niedziela, 30 września 2018

Dan Simmons „Triumf Endymiona”

Recenzja zawiera spoilery poprzedniej części

Minęły cztery lata od dotarcia Raula Endymiona, Enei i androida A. Bettika na Starą Ziemię. Dziewczynie czas wypełniały głównie zajęcia architektoniczne i przekazywanie innym tajemnej wiedzy zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Teraz przyszedł czas na opuszczenie Starej Ziemi i podzielenie się tą wiedzą z resztą wszechświata. Przed Raulem Enea stawia jednak inne zadanie. Niezwykła nastolatka chce, by mężczyzna w pojedynkę wyruszył na poszukiwanie statku konsula, którego lata wcześniej oni i A. Bettik musieli zostawić na nieznanej planecie. Jeśli uda im się przeżyć czas rozłąki spotkają się w wybranym przez Eneę miejscu i Raul znowu będzie mógł robić to, czego najbardziej pragnie. Chronić swoją przyjaciółkę zwaną Tą, Która Naucza przed Kościołem katolickim, pozostającą na ich usługach armią Paxu i czymś jeszcze bardziej śmiercionośnym, gotowych zrobić absolutnie wszystko by uniemożliwić Enei wypełnienie jej przeznaczenia.

„Triumf Endymiona” to ostatnia część czterotomowej serii science fiction funkcjonującej pod nazwą Hyperion Cantos pióra Dana Simmonsa, jednego z najbardziej utalentowanych amerykańskich pisarzy. Po raz pierwszy wydana w 1997 roku, rok później uhonorowana nagrodą Locusa i wyróżniona nominacją do nagrody Hugo, powieść „Triumf Endymiona” jest bezpośrednią kontynuacją „Endymiona”, zawierającą oczywiście mnóstwo istotnych odniesień do wcześniejszych „Hyperiona” i „Upadku Hyperiona”. Ze słów samego autora Hyperion Cantos wynika, że gdyby realia publikacji przedstawiały się inaczej to zdecydowałby się na dylogię, zamykając dwie pierwsze części w jednym ogromniastym tomiszczu, a dwie kolejne w drugim. W „Hyperionie” i „Upadku Hyperiona” coś takiego nie rzuca się w oczy, ale jeśli chodzi o „Endymiona” i „Triumf Endymiona” to rzeczywiście doskonale widać, że konieczność rozbicia tego na dwa tomy nie została narzucona przez ramę fabularną.

Seria Hyperion Cantos przez wielu uważana jest za opus magnum Dana Simmonsa, jego najwybitniejsze osiągnięcie w dziedzinie literatury i patrząc na całość, nie na poszczególne tomy w oderwaniu od pozostałych, byłabym skłonna się z tym zgodzić. Byłabym, gdybym tylko znała cały dotychczasowy dorobek artystyczny tego wspaniałego pisarza. Przez polskich wydawców Simmons jest jednak tak mocno zaniedbywany, że szczerze wątpię, iż kiedykolwiek uda mi się poznać wszystkie jego utwory. To marzenie, jak wiele innych zresztą, najpewniej nigdy się nie ziści. Ale zawsze mi wpajano, żeby cieszyć się tym co mam i choć zazwyczaj średnio mi to wychodzi to musiałbym być wyjątkową malkontentką, żeby nie być wdzięczną wydawnictwu MAG za bezcenny dar w postaci Hyperion Cantos. Nie jest to oczywiście proza, która trafi do każdego oddanego czytelnika, nie są to książki, za które wszyscy ich odbiorcy będą dozgonnie wdzięczni głównie ich autorowi, ale też wydawcom (zagranicznym i polskim, w liczbie mnogiej, bo omawiane wydanie nie jest pierwsze), jestem jednak zupełnie spokojna o wieloletnich sympatyków literatury science fiction. Bo według mnie to najwyższa półka fantastyki naukowej, choć przyznaję, że rozpatrując te utwory osobno sercem jestem bardziej przy dwóch ostatnich tomach niż przy najpopularniejszym „Hyperionie” i moim zdaniem lepszym od poprzednika „Upadku Hyperiona”. Czołowym powodem mojej większej miłości do „Endymiona” i „Triumfu Endymiona” są główni bohaterowie, Raul Enydmion i Enea, która, jak się okazało, zyskuje wraz z wiekiem. Odbiorcy „Endymiona” wiedzą, że już jako dwunastolatka była ponadprzeciętnie inteligentna i nad wyraz wrażliwa na bodźce zewnętrzne, ale dopiero w „Triumfie Endymiona” zobaczymy ją (tak, zobaczymy, bo w tę opowieść wchodzi się całym sobą) w całej wspaniałości. Enea rozkwita – nie jest już podlotkiem tylko świadomą swoich możliwości piękną, silną kobietą, która dźwiga na barkach ogromne brzemię. Nie prosiła się o nie, taki los zostać jej przeznaczony, narzucony jeszcze przed jej narodzeniem, a ona nie zamierza uchylać się od wypełnienia tej misji. Jakiej misji? Otóż, jednym z jej zadań jest szerzenie odpowiednich nauk idące w parze z przekazywaniem komunii ze swojej krwi każdemu, kto czuje, że jest na to gotowy. Trudno nie dopatrzeć się tutaj (i nie tylko tutaj) inspiracji Simmonsa Nowym Testamentem Pisma Świętego. Dla swoich uczniów Enea jest mesjaszem, choć ona sama nie chce być tak nazywana. Tak jak Jezus Chrystus, chodzi po świecie (tj. ona przemierza wszechświat) i głosi swoje nauki, ale ona zwykle kończy wykład bądź serię wykładów przekazaniem chętnym swojej krwi. I robi to wbrew wszelkim przeciwnościom stwarzanym przez Kościół katolicki, armię działającą pod nazwą Pax i czegoś dużo bardziej potężnego. Tak przedstawia się zarys tej opowieści, bardzo skrótowe ujęcie tematu, które tak na dobrą sprawę nawet w ułamku nie oddaje ducha „Triumfu Endymiona”. Obawiam się, że nie potrafię ubrać w słowa mocy emanującej z kart tego dosyć potężnego tomiszcza. Wielowątkowej epopei, która zachwycała mnie, jak się wydawało, nieskończoną kreatywnością; która zaskakiwała dopracowanymi w najdrobniejszych szczegółach, idealnie dopasowującymi się do faktów znanych mi z poprzednich odsłon Hyperion Cantos zwrotami akcji; przy której szeroko się uśmiechałam, płakałam, trwałam w trudnym do zniesienia napięciu, bolesnej wręcz niepewności podszytej nadzieją, że tak uwielbiani przeze mnie bohaterowie zdołają pokonać każdą z licznych przeszkód, jakimi najeżona jest ich długa droga ku... Właście ku czemu? Czy ich głównym celem jest wyrwanie ludzkości spod jarzma Kościoła katolickiego? Nawrócenie na nową religię – religię powoli, acz z uporem godnym lepszej sprawy tworzoną przez Eneę? Ujmę to tak: gdyby to było takie proste, to nie byłoby aż tak pasjonujące.

Niemal wszystko, co w ludzkim życiu można uznać za choć trochę interesujące, stanowi wynik indywidualnego doświadczenia, samodzielnie podejmowanych eksperymentów i dzielenia się ich rezultatami z innymi […] W porównaniu wspólny umysł byłby czymś w rodzaju starożytnych audycji telewizyjnych […] Z perspektywy ewolucji byłoby to dobrowolne popadnięcie w idiotyzm.” (To taki komentarz autora, zresztą nie bez znaczenia dla fabuły książki, do dążenia tak wielu przecież ludzi do tego, by wszyscy myśleli, zachowywali się i wyglądali jak oni.)

Różnorodne, z wielkim rozmachem wykreowane światy; olśniewające, nierzadko mrożące krew w żyłach przygody Enei, Raula Endymiona i ich towarzyszy w tej odległej przyszłości, wyobrażonej i przelanej na papier przez niepodrabialnego pisarza; mnogość dobrze skonstruowanych i zróżnicowanych charakterologicznie ludzkich postaci i ogrom zdumiewających także wyglądem gatunków wymyślonych przez autora na potrzeby tej książki i oddanych z poszanowaniem najdrobniejszych szczegółów – o tym wszystkim na pewno prędko nie zapomnę (zresztą chyba nawet nie dam sobie takiej szansy, bo gdy tylko czas pozwoli planuję przeczytać wszystkie części Hyperion Cantos, jedną po drugiej), ale tym, co ujęło mnie najbardziej i bynajmniej nie zaskoczyło, bo parę powieści Dana Simmonsa już poznałam, to ogromna wrażliwość autora, którą zaraża czytelnika niczym Enea swoimi naukami. Czarne charaktery patrzą na tę młodą kobietę jak na wirusa, który jeśli czym prędzej się go nie unicestwi doprowadzi do upadku ludzkości (i może mają rację, nie sądźcie, że przez cały czas będziecie tak ślepo wierzyć w dobre intencje Tej, Która Naucza, jak czyni to Raul Endymion) i Simmonsa też można przyrównać do wirusa. Tyle że on zaraża emocjami, całą gamą bardzo silnych uczuć, które wlewa w odbiorców „Triumfu Endymiona” czy akurat tego chcą, czy nie. Ujmuję to tak, bo czasami doprowadzał mnie do takiego punktu, w którym wprost marzyłam, aby mieć to już za sobą. Nie dlatego, że bywało to tak przesadne, że w końcu zaczynało przynosić skutek odwrotny do zamierzonego. Nic z tych rzeczy. Po prostu niektóre przeżycia bohaterów „Triumfu Endymiona” już same w sobie były straszne, ale jako że Dan Simmons nie relacjonował tego w beznamiętny, suchy sposób, to odbierałam to niemal osobiście. Każdy cios wroga prawie odczuwałam na własnej skórze, a w pewnym momencie tak się rozkleiłam, że musiałam odłożyć lekturę do następnego wieczora. Albo robię się nadwrażliwa, albo, i to jest dużo bardziej prawdopodobne, niektórzy bohaterowie „Triumfu Endymiona” stali się dla mnie tak bliscy jak rodzina, bo Dan Simmons posiada tak dojrzały warsztat, że z łatwością przychodzi mu kreowanie żywych, pełnokrwistych postaci. I tak jak Enea jest empatą, być może nawet na tym polu osiągającym wyniki, które dla większości członków naszego gatunku nigdy nie będą osiągalne... Dan Simmons jest też filozofem, co w pewnym sensie łączy się z empatią (a przynajmniej w jego przypadku), człowiekiem z dużą skutecznością próbującym objąć rozumem meandry ludzkiego myślenia, zgłębić tajniki naszej egzystencji, a nawet zajrzeć pod zasłonę śmierci. Przy czym wydaje się, że poszukiwanie odpowiedzi na pytanie dokąd zmierzamy za życia jest dla niego ważniejsze od odkrycia jednej z największych tajemnic świata, czyli oczywiście czy istnieje jakieś życie po śmierci, a jak tak to jakie. A w każdym razie w „Triumfie Endymiona” Simmons dzieli się ze swoimi czytelnikami własnymi przemyśleniami na temat naszego, że tak się wyrażę, doczesnego istnienia, zadając przy tym ważkie pytania odnośnie tak zwanego człowieczeństwa. Szczególnie skupia się na ewolucji, tak fizycznej, jak mentalnej. I tak, nie omija też religii – różnych, nie tylko katolicyzmu, choć owszem na nim skupia się najsilniej. Pyta czy naprawdę chcemy wiecznie hamować swój rozwój przez trzymanie się od wieków tych samych wytycznych, czasami narzucanych nam przez ludzi tak zaślepionych żądzą władzy, że nawet niezdających sobie sprawy z tego, że już dawno odeszli od istoty swojej wiary. I przekazują to zatrute ziarno dalej, w „Triumfie Endymiona” na cały wymyślony przez Simmonsa wszechświat. Przeciwwagą dla nich być może będzie młoda kobieta posiadająca niezwykły dar, ale niewykluczone, że jej rola sprowadzi się do karzącej ręki spuszczonej na gatunek ludzki w odwecie za wszystkie (bądź tylko niektóre) dotychczasowe błędy, przewinienia, niegodziwości.

