. W innym punkcie interesującego ich jeziora znajduje się dobrze zachowany dom, który Ben i Tina decydują się zwiedzić. Nie zdając sobie sprawy z tego, że do owego obiektu zdecydowanie łatwiej wejść, niż z niego wyjść. I że budynek jest zamieszkany przez istoty nieprzynależące do tego świata.

Pomysł na „The Deep House” zrodził się z burzy mózgów, którą zgodnie ze swoim zwyczajem urządzili sobie francuscy filmowcy i zapaleni miłośnicy horrorów, Alexandre Bustillo i Julien Maury, twórcy między innymi „Najścia” (2007), „Livide” (2011) i „Leatherface'a” (2017). Obaj lubią podwodne sekwencje w kinie grozy (w swoich wypowiedziach prasowych na temat „The Deep House” wspomnieli „Inferno” Dario Argento oraz „W moich snach” Neila Jordana) i kochają opowieści o nawiedzonych domach, uznali więc, że ciekawie będzie je połączyć. Chociaż we Francji zwykle trudno jest pozyskać fundusze na horror, do nich szczęście się uśmiechnęło – szybko znaleźli producenta, Clémenta Misereza, któremu tak bardzo spodobał się ich pomysł, że bez namysłu zaangażował się w ten projekt. Bustillo i Maury nie zamierzali sobie niczego ułatwiać, jeśli chodzi o filmowanie. Chcieli by ich historia wypadła realistycznie, dlatego zamiast bawić się komputerem (sceneria) zdecydowali się na bardziej czasochłonne i ryzykowne kręcenie pod wodą. Reżyserzy i scenarzyści „The Deep House” dyspozycje ekipie wydawali z brzegu. Nie była to dla nich komfortowa sytuacja (już prędzej frustrująca), ponieważ przyzwyczaili się do bardziej kontaktowej pracy na planie. Mieli świadomość, że skompletowanie ekipy będzie trudniejsze niż zwykle, bo trzeba było szukać ludzi potrafiących działać pod wodą, ale i tutaj im się poszczęściło. Szczególnie ucieszyło ich znalezienie autora zdjęć mającego jakieś doświadczenie w pracy pod wodą (teledysk do utworu Beyoncé), Jacquesa Ballarda, i jedenastoletniej dziewczynki, Caroliny Massey, która mogła wcielić się w postać jednego z duchów. A naprawdę wątpili, że uda się znaleźć dziecko, które potrafi nurkować i to jeszcze bez butli z tlenem – Massey, tak jak pozostałe osoby odgrywające nadnaturalne istoty mieszkające w tytułowym domu, pracowała na głębokości mniej więcej sześciu metrów na wstrzymanym oddechu. Pierwszy pokaz „The Deep House” odbył się w czerwcu 2021 na Festiwalu Filmowym w Cannes. Prawa do dystrybucji w Ameryce Północnej nabyły firmy Epix i Blumhouse Productions.

Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami. Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami” - tłumaczenie słów Howarda Phillipsa Lovecrafta zawartych w jego ponadczasowym opowiadaniu „Zew Cthulhu”. Alexandre Bustillo i Julien Maury przywołują te pamiętne frazy (właściwie pożyczyli sobie tylko część) w „The Deep House”. Takie oczko do fanów twórczości Samotnika z Providence w ich opowieści o „potworach” z głębin. Historii, którą można by określić jako mocno schematyczną, konwencjonalną ghost story, gdyby nie jeden szczegół. Gdyby nie położenie nawiedzonego przez duchy obiektu budowlanego. Zatopionego parę dekad wcześniej domu jednorodzinnego, do którego, na swoje nieszczęście, wybiorą się bohaterowie filmu Bustillo i Maury'ego. Stereotypowe postaci powierzone Camille Rowe i Jamesowi Jaggerowi (poprawne występy, ale jak już dałam do zrozumienia, na zapadające w pamięć popisy aktorskie nie ma co liczyć), które odróżniają się od horrorowych bohaterów-eksploratorów amatorów i vlogerów jedynie tym, że nie działają jedynie na powierzchni. Dotychczas tak było, ale teraz mają zamiar wejść głębiej. Zanurzyć się w jeziorze w południowo-zachodniej