środa, 30 sierpnia 2023

„The Cannibal Man” (1972)

 
Pracownik fabryki wyrobów mięsnych Marcos planuje ślub z młodą kobietą imieniem Paula, spotykającą się z mężczyzną w tajemnicy przed rodzicami. Jedna z ich randek kończy się tragicznie dla nieznajomego taksówkarza, nader stanowczo dopominającego się o zapłatę za niedokończony kurs. Stając w obronie swojej dziewczyny, Marcos niechcący zabija rozwścieczonego kierowcę i zmusza zaszokowaną Paulę do wspólnej ucieczki z miejsca zdarzenia. Nie mają pewności, że taksówkarz zginął do czasu ukazania się informacji na ten temat w lokalnej gazecie. Ta śmierć niebawem pociągnie za sobą kolejne, a przechowalnią zwłok do niedawna prowadzący monotonny żywot, zwyczajny człowiek z niższej warstwy społecznej, uczyni swój lichy domek nieopodal niedawno wzniesionego wieżowca z mieszkaniami dla dużo lepiej sytuowanych ludzi. Jeden z apartamentów zajmuje zaskakująco przyjaźnie nastawiony do biedaka z sąsiedztwa mężczyzna o imieniu Néstor, który wprowadza trochę koloru w życie człowieka bezskutecznie walczącego z odorem rozkładu unoszącym się w jego skromnym domu pełnym wspomnień.

Plakat filmu. „La semana del asesino” 1972, Atlas International Film, José Truchado P.C.

The Cannibal Man” (oryg. „La semana del asesino”, „Week of the Killer”, znany też jako „The Apartment on the 13th Floor”) to hiszpański obraz z nurtu exploitation, który został wciągnięty na niesławną brytyjską listę Video Nasties (w 1993 roku w tej części świata nie tyle pierwotnie wydany, ile przywrócony w wersji okrojonej o zaledwie trzy sekundy). Wyreżyserowany przez nieżyjącego już Eloya de la Iglesię, jednego z czołowych przedstawicieli nurtu cine quinqui, hiszpańskiej gałęzi kina exploitation, której szczyt popularności przypadł na lata 70. i 80. XX wieku – brutalne historie młodych gniewnych z niższych warstw społecznych – członka Communist Party of Spain (Komunistyczna Partia Hiszpanii) we wczesnych latach 70., na przekór ówczesnej cenzurze wytrwale przemycającego wątki homoseksualne do swojej twórczości. Scenariusz „The Cannibal Man” Eloy de la Iglesia skonstruował we współpracy z Antonio Fosem. W czołówce wymieniono też Roberta H. Olivera, autora dialogów w oryginalnej wersji skryptu. Zdjęcia główne powstały w Madrycie – film nakręcony w języku angielskim z wtrąceniami w ojczystej mowie reżysera – pod producenckim szyldem Atlas International Film. „The Cannibal Man” zapisał się w historii jako jedno z najbardziej gnębionych przez cenzurę przedsięwzięć filmowych w reżimie Francisco Franco. Dystrybucja filmu ruszyła w maju 1972 roku (hiszpańskie kina), a wśród krajów, w których wyświetlano „The Cannibal Man” na wielkich ekranach (w pierwszej połowie lat 70. XX wieku) była Wielka Brytania.

Istnieją trzy edycje „The Cannibal Man” Eloya de la Iglesii – najdłuższa liczy sobie sto siedem minut, ale najbardziej rozpowszechniona może być wersja 98-minutowa (czy to w dłuższym o trzy sekundy wydaniu hiszpańskim, czy tyleż krótszym wydaniu brytyjskim) – i alternatywne zakończenie ujawnione dopiero w niektórych wydaniach DVD. UWAGA SPOILER Skuty Marcos siedzący w radiowozie. Dodano też lekko zabarwioną erotycznie fantazję Néstora (całowanie się na basenie i w jego luksusowym mieszkaniu) oraz pierwotną, nieokrojoną, scenę seksu Marcosa i Rosy KONIEC SPOILERA. Film otwierają niesmaczne ujęcia - rzeź krów - z miejsca pracy głównego nie-bohatera, w którego wcielił się Vicente Parra, za tę rolę nagrodzony Medallas del Círculo de Escritores Cinematográficos. Intrygująca kreacja w nadspodziewanie intensywnym widowisku. Wysmakowana paskuda, exploitation z artystycznym zacięciem. Wbrew przewodniemu tytułowi na arenie międzynarodowej - „The Cannibal Man” - to nie jest opowieść o namiętnym pożeraczu ludzkich ciał tylko o zdesperowanym karmicielu, doprawdy rzadkim typie pracownika: niewynoszącym tylko wnoszącym „towar” do zakładu, do fabryki wyrobów mięsnych. Wymowne przeszukanie Marcosa przeprowadzone przez jego przełożonego – genialna makabreska, komentarz społeczny w histeryczno-dowcipnym tonie. „The Cannibal Man” Eloya de la Iglesii to w ogóle satyryczne spojrzenie na „utopię generała Franco”. Rażące podwójne standardy w tak zwanej wspólnocie narodowej. Ogromne rozwarstwienie społeczne, drastyczna nierówność wobec prawa. Raj dla bogaczy, piekło dla ubogich i wielki park sadystycznej rozrywki dla młodych ludzi pozbawionych perspektyw. Satysfakcjonujący rozwój zawodowy przywilejem, a nie prawem. Większość zaharowuje się dla mniejszości, a nasz potwornie pogubiony przewodnik po niniejszym depresyjnym świecie przedstawionym, niewątpliwie wpisuje się do tej pierwszej grupy. Codziennie (a przynajmniej w dni powszednie) wstaje skoro świt, by wylewać siódme poty w cuchnącej fabryce. Ciężka praca i marna płaca. Niedługo może być lepsza, o ile Marcos nie okłamuje swojej aktualnej partnerki, twierdząc, że ma spore szanse na rychły awans. W przeciwnym razie może zapomnieć o poślubieniu Pauli, dużo młodszej kobiety mieszkającej z rodzicami, którym nie przedstawiła swojego aktualnego partnera. Zrobi to, kiedy Marcos zacznie zarabiać tyle, by móc utrzymać ich mocno hipotetyczne wspólne gospodarstwo domowe. Cierpliwość Pauli wyraźnie jest już na wyczerpaniu; tylko czekać, aż dziewczyna zacznie rozglądać się za tak zwaną lepszą partią, można więc powiedzieć, że Marcos ostatnio żyje pod presją czasu, bo marzy mu się przytulne rodzinne gniazdko, które nareszcie zostało mu przyobiecane. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie był tak bliski upragnionego zawarcia związku małżeńskiego. Pogrążony o krok od ślubnego kobierca. Nieplanowane wejście na zbrodniczą ścieżkę. Szalenie ostry życiowy zakręt.

Plakat filmu. „La semana del asesino” 1972, Atlas International Film, José Truchado P.C.

Upalne lato z trupami. W zniszczonym parterowym domku na skraju z rozmachem urbanizowanego terenu, w niepowstrzymanie kurczącym się „pustynnym” zakątku betonowej dżungli, piaszczystym azylu kawalera nie z wyboru, unosi się fetor rozkładu. Niemiłosierny smród coraz ciaśniej oplata właściciela tego przeklętego przybytku, seryjnego zabójcę z przymusu. Przypartego do muru, zmuszonego przez ślepy los do zaciekłej walki o wolność. A może nawet życie. W każdym razie Marcos nie ma wątpliwości, że najgorszą z możliwych opcji jest oddanie się w ręce bandytów w mundurach. Uważa, że Paula wykazuje się dużą naiwnością, sądząc, że tak zwany wymiar sprawiedliwości łagodnie potraktuje niezmożonego człowieka, przyznającego się do nieumyślnego spowodowania śmierci. Dziewczyna myśli, że jej zeznania w charakterze świadka wystarczą, by Marcos uniknął surowej kary, bo przecież to była obrona konieczna – na ratunek kobiecie zaatakowanej przez taksówkarza – ale w przekonaniu jej niedoszłego męża tym sposobem już prędzej oboje zapewniliby sobie dożywotnią odsiadkę. A na pewno on: zabójca z przypadku. Marcos traktuje swoją wybrankę protekcjonalnie (adultyzm), w czym zresztą nie jest odosobniony – pierwszy wywód Rosy, kelnerki z ulubionego lokalu antybohatera i zarazem bohatera tragicznego „The Cannibal Man” Eloya de la Iglesii, niesubtelnej adoratorki introwertycznego rzeźnika – ale też nie miałam wątpliwości, że ziściłyby się czarne wizje Marcosa, gdyby posłuchał, bądź co bądź, głosu rozsądku. Historia tego fikcyjnego pana pokazuje jak przerażająco łatwo stać się seryjnym mordercą. Z praworządnego obywatela w niechętnego, nieodnajdującego najmniejszej przyjemności w zabijaniu bliźnich niepraworządnego obywatela. Krów też, skoro już przy tym jesteśmy – znudzony wyraz twarzy, mechaniczne ruchy. Zabrzmi okropnie, ale doświadczenie zawodowe Marcosa okaże się przydatne na jego nowej drodze życia. W intymnej przestrzeni, której zakłócenie grozi śmiercią. „Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate”. Nie chcę, ale muszę. Seria złych wyborów. Makabryczne domino w absolutnie obskurnym klimacie. Niesamowita duchota panuje w małym światku Nie-kanibala z Hiszpanii. Mogłabym przysiąc, że czułam ten smród emanujący z pokoju Estebana, jedynego brata Marcosa, który daje się poznać jako jego kompletne przeciwieństwo. Sam nie może się nadziwić, że są rodzeństwem, ale niewątpliwie kocha Marcosa. Silna więź, która stanie pod dużym znakiem zapytania po powrocie Estebana z ostatniej kawalerskiej trasy. Trwają już przygotowania do ślubu starszego brata, zdecydowanego osiąść ze swoją żoną gdzieś na prowincji. Marcos ma zostać kompletnie sam w domu pełnym wspomnień, w rodzinnej nieruchomości, której dni mogą być już policzone. W miejscu tej lichej chałupki - tak boleśnie znajome warunki urągające godności człowieka – prędzej czy później pewnie stanie kolejny apartamentowiec, a w każdym razie takie nieprzyjemne przeczucie ma „Nowy Ed Gein”. Wstrętne zbieractwo, ohydna jaskinia drapieżnika z wyrzutami sumienia. Pana Nikt, który z jakiegoś niepojętego dla niego powodu, zwrócił uwagę Pana Kogoś. Mężczyzny z wyższych sfer, uprzywilejowanego, a mimo to utożsamiającego się z Marcosem. Néstor uważa, że obaj są wyrzutkami społecznymi, pariasami, osobami niedopasowanymi, tak mocno odstającymi od innych, że muszą wybierać między akceptacją a życiem w zgodzie ze sobą. Ta przyjaźń z zadatkami na coś więcej (niedosadne, ale czytelne aluzje, z których Eloy de la Iglesia na dobrą sprawę słynął; podtekst homoseksualny sprytnie wdrukowany w niewinną, tj. niekującą w oczy cenzorów, opowieść o męskiej przyjaźni) uświadomi Marcosowi, że ludzie zamożni nie mają takiego bezproblemowego życia, jak mu się wydawało. A przynajmniej nie wszyscy. Néstor nie musi się przejmować kontrolami nadgorliwych biernych, miernych, ale wiernych sługusów bezwzględnego dyktatora, choć może spokojnie rozbijać się po mieście swoją wypasioną furą, jadać w najlepszych lokalach, ubierać w najdroższych sklepach... Po prostu pławić we wszelkich ziemskich luksusach, co najważniejsze ze świadomością, że w razie potrzeby prawo będzie po jego stronie. Względnie bezpieczny w totalitarnym państwie, ale nietrzymający się życia tak zażarcie jak niewolnik Marcos. Może nawet w przededniu samobójstwa? Mogłoby się wydawać, że więcej powodów do definitywnego pożegnania się z tym padołem łez ma czołowa postać „The Cannibal Man” Eloya de la Iglesia, ale w odróżnieniu od Néstora seryjny zabójca widzi dla siebie jakieś światełko w wyjątkowo mrocznym tunelu. Zwłaszcza, że znalazł sposób na nieszybkie pozbycie się niechcianych lokatorów. Nakarm głodnych. Działające na wyobraźnię, ale w gruncie rzeczy niewidzialne (w przeciwieństwie do samych zabójstw, z których wyróżnić mogę tylko szarżę z tasakiem – zaledwie przebłysk nieapetycznie czerwonego, poszarpanego mięsa) ćwiartowanie ludzkiego mięsa, partiami przenoszonego w niewielkiej sportowej torbie do zakładu pracy i ukradkowe doprawianie wołowiny. Sekretny składnik zdesperowanego rzeźnika.

