Recenzja
przedpremierowa
Christopher
Harris od dawna czuł, że nie pasuje do swojej rodziny, więc nie
jest szczególnie zdziwiony, gdy dowiaduje się, że został
adoptowany. Po wyjeździe na studia zdobywa dane swoich biologicznych
rodziców i nawiązuje kontakt z matką, Phyllis Griffiths. Ku swojej
ogromnej radości, Christopher dowiaduje się od niej, że zawsze za
nim tęskniła i marzyła o chwili, w której go zobaczy. Nieśmiały
młody mężczyzna wreszcie czuje, że znalazł swoje miejsce w
świecie, że jest ktoś, kto go rozumie i darzy bezgraniczną
miłością. W tym samym czasie w mieście Leeds, w którym studiuje
Christopher panuje atmosfera strachu zasiana przez
niezidentyfikowanego osobnika. Harris bardzo interesuje się tą
sprawą, ponadto dużo czasu spędza ze swoim współlokatorem Adamem
Wellsem, który pomaga mu wyjść ze skorupy nieśmiałości. Ale
najbardziej zajmuje go dopiero co odnaleziona matka, która z
radością przyjmuje go do swojej rodziny. Jak wiele Christopher
będzie w stanie poświęcić dla życia, które on i Phyllis sobie
stworzyli?
S.E.
Lynes, a właściwie Susie Lynes, to brytyjska powieściopisarka
specjalizująca się w thrillerze psychologicznym. Studiowała na
Uniwersytecie Leeds, przez jakiś czas była producentką jednego z
programów kanału BBC, a potem wraz z mężem i dwójką dzieci
przeniosła się do Rzymu. Właśnie tam zaczęła pisać, a po
powrocie do Wielkiej Brytanii uzyskała tytuł magistra w dziedzinie
kreatywnego pisania. Obecnie wykłada w Richmond Adult Community
College, wychowuje dzieci i oczywiście pisze książki. Jej pierwsza
powieść, „Valentina”, ukazała się w 2016 roku, „Matka”
została wydana w następnym roku, a „The Pact” i „The
Proposal” w roku 2018. Już w maju 2019 roku ma ukazać się
kolejna powieść S.E. Lynes, zatytułowana „The Women”. Ale nie
w Polsce. Chociaż może sukces „Matki” skłoni polskich wydawców
do wpuszczenia na nasz rynek pozostałych dzieł Lynes. Bo
podejrzewam, że o tej książce będzie głośno.
Nie
licząc niedługiego wprowadzenia, akcja „Matki” toczy się w
drugiej połowie lat 70-tych i na początku lat 80-tych XX wieku
(pierwszy plus: klimacik retro). Narratorką jest tytułowa postać,
Phyllis Griffiths, która obecnie przebywa w jakimś ośrodku.
Właśnie tam spisuje historię Christophera Harrisa, swojego
ukochanego syna, którego tuż po jego narodzinach była zmuszona
oddać w obce ręce. Narracja jest dosyć nietypowa, bo Phyllis tylko
momentami pisze o sobie w pierwszej osobie. Najczęściej jest
narratorką trzecioosobową, która to koncentruje się przede
wszystkim na Christopherze Harrisie. S.E. Lynes nie ukrywa, że w
życiu Phyllis doszło do jakiejś tragedii, w której swój udział
miał Christopher. Kobieta swoją historię spisuje w roku 1981, a
kontakt z nią osiemnastoletni wówczas Christopher nawiązał w roku
1977 – wtedy wysłał pierwszy list do swojej biologicznej matki,
na który ta czym prędzej odpowiedziała. I tak zaczęła się
budowa więzi, która normalnie powinna zacząć się kilkanaście
lat temu. Phyllis urodziła Christophera (a właściwie to Martina,
jego adopcyjni rodzice nadali mu bowiem inne imię) w bardzo młodym
wieku, więc decyzję o oddaniu go w obce ręce tak naprawdę podjęli
jej rodzice. Chłopiec trafił do dobrej, choć wielce powściągliwej
jeśli chodzi o okazywanie uczuć, rodziny, w której z czasem zaczął
czuć się nieswojo. Gdy na świat przyszło pierwsze z dwójki
dzieci jego adopcyjnych rodziców, Christopher zaczął się czuć
tak jakby do nich nie pasował, jakby był kimś obcym we własnym
domu. Odkrycie, którego parę lat później dokonał wyjaśniło
skąd brało się u niego to poczucie wyobcowania. A właściwie to
wątpliwości rozwiali ludzie, których dotychczas uważał za swoich
biologicznych rodziców (choć nie do końca), niejako zmuszeni do
tego przez odkrycie dokonane przez samego Christophera. S.E. Lynes
najbardziej skupia się w „Matce” na kreśleniu obrazu młodego
człowieka, którego los najpewniej skruszy nawet najtwardsze serca.