Mogłabym tak pisać o „Triumfie Endymiona” Dana Simmonsa do jutra, a i tak nawet w ułamku nie oddałabym wyjątkowości tej publikacji. Nieprzekonanych nie przekonam choćbym nie wiem jak się starała, bo ja nie jestem Danem Simmonsem. On już rozkochał w Hyperion Cantos wielu fanów literatury science fiction – wydaje mi się wręcz, aczkolwiek mogę się mylić, że każdy członek tej grupy czytelników po przeczytaniu „Hyperiona” mniej czy bardziej chętnie, ale jednak, sięga po kolejne tomy owej nietuzinkowej serii. A gdy już ma ją za sobą żałuje, że ta pierwsza przygoda z rzeczonym czterotomowym dziełem nie jest dopiero przed nim. I zazdrości tym, którzy wkrótce zaczną po raz pierwszy ją czytać. Piszę po raz pierwszy, bo podejrzewam, że przynajmniej część z nich nie poprzestanie na tym jednym razie. Takie arcydzieło, aż chce się smakować niemal w nieskończoność i chociaż jest to opowieść kompletna, choć Dan Simmons idealnie wszystko dopiął, zazębił te cztery odsłony, to nie miałabym nic przeciwko, gdyby dalej ciągnął ten cykl. Bo potwornie mi smutno, że to już koniec...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 29 września 2018

Zapowiedź: Kurt Vonnegut „Opowiadania wszystkie”

PIERWSZY KOMPLETNY ZBIÓR KRÓTKICH FORM LITERACKICH AUTORSTWA KURTA VONNEGUTA, JEDNEGO Z NAJGENIALNIEJSZYCH PISARZY XX WIEKU.
 
Ponad połowa utworów Vonneguta to krótkie formy, które jednak nigdy dotąd nie zostały zebrane. W tomie Opowiadania wszystkie pogrupowano tematycznie dziewięćdziesiąt osiem opowiadań napisanych między 1941 a 2007 rokiem. Znalazły się wśród nich zarówno teksty wcześniej publikowane w rozmaitych antologiach, jak i te, które do tej pory wyszły jedynie w czasopismach lub w internecie.
  
Pięć opowiadań mistrza ukaże się drukiem po raz pierwszy.

Ich wyboru dokonali wieloletni przyjaciele autora i wykładowcy akademiccy, Dan Wakefield i Jerome Klinkowitz, a zebrane historie prezentują pełną gamę atrybutów Vonneguta: dowcip, humor, inteligencję, głęboki humanitaryzm i artyzm.


TEN ZBIÓR TO NIEZWYKŁA UCZTA DLA ZNAWCÓW LITERATURY, WIERNYCH FANÓW I NOWYCH CZYTELNIKÓW TEGO AUTORA.
 
Tytuł oryginału: COMPLETE STORIES
Tłumaczenie: Jolanta Kozak, Izabela Matuszewska, Robert Sudół, Andrzej Szulc, Zofia Uhrynowska, Elżbieta Zychowicz
Liczba stron: 960
ISBN: 978-83-8125-391-8
Oprawa: twarda

Data wydania: 17 października 2018

Źródło: http://www.wydawnictwoalbatros.com/

piątek, 28 września 2018

„Mara” (2018)

Psycholog kryminalna, Kate Fuller, zostaje wezwana do domu do niedawna trzyosobowej rodziny, w którym znajdują się zwłoki zabitego w nocy mężczyzny, „głowy familii”. Jedyną podejrzaną jest jego żona, będąca w tak dużym szoku, że początkowo śledczy nie są w stanie się z nią porozumieć. Sophie, ośmioletnia córka ofiary i podejrzanej, zdradza Fuller, że za śmierć jej ojca odpowiada niejaka Mara, a późniejsze wypadki dają śledczym więcej informacji na temat tego przypadku. Okazuje się, że Mara jest żeńskim demonem wywołującym u wybranych ludzi tak zwany paraliż senny, podczas którego mogą ją zobaczyć. Niektórych z nich Mara po jakimś czasie pozbawia życia i jedyna podejrzana w sprawie, którą aktualnie zajmuje się Fuller utrzymuje, że jej mąż dołączył do grona ofiar tego demona. Prowadzący sprawę detektyw McCarthy nie ma wątpliwości, że kobieta ta zabiła swojego małżonka i jest zdania, że póki co najlepiej umieścić ją w zakładzie psychiatrycznym. Fuller po namyśle zgadza się z nim i wypełnia odpowiednie dokumenty. Dręczą ją jednak wyrzuty sumienia powodowane świadomością, że przyczyniła się do rozdzielenia matki z córką wbrew temu, co wcześniej obiecała ośmiolatce. Na domiar złego ona również zaczyna doświadczać paraliżu sennego, w tracie którego widzi jakąś istotę znikającą tuż po odzyskaniu przez Fuller władzy nad swoim ciałem.

Worek się otworzył. „Dead Awake” z 2016 roku i „Slumber” z roku 2017 pewnie niejednego miłośnika kina grozy napełniły przekonaniem, że tylko kwestią czasu jest, aż rynek filmowy dosłownie zaleją horrory oparte na motywie paraliżu sennego wywoływanego przez różnie nazywanego demona (w Polsce mówi się na niego tj. na nią zmora lub mara). Pomysłodawcom scenariusza omawianej „Mary”, Clive'owi Tonge'owi, który to jest zarazem reżyserem tego projektu będącego jego pełnometrażowym debiutem (wcześniej kręcił shorty) i Jonathanowi Frankowi, który odpowiada za scenariuszu tego filmu, zarzucić zapożyczenia pomysłu czy to twórców „Dead Awake”, czy „Slumber”, nie można, ponieważ głównymi założeniami fabuły podzielono się z opinią publiczną już w 2013 roku. Wówczas zdradzono między innymi też to, że w roli głównej zobaczymy Olgę Kurylenko. Szacuje się, że na realizację „Mary” przeznaczono pięć milionów dolarów, co uważam za jak najbardziej wystarczający budżet do nakręcenia solidnego straszaka.

Jeden z producentów „Mary”, Steven Schneider, (m.in. serie „Paranormal Activity” i „Naznaczony”) w 2013 roku wieszczył, że rzeczony obraz zostanie przyjęty przez fanów horrorów równie dobrze jak produkcje Jamesa Wana. I w sumie jestem przekonana, że gdyby tożsamość reżysera „Mary” nie została ujawniona to trwałabym w przekonaniu, że za ten projekt odpowiada właśnie James Wan. Łudząco podobny styl, co może świadczyć o tym, że Clive Tonge nie jest reżyserem poszukującym własnej drogi w branży filmowej tj. kimś, komu zależałoby na wyrobieniu sobie własnej marki, swojej wizytówki, tylko osobą wolącą trzymać się bezpieczniejszych tras, szlaków utartych przez artystów odnoszących sukcesy. Owszem, może tak być, ale rozsądzi to dopiero dalszy przebieg kariery Clive'a Tonge'a. Przy założeniu, że takowy nastąpi. A chciałabym, żeby tak było, nawet jeśli zdecydowałby się pozostać przy tym kojarzącym się głównie z Jamesem Wanem stylu. Bo lepiej mieć dwóch Jamesów Wanów niż jednego (żart). Ale dość już tych dygresji, pora przejść do rzeczy. Pierwszy pełnometrażowy obraz Clive'a Tonge'a opowiada o psycholog kryminalnej, Kate Fuller (bardzo dobra kreacja Olgi Kurylenko, zresztą pozostali członkowie obsady też nie dali mi powodów do narzekań), która zajmuje się sprawą zagadkowej śmierci pewnego mężczyzny. To znaczy od niego się zaczyna, bo kobieta z czasem odkrywa, że ofiar było dużo więcej, że wcześniej zdarzały się już podobne zbrodnie i bynajmniej nie były to rzadkie przypadki. Płaszczyzna kryminalna istnieje więc w „Marze”, ale zamiarem twórców nie było serwowanie widzom szczegółowego przebiegu dochodzenia śladami tajemniczego mordercy, bo wyraźnie widać, że jest on wykorzystywany przede wszystkim jako pozycja wyjściowa dla elementów poruszających się w ramach konwencji horroru o nadnaturalnej istocie dręczącej wybranych osobników. Łatwo się domyślić, że uwaga owego bytu wkrótce skieruje się również na Kate Fuller, ale nie sądzę, żeby wielu osobom udało się odgadnąć, czym kieruje się demon przy wyborze swoich ofiar. Ale mamy jeszcze jeszcze coś związanego z tytułową Marą. Otóż, demon ten (płci żeńskiej) zwykł naznaczać swoich/swoje... ekhm... wybranków/wybranki w dosyć pomysłowy sposób – na jednym oku każdego z nich wkrótce pojawia się czerwona plamka wyglądająca jak pęknięte naczynko. Ponadto ci, których Mara planuje już niedługo pozbawić życia przechodzą przez różne fazy, gdzie każda kolejna jest bardziej złowroga od poprzedniej. Zaczyna się od tak zwanego paraliżu sennego, to znaczy porażenia mięśni przy jednoczesnym zachowaniu świadomości. Dany nieszczęśnik po wyjściu ze snu przez jakiś czas nie może się ruszać, czasem doznając wówczas halucynacji. Główna bohaterka filmu Clive'a Tonge'a po zetknięciu się ze sprawą tajemniczej śmierci pewnego mężczyzny właśnie tego zaczyna doświadczać, przy czym widzowie (w przeciwieństwie do niej) od początku będą wiedzieć, że kobieta nie ma halucynacji, że istota pojawiająca się w jej pobliżu stanowi realne zagrożenia dla jej życia.