Samotność w odpychających mieście. Ubogi człowiek walczący z ekstremalnie nieprzyjemnymi zapachami. Przykra opowieść z czasów słusznie minionych. Degrengolada jednostki w zdegenerowanym systemie. Nieodkryty diamencik kina exploitation. Nieprymitywna bestia z ziemi wyklętej. Prawdziwa śmietanka (nie)towarzyska na wysypisku wideo paskudnych. Wrażliwy brudas. Chcę przez to powiedzieć, że „The Cannibal Man” w reżyserii Eloya de la Iglasii może zaskoczyć niejednego konesera Prawdziwej Sztuki Filmowej. Kamień szlachetny z kinematograficznego rynsztoka;)

poniedziałek, 28 sierpnia 2023

„Klub miłośników kryminałów” (2023)

 
Ośmioro studentów, fanów prozy kryminalnej, tworzy Dyskusyjny Klub Książki. Wśród nich jest Ángela Kuntz, autorka jednej opublikowanej powieści, obecnie pracująca nad kolejnym utworem. O zrecenzowanie przynajmniej pierwszych rozdziałów zamierza poprosić jednego ze swoich wykładowców, Luisa Cruzado Reya, który pewnego dnia zaprasza ją do swojego gabinetu. Dziewczyna była przekonana, że nie wysłała mu swojej prośby, ale ze słów profesora wnioskuje, że wiadomość dotarła, a on jest gotowy spełnić jej oczekiwania. Spotkanie nie przebiega jednak po myśli ambitnej studentki, a wręcz drastycznie odbiega od jej wyobrażeń. Wieść o oburzającym zachowaniu wykładowcy obiega Klub Książki i wkrótce rodzi się plan zemsty. Atak zamaskowanych studentów na lubieżnego profesora. Młodzi ludzie chcieli tylko napędzić mu potężnego stracha, zabawić się kosztem człowieka, który skrzywdził jedną z nich. Nie chcieli doprowadzić do tragedii, uznają jednak, że najlepsze, co w tej sytuacji mogą zrobić, to ukryć swój udział w sprawie. Co okaże się dużo trudniejsze, niż sądzili. I zejdzie na dalszy plan w obliczu zabójczej działalności tajemniczego osobnika w stroju klauna.

Plakat filmu. „El club de los lectores criminales” 2023, Brutal Media

Hiszpański slasher spod szyldu Netfliksa. Scenariusz napisał Carlos García Miranda w oparciu o swoją własną powieść pierwotnie wydaną w 2018 roku pod tym samym oryginalnym tytułem - „El club de los lectores criminales” (w Polsce film dystrybuowany pod nazwą „Klub miłośników kryminałów”, tytuł międzynarodowy: „Killer Book Club”) - która miała być swego rodzaju pomnikiem dla twórczości Stephena Kinga, ulepionym z meta-tworzywa Wesa Cravena („Krzyk”). Rozwiązywanie zagadki kryminalnej w metaliteracki sposób, książka działająca jak „Escape Room” Stephena Kinga – tak swoje dzieło podsumował Carlos García Miranda, dla którego dodatkowymi źródłami inspiracji były filmy spod znaku „Piątku trzynastego”, slasherowej serii rozpoczętej w 1980 roku obrazem w reżyserii Seana S. Cunninghama oraz „Teza” Alejandro Amenábary. Z kolei „Klub miłośników kryminałów” w reżyserii Carlosa Alonso Ojea, odwołuje się głównie do kina slash z lat 90. XX wieku – próba wskrzeszenia tamtego ducha. Film został uwolniony w sierpniu 2023 roku w strefie Netfliksa.

Hiszpańska odpowiedź na „Krzyk” Wesa Cravena, która w przeciwieństwie do powieściowego oryginału nie jest hołdem dla pisarskich dokonań Stephena Kinga. Slasher, który bardzo chce być meta, ale kalkomania nie wydaje mi się najlepszym sposobem na spełnienie tego marzenia. To prawda, że poszukał sobie innego tematu wykład - o autofikcji - jednak według mnie to zdecydowanie nie jest poziom zajęć z serii „Krzyk”. Ale zaczynamy od „Koszmaru minionego lata” Jima Gillespiego, paktu milczenia zawartego przez członków studenckiego Klubu Książki. Ich prywatnej inicjatywy – jeden ze sposobów na spędzanie wolnego czasu; nieoficjalne koło zainteresowań na hiszpańskiej uczelni – zrzeszającej miłośników literatury kryminalnej. W centralnym punkcie „Klubu miłośników kryminałów” postawiono Ángelę Kuntz (w tej roli Veki Velilla, nieprzekonująca jak cała reszta), podróbkę Sidney Prescott z czasów licealnych, którą morderczy klaun też uczyni Główną Bohaterką swojej niby powieści. Model final girl sprzed ewolucji, sprzed ery tak zwanych postmodernistycznych finałowych dziewczyn, którą, zdaje się, zapoczątkowała Erin z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Marcusa Nispela, remake'u kultowej slashera Tobe'ego Hoopera. Szara myszka niemająca praktycznie żadnej siły przebicia w grupie. Przegłosowana zupełnie jak Julie James z „Koszmaru minionego lata” Jima Gillespiego. Wypadek i bardziej uroczysta przysięga. Ceremonia, która przypomniała mi „Bez litości” Stevena R. Monroe'a:), remake „Pluję na twój grób”, filmu spod znaku rape and revenge Meira Zarchiego. Powiecie: no nie, w „Klubie miłośników kryminałów” to już gruba przesada? A gdyby tak twórcy zdecydowali się przypieczętować przysięgę akcją rodem z „To” Stephena Kinga? Uff, było blisko. Wniosek z tego taki, że tutejsi studenci wykazali się większą dojrzałością od dzieciaków z Derry? Hmm... Oprócz Ángeli w tytułowym klubie mamy jej chłopaka Fernando 'Nando' Aguado (w książce zabójcy przedstawiającego się jako Madclown nazywanego Lalusiem), Sebastiána „Sebasa” Hoyosa (Kumpel), Sarę Pons (Laseczka), Virginię Rubio (Dzidzia), Raia Garcíę (Czubek), Evę Yáñez (Bibliotekarka) i Koldo Abuc (Influencer). Zbieranina nieznajomych, z czołową postacią włącznie, bo ta garstka informacji na jej temat, to nawet jak na slasher wybitnie skąpa. Ostatnio przyjaciół Ángeli bawią internetowej filmiki z niewybrednymi żartymi ludzi w strojach klaunów, a tymczasem ona coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że cierpi na koulrofobię. Naoglądała się przebierańców, a teraz ma przywidzenia? Wygląda na halucynacje, ale pewności nie mam, bo twórcom omawianej produkcji później jakby zapomniało się o tym wątku. W tytułowym klubie nie brakuje aspirujących powieściopisarzy, jak na razie jednak tylko Ángela doczekała się publikacji swojego utworu. Ale nie chce o tym rozmawiać, woli się skupiać na bieżącej pracy twórczej. Zasięgnąć opinii na temat dopiero szykowanej – ledwo zaczętej – powieści. Najlepiej nauczyciela kreatywnego pisania, przypuszczalnie ulubionego wykładowcy Ángeli, który okropnie zawiedzie jej zaufanie. Próba gwałtu i niesłodka zemsta. Atak klaunów. Zabawne identyczne maski, które prawdę mówiąc bardziej przypominały mi Bobasa ze „Śmierć nadejdzie dziś” Christophera Landona niż cyrkowych dowcipnisiów. Nie wspominając już o ich odpowiednikach w świecie horroru, upiornych klaunach, których w „Klubie miłośników kryminałów” Carlosa Alonso Ojea niestety nie wypatrzyłam.

Materiał promocyjny Netflix. „El club de los lectores criminales” 2023, Brutal Media

Wiem, co zrobiliście pewnego wieczora. Wirtualna nisza Klubu Miłośników Kryminałów zostaje zdominowana przez niejakiego Madclowna. Nie tak znowu zagadkową postać, jak chyba wydawało się twórcom tego nijakiego slashera. Nieporadnego zlepka sprawdzonych motywów i przynajmniej dwóch topornych „rekonstrukcji” charakterystycznych scenek. Wspomniana już przysięga (zastanawiam się tylko czy to jeszcze „Koszmar minionego lata” Jima Gillespiego, czy już „Koszmar kolejnego lata” Sylvaina White'a) – powiedziałabym nawet, parodia pamiętnej przysięgi – i jeszcze bardziej sugestywna komplikacja relacji czołowej pary. Wypadła maska z kieszeni chłopaka i tak oto trafił na sam szczyt listy podejrzanych (jak w pierwszym „Krzyku”, tyle że w gorszym stylu) zapalonych czytelników kryminałów. Szukających na kampusie zapalonych czytelników horrorów. Takiej dedukcji mógłby pozazdrościć sam Sherlock Holmes! Skoro zabijasz ludzi i przelewasz te doświadczenia na papier, to musisz być fanem literatury grozy. Na pewno nie tych śmieci zwanych romansami. Zdaniem Bibliotekarki, nie moim, ale ze wstydem przyznaję, że to mój ulubiony fragment „Klubu miłośników kryminałów”. Złośliwy, wręcz okrutny żart, najlepszym co przydarzyło się temu przedsięwzięciu?! Szukałam, naprawdę desperacko rozglądałam się za jakimś smaczniejszym składnikiem tego „czerwonego dania”. To kolor zabójcy i domniemana próba przywołania magicznego kiczu (camp), a może nawet ukłon w stronę „Odgłosów” Dario Argento. Albo zwyczajna tandeta. Tak czy inaczej, realizacja pozostawia sporo do życzenia. Brzydko wieje taniością. Podejrzewam, że miało wiać, ale ładnie. Jak kiedyś, jak w niskobudżetowych, a przynajmniej niezawrotnie drogich, horrorowych rąbankach z poprzedniego wieku, z naciskiem na lata dziewięćdziesiąte. Z drugiej strony toporna realizacja doskonale współgra z „mięsem armatnim” Madclowna, papierowymi sylwetkami, których głównych zadaniem jest dać się zabić. Jeśli nie jedynym. No dobrze Kumpel spróbuje jeszcze komuś odbić dziewczynę, Bibliotekarka wpadnie na „genialny” pomysł, Dzidzia zacznie się pakować, Lalusiowi uda się oszukać zamaskowanego oprawcę, a Influencer przebije sufit głupoty, nagłaśniając sprawę, w którą jest zamieszany. Oczywiście tego publicznie nie mówi – taka spryciula – ale wydaje mi się, że każdy trzeźwo myślący człowiek w takiej sytuacji prędzej oddałby się w ręce policji, niż napędzał czytelników osobie, która wciągnęła go na swoją listę śmierci. Osobie, która ma bardzo niewygodną wiedzę także na temat Influencera. A jeśli w powieści, w odcinkach publikowanej w internecie (pojedyncze rozdziały wrzucane do Sieci świeżo po opisywanym zabójstwie), którą ten ostatni tak namiętnie reklamuje, naturalnie z myślą o własnym kanale, Madclown zamieści także autentyczną opowieść o śmierci jednego z wykładowców? Jeśli wyjawi największy sekret Influencera i jego znajomych? Nieważne, grunt, że vloger jest na fali. Klikalność i subskrybenci – tylko to się w życiu liczy. Nie zaszkodzi też nastawić internautów przeciwko swoim koleżankom i kolegom, tym samym zwiększając własne szanse w igrzyskach śmierci Madclowna, który też pobawi się kamerą, być może biorąc przykład z Ghostface'a, ewentualnie Ghostface'ów, z „Krzyku 4”. Średnio mu to wychodzi, ale przecież liczą się chęci. Zamiast tylko uderzać w klawiaturę, wychodzi chłopak lub dziewczyna na miasto, by uwiecznić ostatnie chwile studentów, którzy robią dokładnie to, czego od nich oczekuje. W konkursie na najłatwiejsze cele w kinie slash wygrywają... No dobrze, pewnie zdarzały się jeszcze mniej domyślne jednostki, ale myślę, że „Klub miłośników kryminałów” miałby spore szanse na podium. Weźmy choćby Lalusia reagującego na wiadomość od zabójcy. Przyjdź tutaj i uratuj swoją dziewczynę. Dobra, nie ma co tracić czasu na dzwonienie, tym bardziej rozglądanie się w barwnym tłumie za znajomymi twarzami. Simon mówi biegnij, to biegnie. Bo dlaczego mamy nie wierzyć mordercom na słowo? Czasami warto też odłączyć się od grupy, pobiec w jakieś ustronne miejsce, miast trzymać się zatłoczonej części miasta. W końcu nie od dziś wiadomo (przypomnijmy sobie chociażby przypadek Kitty Genovese), że w tłumie niebezpiecznie. Biegnij, Laseczko, biegnij tam, gdzie na pewno nikt nie pośpieszy Ci z pomocą. Swoją drogą, czy tylko mnie w całym tym rozgardiaszu przyszło jeszcze na myśl „Kłamstwo” Jeffa Wadlowa? Też nie ten poziom, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że twórcy „Klubu miłośników kryminałów” mieli ten tytuł w swoim inspiracyjnym źródełku, czy jak kto woli wśród adresatów ich listu miłosnego albo dzieł bezczelnie kopiowanych. Cienka jest bowiem granica między hołdem a bezrefleksyjną, marną kalką. Kiepską podróbką markowych produktów. Wypada dodać, że na etapie ostatecznej konfrontacji zaserwowano mi jeden niespodziewany (może dlatego, że niemiłosiernie naciągany?) zwrot akcji. Zabezpieczenie na wypadek przedwczesnego odkrycia (bingo!) pierwszej niespodzianki? Jest jeszcze epilog, również nawiązujący do tradycji, ale tak się niefortunnie dla mnie złożyło, że jednej z tych, której we współczesnym kinie wolałabym nie oglądać. Już nigdy przenigdy.

Lichy ten pomnik. Filmowa adaptacja powieści Carlosa Garcíi Mirandy, w gruncie rzeczy przez niego przeprowadzona – jedyny autor scenariusza „Klubu miłośników kryminałów” w reżyserii Carlosa Alonso Ojea, który miał nisko kłaniać się slasherom z lat 90. XX wieku, wyróżniając przy tym „Krzyk” Wesa Cravena. Miał. W każdym razie moim zdaniem wyszła bałaganiarska opowieść pokropiona (właściwie miejscami przesadnie chlapiemy) słabą imitacją krwi. Mdłe filmidło z wielkimi aspiracjami. Nie jakaś tępa siekanina, tylko przebiegła, intertekstualna zabawa. Miało być meta, a wyszła męka. Moja męka, bo nie śmiałabym insynuować, że wszyscy tak to hiszpańskie dziełko odbiorą.

sobota, 26 sierpnia 2023

Aleksandra Konefał „Lee Schubienik. Tom II”

 
Recenzja może zawierać spoilery pierwszego tomu „Lee Schubienika” Aleksandry Konefał

Po masakrze w posiadłości barona Mario von Tochka jego siedemnastoletnia córka Alicja trafia do kryjówki enigmatycznego Nathaniela, gdzie powoli dochodzi do zdrowia. Mężczyzna nie daje jej odpowiedzi na nurtujące ją pytania, ale twierdzi, że zdradziecki przyjaciel Alicji, tajemniczy Lee Schubienik, nie zostawi jej w spokoju i upiera się przy jak najszybszym wyjeździe baronówny z przeklętego miasteczka. Nathaniel nie ma wątpliwości, że wcześniej czy później dojdzie do ponownego spotkania panny von Tochek z jej mrocznym prześladowcą, utrzymuje, że nie ma takiego miejsca, w którym Alicja mogłaby skutecznie ukryć się przed śmiertelnie niebezpieczną istotą, ale odwleczenie nieuniknionego jest niezbędne do ostatecznego pozbycia się nadnaturalnego problemu, ponieważ nastolatka nie jest gotowa do konfrontacji ze zmorą miasteczka Statton. Niegodny zaufania wybawca Alicji zamierza bezpiecznie przewieźć ją do lepszej kryjówki i wrócić do swojej zagadkowej misji. Zadanie utrudnia mu sama Alicja, niesforna młoda dama wystawiająca ich na niepotrzebne ryzyko w desperackiej pogoni za odpowiedziami.

Okładka książki. „Lee Schubienik. Tom II”, Novae Res 2023

Ciąg dalszy listu miłosnego do twórczości Edgara Allana Poego i Tima Burtona, bezpośrednia kontynuacja stylowej debiutanckiej powieści Aleksandry Konefał pierwotnie wydanej w 2020 roku przez oficynę Novae Res. „Lee Schubienik. Tom II” objawił się w 2023 roku pod szyldem tego samego wydawnictwa, w miękkiej oprawie graficznie korespondującej z otwarciem tej prawdopodobnej dylogii. W każdym razie autorka nie planuje kolejnej odsłony mrocznych przygód Alicji z Krainy Gotyckiej – chce skupić się na innych pomysłach, rzucić się w wir pracy nad utworami fabularnie niepowiązanymi z neogotyckimi powieściami o tajemniczym Lee. Ale zważywszy na niesłabnącą miłość pani Konefał do makabrycznych i romantycznych historii Wielkiego Edgara oraz specyficznych klimatów Tima Burtona, można się spodziewać podobnych aur niepogodowych w planowanych oddzielnych powieściach miłośniczki niesamowitych opowieści nieoczywistych. Grozy niedookreślonej, bardziej zasugerowanej, niż zdefiniowanej. Mrocznych utworów pozostawiających miejsce dla interpretacji własnej każdego odbiorcy.

Granica między żałobą a szaleństwem jest bardzo cienka i często jedno dopełnia drugie.”

Witamy ponownie w fikcyjnym miasteczku Statton - i okolicy - na Półwyspie Fenińskim w bliżej nieokreślonej przeszłości. Niemniej wszystko przemawia za XIX wiekiem. Tom drugi „Lee Schubienika” zaczyna się tam, gdzie skończył się pierwszy i choć autorka wyraźnie pomyślała o czytelnikach niezaznajomionych z wcześniejszymi wydarzeniami w przeklętej mieścinie, przypomnienie co poniektórych scen (streszczenia) z jej powieściowego debiutu nie gwarantuje pomyślnej aklimatyzacji w niepospolitym świecie Aleksandry Konefał. Nie, nie radzę brać się za dwójkę przed pochyleniem nad jedynką, gdzie w gruncie rzeczy zawiązują się wątki pociągnięte w omawianym dziełku. Sporo krótszym od swojej poprzedniczki i utrzymanym w szybszym tempie. Szczerze mówiąc nie jestem przekonana do dzielenia tej opowieści; marzy mi się wznowienie „Lee Schubienika” w jednej grubszej publikacji – stopienie tomu pierwszego i odpowiednio zredagowanego tomu drugiego. Przypuszczalne efektywniejsze spożytkowanie pieczołowicie budowanej, konsekwentnie zagęszczanej atmosfery niesamowitości w barwnym uniwersum Alicji von Tochek. Siedemnastoletniej córki właściciela rozległej posiadłości sąsiadującej z prastarym lasem. Nawiedzony dom na wzgórzu i nawiedzony las, gdzie według legend można nadziać się między innymi na bezlitosnego upiora bez głowy – myślę, że skojarzenia z „Jeźdźcem bez głowy” Tima Burtona, filmową adaptacją opowiadania Washingtona Irvinga pt. „Legenda o Sennej Kotlinie”, będzie tutaj jak najbardziej na miejscu, powiedziałabym wręcz, że to ewidentne nawiązanie do rzeczonej produkcji. Rezydencja, w której przelała się rzeka ludzkiej krwi. Alicji udało się ujść z życiem dzięki interwencji tajemniczego przybysza, samotnego wędrowcy przedstawiającego się jako Nathaniel. Mężczyznę ponad wszelką wątpliwość coś łączyło z Doris von Tochek, ukochaną rodzicielką Alicji, która przed laty została zamordowana przez niezidentyfikowanej osobnika. Przyjaźń czy romans? Chwilowo bardziej palącą kwestią dla współlokatorki frustrująco małomównego Nathaniela jest ostatnia masakra w Statton. Dziewczyna nie ma wątpliwości, że sprawcą był jej niedawny sekretny przyjaciel, zagadkowe stworzenie, które mogło też przywlec inne nieszczęścia do tej wyjątkowo pechowej mieściny. Alicja czuje się współodpowiedzialna za niewyobrażalną rzeź w posiadłości Mario von Tochka. Potworne wyrzuty sumienia młodej istoty, która być może została sama na tym bezdusznym świecie. Bo Alicja ma przeczucie graniczące z pewnością, że nie powinna ufać swojemu zahartowanemu w bojach nowemu towarzyszowi. Nathaniel ma doświadczenie w walce z siłami nieczystymi, ale przekonuje, że jego rola w sprawie Lee Schubienika jest mocno ograniczona. Z jakiegoś powodu nie może wyręczyć Alicji w pozbyciu się skrajnie niebezpiecznego natręta, ale chętnie pomoże jej zyskać na czasie. Rozmiłowany w zabijaniu, z rozkoszą upuszczający krew niekoniecznie wyłącznie winnych, siewca śmierci z hipotetycznie rozległą wiedzą na temat nieprozaicznych zjawisk od wieków zachodzących w Statton, zapewne tylko przez wzgląd na jej matkę, postanowił wziąć pod swoje skrzydła tę krnąbrną pannicę. Albo ma jakieś ukryte zamiary wobec niej. Naiwnej dziewczynki wymądrzającej się w sprawach, o których nie ma bladego pojęcia.

źródło, oficjalny profil autorki: https://www.facebook.com/myartisticasylum/

Dalsze losy nastoletniej Alicji von Tochek w drugim tomie „Lee Schubienika” Aleksandry Konefał nierównomiernie przeplatają się z perypetiami niejakiej panny Mirbach. Rozdziałów skoncentrowanych na tej pierwszej jest zdecydowanie więcej, ale w moim odbiorze nauczycielka z Alton nie mniej zawzięcie zabiega o uwagę czytelnika. W tym celu wykorzystując młodego Leonarda, swojego ulubionego ucznia; stroniącego od towarzystwa, nadzwyczaj (a przynajmniej jak na swój wiek) dojrzałego emocjonalnie mola książkowego z hipnotycznym wzrokiem – czerń, w której łatwo się utopić – mającego zadatki na wybitnego powieściopisarza i poetę. Beznadziejnie zakochanego w dramatycznych opowieściach z tragicznymi zakończeniami, a szczególnie Leonard upodobał sobie legendę o Dendryku Wspaniałym i jego zaskakującej wybrance. Dla jednych zwykła legenda, dla innych ważny kawałek historii Statton. Przełomowy moment w dziejach miasteczka? Tak czy inaczej, pannie Mirbach udaje się pokonać mur, który uzdolniony młodzieniec wzniósł wokół siebie. Mało tego: nauczycielka ma powody przypuszczać, że chłopak się w niej zadurzył, co nieszczególnie ją niepokoi, choćby dlatego, że takie zauroczenia dość często się zdarzają i przeważnie szybko mijają. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że pannie Mirbach schlebia adoracja ucznia, że nie miałaby nic przeciwko zacieśnieniu ich więzi. Mamy więc dwie opowieści, które prawie na pewno prędzej czy później się połączą. A czy wyklują się wreszcie jakieś jednoznaczne odpowiedzi? W świecie zaprojektowanym przez entuzjastkę historii niedopowiedzianych, niewykładających wszystkiego na złotych tacach? Konefał rozczarowałaby mnie, gdyby zdecydowała się pozamykać wszystkie furtki, bo to jedna z tych tajemnic, która w moim przekonaniu nie powinna zostać w całości odkryta. Nie mam wątpliwości, że ostateczne rozwiązanie nieznośnie osłabiłoby unikalną moc „Lee Schubienika”, jednego z moich największych tegorocznych odkryć literackich. Tytułowy (anty?)bohater tym razem, przynajmniej przez większość lektury, będzie musiał zadowolić się rolą cienia. Niewidzialna obecność od czasu do czasu gwałtowanie wdzierająca się w osobistą przestrzeń strudzonej wędrowczyni, zamazana sylwetka przemykająca tak blisko biednej dziewczyny, że dociera do niej jej przykry zapach – charakterystyczny odór ziemi, w której rozkłada się jakieś mięsko; gnilny aromat przyrody – złowieszczy szept i wreszcie domniemany odpowiedzialny za obrazy nieproszenie wciskające się do głowy Alicji. Właściwie te wybornie klimatyczne incydenty bardziej przypominają podróże w przeszłość. Specjalne wykłady z historia Statton, oryginalne lekcje groźnego indywiduum, ekstremalnie ekscentrycznego nauczyciela nieprzynależącego do tego świata i zarazem nierozerwalnie, tragicznie doń przywiązanego. Stalker spoza czasu i przestrzeni;) Deszcz ptaków, eksplodujące głowy (pierwsza myśl? Oczywiście „Skanerzy” Davida Cronenberga) i przede wszystkim zaraza nieubłaganie dziesiątkująca tutejszą ludność. To wszystko wina Lee Schubienika czy tego drugiego: obsesji Nathaniela albo innego potwora przybyłego do Statton? I jeszcze polowanie na czarownice. Poczynając od Alicji? W tym miejscu zakradła się drobna niekonsekwencja, a ściślej podczas wyciągania informacji z młodego pomocnika miejscowego grabarza, wstrętnego Wiktora (najmniej lubiany mieszkaniec najgorszej miejscowości na nieistniejącym Półwyspie Fenińskim), mającego równie niepokojącego, wręcz powszechnie znienawidzonego tłustego kota Fantoma. Najpierw młody pracownik Wiktora stwierdza, że wszyscy są pewni, iż Alicja nie żyje, a w dalszej części ich niewesołej konwersacji mówi o poszukiwaniach dziewczyny w związku z masakrą w posiadłości jej ojca. W każdym razie w Statton wkrótce dojdzie do tego, czego spodziewałam się podczas pandemii COVID-19. Wrócą średniowieczne metody radzenia sobie z problemami. Wsączy się zabobonna trucizna w serca dotąd nieszkodliwych ludzi. Strach najpoczciwsze dusze w mgnieniu oka zamienia w sadystyczne kreatury, dziwnie podobne do bezrozumnej masy z „Nocy żywych trupów” George'a A. Romero. „Lee Schubienik. Tom II” jest bardziej krwisty od swojej poprzedniczki (ale bez przesady), co w moich oczach pięknie wkomponowało się w czarowny klimat tego literackiego świata. Naturalne następstwa nienaturalnych wydarzeń przedstawionych w części pierwszej. Szkoda tylko, że wędrówka Alicji nie trwała dłużej, tak bym mogła porządnie nasycić się atmosferą panującą we wszystkich odwiedzanych przez nią miejscach. Napchać się tą niebanalną energią (wyborna mieszanka nieśmiertelnego Edgara, zwariowanego Tima i polskiej gotycko uduchowionej artystki) tak jak ostatnio.

Rasowy horror czy młodzieżowa powieść przygodowa? A nie może być i to, i to? Aleksandra Konefał nie jest zainteresowana poruszaniem się w ciasnych szufladkach gatunkowych. Woli szyć patchworkowe kołderki, dopasowywać do siebie elementy z różnych bajek. Tworzyć fantazyjne kształty z kawałków przeróżnych tkanin. Oby wytrwała w tym postanowieniu, skomponowała więcej takich romantyczno-przygodowych symfonii grozy, jak „Lee Schubienik”. Więcej tak porywających opowieści! Niezwykła wrażliwość z (o)polskiego podwórka.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 25 sierpnia 2023

„The Twin” od dziś na platformach streamingowych!

 
Dziś (25.08) na platformy streamingowe trafi horror „The Twin” w reżyserii Taneli Mustonena, ze znaną z nominowanego do Oscara filmu „Przełęcz ocalonych” czy przebojowej komedii o zombie „Wiecznie żywi” Teresą Palmer w roli głównej. The Twin” jest klimatycznym horrorem, który nie tylko straszy, ale również dostarcza emocji.

Materiał promocyjny. „The Twin” 2022, Don Films

Film można zobaczyć na: Premiery Canal+, Rakuten TV, Playnow.pl, Player.pl i Polsat Box Go.

Zwiastun VOD: 

Po tragicznym wypadku, w którym życie stracił jeden z bliźniaków, Rachel i jej mąż Anthony przenoszą się na drugi koniec świata z synem, który pozostał przy życiu. Mają nadzieję, że zbudują swoje życie od nowa. 

Pobyt na cichej skandynawskiej wsi, który miał przynieść ukojenie, wkrótce ujawnia swe złowieszcze oblicze. Rachel odkrywa przerażającą prawdę o swoim synu i musi stawić czoła mrocznym siłom, które chcą go opanować.

Kadr z filmu. The Twin” 2022, Don Films

The Twin” to szósty film fabularny fińskiego reżysera i scenarzysty Taneli Mustonena. Z pięcioma fińskimi sukcesami kasowymi na koncie, Taneli został uznany przez Variety za jeden z dziesięciu skandynawskich talentów do śledzenia. Jego wcześniejszy horror „Lake Bodom” był jednym z najlepiej sprzedających się fińskich filmów na arenie międzynarodowej i odniósł duże sukcesy na festiwalach, w tym Sitges, SXSW i London Film Festival.

Źródło: wszystkie materiały od Best Film

czwartek, 24 sierpnia 2023

Lisa Jewell „Pozostała rodzina”

 
Inspektor Samuel Owusu z wydziału specjalnego Komisariatu Charing Cross w Londynie rozpoczyna śledztwo w sprawie ludzkich szczątków odnalezionych przez zbieracza na brzegu Tamizy. Z badań wynika, że kości należały do młodej kobiety, która najprawdopodobniej została zamordowana przed mniej więcej ćwierćwieczem, a śledztwo prowadzi inspektora do niesławnego domu spod Cheyne Walk 16 w Londynie.
Policja informuje mieszkającą w Anglii Rachel Rimmer o odnalezieniu zwłok jej męża Michaela w piwnicy jego domu we Francji i otwarciu śledztwa w sprawie zabójstwa.
Henry Lamb junior, człowiek, który dorastał w domu grozy, wyrusza na poszukiwania Phineasa Thomsena, obiektu swojej długoletniej obsesji, biologicznego ojca jego niedawno odnalezionej siostrzenicy Libby Jones i syna samozwańczego uzdrowiciela, od dawna nieżyjącej diabolicznej jednostki, która okrutnie zmanipulowała niegdysiejszych właścicieli domu przy Cheyne Walk. Wyprawa Henry'ego alarmuje jego siostrę Lucy Lamb, która obawiając się o bezpieczeństwo Phina, wraz z dwójką swoich młodszych dzieci, spróbuje dotrzeć do krewnego, zanim ten dogoni swoją obsesję.

Okładka książki. „Pozostała rodzina”, Czwarta Strona 2023

Kontynuacja „Idealnej rodziny” (oryg. „The Family Upstairs”) z 2019 roku, jednej z najgłośniejszych powieści brytyjskiej mistrzyni thrillera psychologicznego Lisy Jewell, autorki między innymi „Kiedy ciebie nie ma” (oryg. „Then She Was Gone”), „Widzę cię” (oryg. „Watching You”), „Niewidzialnej dziewczyny” (oryg. „Invisible Girl”) i „Nocy, w której zniknęła” (oryg. „The Night She Disappeared”). Pierwotnie wydana w 2022 roku „Pozostała rodzina” (oryg. „The Family Remains”) - pierwsza polska edycja wyszła w roku 2023 nakładem wydawnictwa Czwarta Strona; tłumaczyła Agnieszka Brodzik, a okładkę zaprojektował Mariusz Banachowicz (spójna szata graficzna z pierwszym wydaniem „Idealnej rodziny”) - została wyproszona przez czytelników, żywotnie zainteresowanych dalszymi losami niektórych postaci. Niezadowolona z kształtu swojego poprzedniego sequela, powieści obyczajowo-romantycznej „Po imprezie” (oryg. „After the Party”), rozgrywającej się kilkanaście lat po wydarzeniach przedstawionych w jej debiutanckim utworze pt. „Impreza u Ralpha” (oryg. „Ralph's Party”), Jewell początkowo stanowczo odmawiała powrotu do świata Lambów, ale ciągle wracała myślami do Henry'ego i Phina, a potem zaczęła się też zastanawiać nad żoną Michaela Rimmera. W końcu w jej głowie padło pytanie: co by się stało, gdyby ktoś odnalazł szczątki jednej z postaci „Idealnej rodziny”?

Kiedy jesteś rodzicem i nie możesz nakarmić własnego dziecka, to niszczy cię od środka w niewyobrażalny wręcz sposób.”

Ciąg dalszy „Kwiatów na poddaszu” Lisy Jewell:) Wierna poprzedniej formie, niezupełnie wierna bohaterkom i bohaterom. Autorka „Pozostałej rodziny” uznała, że Libby Jones, wcześniej Serenity Lamb, opowiedziała już swoją historię i jedyne co może jej zaoferować w drugim tomie, to przewijanie się w tle. Tym bardziej, że autorka nie dopatrzyła się miejsca na rozwój tej prostodusznej niewiasty. Według niej archetypowej „grzecznej dziewczynki”, do której prawdę mówiąc Jewell nie przywiązała się tak bardzo jak do Lucy i Henry'ego Lambów – pisząc „Idealną rodzinę” zdecydowanie bardziej od głównej bohaterki powieści fascynowali ją jej zaginieni krewni. W „Pozostałej rodzinie” trudniej wyłonić czołową postać prowadzącą. Powiedziałabym, że działają na równych prawach, niemniej dla niektórych czytelników elementem rozstrzygającym może być pierwszoplanowa narracja w przestrzeni Henry'ego Lamba juniora. W pozostałych przypadkach – inspektor Samuel Owusu, Rachel Rimmer (wcześniej Gold) i oczywiście Lucy Lamb – mamy tak zwanego narratora wszechwiedzącego. Mamy też dwie osie czasu: właściwa akcja rozgrywa się w roku 2019 (umowna teraźniejszość), a warstwa retrospektywna otwiera się w 2018 roku, a potem cofamy się o dwa lata, by już w porządku chronologicznym prześledzić losy trzydziestoparoletniej złotniczki z Londynu. Przyszłej drugiej żony Michaela Rimmera, którego Rachel przypadkiem poznała podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych. Przystojnego Amerykanina z mrocznym spojrzeniem, który ma wspólną przeszłość z Lucy Lamb. Poruszająca historia toksycznej miłości, przy której w moim odczuciu blakły nawet obarczone największym ryzykiem doświadczenia Henry'ego Lamba, pedantycznego geja desperacko uciekającego od samego siebie. Obsesja, która narodziła się w domu grozy. Na użytek czytelników niezaznajomionych z „Idealną rodziną” autorka przedstawia bardzo ogólny obraz gehenny małoletnich w rezydenci przy Cheyne Walk 16 w Londynie, która miała miejsce mniej więcej trzydzieści lat przed odnalezieniem ludzkich szczątków na brzegu Tamizy. W czerwcu 2019 roku inspektor Samuel Owusu zjawia się na plaży w związku z makabrycznym znaleziskiem doświadczonego zbieracza. Kości młodej kobiety, NN nieżyjącej od około dwudziestu pięciu lat, a przyczyną jej śmierci przypuszczalnie był silny cios tępym narzędziem w głowę. Rokowania inspektora Owusu są bardzo ostrożne, ale nie należy do ludzi, którzy szybko się poddają – nie daje się zniechęcić przybliżonej dacie śmierci kobiety, którą na wstępie postara się zidentyfikować. Po nitce do cuchnącego kłębka. Determinacja detektywa z wydziału specjalnego Komisariatu Charing Cross w Londynie to nowe zagrożenia dla rodzeństwa Lamb, z którego oni póki co nie zdają sobie sprawy. Każde z nich prowadzi własne poszukiwania – Henry szuka Phina, a Lucy szuka Henry'ego. Mroczny prześladowca i poczciwa kobieta, dla której najważniejsza jest rodzina. Kochająca matka i siostra, mimo wszystko mająca bardzo złe przeczucia w związku z człowiekiem, który od dawna chce być Phinem, biologicznym ojcem starszej córki Lucy, niedawno odzyskanej, cudownej Libby. Czy będzie musiała wybierać między bratem i wytęsknionym rodzicielem jej pierworodnego dziecka? Dramatyczna pogoń za straszliwie zagubioną jednostką, niestabilnym psychicznie mężczyzną, niewolnikiem chorobliwych pragnień, opętanym przez dawno nieaktualne – i być może od początku przekłamane – wspomnienie jasnowłosego młodzieńca, o spotkanie z którym zawzięcie, szaleńczo zabiega. Nemezis Phineasa Thomsena?

Okładka książki. „The Family Remains”, Atria 2022

Czym najbardziej imponuje mi Lisa Jewell? Chyba niestereotypowym myśleniem. W dylogii „The Family Upstairs” bestsellerowa brytyjska autorka redefiniuje pojęcie rodziny dysfunkcyjnej i patologicznej. Pokazuje jak niebezpieczne może być ocenianie innych po pozorach. Uprzedzenia nowotworem w tkance społecznej. Szufladkowanie ludzi na podstawie pobieżnych obserwacji, sensacyjnych nagłówków, zdań wyjętych z kontekstu, zwykłych życiowych potknięć oraz błędów, grzechów, zaniedbań rodziców determinujących „nieciekawą” przyszłość następnego pokolenia. Śmiem twierdzić, że rezydencja Henry'ego seniora i Martiny Lamb przez postronnego obserwatora zostałaby nazwana dobrym domem. Modelowa angielska rodzina, istny wzór do naśladowania – gniazdko, które pewnie zrobiłoby furorę w mediach społecznościowych, gdyby rodzice „panicza Henry'ego” i „księżniczki Lucy” urodzili się później. Instagramowy domek z kart, który w końcu by runął - i to z wielkim hukiem - ale znając życie, to piekło, a nie przytulne gniazdo rodzinne, nie zostałoby potraktowane jako okoliczność łagodząca dla innej „niedobrej matki”. Bezdomnej kobiety, żebraczki ze skrzypcami, dwójką dzieci i psem. Lucy w naszej niby oświeconej epoce najpewniej zostałaby zaszufladkowana jako matka w najlepszym razie skrajnie niezaradna, a w najgorszym wyrodna. Mieliśmy „idealną rodzinę”, a tutaj mamy „rodzinę dysfunkcyjną”. To ja już wolałabym tę drugą. Zdecydowanie! W zasadzie głód już nie zagląda w oczy Lucy, Marcowi i Stelli, ale Jewell znalazła sposób na ponowne poruszenie tej czułej struny. Empatia dla ludzi bezdomnych. Zrozumienie dla ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie. Niewidzialnych (chyba że akurat trwa kampania wyborcza), ewentualnie opluwanych (kopanie leżących zawsze modne), rzadziej autentycznie poruszających ludzkie sumienia. A przynajmniej ja - nieuleczalna pesymistka - nie mogę oprzeć się wrażeniu, że znieczulica wygrała z miłosierdziem. Innym ważnym tematem poruszonym przez Lisę Jewell na kartach „Pozostałej rodziny” jest życie z przemocowcem – warto dodać, że zahaczymy też o child grooming, wstrętne zjawisko szerzej omówione w części pierwszej tej mrocznej sagi rodzinnej – co architektka tego depresyjnego, ale i zupełnie niewyzutego z nadziei świata przedstawionego, zna z własnego doświadczenia. Michael Rimmer miał być ostatnią przygodą Rachel Gold przed uroczystym otwarciem poszukiwań odpowiedniego kandydata na męża. Dobrze sytuowany Amerykanin po czterdzieste nie potrzebował jednak dużo czasu, by przekonać swoją trzydziestoparoletnią księżniczkę do zostania panią Rimmer. Kobieta wyzwolona – ale nie niezależna finansowo – nagle zniewolona przez bezlitosnego manipulanta. Z premedytacja podkopującego jej pewność siebie, odzierającego z godności, na przemian osaczającego, zaborczego oraz ignorującego, jak gdyby nigdy nic zajmującego się swoimi, podobno ekscytującymi, sprawami, po skrupulatnym zasianiu w swojej małżonce wątpliwości, uruchomieniu katastroficznych wizji definitywnego rozpadu dotąd wspaniałego związku. Oczywiście to wszystko jej wina i to ona powinna zawalczyć o odzyskanie względów boskiego Michaela. Przemoc psychiczna i seksualna. Żałosny drapieżnik nieświadomie pokonuje ostatni odcinek swojej egzystencjalnej trasy. Jestem pewna, że dałoby się wycisnąć więcej z tej złożonej historii, a już zwłaszcza po stronie Henry'ego Lamba juniora. Niekompletna dusza goniąca za mirażem. Zamiast skupiać się na odkopywaniu swojego unikalnego „ja”, ta rozchwiana, a zatem nieobliczalna, obłędnie poplątana, wewnętrznie skonfliktowana i oczywiście straumatyzowana jednostka - wchodzi pani Jewell jeszcze głębiej w absorbującą osobowość pierwotnie obsadzoną w „Idealnej rodzinie” - szuka sposobu na wchłonięcie innej jaźni. Ostatnia próba by naprawdę stać się Phinem, nareszcie pozbyć się nieznośnego poczucia niekompletności... połknąć nieśmiertelną duszę już nie wymuskanego jasnowłosego młodzieńca, tylko wyraźnie niezawracającego sobie głowy wyglądem zewnętrznym (a już na pewno nie w takim stopniu jak Henry), dojrzałego mężczyzny ze smutnym spojrzeniem i zagadkowymi preferencjami seksualnymi, o czym wspominam dlatego, że częściowego narratora „Pozostałej rodziny” ta kwestia zdaje się mocno ciekawić. Tak zwany narrator niegodny zaufania, ale czy niegodny współczucia?

A podobno sequele nie są mocną stroną Lisy Jewell. Zniechęcona pierwszym takim „eksperymentem”, ale chyba podbudowana drugim? Wyproszoną przez jej czytelników kontynuacją przebojowej „Idealnej rodziny”. W mojej ocenie udaną kontynuacją; emocjonującym thrillerem psychologicznym (bardzo w stylu Jewell – ten suspens), którego co prawda nie postawiłabym w jednym rzędzie z pierwszą odsłoną tej bynajmniej niecukierkowej sagi rodzinnej, ale „Pozostała rodzina” i tak pozytywnie mnie zaskoczyła. Niepotrzebnie się obawiałam i zupełnie niepotrzebnie lękała się pani Jewell.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 22 sierpnia 2023

„Cabin Girl” (2023)

 
Dwudziestoczteroletnia influencerka, Ava Robbins, kupuje kampera i rusza w podróż po Stanach Zjednoczonych, na bieżąco dzieląc się wrażeniami z szybko powiększającym się gronem subskrybentów. Nagle jej aktywność w mediach społecznościowych ustaje, a po powrocie do swojego internetowego królestwa, kobieta wyjaśnia, że miała wypadek i teraz urządza się w odizolowanej chatce, na którą wydała wszystkie oszczędności. Jej wielka podróż dobiegła końca, ale już wkrótce znajdzie nowy temat na swojego vloga. Spróbuje rozwiązać zagadkę śmierci niepopularnej dziewczyny z małego miasteczka, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że tego życzy sobie jej niespokojny duch. Nadnaturalna obserwatorka Avy.

Plakat filmu. „Cabin Girl” 2023, Tubi, Filmopoly

Tubi przedstawia: niskobudżetowy horror nadprzyrodzony w reżyserii Jona D. Wagnera, jednego z producentów (producent wykonawczy i liniowy) między innymi „All Cheerleaders Die” Lucky'ego McKee i Chrisa Sivertsona, „Gwiazd w oczach” Kevina Kölscha i Dennisa Widmyera, „W kręgu nienawiści” Adama Egypta Mortimera, „Bone Tomahawk” S. Craiga Zahlera, antologii „Holidays” z 2016 roku, „Nieznajomych: Ofiarowania” Johannesa Robertsa, „Domu strachów” Scotta Becka i Bryana Woodsa oraz „Drogi bez powrotu. Genezy” Mike'a P. Nelsona. Scenariusz „Cabin Girl” jest dziełem raczkującej w branży filmowej Leslie Beaumont i Rory'ego Jamesa Wooda, wcześniej – w różnych rolach - pracującego głównie przy filmach krótkometrażowych. Obraz został udostępniony w lipcu 2023 roku na amerykańskiej platformie Tubi.

Śledztwo influencerki po zagadkowych przejściach. Ava Robbins (zaskakująco wydajny występ Rose Lane Sanfilippo) w tajemniczych – także dla niej – okolicznościach doznała urazu głowy w trakcie kamperowej wyprawy emitowanej w internecie. Przed paroma laty tytułowa postać tego skromnego obrazu Jona D. Wagnera straciła oboje rodziców, a ucieczki od bolesnej samotności poszukała w mediach społecznościowych. Tak narodziła się Van Girl, wpływowa influencerka, która niemile zaskoczyła swoich subskrybentów nagłą zmianą tematu. Z vloga podróżniczego do szaleńczej pogoni za duchem. Pierwsze sceny „Cabin Girl” kazały mi przygotować się na dominację „narracji internetowej” - chaotyczny świat wirtualny, adorowana architekta zakłamanych realiów, filmiki o niczym, viralowe głodne gadki „aktorki ze spalonego teatru” - ale na szczęście dla mnie współczesne trendy przegrały z tradycją. Tak zwane kręcenie z ręki i bezpośredni wgląd w wirtualne rodzinne gniazdko dwudziestoczteroletniej Avy, że się tak wyrażę, oddało prowadzenie konwencjonalnej narracji. Bo postać przewodnia nie ukrywa, że traktuje ich wszystkich jak członków rodziny, czyli setki tysięcy niestałych w uczuciach subskrybentów. Tutaj wybitnie cienka jest granica między miłością a nienawiścią - dzisiaj największych autorytet, jutro główny obiekt hejtu. Co się zdarzyło Avie Robbins? Z przebłysków wspomnień kobieta wnioskuje, że przed maskę jej kampera wbiegło dzikie zwierzę, ale widok zakrwawionej kobiety uderzającej w krzyk w swoim „okaleczonym” domku na kołach, automatycznie przywiódł mi na myśl jedną z gałęzi kina exploitation. Nie wiem dlaczego (coś w rodzaju przekazu podprogowego), ale to makabryczne odkrycie innego kierowcy, zwiastowało opowieść spod znaku rape and revenge. W czym utwierdził mnie tajemniczy prześladowca Avy. Właściwie ów bezimienny człek uparcie przypominał mi „Blady strach” Alexandre'a Aja, slasher podejrzewany o częściowe splagiatowanie powieści Deana Koontza pt. „Intensywność”, oficjalnie przeniesionej na ekran w 1997 roku przez Yvesa Simoneau. Ten, który chodzi za influencerką. Umarła Van Girl, narodziła się Cabin Girl. Nowa właścicielka chatki w lesie. Ava zawsze marzyła o zamieszkaniu w takim miejscu, bez wahania wydała więc wszystkie oszczędności na zakup tej od lat opuszczonej posesji w malowniczym przedsionku maleńkiej mieściny, gdzie od urodzenia mieszka jej „rycerz w lśniącej zbroi”, mechanik samochodowy, który przedstawia się jako Kellen (przyzwoita kreacja Austina Scotta) i wyraźnie jest zainteresowany dziewczyną z lasu. Przyjaciel, który chciałby być kimś więcej. Dla młodej kobiety, która wkrótce nabawi się obsesji. Na punkcie Hannah Granger, wątpliwej samobójczyni, poprzedniej lokatorki drewnianej nieruchomości niedawno zakupionej przez internetową celebrytkę. Ava dowiaduje się, że dziewczyna, która podobno skoczyła z mostu, pochodziła z zamożnej rodziny, która odcięła się od niej, gdy w miasteczku zaczęły krążyć wstrętne plotki na jej temat. Wstrętne, ponieważ Ava nie ma wątpliwości, że Hannah nie była czarownicą. Bo mamy XXI, a nie XVII wiek. Niesławny „Młot na czarownice. Malleus Maleficarum” Heinricha Kramera i Jacoba Sprengera biblią lokalnej społeczności? Niemożliwe! Z drugiej strony Ava nie może wyrzucić z głowy myśli o jednym z idiotycznych testów inkwizytorów. Nie skoczyła, tylko została zepchnięta z mostu celem sprawdzenia czy wyrosną jej skrzydła? To byłby koronny dowód na służenie Szatanowi, a skoro umarła to widać czarownicą nie była. Chyba że to diabelski podstęp. Uśpienie czujności bogobojnej wspólnoty przez Księcia Kłamstw. Czym skorupka nasiąknie... Avie udziela się mistyczny nastrój panujący na tym zwodniczo idyllicznym kawałku amerykańskiej ziemi. Podnosząca na duchu diagnoza lekarska – w szpitalu uprzedzono ją, że przez jakiś czas może mieć halucynacje – brzmi coraz mniej wiarygodnie domniemanej adresatce zawoalowanej wiadomości z zaświatów.

Kadr z filmu. „Cabin Girl” 2023, Tubi, Filmopoly

Frapujące zestawienie sprawdzonych motywów. Niesiląca się na oryginalność, przyjemnie kameralna (choć miejscami może zawiać techniczną tandetą) opowieść o prawdziwym bądź urojonym duchu. Małe amerykańskie miasteczko, zaniedbana chatka w lesie (ale niestrasząca wyglądam aż tak, jak legendarny domek z „Martwego zła” Sama Raimiego), tajemnicza śmierć i sekretny incydent na drodze, podejrzana hermetyczna społeczność, domniemany stalker i potworne psikusy wstrząśniętego mózgu oraz niewątpliwa obsesja być może gasnącej już gwiazdy social mediów. Wśród swoich obserwatorów Ava raczej nie znajdzie ekspertów od zjawisk nadprzyrodzonych, ale miejscowa barmanka zdaje się całkiem nieźle orientować w takich tematach. Tarocistka z planszą Ouija. Ejże, nie widziałaś „Egzorcysty Williama Friedkina? A co jeśli to ja jestem opętana? Rzednie mina adoratorowi Avy Robbins. Ciarki przechodzą sceptykowi po plecach, gdy dociera do niego, że dziewczyna naprawdę w to wierzy. Odkleiła się od rzeczywistości w swojej wariackiej pogoni za nieistniejącymi spiskami, ale na szczęście ma Kellena, ostoję normalności w obłąkanym świecie. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się tak efektywnych manifestacji nieznanego. Upiorna niewiasta (oklaski dla charakteryzatorów) pełzająca pod sufitem, spacerująca po wyśnionym lesie i wyrastająca za plecami śmiertelników (nie tyle wskakująca, ile jakby przypadkiem złapana w kadrach). Nawiedzony dom na odludziu. Mały duch i duży duch:) Nie zapominajmy o nieznajomym mężczyźnie, tajemniczym przybyszu ukradkiem, nomen omen, myszkującym po prywatnej posesji Avy. Nie ma wątpliwości, że nie trafił tutaj przypadkiem, że już od jakiegoś czasu szukał właśnie jej, dziewczyny z kamperem, która nieświadomie sama naprowadziła go na swój trop. Psychofan? Tak czy inaczej, Ava nie zaprząta sobie zbytnio głowy tym „cieniem za oknem”. Nie, kiedy jest jedyną nadzieją bestialsko zamordowanej dziewczyny, której nieśmiertelna dusza nie zazna spokoju, dopóki winny nie zostanie wskazany. Ava ciągle to słyszy - winny! winny! winny! - ale nie może się doprosić od swojej enigmatycznej prześladowczyni nazwiska jej zabójcy. Skoro jednak Hannah była czarną owcą w rodzinie, praktycznie wydziedziczoną, wygnaną do lasu przez wstydzących się jej krewnych, to wypada bliżej przyjrzeć się Grangerom. Ludziom, którzy spokojnie mogliby kupić sobie „sprawiedliwość”. Mają znajomości i śpią na forsie. Pierwsza partia „Cabin Girl” Jona D. Wagnera wprawdzie wystawiła moją cierpliwość na próbę – przegadana, bałaganiarska – ale potem moje zainteresowanie znacznie wzrosło. Było co robić, nie brakowało zagadek głośno dopominających się o rozwiązanie. Szczerze mówiąc czekałam, aż dopadnie mnie poczucie przesytu, ale w tym zalewie sekretnych wątków i tradycyjnych motywów, nadspodziewanie dobrze się odnalazłam. Niemniej nie sądzę, żeby to była najlepsza propozycja dla technicznych purystów, koneserów dopieszczonych produkcji filmowych, bo „Cabin Girl”, przynajmniej na płaszczyźnie wizualnej, wypada dość niekonsekwentnie. Perfekcja (szara strefa leśna; przepyszne nocne zdjęcia naturalnego krajobrazu) wymieszana z bylejakością. To nawet nie jest camp, tylko zwykły kicz, a przynajmniej mnie nieraz z rytmu nieprzyjemnie wytrącił jakiś niezręcznie oświetlony kadr, jakieś „fantazyjne” nachylenie kamery, toporne tło czy niewygodne cięcie. Mam słabość do niechlujnych horrorów, ale bardziej w stylu exploitation niż brazylijskiej telenoweli, zaznaczam jednak, że przykre zapaszki nie docierały do mnie znowu tak często, by w ogóle był sens o tym pisać:) À propos exploitation: wbrew temu, co pewnie zdążyłam dać do zrozumienia, w intymnym świecie przedstawionym w „Cabin Girl” wyczuwałam zbliżoną energię. Ta szorstkość, chropawość, ten smrodek, gnilny odór jakby emanujący z rzeczonego „filmowego cielska”. Współczesne opowieści o duchach oraz błędnie interpretowanych omamach wzrokowych i słuchowych, nie przyzwyczaiły mnie do takich klimatów. Zepsutych? Nie wiem, czy to dobre słowo, ale czułam się trochę tak jakbym oglądała jedną z tych ubiegłowiecznych paskud. Jakieś zapomniane video nasty. I przegięła. Yhm, poniosło mnie. Przedobrzyłam, odleciałam, mea culpa. „Cabin Girl” Jona D. Wagnera mimo wszystko bezpieczniej polecać osobom akurat rozglądającym się za jakąś bezpretensjonalną opowieścią o zjawiskach nadprzyrodzonych (tutaj kwestionowanych, niepewnych, rozpatrywanych jako jedna z dwóch możliwości), aniżeli jakimś bardziej zwyrodniałym, trujących, drastycznym „spektaklem”. Całkiem przebiegły kryminalny horror nadnaturalno-psychologiczny. Brzmi skomplikowanie, ale w gruncie rzeczy to bardzo prosta, swojska historia. Tak nieświeża, a tak nieprzewidywalna. Mnie w każdym razie udało się twórcom wodzić i wodzić za nos.

Ciekawostka ze świata horroru: „Cabin Girl” Jona D. Wagnera. Dziełko, którego nie spodziewam się zobaczyć w większość rankingów tegorocznych filmów grozy. Bo sobie nie zasłużył? Bo takie kino słabo się sprzedaje. Zauważalnie nakręcony tanim kosztem i złożony wyłącznie z tak zwanych wyświechtanych motywów. Pomysłowo tasowanych, ale obawiam się, że to nie wystarczy, że tym wielu „brzuchów” się nie napełni. Tylko beznadziejnie zakochanych w konwencjonalnych opowieściach o duchach czy ludziach, którym tylko się wydaje, że widzą duchy. Mnie się podobał, ale już wiem, że będę w mniejszości. No tak, prorokini się znalazła...

niedziela, 20 sierpnia 2023

„Mów do mnie!” (2022)

 
Zmagająca się ze stratą siedemnastoletnia Mia zostaje zaproszona przez swoją najlepszą przyjaciółkę Jade na domową imprezę organizowaną przez ich szkolnych znajomych i uznaje, że nie zaszkodzi zabrać ze sobą drugiej najbliższej jej osoby. Ostatecznie Jade zjawia się w umówionym miejscu nie tylko z generalnie nielubianą dziewczyną, ale także ze swoim młodszym bratem Rileyem. Organizatorzy zabawy nie są zadowoleni z takiego obrotu spraw, nastrój poprawia im jednak sama Mia, która jako jedyna zgłasza gotowość do wzięcia udziału w najważniejszym wydarzeniu tego wieczora. W dobrowolnym opętaniu przez ducha, co umożliwi uściśnięcie podobno zabalsamowanej ludzkiej dłoni. Szczęśliwy posiadacz magicznej części kończyny górnej bliżej nieznanego człowieka z doświadczenia wie, że przez dziewięćdziesiąt sekund można w miarę bezpiecznie dzielić ciało z obcą istotą, ale już wkrótce niektórzy nader boleśnie przekonają się, czym grozi złamanie tej żelaznej zasady gry w opętanie.

Plakat filmu. „Talk to Me" 2022, Bankside Films, Causeway Films, Head Gear Films

Wielkie odkrycie Ariego Astera, twórcy „Dziedzictwa. Hereditary” (2018) i „Midsommar. W biały dzień” (2019), pełnometrażowy debiut reżyserski youtuberów z Australii, braci bliźniaków Danny'ego i Michaela Philippou, horror nadprzyrodzony, który oczarował też Stephena Kinga, Sama Raimiego, Jordana Peele'a, Stevena Spielberga i Edgara Wrighta. Scenariusz „Mów do mnie!” (oryg. „Talk to Me”) Danny Philippou napisał z Billem Hinzmanem, w oparciu o koncepcję Daleya Pearsona. Na planie bracia brali przykład głównie z Jennifer Kent tworzącej swojego „Babadooka” (w swojej ekipie mieli nawet dwie osoby związane z tamtą produkcją), przełomowy horror psychologiczny z ich stron, list miłośny do niemieckiego kina ekspresjonistycznego – przywiązywać wagę do najdrobniejszych szczegółów, zatroszczyć się o każdy kadr, wytworzyć podobną energię. Natomiast przy opracowywaniu ścieżki dźwiękowej (konkretnie łączenie dźwięków) najbardziej pomocny był koreański obraz w reżyserii Joona-ho Bonga z 2003 roku, w Polsce znany pod tytułem „Zagadka zbrodni”. A na fabułę ponad wszelką wątpliwość pewien wpływ miał „Egzorcysta” nieodżałowanego Williama Friedkina i przypuszczalnie „Pozwól mi wejść” Tomasa Alfredsona na podstawie powieści Johna Ajvide Lindqvista, jeden z najukochańszych filmowych horrorów Danny'ego Philippou. „Mów do mnie!” kręcono w Adelaide w Australii Południowej - budżet oszacowano na cztery i pół miliona dolarów - rodzinnym mieście braci Philippou. Tam też osadzono akcję tej nadnaturalnej opowieści i tam odbył się pierwszy (przedpremierowy) pokaz filmu – w październiku 2022 roku na Adelaide Film Festival. Oficjalną premierę „Talk to Me” miał w styczniu 2023 w ramach Sundance Film Festival, a szeroką dystrybucję kinową otwarto w lipcu tego samego roku. Wojnę przetargową o prawa do dystrybucji na terenie Stanów Zjednoczonych wygrała prestiżowa firma A24.

Najgłośniejszy australijski horror (właściwie australijsko-brytyjski) od czasu „Babadooka” Jennifer Kent. Jedna z najbardziej dochodowych inwestycji A24, niezależnej amerykańskiej wytwórni i dystrybutora filmowego, która, przypomnijmy zaopiekowała się między innymi takimi obrazami jak „Dziedzictwo. Hereditary”, „Midsommar. W biały dzień” i „Bo się boi” Ariego Astera, „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” i „Lighthouse” Roberta Eggersa, „X” i „Pearl” Ti Westa oraz „Zabicie świętego jelenia” Yórgosa Lánthimosa. Inwestycja na linii dystrybucyjnej, o którą firma A24 musiała zawalczyć między innymi z takim gigantem jak Universal Pictures. „Mów do mnie!” Danny'ego i Michaela Philippou przypomniał mi pierwszy rozdział „To” Andy'ego Muschiettiego, readaptację jednej z najdłuższych (i w mojej ocenie jednej z najlepszych) powieści Stephena Kinga – zewsząd płyną okrzyki zachwytu, a ja pytam: ale o co chodzi? Gdzie ten geniusz? Jest dobrze, ale gdzie to arcydzieło? „Mów do mnie!” już został gremialnie okrzyknięty horrorem roku, a przynajmniej jak dotąd najpoważniejszym kandydatem do tego tytułu, a ja, głupia, wyżej postawiłabym takie „odgrzewane kotlety” jak „Krzyk VI” Tylera Gilletta i Matta Bettinelliego-Olpina oraz „Martwe zło: Przebudzenie” Lee Cronina. Najpierw był krótki filmik podesłany Danny'emu Philippou przez Daleya Pearsona, horror komediowy o dzieciakach bawiących się w opętanie, który ożywił przykre wspomnienie z dzieciństwa. Przypomniał nagranie człowieka zwijającego się w konwulsjach po zażyciu narkotyku (niepożądana i potencjalnie śmiertelnie niebezpieczna reakcja organizmu) ku uciesze towarzyszących mu osób. Wyśmiewany i nagrywany cierpiący bliźni. Magiczna dłoń pojawiła się później – czołowy rekwizyt australijskich vlogerów, którzy zgłosili już gotowość do nakręcenia sequela „Mów do mnie!”. Jak najbardziej chętni na kolejną zabawę z duchami. Zabawę z konwencją. Nieklasyczne nawiązywanie kontaktu ze zmarłymi. Zamiast wyświechtanej planszy Ouija, twarda biała rąsia pokryta zagadkowymi znakami. Zamiast absolutnej powagi podszytej strachem, salwy śmiechu i radosne nagrywanie co ciekawszych kawałków. Jak stwierdzi dumny posiadacz zabalsamowanej dłoni satanisty, nekromanty czy innego czarnoksiężnika, ta rozrywka nigdy się nie nudzi. Lepsze niż media społecznościowe, na które zawsze można wrzucić jakiś kompromitujący filmik z opętańczego seansu spirytystycznego. Obłąkanego. Wbrew gatunkowym regułom na pierwszym planie nie postawiono dziewczyny mającej najwięcej oleju w głowie (final girl), w ścisłym kręgu wtajemniczonych największym rozsądkiem wykazuje się bowiem nie Mia, tylko jej najbliższa przyjaciółka Jade (przyzwoite kreacje Sophie Wilde i Alexandry Jensen). Od śmierci matki, czołowa postać „Mów do mnie!” prawdopodobnie więcej czasu spędza w domu Jade, jej młodszego brata Rileya (niezgorszy występ Joe Birda) i ich zabieganej matki niż we własnym, gdzie czeka przygnębiająco na nią działający ojciec. Można powiedzieć, że dziewczyna znalazła sobie nową rodzinę, otwarcie tęskniąc za mamą i skrycie za tatą. Po bliskim spotkaniu z poważnie rannym kangurem, w Mii kiełkuje nowa(?) obawa. Czy przypadkiem nie jestem złym człowiekiem? Czy aby oni wszyscy nie są złymi ludźmi?

Plakat filmu. „Talk to Me" 2022, Bankside Films, Causeway Films, Head Gear Films

Opętania na wesoło. Odbiorcom „Mów do mnie!” Danny'ego i Michaela Philippou może nie być do śmiechu, ale początkowo w tym świecie przedstawionym młodzi ludzie nie znają lepszego sposobu na spędzanie wolnego czasu. Największa atrakcja dla tutejszej młodzieży, cyrk obwoźny niedostępny dla rodziców. Normalnie nie zapraszamy dzieciaków, ale tak naprawdę jedyną twardą zasadą jest wyegzorcyzmowanie przed upływem półtorej minuty. Aby pozbyć się nie tyle intruza, ile proszonego gościa z zaświatów, wystarczy zerwać cielesny kontakt opętanego na życzenie z piekielną dłonią. Wydaje się proste, ale... Jeśli w horrorze czegoś pod żadnych pozorem nie wolno robić, to pewnym jestem, że prędzej niż później to coś zostanie zrobione. Zasady są po to, by je łamać. Nie z przekory, nie z ciekawości, nie dla hecy. Nie tym razem. Wyższa konieczność czy niewybaczalny przejaw egoizmu? Makiaweliczne poświęcenie czy zwykła ludzka potrzeba? W moim przekonaniu rozum uśpiony przez emocje. Katastrofa nienaturalna spowodowana naturalną potrzebą. Zrozumiałą, ale to nie umniejsza tragedii innej jednostki. Uwaga: może rozboleć głowa! Mocna scena, ale w moim rankingu najlepszych momentów „Mów do mnie!” wygrywa wycieczka zorganizowana przez pewną dziewczynkę. Plątanina nagich ciał w soczystej czerwieni, gorączka koszmarnej nocy przy szarpiących nerwy dźwiękach wydobywanych z jakiegoś szatańskiego:) instrumentu (swoją drogą cała oprawa muzyczna robi wrażenie). Pyszny body horror w asekuranckiej ghost story. Pierwsza wersja scenariusza „Mów do mnie!” ponoć miała więcej upiornych momentów, które być może będzie jeszcze dane wykorzystać braciom Philippou, bo traktują to jako początek ich reżyserskiej przygody z horrorami, bynajmniej jednorazowy „wyskok”. Mnie jednak nie marzyło się więcej efektów specjalnych tylko ostrzejszy pazur i mniej chodzenia drogą środka: pomiędzy popcornowym straszakiem i nową falą kina grozy. Wyglądało mi na to, że twórców bardziej ciągnie w tym drugim kierunku, że „Mów do mnie!” miał budować się przede wszystkim atmosferą, powolutku wchodzić pod skórę zamiast zadowalać się szybciutkim spływaniem po skórze, ale w moim poczuciu lepiej poradził sobie z duchową wiwisekcją postaci, która raczej nie jest domeną mainstreamowych jumperów. Prędzej wizytówka nowej fali – flirtowanie dramatu nierzadko psychologicznego z horrorem. Mia to postać tragiczna, zżerana przez potworne wyrzuty sumienia i desperacko starająca się odzyskać choć część szacunku do siebie. Dziewczyna, która w okropnych okolicznościach straciła matkę, a teraz... Kobieta za oknem przypomniała mi „Krzyk 3” nieodżałowanego Wesa Cravena. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że teraz straciła drugą rodzinę. Jakby nie dość przeszła – utrata ukochanego rodzica, ciężka depresja i narkotyki, które mogły być głównym powodem zepchnięcia jej na szkolny margines społeczny, ale nie można wykluczyć, że jedna z postaci nie mówi tylko w swoim imieniu o odpychającej manierze Mii (namolna jak diabli). Niektórzy pewnie powiedzą, że sama jest sobie winna, ja natomiast ograniczę się do stwierdzenia, że nastolatka popełnia błąd za błędem. Chce dobrze, ale wychodzi źle. I jeszcze gorzej. Mia ma jednak asa w rękawie, zaufaną (znowu błąd?) sojuszniczkę w walce z siłami ciemności czy po prostu znękaną duszą, która wykorzystała okazję. Trafiło się ślepej kurze ziarno, a przynajmniej taką pewność zyskuje Mia, znajdująca się o krok od popełnienia kolejnego wielkiego błędu. Jeszcze większego - o ile to w ogóle możliwe – narażenia się dziewczynie, która była jej przyjaciółką i „siostrą”. Ze wszystkich osób żyjących Jade nadal jest najważniejszą osobą dla Mii, ale tamta może już nie mieć najmniejszej ochoty na przystawanie z nią. Tak czy inaczej, dobrze się stało, że ktoś (albo coś) nabrał ochoty na wylizanie stóp pewnemu młodzieńcowi. Komiczny finał niezabawnego przeżycia – według mnie najzręczniejsza żonglerka napięciem w „Mów do mnie!”; najsprawniej zagęszczająca się atmosfera niesamowitości w klaustrofobicznej przestrzeni i w okowach obłędu. Podobał mi też wkład charakteryzatorów, a najbardziej okrutnie spuchnięta twarz jednego z pacjentów szpitala, w którym moje myśli, nie wiedzieć czemu, więcej niż raz pobiegły w stronę „Nowego koszmaru Wesa Cravena”, o zbliżonej (odrobinkę) tematycznie „Linii życia” Joela Schumachera już nie wspominając. Interesujące domknięcie, ale bezpośrednio poprzedzająca ją akcja na drodze... Chyba miała być niespodzianka, ale dokładnie takiego zwodu się spodziewałam. Nie chcę tego nazwać tchórzliwą ucieczką, ale żadne inne określenie akurat nie przychodzi mi do głowy;)

Mów do mnie!”, debiutancki pełnometrażowy obraz w reżyserskiej karierze Danny'ego i Michaela Philippou, horror nadprzyrodzony youtuberów z Australii, to jedna z tych pozycji, której polecać już nie trzeba. Fani gatunku, którzy jeszcze nie mieli okazji zobaczyć tego pod niebiosa wynoszonego straszaka, zapewne już traktują go jako pozycję obowiązkową. Właściwie ten balonik tak się już nadmuchał, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby osoby z innymi preferencjami gatunkowymi też zapragnęły na własne oczy zobaczyć to cudo. Według znawców, a ja znawczynią nie jestem, więc uznałam go jedynie za niezły.