Autorka bez wątpienia chciała by czytelnicy przywiązali się do
tego skrzywdzonego chłopaka, by silnie z nim sympatyzowali, w duchu
licząc, że w końcu uda mu się odnaleźć szczęście. Lynes nie
ułatwiała sobie tego zadania, a wręcz wrzuciła sobie pod nogi
kłodę, praktycznie od początku książki dając jej odbiorcom do
zrozumienia, że Christopher wkrótce doprowadzi do jakiejś
tragedii. Z punktu widzenia umownie relacjonującej to Phyllis, to
tajemnicze zło już się dokonało. Tajemnicze dla nas, bo autorka
„Matki” każe nam długo czekać na sprecyzowanie owych złych
przeczuć względem Christophera, które buduje w nas już od
pierwszych stronic tej powieści (chociaż z drugiej strony
przynajmniej część z tego łatwo z czasem się domyślić). Tak,
tylko że... Zabrzmi to strasznie, ale choć doskonale zdawałam
sobie sprawę z zagrożenia, jakie niesie ten młody człowiek (przez
jakiś czas nie wiedziałam tylko na czym konkretnie ma ono polegać),
choć jawił mi się niczym tykająca bomba, która na pewno nie
okaże się niewypałem, to nie mogłam oprzeć się ciepłym
uczuciom względem niego. A tak naprawdę to nawet z nimi nie
walczyłam, dałam się porwać tej fali, chociaż przeczuwałam, że
zostanę przez nią wrzucona do raju. Doprowadzi mnie do zguby? Tak,
chyba właśnie takie wrażenie odnosiłam śledząc losy
Christophera Harrisa. A mimo to nie zamierzałam przecinać owej
niezwykle silnej więzi z tym chłopakiem, patrzeć na niego złym
okiem, odbierać go w kategoriach czarnego charakteru. Nawet wówczas,
gdy moje podejrzenia względem niego znacznie się poszerzyły, gdy
nie ograniczały się już tylko do czasu przyszłego (dla mnie
przyszłego, bo w istocie mamy tutaj do czynienia z retrospekcją),
do moich wyobrażeń tego, do czego doprowadzi jego relacja z
Phyllis, ale zaczęły dotyczyć też tego co dzieje się tu i teraz.
Nie mogę powiedzieć, że z otwartymi ramionami przyjęłam
wprowadzenie dodatkowego wątku, dobudowanie do historii dorosłego
człowieka dopiero wchodzącego w relację ze swoją rodzoną matką,
jednego z najbardziej wyświechtanych motywów poruszanych tak w
literaturze, jak i kinie grozy (zwłaszcza w thrillerach). I
bynajmniej nie dlatego, że oryginalności próżno było w tym
szukać, bo na tym szczególnie mi nie zależy. Obawiałam się tego,
z czym niestety nie tak rzadko spotykam się w beletrystyce, a
mianowicie denerwującego rozproszenia akcji, prowadzenia fabuły po
dwóch ścieżkach w sposób chaotyczny i mało szczegółowy.
Uspokajam jednak. Czego jak czego, ale omawiana powieść takich
przywar nie posiada.
Stephen
King swego czasu napisał opowiadanie, które bardzo sobie cenię,
ale nie o tym chciałam. Otóż, „Matka” S.E. Lynes nasuwała
silne skojarzenia z tym tekstem niekoronowanego króla współczesnego
literackiego horroru, tytułu którego wolę nie zdradzać (bo
możliwe, że ktoś mógłby to odebrać jako spoiler), ale jestem
przekonana, że przynajmniej większość z tych osób, którym znane
jest owe dziełko Kinga, rozszyfruje to bez niczyjej pomocy. Rzeczone
podobieństwa do innego znanego mi tekstu dla mnie minusem nie są.
Wręcz przeciwnie: to tylko wzbogacało mój odbiór „Matki”, bo
gdyby nie to pewnie dręczyłyby mnie wątpliwości, a tak już od
początku tego wątku miałam pewność, że... I znowu, więcej
zdradzić nie mogę. Mogę tylko wyjawić, że pewność co do tego
czegoś bardzo mi się opłaciła. Nie wiem, czy S.E. Lynes po części
inspirowała się tutaj jednym z opowiadań Stephena Kinga, bo w
gruncie rzeczy to na tyle uniwersalny temat, że wcale bym się nie
zdziwiła, gdyby się okazało, że ta brytyjska powieściopisarka
nawet o tym opowiadaniu nie słyszała, nie mówiąc już o
zaznajomieniu się z jego treścią. Tylko ten uniwersytet, to
studenckie życie... To przede wszystkim naprowadziło mnie na ten
trop. I jest to na tyle charakterystyczny element, że nie mogę nie
dopuszczać możliwości, że Lynes faktycznie zainspirowała się
jedną z krótszych opowieści Kinga. Poprzestańmy więc na tym, że
nie wiem, jak było w istocie i idźmy dalej. Wróćmy do
Christophera Harrisa, tego skrzywdzonego przez los, zamkniętego w
sobie młodego człowieka, który rozpaczliwie pragnie poznać swoje
korzenie. Młodego mężczyzny, który przez wiele lat borykał się
z wyobcowaniem, nie tylko wśród swoich rówieśników, ale również
w domu rodzinnym, w którym ewidentnie brakowało ciepła. Jego
rodzice nigdy nie byli wylewni, właściwie to spokojnie można ich
nazwać ludźmi bardzo sztywnymi, ale bez wątpienia robili co mogli,
by dobrze wychować swoje dzieci. Starali się zapewnić im właściwy
byt, pomimo tego, że nigdy im się nie przelewało. Swoje wady mieli
(a kto ich nie ma?), ale dbali o dzieci jak umieli. O swoje rodzone i
o Christophera, którego adoptowali gdy nabrali, jak się okazało
fałszywej, pewności, że już nie doczekają się swoich własnych
dzieci. Christopherowi jednak to nie wystarczało. Już w
dzieciństwie zaczął czuć się obco we własnym domu, więc tak
naprawdę ucieszył się, gdy odkrył, że został adoptowany.