W horrorach nastrojowych Jamesa Wana zwykle nie brakuje jump scenek, tych bodaj najprymitywniejszych sztuczek aż nazbyt chętnie wykorzystywanych przez niezliczonych twórców tego rodzaju filmów (zwłaszcza tych współczesnych). A skoro tak, to i w produkcji Clive'a Tonge'a musiało się znaleźć dla nich miejsce. I sporo tego było. Głośne uderzania dźwiękowe towarzyszyły zarówno w miarę upiornym manifestacjom Mary i innych postaci przewijających się w życiu głównej bohaterki filmu, jak i zupełnie niewinnym obrazkom. Przyznaję, że dwie jump scenki przyprawiły mnie o szybsze bicie serca (nie było to przerażenie, tylko zaskoczenie, bo według mnie do tego sprowadza się rola takich zagrywek), ale jestem przekonana, że znajdą się osoby, które będą tak reagować dużo częściej, bo trzeba trochę się postarać, żeby oprzeć się tak dobrze wyliczonym w czasie dźwiękowym i czasami też wizualnym uderzeniom. Twórcy „Mary” w mojej ocenie dobrze rozłożyli środki ciężkości tego obrazu. Klimat się zagęszcza, nie rozrzedza, bo i takie wpadki twórcom horrorów nastrojowych się zdarzają, ale nawet w finale nie osiąga takiego poziomu, żeby mówić tutaj o mistrzowskim osiągnięciu na tym polu. Jest jako tako mrocznie – oczywiście, chciałoby się, żeby atmosfera przygniatała, ale w porównaniu do tych wszystkich, (niemal) wyrastających jak grzyby po deszczu, współczesnych plastikowych straszaków, naprawdę nie jest źle. Na miejscu twórców dłużej pomyślałabym nad wyglądem czarnego charakteru, żeńskiego demona wywołującego tak zwany paraliż senny u wybranych osób, bo tak bardzo kojarzy się on z azjatyckimi ghost stories (dla mnie to takie skrzyżowanie „The Ring” i „Klątwy”), że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż choćby tylko za to poleje się na nich fala krytyki (działalność Mary niektórzy mogą też łączyć z Freddym Kruegerem, z czego twórcy filmu chyba zdawali sobie sprawę, bo wspomniano o tym fikcyjnym mordercy w scenariuszu, aczkolwiek w innym kontekście). Założę się jednak, że na tym narzekania się nie skończą... Bo „Mara” tak na dobrą sprawę nie wychodzi poza doskonale znaną miłośnikom horrorów konwencję. Ogólny zarys fabuły nie odbiega od mocno wyeksploatowanego schematu – ot, nawiedzana przez demona kobieta stara się znaleźć sposób na uwolnienie siebie i innych spod jego jarzma. Chyba (pewna nie jestem) dopiero raczkujący w kinematografii grozy motyw paraliżu sennego wywołanego przez występującego w podaniach ludowych demona plus między innymi takie dodatki jak oznaczanie przyszłych ofiar, czy poprzedzające ich śmierć fazy z udziałem rzeczonego nadnaturalnego bytu, według mnie w świadomości osób zaznajomionych z tego typu kinem (horrorami o różnych nadnaturalnych istotach dybiących na życie pozytywnych postaci) nie nabiorą aż takiej wagi, żeby natchnąć je przekonaniem, że mają do czynienia z niekonwencjonalną opowieścią. Ja jednak do usilnych poszukiwaczy innowacyjności się nie zaliczam. A i inspiracja azjatyckimi ghost stories też szczególnie mi nie przeszkadzała, bo dostałam tak uwielbiane przeze mnie ujęcia nienaturalnie wyginających się kończyn (nie tylko Mary, też jej ofiar) i nie ziściły się moje obawy odnośnie efekciarstwa. We większości sekwencji z udziałem Mary nie widzimy jej wyraźnie – zamazana postać wolno sunąca po podłodze sypialni, raz ukrywająca się pod stołem, innym razem za zasłoną w łazience – co wpływa dodatnio na klimat (narastające poczucie zagrożenia). Z czasem jednak będziemy mogli całkiem dobrze ją sobie obejrzeć i choć nie mogę powiedzieć, że jawi się iście przerażająco to jestem filmowcom wdzięczna za nieprzesadzanie z zabawą komputerem.

Dobry straszak. Jak na współczesne standardy, rzecz jasna, bo porównania ze starszym kinem grozy zdecydowanie nie wytrzymuje. Osoby szukającego niekonwencjonalnych horrorów, jakichś większych innowacji czy to w warstwie fabularnej, czy technicznej, chyba najlepiej zrobią trzymając się od „Mary” Clive'a Tonge'a z daleka. Miłośnicy straszaków Jamesa Wana natomiast powinni tak szybko, jak to tylko możliwe sięgnąć po tę pozycję, bo naprawdę widać tutaj podobne rzemiosło. Niewykluczone, że część z tych ostatnich uczyni z tego zarzut, ale założę się, że znajdą się wśród nich i tacy, którzy z radością przyjmą kolejny horror o nadnaturalnym bycie nakręcony w tak lubianym przez nich stylu. Ja w każdym razie cieszę się, że na niego trafiłam, choć mam świadomość, że mogło być lepiej, że nie jest to obraz pozbawiony wad. Ale co tam, ważne, że się nie nudziłam!

czwartek, 27 września 2018

„I Think We're Alone Now” (2018)

Po zagadkowym wymarciu niemal całej ludzkości mężczyzna z karłowatością imieniem Del zostaje sam w małym miasteczku, w którym spędził całe swoje dotychczasowe życie. Przed apokalipsą był bibliotekarzem i teraz nie zamierza porzucić tego zajęcia. Czas wypełnia mu także zakopywanie zwłok ludzi do niedawna mieszkających w miasteczku. Samotność mu nie doskwiera, bo jeszcze przed apokalipsą zdążył się do niej przyzwyczaić. Właściwie to nawet ją lubi, dlatego gdy w jego życie wkracza przyjezdna młoda kobieta, Grace, Del informuje ją, że nie może z nim zostać. Grace stara się go przekonać do zmiany zdania, a gdy wreszcie daje za wygraną i postanawia wyruszyć w dalszą drogę, mężczyzna pozwala jej zostać. Delowi trudno przyzwyczaić się do towarzystwa, zwłaszcza że przywykł już do myśli, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi. Ale nie bez znaczenia jest też to, że młoda kobieta ma całkowicie inny charakter od niego.

Amerykanka Reed Morano w branży filmowej najprężniej działa w charakterze operatorki, ale przed „I Think We're Alone Now” wyreżyserowała jeden pełnometrażowy film, dramat „Meadowland”. Autor scenariusza „I Think We're Alone Now”, Mike Makowsky ma podobne doświadczenie – tj. wcześniej powstał tylko jeden film pełnometrażowy na podstawie jego scenariusza, komedia kryminalna „Take Me” z 2017 roku. Omawiany film jest kameralnym dramatem science fiction (według mnie) z drobnymi elementami thrillera, zwracającym uwagę realizacją (za zdjęcia także odpowiadała Reed Morano), ale niekoniecznie fabułą. Pierwszy pokaz filmu odbył się w styczniu 2018 roku na Sundance Film Festival, gdzie brał udział w konkursie na najlepszy dramat.

Mike Makowsky wyszedł chyba z założenia, że w kinie postapokaliptycznym powiedziano już wszystko, więc nie ma sensu szukać pomysłu, który tchnąłby dużą świeżość w ten nurt. Z wyjątkiem jednego wątku postanowił nie kombinować – opowiedzieć z gruntu zwyczajną historię o mężczyźnie i młodej kobiecie starających się ułożyć sobie życie po niemal całkowitej zagładzie gatunku ludzkiego. I nie widziałabym w tym niczego złego, gdyby wymyślona przez Makowsky'ego opowieść była bardziej zajmująca. Żeby mnie zaciekawić wcale nie trzeba wprowadzać nowatorskich rozwiązań fabularnych – w tym przypadku wystarczyłyby bardziej urozmaicone podejście do relacji Dela i Grace (świetna kreacja Petera Dinklage'a i niezgorsza Elle Fanning, znana z chociażby „Neon Demon”) oraz większy nacisk na budowanie atmosfery tajemniczości. Rozumiem, że scenarzysta starał się pokazać monotonię dnia codziennego w postapokaliptycznym świecie, rutynę na powrót wkradającą się w życie dwóch niedobitków, dającą do zrozumienia, że nawet po tak ogromnej katastrofie, jak nagła śmierć miliardów ludzi, człowiek jest w stanie toczyć w miarę uporządkowaną egzystencję. Jestem jednak przekonana, że wprowadzenie więcej, że tak się wyrażę, zamieszania w związek Dela i Grace wcale nie musiało przykryć tego przesłania „I Think We're Alone Now”, a prawdopodobnie niosłoby nie jedną, a dwie korzyści. Mniej monotematyczne spojrzenie na tę relację pewnie rozbudzałoby większe zainteresowanie i przede wszystkim rozniecałoby we mnie silniejsze emocje, ale wzmagałoby też wydźwięk drugiego przesłania filmu Reed Morano. W takim kształcie natomiast nie wiem, czy rzeczywiście to twórcy mieli na myśli, czy aby nie nadinterpretowałam, ale odbierałam to tak, jakbym patrzyła na dwie jednostki, z których to każda wyznaje inny pogląd na to, jak powinien wyglądać nowy świat. Wydaje się, że cały ten świat po apokalipsie zamknął się w jednym niewielkim amerykańskim miasteczku, że to tutaj albo ludzkość narodzi się na nowo (a la biblijni Adam i Ewa), albo dobiegnie kresu wraz ze śmiercią ostatnich członków naszego gatunku. Jeśli Delowi i Grace uda się przedłużyć gatunek ludzki (o co w sumie nawet się nie starają), jeśli dzięki nim Ziemia znowu zacznie się zaludniać to można się zastanawiać jaki kształt przybierze ten nowy świat. Uporządkowany, za którym optuje Del, i do którego jego nowa przyjaciółka próbuje się przekonać, czy może wygra życie chwilą wyznawane przez Grace? Młoda kobieta, która wkracza w życie mężczyzny z karłowatością niesie za sobą ryzyko zdestabilizowania egzystencji Dela, w dotychczas pedantyczne wręcz życie mężczyzny teraz może wkraść się czysty chaos, którego jego analityczny umysł najpewniej nie będzie w stanie znieść. Wydawać by się mogło, że tak skrajnie różne osobowości powinny ciągle się ze sobą ścierać, wdawać się w liczne konflikty, ale Grace tak bardzo zależy na zostaniu z Delem, że stara się dostosować do jego trybu życia. Można też domniemywać, że kobieta widzi sens w jego filozofii, że dostrzega to, iż działalność jej przyjaciela przynosi dobre efekty. Ta przyjaźń rodzi się powoli, głównie dlatego że Del nie przywykł do towarzystwa. Polubił swoją samotność jeszcze przed apokalipsą. Stał się kimś na kształt pustelnika, bo choć pracował w bibliotece publicznej to nie wchodził w bliższe kontakty z ludźmi, nie nawiązywał znajomości, gdyż w dorosłym życiu nawet już nie czuł takiej potrzeby. „I Think We're Alone Now” jest więc także (albo przede wszystkim) opowieścią o samotności – samotności, która dla Dela początkowo jest niczym przyjaciel, z którym nie chce się rozstać, a dla Grace istnym przekleństwem, sytuacją nie do zniesienia, dostarczającą jej niemalże fizycznych cierpień.

Patrząc na te intensywne zdjęcia, powolne najazdy kamer, przytłaczającą scenerię niemal kompletnie wyludnionego małego miasteczka, który dla widza staje się całym światem, przygaszone barwy i przede wszystkim tak silną koncentrację operatorów na bohaterach filmu, mogącymi być ostatnimi ludźmi na Ziemi – obserwując to wszystko nie mogłam nie poczuć żalu. Było mi autentycznie przykro, że tak zdecydowanie ukierunkowana na powolne budowanie i potęgowanie emocji warstwa techniczna nie miała tutaj dużego pola do popisu. Scenariusz „I Think We're Alone Now” nie pozwalał realizatorom atakować odbiorców silnymi i wielce zróżnicowanymi emocjami, fabuła narzucała im w tym przypadku powściągliwość, choć całkiem możliwe, że Mike Makowsky był przekonany, że tworzy wzruszającą, chwytającą za serce opowieść o samotności, którą powoli rozprasza przyjaźń dwóch skrajnie różnych osób. Historię, która będzie budzić ciekawość nie tylko na myśl o tym co może się stać już wkrótce, ale również odnośnie tego, co spotkało pozostałych członków gatunku ludzkiego. Co spowodowało masową zagładę i czy ocalał ktoś jeszcze, poza Delem i Grace. Nie twierdzę, że „I Think We're Alone Now” nie znajdzie odbiorców, którzy właśnie tak będą go odbierać – głęboko przeżywać tę dla nich wielce zagadkową opowieść – ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że takich osób będzie sporo. Minimalizm, kameralność, silne skoncentrowanie na snuciu opowieści, zamiast jak to często we współczesnym kinie bywa popisywaniu się nowoczesną technologią – to wszystko niezmiernie mnie cieszyło. Jak najbardziej jestem za takim kręceniem filmów, z science fiction włącznie, choć przecież ten gatunek na ogół kojarzy się z efekciarstwem. Reed Morano nie jest pierwszą osobą, która pokazała, że tego typu kino wcale nie musi szafować wymyślnymi efektami specjalnymi, że można podchodzić do niego bardzo oszczędnie, powściągać potrzebę szpanowania drogimi technicznymi zdobyczami, bo i bez nich można na przykład zbudować postapokaliptyczny świat przedstawiony. I na tym nie poprzestać, bo zawiązano tutaj jeszcze jeden wątek osadzony w ramach science fiction, który niczego nie stracił przez pozbawienie go efekciarstwa. UWAGA SPOILER Obrazki z tego pozornie utopijnego miasteczka nasunęły mi na myśl „Żony ze Stepford” KONIEC SPOILERA. Szkoda tylko, że sfera obyczajowa/dramatyczna/psychologiczna nie była dla mnie szczególnie zajmująca – chwilami udawało mi się wchodzić w to monotonne życie Dela i Grace, ale najczęściej moje starania w tym kierunku nie przynosiły zadowalającego rezultatu. Zdarzało mi się nawet na parę sekund zamykać oczy, ponieważ ewidentnie męczył je brak tego czegoś, co wyrwałoby tę opowieść ze szponów marazmu. Jakiegoś składnika, który tak ożywiałby tę historię, że nie musiałabym tak często zastanawiać się nad tym, czy aby jest sens dalej to oglądać. Cóż, końcówka jakąś wielką bombą nie jest, ale i tak przyjęłam ją z otartymi ramionami – ta ostatnia partia filmu, realizacja całości i oczywiście aktorstwo nieco zrekompensowały mi tę jakże często przygniatającą mnie nudę. Ale w całości mi tego nie wynagrodziły.

Miłośnicy minimalistycznym dramatów science fiction, w których można (acz nie jest to przesądzone) odnaleźć też elementy thrillera może i będą zadowoleni z „I Think We're Alone Now”, ale istnieje równie duże prawdopodobieństwo, że nawet oni, ta najbardziej oczywista grupa docelowa tego obrazu Reed Morano, będzie miała jakieś zastrzeżenia do scenariusza. A przynajmniej jakiś jej ułamek. Na realizację sympatycy takiego minimalistycznego, kameralnego kina narzekać nie powinni, ale naprawdę nie mam pewności co do tego, czy przekona ich sama ta opowieść, ta przez większość czasu bardzo zwyczajna fabuła, w której na dodatek w mojej ocenie nie kłębi się wiele silnych emocji. Dlatego wolę nikomu tego obrazu nie polecać – nie mam wątpliwości, że swoich fanów znajdzie, ale istnieje niebezpieczeństwo, że będzie to tak wąska grupa widzów, iż dużym ryzykiem z mojej strony byłoby usilne namawianie kogokolwiek do obejrzenia tego obrazu. Zresztą ciężko byłoby mi się do tego zmusić również dlatego, że sama do grona fanów „I Think We're Alone Now” nie dołączyłam.

wtorek, 25 września 2018

Wrześniowa Histeria

W najnowszym, wrześniowym numerze darmowego magazynu Histeria znajdziecie moją recenzję filmu „Wstręt” Romana Polańskiego (po stosownej korekcie przeprowadzonej przez redakcję gazety). Znajdziecie również wywiad z Michałem Pleskaczem. Ponadto będziecie mogli przeczytać jedenaście opowiadań, w tym m.in. niepublikowany dotychczas tekst Marka Zychli pt. „PIA” i „Narożną kamienicę” Józefa Korzeniowskiego. Cztery z zamieszczonych w numerze opowiadań są autorstwa finalistów WSTRĘTnego konkursu literackiego zorganizowanego przez magazyn Histeria z okazji 85. urodzin Romana Polańskiego.

Ten i pozostałe numery Histerii można pobrać tutaj za darmo:

poniedziałek, 24 września 2018

„Pojedynek na szosie” (1971)

Biznesmen David Mann jedzie samochodem na spotkanie służbowe. Na autostradzie rozciągającej się przez pustynię wymija ciężarówkę, a chwilę potem jej kierowca wyprzedza Manna. Zaskoczony biznesmen ponownie omija nieśpiesznie poruszający się samochód i niedługo potem zatrzymuje się na stacji benzynowej. Kierowca ciężarówki również, ale Mann nie ma okazji mu się przyjrzeć. Podczas gdy pracownik stacji tankuje jego wóz David przeprowadza krótką rozmowę telefoniczną ze swoją żoną, po czym wyrusza w dalszą drogę. Okazuje się jednak, że kierowca znanej mu już ciężarówki uwziął się na niego. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu postanowił zamienić podróż Manna w prawdziwe piekło.

22 listopada 1963 roku, w dniu zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy'ego, pisarz i scenarzysta Richard Matheson wracał do domu z meczu golfowego ze swoim przyjacielem, też pisarzem i scenarzystą Jerrym Sohlem, gdy ciężarówka prowadzona przez nieznaną im osobę zaczęła ich ścigać. To wydarzenie zainspirowało Mathesona do stworzenia historii o człowieku dręczonym przez kierowcę ciężarówki, z której to najpierw chciał zrobić odcinek któregoś ze znanych mu seriali. Nie udało mu się jednak przeforsować tego pomysłu, więc ostatecznie napisał opowiadanie w oparciu o incydent, jaki przydarzył mu się w listopadzie 1963 roku. Tekst ten po raz pierwszy ukazał się w magazynie Playboy. Opowiadanie trafiło do rąk Stevena Spielberga wraz z sugestią, by ubiegał się o stanowisko reżysera filmu telewizyjnego, który ma powstać na kanwie tego utworu Mathesona. Spielberg tak zrobił i już wkrótce zasiadł na krześle reżyserskim na planie thrillera, który miał dołączyć do grona filmów kultowych. Z czego oczywiście wtedy nikt nie zdawał sobie sprawy. „Pojedynek na szosie” nakręcono dla kanału ABC za (szacunkowo) czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wersja ta trwała 74 minuty, ale po sukcesie jaki ta pozycja odniosła na małym ekranie w 1971 roku zdecydowano się wpuścić ją także do kin. Zadanie to wzięła na siebie wytwórnia Universal. Ale aby ten plan mógł się ziścić musiano dokręcić kilka scen. Dwa dni trwało wydłużanie „Pojedynku na szosie” do około półtorej godziny, a pierwszy pokaz tego obrazu na wielkim ekranie odbył się w 1972 roku w Wielkiej Brytanii.

„Pojedynek na szosie” uważa się za pierwszy pełnometrażowy film Stevena Spielberga, bo chociaż wcześniej nakręcił tego rodzaju obraz, pt. „Firelight”, to część materiału została bezpowrotnie utracona – w 1964 roku ukazało się coś w formie zlepka jego fragmentów. Scenariusz omawianej produkcji został napisany przez autora literackiego pierwowzoru, nieżyjącego już Richarda Mathesona, autora między innymi powieści „Jestem legendą” i „The Shrinking Man”. Film był nominowany do Złotego Globu, otrzymał nagrodę Emmy za montaż dźwięku (do Emmy był nominowany jeszcze za zdjęcia, ale za nie statuetki nie dostał) i inspirował wielu artystów działających w różnych dziedzinach sztuki (właściwie to ten fenomen chyba jeszcze nie dobiegł końca). „Pojedynek na szosie” jest żywym dowodem na to, że wcale nie potrzeba wyszukanych, skomplikowanych fabuł aby na trwałe zapisać się w historii światowej kinematografii. Bo pomimo upływu lat, mimo niemałych przecież zmian zachodzących w preferencjach widzów, „Pojedynek na szosie” nie osunął się w otchłań zapomnienia. Nadal jest chętnie oglądany, grono jego wielbicieli ciągle rośnie i nic nie wskazuje na to, żeby jego gwiazda mogła kiedykolwiek zgasnąć. Słowem: Steven Spielberg stworzył thriller ponadczasowy, przy wykorzystaniu doprawdy minimalnych środków. Fabułę skonstruowaną przez Richarda Mathesona można opisać jednym zdaniem: opowieść o zwyczajnym mężczyźnie dręczonym przez kierowcę ciężarówki na pustynnym odcinku autostrady w Stanach Zjednoczonych. Można tak zrobić, ale myślę, że płaszczyzna psychologiczna nie powinna być pomijana. Oczywiście, nie pokuszono się tutaj o dogłębną analizę osobowości głównego bohatera i zmian zachodzących w nim pod wpływem działania nieznanego mu mężczyzny prowadzącego brudną, niemiłosiernie zanieczyszczającą powietrze ciężarówkę. Nie, twórcy „Pojedynku na szosie” nie zagłębiali się w szczegóły, nie omawiali w sposób drobiazgowy tego przypadku, bo i wcale nie musieli. Ha, ha niespodzianka – po co wylewać tysiące słów na opisanie czołowej postaci jak można przekazać dokładnie to samo w sposób zwięzły i przejrzysty? Tak, tylko że nie każdy artysta to potrafi. Bywa i to wcale nie rzadko, że takie podejście do pierwszoplanowej postaci wcale nie owocuje mnogością treści tylko denerwującą powierzchownością, praktycznie uniemożliwiającą utożsamienie się z bohaterem filmu. Ale „Pojedynek na szosie” w mojej ocenie nie jest jednym z takich przypadków. Postać Davida Manna, przekonująco wykreowanego przez Dennisa Weavera, jest postacią kompletną, niewymagającą absolutnie żadnych poprawek, co zresztą można powiedzieć również o jego prześladowcy, którego to przecież w ogóle nie znamy. W jednej ze swoich wypowiedzi na temat „Pojedynku na szosie” Steven Spielberg stwierdził, że najsilniejszy jest lęk przed nieznanym i właśnie na takim strachu starał się grać w swoim telewizyjnym filmie. Idąc za wytycznymi Richarda Mathesona zawartymi w scenariuszu, żeby być ścisłym. Czarny charakter jest człowiekiem kompletnie obcym nie tylko dla głównego bohatera filmu, ale także dla widza – zobaczymy jego rękę i stopy w skórzanych butach... i nic ponadto. Ważna jest jednak też jego ciężarówka. Spielberg zauważył, że tak dalece posunięte ukrywanie przed widzami jej kierowcy sprawia, że to na samochód patrzy się jak na czarny charakter, że widz ma wrażenie, że to ciężarówka, a nie osoba, która ją prowadzi jest prawdziwym negatywnym bohaterem filmu. I ma rację – rzeczywiście, łapałam się na tym, że z najczystszą niechęcią, odrazą wręcz patrzę na ten brudny wóz, całkowicie zapominając o tym, że ktoś siedzi za jego kierownicą. Osnucie osobnika prowadzącego ciężarówkę, której to już sam widok z czasem zdejmuje Davida Manna najczystszym przerażeniem, tak gęstą tajemnicą, według mnie było prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Pomysłem genialnym w swojej prostocie. I skuteczności, jeśli chodzi o emocje, jakie koncepcja ta budziła we mnie i innych niezliczonych odbiorcach tego kultowego dreszczowca.

Nie znam ani jednego XXI-wiecznego ani thrillera, ani nawet horroru utrzymanego w tak dusznym pustynnym klimacie. „Pojedynek na szosie” jest filmem drogi – główny bohater i jego prześladowca ciągle są w drodze, tj. przerywanej paroma krótkimi przystankami, ale nawet wtedy twórcy nie dają publiczności czasu na wytchnienie. Akcja nabiera szybkości już we wstępnych scenach filmu i od tego momentu filmowcy tylko zwiększają obroty, nie ograniczając się do zawrotnych pościgów. Tempo równie mocno podkręcają sekwencje, w których David Mann, znajduje się poza swoim samochodem. Poczucie osamotnienia towarzyszy mu nie tylko wówczas gdy przemierza pustynne tereny Stanów Zjednoczonych, gdy pokonuje autostradę po bokach której rozciąga się spalony słońcem, jałowy rejon, pokazany w stosownie przybrudzony i przyblakły sposób przez operatorów i oświetleniowców. To wyobcowanie głównego bohatera udziela nam się także wtedy, gdy akurat przebywa on wśród nienastawionych do niego wrogo ludzi. Nawet wówczas jest sam przeciwko niebezpiecznej jednostce, która z jakiegoś sobie tylko znanego powodu obrała sobie za cel tego niepozornego biznesmena. Człowieka niewyróżniającego się z tłumu, nieszukającego kłopotów, zwykle unikającego konfrontacji, uległego wręcz, który zwraca na siebie uwagę maniaka tylko tym, że ośmiela się dwa razy wyprzedzić go na autostradzie. Taki oto grzech popełnia i już samo to budzi niemały dyskomfort. Bo daje nam jasno do zrozumienia, jak niewiele potrzeba by nasze życie nagle, bez żadnego ostrzeżenia zamieniło się w istny koszmar. A ten koszmar to tak naprawdę chora zabawa kierowcy ciężarówki z mężczyzną jakich wiele, jak to się mówi przeciętnym człowiekiem, który w domyśle nigdy dotąd nie musiał z nikim walczyć. A już na pewno nie chciał. Teraz też wcale nie marzy o konfrontacji, jak zwykle robi wszystko by jej uniknąć, ale jego starania nie mogą przynieść rezultatu skoro druga strona nie chce zostawić go w spokoju. Patrząc na wyczyny kierowcy ciężarówki nie miałam żadnych wątpliwości, że wyśmienicie bawi się kosztem nieszczęsnego Davida Manna, że terror, jaki sieje na tej rzadko uczęszczanej autostradzie daje mu mnóstwo frajdy i choć takie stwierdzenie w scenariuszu nie padło byłam pewna, że główny bohater „Pojedynku na szosie” nie był pierwszą osobą, której ta tajemnicza jednostka postanowiła zgotować prawdziwe piekło. Ale David, czyli ta postać, z którą się identyfikowałam bynajmniej dobrze się nie bawiła. Dla tego mężczyzny to była istna gehenna, koszmar na jawie, z którego zdawało się, że nie sposób się wyrwać. Chyba że poprzez śmierć, bo wszystko wskazywało na to, że enigmatyczny kierowca ciężarówki kiedy już nacieszy się swoją chorą grą, zdecyduje się pozbawić Manna życia. „Pojedynek na szosie” nie jest thrillerem, w którym trup ściele się gęsto, w którym pełno różnego rodzaju efektów specjalnych, czy choćby tylko zaskakujących zwrotów akcji. Nie, to dosyć kameralny obraz ukierunkowany na wywoływanie silnych emocji w widzach za pomocą oszczędnych środków. Mistrzowski montaż, nastrojowa ścieżka dźwiękowa i sceneria budują napięcie, które dla wielu (tak jak dla mnie) może być o niebo silniejsze od tego, jakie są nam w stanie dostarczyć najbardziej wymyślne efekty specjalne pokazywane w najdroższych współczesnych filmach. Oprawca, którego nie widzimy może niepokoić dużo mocniej od wygenerowanych komputerowo maszkar przewijających się w horrorach. A ten nieporadny David Mann wzbudzać sympatię nieporównanie silniejszą od tej zwykle żywionej do wyróżniających się, posiadających ogromne pokłady odwagi, z różnych powodów imponujących nam bohaterów.

„Pojedynek na szosie” w mojej ocenie w zupełności zasłużył sobie na sukces jaki odniósł. Steven Spielberg już tutaj unaocznił światu swój talent, nie dziwi więc, że w kolejnych latach tak dobrze mu się wiodło, że nie mógł narzekać na brak zajęć w branży filmowej. Po takim debiucie (tak, tak nie do końca) obiecujące propozycje powinny wręcz spływać na niego lawinowo, bo stworzył coś wspaniałego mając do dyspozycji doprawdy niewielki budżet. A według mnie prawdziwie utalentowanego reżysera najłatwiej poznać przede wszystkim po tym, co jest w stanie nakręcić niskim kosztem, nie zaś przy wykorzystaniu zawrotnych kwot. A Steven Spielberg już wtedy, w 1971 roku, dał światu dzieło, które pokazało, że potrafi tworzyć coś wspaniałego z prawie niczego. Choć oczywiście ta wspaniałość „Pojedynku na szosie” przez co poniektórych jest kwestionowana, bo i nie ma filmu niemającego swoich przeciwników. Ale nawet oni muszą przyznać, że produkcja ta zajmuje dosyć ważne miejsce w historii światowej kinematografii.

sobota, 22 września 2018

„W kręgu szaleństwa” (1974)

Paul Toombes jest aktorem, kojarzonym przede wszystkim z rolą doktora Śmierć, mordercy z serii horrorów. Na jednym z wydawanych przez niego przyjęć zostaje zamordowana jego narzeczona Ellen Mason, niegdysiejsza aktorka filmów pornograficznych. Zbrodnia ta doprowadza Paula do załamania nerwowego. Mężczyzna jakiś czas spędza w szpitalu psychiatrycznym i choć nie zostaje skazany za ten czyn, nawet po opuszczeniu ośrodka nie jest pewien, że to nie on pozbawił życia swoją narzeczoną. Od kilku lat w niczym nie zagrał i wcale nie cieszy go szansa ponownego wcielenia się w postać doktora Śmierć. Tym razem w serialu, na podstawie scenariusza napisanego przez długoletniego przyjaciela Toombesa, Herberta Flaya, scenarzysty serii filmów pełnometrażowych o doktorze Śmierć. Paul przyjmuje tę propozycję właśnie przez wzgląd na Flaya, który twierdzi, że bez niego projekt ten się nie powiedzie, a akurat bardzo potrzebuje pieniędzy. Toombes przyjeżdża więc do Londynu, gdzie ma być kręcony serial i zatrzymuje się w wielkim domu Flaya. Gospodarz mówi mu, że tak naprawdę zależało mu na jego udziale w serialu o doktorze Śmierć z powodu strachu jaki wzbudza w Paulu ta fikcyjna postać. Herbert jest zdania, że taka konfrontacja z lękiem będzie miała zbawienny wpływ na psychikę jego przyjaciela. Toombes nie jest co do tego przekonany, ale nie wycofuje się z projektu. I nie robi tego nawet wtedy, gdy ludzie z jego otoczenia zaczynają ginąć, a on sam podejrzewa, że sprawcą jest doktor Śmierć.

Brytyjsko-amerykański horror „W kręgu szaleństwa” to ostatni obraz wyreżyserowany przez nieżyjącego już Jima Clarka, człowieka który zajmował się głównie montażem filmów (na przykład późniejszy „Psychopata”). Scenariusz jest owocem współpracy Kena Levisona i Grega Morrisona, którzy to pisząc go opierali się na mało znanej powieści „Devilday” autorstwa Angusa Halla. Książki nie czytałam, ale jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym w Internecie, mamy tutaj do czynienia z bardzo luźnym podejściem do literackiego oryginału. Wydawcom nie przeszkodziło to jednak w wypuszczeniu drugiego wydania książki w okolicach premiery filmu (pierwotnie opublikowano ją w roku 1969). „W kręgu szaleństwa” może się pochwalić większym gronem odbiorców niż literacki pierwowzór, ale na pewno nie można uznać tej oglądalności za zadowalającą. Vincent Price, odtwórca głównej roli, w każdym razie usatysfakcjonowany nie był. A teraz wcale nie jest lepiej niż w czasach wyświetlania owej pozycji na wielkich ekranach - „W kręgu szaleństwa” nie dołączył do panteonu ponadczasowych horrorów tylko pokrył się dosyć grubą warstwą kurzu.

Vincent Price i Peter Cushing, dwie legendy horroru w filmie, któremu według mnie najbliżej do giallo (ot, takie brytyjskie spojrzenie na ten nurt), ale podejrzewam, że znajdą się i tacy, którzy uznają go za slasher. Sama skłaniałabym się w tę drugą stronę, gdyby nie jakże charakterystyczne dla nurtu giallo skórzane rękawiczki, eksponowane przez operatorów na dłoniach tajemniczego mordercy. Na dodatek mamy warstwę kryminalną, w postaci policyjnego dochodzenia śladami seryjnego mordercy, zaznaczyć jednak trzeba, że potraktowano ją bardzo pobieżnie. Detektywi ze Scotland Yardu prowadzący sprawę seryjnego mordercy grasującego w Londynie, są postaciami pobocznymi, niewnoszącymi wiele do tej historii. W centralnym punkcie stoi niezastąpiony Vincent Price w roli aktora Paula Toombesa, który jakiś czas temu przeszedł załamanie nerwowe wywołane morderstwem jego narzeczonej, Ellen Mason. Albo raczej nie tyle tą zbrodnią, ile świadomością, że to on sam mógł być jej sprawcą. Tyle że tego nie pamięta, bo w tamtym czasie mogło dojść do głosu jego potencjalne alter ego, postać, którą kreował w popularnej serii krwawych horrorów, nazwana doktorem Śmierć. Gdyby ktoś miał wątpliwości czy twórcy współczesnych filmów grozy powinni uczyć się od twórców XX-wiecznych horrorów to radzę zerknąć na doktora Śmierć z omawianego obrazu. Do stworzenia złowrogo się prezentującej postaci wystarczył sam makijaż – prosty wzór, który działa nieporównanie lepiej od wyszukanych efektów komputerowych tak często wykorzystywanych obecnie do rzekomego demonizowania wyglądu czarnych charakterów przewijających się w horrorach. Charakteryzacja doktora Śmierć tchnie dużo większą złowieszczością i przede wszystkim wypada realistycznie, a tego często boleśnie brakuje mi w owocach pracy twórców współczesnych efektów specjalnych. Maska, którą nosi osobnik polujący na ludzi z otoczenia Paula Toombesa, który to według głównego bohatera może być doktorem Śmierć, czyli nim samym, też jest niezła, ale jednak wolałam patrzeć na makijaż zdobiący twarz aktora wcielającego się w fikcyjny pierwowzór tego umownie rzeczywistego seryjnego mordercy. Brzmi jak pomieszanie z poplątaniem, ale tak naprawdę nie jest to skomplikowana koncepcja. W skrócie wygląda to tak: Paul Toombes słynie przede wszystkim z roli doktora Śmierć w serii horrorów. Gdy jego narzeczona zostaje zamordowana przechodzi załamanie nerwowe. Trafia do szpitala psychiatrycznego, ale kiedy z niego wychodzi nadal bierze pod uwagę możliwość, że to on mógł zabić swoją niedoszłą małżonkę. Jako doktor Śmierć, według niego bowiem mogło być tak, że postać, którą kreował na planie stała się jego drugą osobowością, poczynań której nie pamięta. Czyli możemy mieć tutaj do czynienia z rozdwojeniem jaźni i nie muszę chyba dodawać jaką to kultową pozycją (powieściową lub filmową) mogli inspirować się w tym miejscu twórcy „W kręgu szaleństwa”. Ewentualnie autor literackiego pierwowzoru - nie jestem w stanie tego rozstrzygnąć z powodu mojej nieznajomości „Devilday” Angusa Halla. W każdym razie po zabójstwie narzeczonej głównego bohatera filmu Jima Clarka przez parę lat nikt z jego otoczenia nie ginie, ale to się zmienia kiedy aktor znowu przyjmuje rolę, która to przyniosła mu światową sławę – tym razem decyduje się grać doktora Śmierć w serialu kręconym w Londynie, producentem którego jest znienawidzony przez niego człowiek, także żywiący do niego jawną niechęć. Niedługo po przyjeździe Toombesa do Londynu znani mu ludzie zaczynają ginąć. Każda osoba jest zabijana w inny sposób, przy czym wszystkie bez wątpienia zostały zainspirowane wybranymi scenami śmierci z serii filmów o doktorze Śmierć. Twórcy „W kręgu szaleństwa” w bardzo nachalny sposób próbują skierować podejrzenia widza na Paula Toombesa. Tak usilnie starają się zmusić go do przyjęcia wersji, w którą to najbardziej zdaje się wierzyć sam Toombes, że przynajmniej w przypadku części widzów efekt może być odwrotny. Właśnie przez to natrętne wymierzanie oskarżycielskiego palca w Paula Toombesa współczesny odbiorca może nabrać przeświadczenia, że winnego należy szukać wśród pozostałych postaci przewijających się na ekranie. Wątpliwości mogą jednak pozostać, bo miłośnicy fikcyjnych kryminalnych zagadek (ze szczególnym wskazaniem na powieści) na pewno już mieli do czynienia z takim fortelem. Z zagrywką, w której winną okazuje się ta osoba, na którą przez cały czas próbowano skierować podejrzenia odbiorcy danego dzieła.

W filmie „W kręgu szaleństwa” pojawiają się fragmenty niektórych horrorów z udziałem Vincenta Price'a, co można uznać za hołd dla jego dokonań i ukłon w stronę jego fanów. W produkcji Jima Clarka nie wspominano jednak nazwiska tego aktora – urywki filmów, w których grał Vincent Price służyły do połowicznego przedstawienia przebiegu aktorskiej kariery fikcyjnego bohatera albo antybohatera Paula Toombesa. W sumie ciekawy zabieg – przypisanie niektórych horrorów, w których grała autentyczna postać sylwetce fikcyjnej, którą to w dodatku kreował tenże rzeczywisty aktor. A żeby jeszcze trochę pomieszać ta sylwetka fikcyjna, Paul Toombes, główny bohater „W kręgu szaleństwa”, w tym omawianym filmie będzie się wcielał w postać wymyślonego mordercy, który to wkroczy w umowną (tę filmową) rzeczywistość. Jim Clark i jego ekipa bawili się tutaj gatunkiem – mieszali naszą rzeczywistość z tą filmową, w którą to z kolei wpletli fikcyjny świat przedstawiony, w którym centralne miejsce zajmuje doktor Śmierć. I to eksperymentowanie z formą uważam za najjaśniejszy punkt owej produkcji – właśnie to dawało mi najwięcej frajdy, więcej nawet niż zapadający w pamięć makijaż doktora Śmierć. W scenariuszu było jednakże też trochę zgrzytów. Weźmy na przykład scenkę z łóżkiem z baldachimem (nie mówię o pomysłowej, ale niestety pozbawionej substancji imitującej krew, śmierci jednej z postaci), w której to mężczyzna nie wiedzieć jak oswobadza się z kajdan (co on Harry Houdini?). Albo równie niezrozumiałe dla mnie wplecenie w tę opowieść zastępczych rodziców jednej z ofiar seryjnego mordercy grasującego w Londynie. Tak wiem, że scenarzyści chcieli dać tutaj do zrozumienia, że bardziej kochali pieniądze od kobiety, którą wychowali, ale to mi nie wystarczy, żeby uznać ten wątek za potrzebny. Według mnie był kompletnie zbędny. Wyglądało to tak jakby wciśnięto go na siłę, żeby czymś wypełnić narzucony przez kogoś metraż. Nie wiem czy tak faktycznie było, ale tak to wyglądało. Ponadto jestem prawie pewna, że dla części odbiorców „W kręgu szaleństwa” mankamentem będą także zachowania niektórych bohaterów filmu. Choćby takie nie tyle nielogiczne, co niezbyt realistyczne wejście (bez uprzedniego zapukania do drzwi) młodej kobiety do domu kompletnie jej obcego człowieka. Owszem, szuka ona nie gospodarza tylko człowieka, z którym już się spotkała i z jakiegoś sobie tylko znanego powodu ma nadzieję, że zrobi z niej gwiazdę, ale to nie zmienia faktu, że prawdopodobnie każdy na jej miejscu najpierw by zapukał... Tak, zachowania niektórych bohaterów mogą okazać się skrajnie irytujące dla części widzów, ale mnie akurat cieszyły, bo wprowadzały skojarzenia z tak uwielbianymi przeze mnie slasherami. Ale nie na tyle liczne i silne, żeby wyrobić we mnie przekonanie, że „W kręgu szaleństwa” ma więcej wspólnego z filmem slash niż z obrazem z nurtu giallo. Sceny mordów są zróżnicowane, hipotetyczny doktor Śmierć nie ma stałego modus operandi, to znaczy pomijając to, że za każdym razem czerpie z serii filmów, w której „pierwsze skrzypce grał” Paul Toombes, czyli być może sam morderca działający na terenie Londynu, w czasie, w którym toczy się lwia część niniejszej historii. Samego zagłębiania się ostrych narzędzi w ciała ofiar doktora Śmierć nie widzimy, ale można przyjrzeć się ranom „post mortem”. Nie jest to odstręczający widok – krew jest w miarę przekonująca, ale obrażenia to w zasadzie tylko małe, nawet nie poszarpane otworki, z których wyciekło trochę posoki. Pająki było gorsze – prawdziwe, nie sztuczne, a to ważne przynajmniej dla mnie, bo kompletnie nie ruszają mnie tak często wykorzystywane we współczesnych horrorach pająki generowane komputerowo. Ale te żywe... No cóż, kręciło mi się w głowie, gdy patrzyłam na sceny z udziałem tych potworów. Zakończenie natomiast przez niektórych może być uznane za skrajnie nielogiczne, UWAGA SPOILER bo skoro to nie Paul odpowiadał za wszystkie zbrodnie pokazane na ekranie to dlaczego nie wyszedł do nowo poznanej kobiety, kiedy ujrzał ją na posesji swojego przyjaciela i dlaczego wolał przejąć życie scenarzysty niż ujawnić światu prawdę. Ja wyjaśniłam to sobie szaleństwem Toombesa, postępującym przez cały czas trwania filmu, a w finale osiągającym apogeum. Możliwe, że patrzę na to zbyt litościwie, że próbuję na siłę tłumaczyć potknięcia scenarzystów, ale myślę, że równie możliwe jest to, że dokładnie z taką myślą pragnęli oni pozostawić odbiorców „W kręgu szaleństwa”. A jeśli chodzi o tożsamość sprawcy to bez zaskoczenia – prawie od początku filmu tak typowałam KONIEC SPOILERA.

Ten dosyć klimatyczny, w miarę trzymający w napięciu, eksperymentujący z formą horror Jima Clarka, według mnie nie zasłużył sobie na los, który go spotkał. Oczywiście, nie jest to imponująco wysoki poziom kinematografii grozy. Nawet w gronie filmów giallo i slasherów łatwo odnaleźć sporo lepszych pozycji, ale żeby aż tak mało się o nim mówiło, to już lekka przesada. Bo mimo wszystko uważam, że warto go zobaczyć, zwłaszcza jeśli jest się sympatykiem umiarkowanie krwawych XX-wiecznych horrorów i/lub zagorzałym fanem Vincenta Price'a albo Petera Cushinga, albo obu. Niewykluczone też, że sympatycy delikatnie (naprawdę bardzo leciutko) surrealistycznych klimatów odnajdą się w tej, w pewnym sensie, zwariowanej opowieści. I naprawdę mam nadzieję, że wszyscy oni dadzą szansę „W kręgu szaleństwa”, bo choć pewnie za arcydzieło mało kto go uzna (ja też za takowe go nie uważam) to myślę, że jeszcze niejednej osobie da z siebie akurat tyle, żeby nie pożałowała ona tego wyboru. Niezła robota i tyle.

piątek, 21 września 2018

Teresa Driscoll „Obserwuję cię”

Lipiec 2015 roku. Podróżująca pociągiem angielska florystka Ella Longfield zwraca uwagę na dwóch młodych mężczyzn nawiązujących kontakt z dwiema nastolatkami. Słyszy ich rozmowę, z której wynika, że panowie właśnie wyszli z więzienia, a nowo poznanym dziewczynom prędzej to imponuje niż ich przeraża. Za to Ellę ta wiadomość mocno niepokoi. Tak bardzo, że poważnie rozważa zdobycie numerów telefonów rodziców nastoletnich dziewcząt w celu poinformowania ich o całej sytuacji. Ostatecznie jednak porzuca ten zamiar, a nazajutrz dowiaduje się, że jedna z nastolatek, Anna Ballard, zaginęła. Ella jest przekonana, że mogła temu zapobiec, dlatego dręczą ją ogromne wyrzuty sumienia. Zgłasza się na policję i opowiada o tym, czemu świadkowała w pociągu i dzięki jej zeznaniom śledczy wyłaniają głównych podejrzanych. Wszystko jednak wskazuje na to, że mężczyźni, których szesnastoletnia Anna i jej przyjaciółka Sarah Headley poznały w pociągu, uciekli z kraju. Rok później Anna nadal uważana jest za zaginioną, a policja ciągle prowadzi śledztwo w tej sprawie. Ellę wciąż dręczą wyrzuty sumienia. Obwiniana przez część społeczeństwa, w tym matkę zaginionej nastolatki, kobieta cały czas stara się wrócić do swojego zwyczajnego życia, u boku męża Tony'ego i siedemnastoletniego syna Luke'a, ale nie potrafi przejść nad sprawą zaginięcia Anny do porządku dziennego. Wkrótce zaczyna dostawać złowieszczo brzmiące listy od anonimowego nadawcy, który najwyraźniej ją obserwuje. Ponadto w sprawie zaginięcia Anny pojawiają się nowe tropy rzucające podejrzenia na osoby, które dziewczyna znała.

Brytyjka Teresa Driscoll przez kilkanaście lat była prezenterką programu Spotlight kanału BBC. Odeszła żeby mieć więcej czasu dla rodziny, ale z czasem odkryła swoje nowe powołanie. W światku literackim debiutowała w 2013 roku krótkim zbiorem opowiadań „Moments: A collection of short stories” (e-book), a pierwotnie wydana w roku 2017 bestsellerowa powieść „Obserwuję cię” jest pierwszym thrillerem psychologicznym w pisarskim dorobku Driscoll. I bynajmniej nie ostatnim, bo w marcu 2018 roku pojawiło się pierwsze wydanie „The Friend”, kolejnego poczytnego thrillera psychologicznego autorstwa tej Brytyjki. W Polsce jak na razie ukazało się jedynie jej „Obserwuję cię”.

W posłowiu do omawianej publikacji Teresa Driscoll wyznaje, że zawsze fascynował ją wpływ przestępstw na życie zwykłych ludzi i daje jasno do zrozumienia, że właśnie ta fascynacja pchnęła ją do napisania „Obserwuję cię”. Thrillera psychologicznego zbudowanego na jakże często wykorzystywanym w tym gatunku motywie zaginięcia jakiejś jednostki. Wybór takiego wątku potencjalnym odbiorcom tej publikacji może sygnalizować duże skupienie autorki na sferze kryminalnej, na policyjnym dochodzeniu śladami nieszczęsnej nastolatki Anny Ballard i osoby odpowiedzialnej za jej zniknięcie. Ale nie. Driscoll nie powierza najwięcej miejsca temu aspektowi „Obserwuję cię”. Można wręcz powiedzieć, że traktuje go ogólnikowo, snuje go w sposób tak bardzo powierzchowny, że chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, że jej zamiarem nie było stworzenie kolejnej opowieści o dzielnych policjantach starających się rozwikłać sprawę czyjegoś zaginięcia. Tak jak Driscoll zdradza w posłowiu, „Obserwuję cię” jest odbiciem jej zainteresowania innym następstwem przestępstwa. A nie tyle fascynuje ją sam przebieg śledztwa, ile to, jak dana zbrodnia odbija się na ludziach, w taki czy inny sposób, w nią zamieszanych. Chociaż nazywanie tego zbrodnią może się okazać pochopne – właściwie to wątpię, żeby wielu czytelników „Obserwuję cię” przechodziło przez proces stopniowego odkrywania tajników sprawy zaginięcia Anny Ballard z wyłącznie takim nastawieniem. Bo ani my, ani przynajmniej niektóre postacie przewijające się w tej powieści nie znamy powodów jej nagłego zniknięcia. Dziewczyna, owszem, mogła zostać porwana lub zamordowana, ale równie dobrze mogła po prostu uciec z domu – z domu, w którym działo się coś tak złego, że tym rozpaczliwym czynem w żadnym wypadku nie zasłużyła sobie na nasze potępienie. Istnieje jednak jeszcze jedna możliwość. Ewentualność, która, jestem o tym przekonana, co jakiś czas będzie rozkwitać w głowach odbiorców „Obserwuję cię”. Myśl o tym, że to wszystko zostało ukartowane przez zepsutą, wyrachowaną dziewczynę, która nie czuła do swoich bliskich nawet ułamka tej miłości, jaką oni darzyli ją, i której ktoś mógł, ale wcale nie musiał, pomagać w realizacji jej planu porzucenia dotychczasowego życia. Ta mnogość domniemanych odpowiedzi na postawione przez autorkę książki pytanie „Co się stało z Anną?”, uprzyjemnia lekturę w nie mniejszym stopniu, niż tajemnice skrywane przez niektóre z ważniejszych postaci występujących w „Obserwuję cię”. Teresa Driscoll spisała tę opowieść z kilku perspektyw, przy czym jedynie w przypadku Elli Longfield i króciutkich, rzadkich wstawek poświęconych obserwatorowi postawiła na pierwszoosobową narrację – wszystkie pozostałe podała w trzeciej osobie. I to właśnie dwie postacie, spośród tych ostatnich, wydają się skrywać coś mającego bezpośredni związek z zaginięciem Anny Ballard. Sarah Headley, jej najlepsza przyjaciółka, z którą to właśnie potencjalna ofiara wybrała się w feralną podróż do Londynu nie przedstawiła policji prawdziwej wersji wydarzeń. Bez wątpienia kłamała i rok później, kiedy to rozgrywa się lwia część omawianej powieści, nadal nikogo nie informuje o tym, co naprawdę stało się tamtego nieszczęsnego wieczora. Czy uda jej się zebrać na odwagę i ujawnić fakty, które najprawdopodobniej postawią ją w złym świetle, ale za to może pomogą w odnalezieniu jej najlepszej przyjaciółki? Tego łatwo się domyślić, ale nie sądzę, żeby znalazło się wielu odbiorców „Obserwuję cię”, którym uda się przedwcześnie przewidzieć wszystkie rewelacje związane z postacią Sarah. Łatwiej będzie z ojcem zaginionej, Henrym Ballardem, drugim z ważniejszych bohaterów mających jakieś mroczne sekrety. Pośród tych osób, którzy nie stoją w centralnych punktach danych rozdziałów, jak Sarah, Henry, Ella i prywatny detektyw Matthew Hill (i sporadycznie tajemniczy obserwator), jedna budzi szczególną nieufność odbiorcy książki, przy czym tę osobę zdecydowanie łatwiej wiązać ze sprawą prześladowcy Elli niż zaginięcia szesnastolatki. Ale czy możemy mieć absolutną pewność, że łatwiejsza droga okaże się tą właściwą?

„Obserwuję cię” ma jeden poważny feler i parę mniejszych, z których to część jest wypadkową tego największego. Czyli stylu obranego przez autorkę – tak uproszczonego, że bardziej już chyba się nie da. Wielu odbiorców niniejszej publikacji poczytuje to za plus, co w ogóle mnie nie dziwi, bo takie szybko czytające się warsztaty powieściopisarzy cieszą się dużo większym uznaniem niż preferowany przeze mnie rozbudowany język. A tak uwielbianych przeze mnie szczegółowych opisów miejsc, wydarzeń i postaci w „Obserwuję cię” nie znalazłam. Bohaterom brakuje głębi, Teresa Driscoll nie pozwala należycie wtopić się w ich sferę wewnętrzną, ich osobowości, przemyślenia i czyny przedstawia za pośrednictwem aż nazbyt prostego języka, chociaż tej warstwie poświęca bardzo dużo miejsca. I dobrze, bo gdyby tymi niedługimi zdaniami w krótszych i rzadszych fragmentach przybliżała mi ważniejsze sylwetki przewijające się w jej opowieści to trudno byłoby mi się tutaj dopatrzeć jakiejś płaszczyzny psychologicznej. A o choćby lekkim zbliżeniu się do którejś z postaci to już w ogóle mogłabym zapomnieć. Ale w takim rozrachunku udało mi się zaangażować w tę historię – nie jakoś specjalnie mocno, bo ten ekstremalnie uproszczony styl mocno mi dokuczał, ale nie mogę powiedzieć, że zupełnie nie obchodził mnie los bohaterów i nie byłam ciekawa, jak ta historia się skończy. I to właśnie ta ciekawość była największą siłą napędową, to ona przede wszystkim popychała mnie do dalszego czytania „Obserwuje cię”, chociaż niektóre przygotowane przez Driscoll niespodzianki dla mnie niespodziankami nie były. Parę zwrotów akcji udało mi się przewidzieć, ale myślę, że w tej materii tj. zaskakiwanie czytelnika, autorka znajduje się na dobrej drodze. Świadczy o tym chociażby wyjaśnienie zaginięcia Anny Ballard, sposób w jaki budowała tę główną tajemnicę i niektóre z jej rozgałęzień – niektóre, bo inne znamionują tak daleko posunięte oczywistości, że chyba nawet najmniej domyślni odbiorcy tej powieści nie będą mieć problemów z przeniknięciem tych sekretów na długo przed tym zanim autorka zechce je ujawnić. Ponadto mam wrażenie, że motyw tajemniczego osobnika obserwującego Ellę Longfield został zaniedbany – gubił się w gąszczu tych wszystkich wątków, co w rozdziałach poświęconych postaciom mieszkającym w Kornwalii w ogóle mi nie przeszkadzało, a bo zdecydowanie bardziej wolę klimat małego miasteczka, w którym kłębią się jakieś mroczne tajemnice od oklepanego motywu prześladowcy, ale gdy zapoznawałam się z losami prywatnego detektywa wynajętego przez Ellę do sprawy jej prześladowcy to nie miałam żadnych wątpliwości, że lepiej by to wypadło gdyby obszar zajmowany przez Matthew Hilla zajmował złowrogi osobnik, który z jakiegoś sobie tylko znanego powodu obrał sobie za cel angielską florystkę. Dla mnie tego detektywa w ogóle mogłoby nie być – tych wszystkich nudnawych wstawek z jego prywatnego życia i przede wszystkim mało przekonujących przejawów inteligencji większej od tej, jaką posiadali policjanci zajmujący się sprawą zaginięcia Anny razem wzięci. Nieporównanie bardziej interesowało mnie prywatne i zawodowe życie Elli Longfield (a najbardziej wątki skoncentrowane na mieszkańcach Kornwalii), kobiety zastraszanej przez jakąś jednostkę rok po zaginięciu Anny Ballard, w którą to sprawę Ella mocno się zaangażowała. Przez swój udział w niej, ale też oskarżenia formułowane przez część opinii publicznej, głównie na portalach społecznościowych, gdzie na ogół w błyskawicznym tempie i z lubością osądza się innych. I to kolejna mocna strona „Obserwuję cię” - ta analiza jednego z haniebnych zachowań niemałej części społeczeństwa, ludzi, którzy wykorzystują social media do obmawiania innych, do wydawania wyroków bez znajomości wszystkich faktów i bez zastanawiania się nad tym, co ja bym zrobił w takiej sytuacji (a jak już to w sposób idealizujący samego siebie, bez choćby grama szczerości).

„Obserwuję cię” Teresy Driscoll najłatwiej mi zarekomendować tym sympatykom thrillerów psychologicznych, którzy doskonale odnajdują się w mocno uproszczonych stylach, którzy wprost uwielbiają krótkie, szybko czytające się zdania i niezbyt szczegółowe opisy. Tym poszukiwaczom dobrych historii (bo według mnie to jest całkiem niezła historia), którzy potrafią przymknąć oko na kilka przewidywalnych momentów, ale też tych, którzy lubią być zaskakiwani, bo i parę niespodzianek można tutaj znaleźć. Wielkim przeżyciem lektura tej powieści dla mnie nie była, ale jako taki wypełniacz wolnego czasu całkiem dobrze się sprawdziła. Coś lżejszego, niewymagającego nadwerężania mózgownicy i na tyle podsycającego ciekawość, że jak już zaczęłam to w ogóle nie brałam pod uwagę rezygnacji z poznania zakończenia. Wiedziałam, że tak niedogodny dla mnie warsztat autorki nie zmusi mnie do kapitulacji, że nawet nie rozważę pomysłu odłożenia tej pozycji na półkę bez zapoznania się z całą jej treścią. I miałam rację, bo podczas lektury ani razu taka myśl nie zaświtała mi w głowie, bo język językiem, a fabuła to już zupełnie co innego.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 18 września 2018

Zapowiedzi adaptacji/ekranizacji twórczości Stephena Kinga

Poniżej przedstawiam zapowiedzi filmów na podstawie utworów Stephena Kinga (albo remaki takowych już powstałych) z zastrzeżeniem, że niektóre informacje mogą się nie sprawdzić, a i całkiem możliwe, że nie wszystkie niniejsze projekty zostaną sfinalizowane. Pozwoliłam sobie opuścić bardzo przeze mnie wyczekiwany horror „W wysokiej trawie”, obraz Vincenzo Natali na podstawie utworu Stephena Kinga i Joego Hilla, ponieważ wspomniałam już o nim tutaj. Shorty też pominęłam.

„Into the Night”, reż. Walter Perez

Horror na podstawie opowiadania „Ktoś na drodze” zamieszczonego w zbiorze „Nocna zmiana”. Utworu literackiego związanego z powieścią „Miasteczko Salem” - wydarzenia przedstawione w nim mają miejsce po tych znanych z książki. Napisanie scenariusza wziął na siebie sam reżyser filmu Walter Perez. Akcja ma przypadać na lata 70-te XX wieku, a film będzie opowiadał przynajmniej po części znaną odbiorcom „Ktoś na drodze” historię prowincjuszy, którzy w trakcie burzy śnieżnej skonfrontują się z czystym złem.

„Pet Sematary”, reż. Kevin Kolsch, Dennis Widmyer

Twórcy między innymi „Gwiazd w oczach”, Kevin Kolsch i Dennis Widmyer, podjęli się według mnie bardzo ryzykownego projektu - ponownego przeniesienia na ekran mojej ulubionej powieści Stephena Kinga pt. „Cmętarz zwieżąt”. Pierwsza filmowa wersja ukazała się w 1989 roku, a wyreżyserowała ją Mary Lambert i do dzisiaj jest to mój numer jeden filmów opartych na twórczości Kinga. Scenariusz czy to readaptacji, czy remake'u tej znakomitej opowieści stworzyli Jeff Buhler (m.in. „Insanitarium”, „Nocny pociąg z mięsem”) i David Kajganich (m.in. „Inwazja” z 2007 roku, „Nienasycony” z roku 2009 i „Suspiria” z 2018 roku).

„It: Chapter Two”, reż. Andy Muschietti

Nie ma żadnych wątpliwości, że drugi rozdział nowego „To” już w 2019 roku zawita na ekrany kin. Reżyserii podjął się Andy Muschietti, ten sam który wyreżyserował głośną pierwszą część readaptacji jednej z najobszerniejszych powieści Stephena Kinga, ale już ten scenariusz Gary Dauberman napisał sam (poprzednio współpracował w Chasem Palmerem i Carym Joji Fukunagą. Akcja ma rozgrywać się 27 lat po wydarzeniach ukazanych w „To” (2017), ale najprawdopodobniej znajdzie się tutaj również trochę retrospekcji. Dorośli już członkowie Klubu Frajerów powrócą do Derry, aby ponownie zmierzyć się ze złem gnieżdżącym się w tym małym miasteczku. Złem najczęściej przybierającym postać klowna Pennywise'a, w którego to ponownie wcieli się Bill Skarsgard.

„The Doctor's Case”, reż. Michael J Roberts

Podstawą scenariusz „The Doctor's Case” autorstwa Michaela J Robertsa, który to zasiadł także na krześle reżyserskim, było opowiadanie Stephena Kinga pt. „Sprawa doktora” zamieszczone w zbiorze „Marzenia i koszmary”. Utwór będący hołdem dla twórczości Arthura Conana Doyle'a o Sherlocku Holmesie i doktorze Watsonie. W filmie w tych rolach prawdopodobnie zobaczymy odpowiednio Timmy'ego Sherrilla i Joego Ochmana. Wygląda na to że ekstremalnie niskobudżetowym filmie, bo jeśli wierzyć doniesieniom widniejącym w Sieci na realizację tego projektu przeznaczono mniej więcej czterdzieści tysięcy dolarów.

„Doctor Sleep”, reż. Mike Flanagan

Mike Flangan udowodnił mi już, że potrafi przenosić prozę niekoronowanego króla współczesnego literackiego horroru na ekran, bo jego „Gra Geralda” okazała się dla mnie doprawdy wspaniałym widowiskiem. Czy tak samo będzie z adaptacją lub ekranizacją powieści „Doktor Sen”? Cóż, projekt wyjściowy tj. literacki pierwowzór jakoś specjalnie mnie nie ujął, ale kto wie, może Flanagan podejdzie do tego w bardziej atrakcyjny dla mnie sposób... Roboczą wersję scenariusza opracował Akiva Goldsman (m.in. „Jestem legendą” z 2007 roku, „Rings”, „Mroczna wieża”), ale ostateczną wersję stworzył sam Mike Flanagan. Rola główna, dorosłego Danny'ego Torrance'a (małego bohatera „Lśnienia”), została powierzona Ewanowi McGregorowi.

„The Gingerbread Girl”, reż. Craig R. Baxley

W zbiorze „Po zachodzie słońca” widnieje opowiadanie, które to Craig R. Baxley, człowiek, który współpracował ze Stephenem Kingiem przy takich projektach, jak miniseriale „Sztorm stulecia” i „Czerwona róża”, serial „Szpital Królestwo” i w mniejszym stopniu pełnometrażowy film „Z dziennika Ellen Rimbauer: Czerwona Róża”, postanowił przenieść na ekran. Mowa o „Piernikowej dziewczynie”, historii kobiety, która po śmierci córeczki zaczyna biegać jak szalona. Wszystko jest jeszcze palcem na wodzie pisane – w Internecie można znaleźć informacje, że „The Gingerbread Girl” pójdzie w stronę dramatu (choć ja tam podejrzewam, że tak jak w opowiadaniu zostanie on zmiksowany z thrillerem) i że scenariusz Craig R. Baxley napisze wspólnie z autorem literackiego oryginału.

„The Tommyknockers”

„Stukostrachy”, powieść do której pomimo najszczerszych chęci (czytana trzy razy) nie potrafiłam się przekonać... Horror science fiction, który został już przełożony na ekran – miniserial Johna Powera z 1993 roku – ale wygląda na to, że będzie drugie podejście do tej opowieści. W Sieci pojawiła się już wiadomość, że zadania spisania scenariusz nowych „Stukostrachów” (nie wiadomo jeszcze czy będzie to readaptacja czy remake) podjął się Jeremy Slater, który to wcześniej pracował nad scenariuszami między innymi „Projektu Lazarus”, „Notatnika śmierci” oraz „Schroniska” z 2016 roku i miał też niemały wkład w serial „Egzorcysta”.

„The Talisman”

„Talizman” to powieść napisana przez Stephena Kinga i jego długoletniego przyjaciela, także diablo utalentowanego pisarza, Petera Strauba. Powieść, która doczekała się swojej kontynuacji pt. „Czarny dom”, którą to panowie także spisali razem. Wiadomości na temat ekranowej wersji „Talizmanu” są mocno niepewne – trzeba z dystansem podchodzić do krążących w Internecie doniesień. Choćby takich, że film ma trwać sześć godzin (czyli może być miniserialem), a scenariusz będzie dziełem Ehrena Krugera i Josha Boone'a. Właściwie to nie można mieć jeszcze całkowitej pewności, że obraz ten w ogóle powstanie, ale warto wiedzieć, że taka zapowiedź już się pojawiła.

„The Stand”, reż. Josh Boone

Och, ach, wow – już słyszę te okrzyki zachwytu miłośników „Bastionu”, najdłuższej powieści Stephena Kinga i według mnie (i nie jestem w tej ocenie osamotniona) jednej z najlepszych w jego pisarskim dorobku, na samą zapowiedź kolejnego podejścia filmowców do tej historii. W 1994 roku odbyła się premiera ekranowej wersji „Bastionu” - miniserialu w reżyserii Micka Garrisa. Nową wersję być może wyreżyseruje Josh Boone (tak, tak twórca „Gwiazd naszych wina”), na podstawie własnego scenariusza, który to równie dobrze może być readaptacją powieści Kinga, co remakiem miniserialu Garrisa.

„Lisey's Story”, reż. Josh Boone

I znowu Josh Boone. I znowu w bardzo luźnej zapowiedzi, ale tym razem opowieści, która nie była jeszcze przekładana na język filmu. A „Historia Lisey”, powieść Stephena Kinga, nie jest rzeczą, którą łatwo przenieść na ekran... Można już znaleźć informacje, że tak jak w przypadku „The Stand” (i „The Talisman jeśli chodzi o scenariusz, przynajmniej na razie) Josh Boone ma wziąć na siebie zarówno reżyserię, jak i scenariusz filmowej „Lisey's Story” i że ma to być dramat, w co jakoś trudno mi uwierzyć. Owszem, jak to u Kinga elementów dramatu można się spodziewać, ale nie potrafię wyobrazić sobie tej historii bez składników dark fantasy. Ale może nie muszę – może z czasem obraz ten zostanie przypisany też do horroru i fantasy. Albo w ogóle nie powstanie...

„Cujo: Canine Unit Joint Operations”, reż. Lang Elliott

Z powieści Stephena Kinga pamiętamy, że Cujo to było imię psa, który zaraził się wścieklizną. Tego samego dowiemy się też z filmowej wersji tego dzieła w reżyserii Lewisa Teague, która miała swoją premierę w 1983 roku i której moim zdaniem poprawiać nie trzeba. Ale wygląda na to, że filmowcy tej opinii nie podzielają albo po prostu mają nadzieję, że znany tytuł zapewni im pokaźne wpływy. Inna sprawa, czy nowe „Cujo” w ogóle będzie remakiem, bo choć takie doniesienia krążą to nie należy zapominać, że remake często jest mylony z ponowną adaptacją/ekranizacją (readaptacją jak kto woli). Już po samym tytule wnoszę, że nie będzie to ani remake, ani tym bardziej ekranizacja – już raczej jakaś wariacja na temat „Cujo”. Bo CUJO będzie akronimem, skrótowcem zdania, które sugeruje, że zabójczy pies będzie wytworem ludzkich rąk, owocem jakiegoś projektu, który wymknie się spod kontroli i zacznie siać terror wśród ludności. Nie, jakoś nie potrafię wykrzesać z siebie entuzjazmu do tego pomysłu.

A o ekranowej wersji „Ręki mistrza” nadal ani widu, ani słychu...