Francji, gdzie ponoć w doskonałym stanie zachował się zalany w poprzednim wieku „uroczy” domek. Scenarzyści poskąpili nam informacji na temat zakochanej pary, która będzie prowadzić nas przez ten niepospolity świat przedstawiony. Z niedługiego wprowadzenia w zasadzie wyniosłam tylko tyle, że Tina pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, a jej chłopak Ben z Anglii. Że się kochają i że to on zaraził ją swoją pasją do zwiedzania starych, od dawna niezamieszkałych budynków, które wyszukują w różnych zakątkach świata. Czy tylko Europy, trudno powiedzieć. Tak czy inaczej, Tinę interesują same te podróże – w działalność w internecie się nie włącza. Filmowanie ich wypraw i wrzucanie ich do Sieci to już działka Bena, który ufa, że kiedyś będzie czerpał z tego zysk; że jego kanał internetowy z czasem stanie się dochodową bestią. Wyprawa do Francji może drastycznie zwiększyć jego popularność, a co za tym idzie będą wpływy z reklam, łatwiej będzie pozyskać sponsorów, nawiązać stałą współpracę z firmami, z której będzie miał jakiś tam zysk. W końcu, ilu vlogerów zapuszcza się do podwodnych nieruchomości? W dodatku takich, których stan jest zastanawiająco dobry. Kilka dekad pod wodą, a wszystkie sprzęty znajdujące się w domu (w pełni umeblowany) wciąż w nie najgorszym stanie. W antykwariatach zapewne nieźle by się sprzedawały. I meble, i zabawki, i... książki. Jak się okazuje w wypełnionym wodą domu wskazanym Tinie i Benowi przez niejakiego Pierre'a - mężczyznę z tych stron przypadkiem(?) poznanego na obleganym przez wczasowiczów brzegu wielkiego jeziora mającego swoje mroczne tajemnice - zachował się nawet papier. Pomysł wyjściowy, dla wielu tak zachęcający, mnie najmocniej zrażał do tej produkcji. Podchodziłam do „The Deep House” trochę „jak do jeża” (a raczej pająka): zbierałam się i zbierałam, ponieważ filmy grozy z wodą rzadko mi podchodzą. Ogólnie rzecz biorąc nie moja bajka (parę wyjątków: „Lewiatan” George'a P. Cosmatosa, „Obcy z głębin” Seana S. Cunninghama i „Kula” Barry'ego Levinsona, thriller science fiction oparty na powieści Michaela Crichtona), ale jak się nie ma co się lubi... to się nie lubi, co się ma. Chociaż to może za mocno powiedziane, bo przygotowałam się na nieporównywalnie cięższą przeprawę przez to podwodne gniazdo „zagubionych duszyczek”.

The Deep House” Alexandre'a Bustillo i Juliena Maury'ego w większość sfilmowano tradycyjnie (tyle że pod wodą), a i troszeczkę – tyci, tyci – tak zwanego kręcenia z ręki się przyplątało. Są też ujęcia z drona umownie, w tym świecie przedstawionym, należącego do Bena. Widoczność nie jest najlepsza, bo skoro pomysłodawcom i kierownikom „tego zamieszania” zależało na tym, by ich obraz wypadł jak najbardziej (w miarę możliwości) realistycznie, to wypadało nie rozświetlać zanadto naturalnego planu dla tej w zamierzaniu mrożącej krew w żyłach przygody od fanów dla fanów gatunku. Chociaż... Tak sobie myślę, że „The Deep House” może mieć większe szanse u osób mniej zorientowanych w horrorach o nawiedzonych domach. Bo jeśli zabrać wszędobylską wodę, to zostaje niczym się nie wyróżniająca, sztampowa opowiastka do poduszki. Praktycznie wszystko po staremu – stary, w pełni wyposażony dom, starzy znajomi z tego i tamtego świata, stare sztuczki techniczne. Niewiele treści, ale jakiś tam, średnio mnie zadowalający, klimat, udało się wytworzyć dla tej francusko-belgijskiej produkcji. Kamera miejscami lata jak potłuczona i jak już wspomniałam oświetlenie jest na tyle skąpe - naturalnie wziąwszy również pod uwagę fakt, że jesteśmy parę metrów pod niezbyt przejrzystą, dość mętną wodą – że „wzrok co bardziej dociekliwych odbiorców może się nieco zmęczyć. Oczom lepiej przystosowanym do horrorów verite/found footage przypuszczam będzie łatwiej (łatwiej, niż miałam ja) poruszać się po ciemnych pomieszczaniach, po których błądzą latarki przyniesione przez naszych bohaterów. Przyznaję jednak, że ta smętna budowla przykuła moją uwagę, gdy Tina i Ben stanęli przed jej zamkniętymi drzwiami. Z zewnątrz dom robi chyba jeszcze większe wrażenie, niż jego przepastne trzewia. Mroczna nieruchomość, która ma w sobie coś smutnego, ale i bije z niej swego rodzaju dostojeństwo. Od dziesiątek lat w szponach żywiołu stoi sama, niewzruszona, milcząca i odstraszająca intruzów. To znaczy stworzenia żyjące w tych wodach (nie wszystkie, bo przynajmniej jedna średniej wielkości ryba zapuszcza się w te nieskromne progi), ponieważ nie od dziś wiadomo, że choćbyś nie wiem, co zrobił, gatunek ludzki i tak się przedrze. I tak wlezie. Zamknięte drzwi? Nietłukące się, też szczelnie zamknięte okna? Cierpliwości Tino, na pewno jakaś „dziura” się znajdzie. Wystarczy minutka i... voilà! Dron przodem. Wiemy że przeklęty dom we francuskim jeziorze zatonął w XX wieku, normalne więc że wystrój nie jest zbyt nowoczesny. Staroświecki, archaiczny... upiorny? Może troszkę. Lalka, ogromna podobizna ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa, „strzegącego” wejścia do pomieszczenia, w którym czeka nas „wisienka na tym grozowym torcie”. A właściwie jeden z głównych punktów programu rozpisanego przez twórców głośnego „Najścia”, bo nie można pominąć mieszkańców tego miejsca. Którzy są wszędzie – swobodnie poruszają się po całym domostwie, ale domyślamy się, że tych wilgotnych murów już od dłuższego czasu nie opuszczają. Można założyć, że im nie wolno, że są na trwałe przywiązani do tego budynku. Na wieki wieków. Mieszkańcy tytułowego domu prezentują się dość zwyczajnie. Gdzieś tam mignęły mi białe oczy, ale i jedna para nóg powiedzmy, że też się wyróżnia (śmielsza charakteryzacja). Poza tym: „zwykli, szarzy obywatele” o jasnej karnacji (tak, to pewnie robota makijażystów), którzy lubią wskakiwać znienacka w kadr albo chować się za plecami ludzi, którzy wdarli się do ich domu. UWAGA SPOILER Ale nie zakłócili ich spokoju, bo jak łatwo się domyślić cała akcja od początku była zaplanowana. Ben i Tina zostali zwabieni w to miejsce przez postać skrojoną pod model – ledwie się pojawił i już błysło – z którym mogliśmy się już spotkać choćby we „Wzgórza mają oczy” Alexandre'a Aja. Pewnie nie byli pierwsi i ponad wszelką wątpliwość nie ostatni KONIEC SPOILERA (krótka scenka po napisach końcowych). Klaustrofobiczne miejsce akcji: woda, wąskie korytarze i niemożność znalezienia wyjścia (to szokujące dla bohaterów odkrycie przywiodło mi na myśl „Dom na Przeklętym Wzgórzu” Williama Malone'a, choć tam nieco inaczej się to odbyło) z tej śmiertelnie niebezpiecznej, nadzwyczajnej pułapki. Położenie na tyle niekomfortowe, żebym nie musiała wyciskać z siebie siódmych potów, pokonując ten wartki nurt.

The Deep House” to jeden z tych dynamicznych straszaków, gdzie wszystko od początku jest oczywiste - zero elementu zaskoczenia, co wyraźnie celowym zagraniem nie było. Gdzie wprawdzie odnotowałam parę wolniejszych, nacechowanych większą cierpliwością prób podsycania napięciowego ognia, ale u mnie jakoś nie drgnęło. Płasko, napięcie stałe, niewysokie. Szybki, niegroźny horrorek na szczególnie nudny wieczorek, z którego za dzień-dwa najpewniej będę pamiętać tyle, że opowiada o podwodnym nawiedzonym przez duchy domu. W sumie i tak sporo...