Oczywiście, najpierw był lekki szok i złość na ludzi, których
uważał za swoich rodziców za to, że przez tak długi czas
ukrywali przed nim prawdę, ale to stosunkowo szybko minęło. Kiedy
poznał swoją biologiczną matkę poczuł się tak, jakby wreszcie
stał się człowiekiem kompletnym, jak gdyby znalazł swoją bratnią
duszę, w pewnym sensie drugą połówkę, za którą jak doszedł do
wniosku od najmłodszych lat podświadomie tęsknił. „Matka” to
pełna napięcia opowieść o człowieku, który nade wszystko
pragnie rodzinnego szczęścia, który tak bardzo łaknie matczynej
miłości, że wydaje się, że jest gotowy zrobić absolutnie
wszystko, żeby ją zdobyć. Phyllis staje się całym życiem
Christophera, niedawno odnaleziona rodzicielka przysłania mu cały
świat, staje się dla niego kotwicą, której zazdrośnie strzeże.
Ewidentnie wygląda to na obsesję. W dodatku nie można oprzeć się
wrażeniu, że bardzo niezdrową, powoli acz konsekwentnie prowadzącą
tego godnego najwyższego współczucia młodego człowieka do zguby.
I najpewniej nie tylko jego, bo narratorka „Matki” i zarazem
bohaterka tytułowa, praktycznie od początku nie pozwala nam wątpić
w to, że ona również jest ofiarą. Być może największą ofiarą
obsesji Christophera... Być może. Jedno jest jednak pewne: ta
historia ściśnie niejedno serce; niewielu, jeśli w ogóle ktoś,
przejdzie obok niej obojętnie. Niektórzy pewnie nawet zakończą tę
lekturę z mokrą twarzą. S.E. Lynes ma w sobie bowiem tak ogromne
pokłady empatii, tak bardzo wczuwa się w swoje postaci, pisze z
taką dojrzałością, wnikliwością, w sposób tak szczegółowy,
barwny, piękny po prostu, że naprawdę trudno nie uronić paru łez
nad strasznym losem bohaterów „Matki”. Bo pisarstwo Lynes
sprawia, że nie patrzy się na nich jak na fikcyjne postaci, o
których z pewnością zapomni się niedługo po zakończeniu
lektury. Więzi, które ta brytyjska autorka, bez widocznego wysiłku,
wytwarza za pośrednictwem tej książki, to przywiązywanie nas
zwłaszcza do Christophera i Phyllis (liną jeszcze grubszą od tej,
która przez lata pętała głównego (anty)bohatera tej powieści)
sprawia, że odbiera się ich jak osoby bliskie naszemu sercu, z
którymi wolelibyśmy się nie rozstawać. A przynajmniej ja tak to
odbierałam – tak zaangażowałam się w losy tych postaci, że po
przeczytaniu ostatniej stronicy tej powieści ogarnął mnie
autentyczny żal nie tylko nad nimi, ale i nad sobą. Było mi
przykro nie tylko przez to, co ich spotkało, ale również dlatego,
że to koniec tej emocjonującej, trzymającej w napięciu, do głębi
poruszającej podróży zorganizowanej przez wielce utalentowaną
Brytyjkę.
Dlaczego
w Polsce jeszcze nie ukazały się wszystkie powieści S.E. Lynes?
Dlaczego jej twórczość nie jest na bieżąco wpuszczana na nasz
rynek? Dlaczego aż niecałe dwa lata dzielą światową i polską
premierę „Matki”? To do wydawców. A do Was, drodzy miłośnicy
literackich thrillerów psychologicznych kieruję prośbę, nie
zachętę. Uniżenie proszę każdego, powtarzam każdego, zapalonego
czytelnika tego rodzaju prozy o pochylenie się nad „Matką” S.E.
Lynes. To jedna z tych książek, której w moim pojęciu, nie
powinniście opuszczać. Powiedziałabym nawet, że Waszym
obowiązkiem jest to przeczytać, ale poprzestańmy na usilnej
prośbie. Błagam, nie przegapcie tego. Niech ta książka i w Polsce
odniesie duży sukces, niech nie przejdzie bez głośnego echa. Bo
tak będzie, jeśli nie dacie jej szansy. Ale dacie, prawda?
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu