Źródło: http://otoz.pl/
czwartek, 31 grudnia 2015
„Opiekunka” (1995)
Nastoletnia Jennifer opiekuje się trójką dzieci Harry’ego i Dolly Tucker,
którzy w tym czasie bawią na przyjęciu zorganizowanym przez bogatych rodziców
jej znajomego, Marka. W tym czasie chłopak Jennifer, Jack, samotnie spędza
wieczór na mieście, planując spotkać się z dziewczyną dopiero nazajutrz. Jednak
przypadkowe spotkanie z Markiem, z którym od dłuższego czasu nie łączą go
przyjazne relacje zmienia jego plany. Chłopak daje Jackowi do zrozumienia, że
powinien odwiedzić Jennifer w domu Tuckerów . Po długich namowach nastolatek w
końcu zgadza się wybrać tam razem z Markiem, mając cichą nadzieję, że wreszcie
uda mu się skłonić dziewczynę do stosunku seksualnego. Mark, w skrytości
również żywi taką nadzieję. Podobnie Harry Tucker, który szuka pretekstu do
wyjścia z przyjęcia i powrotu do domu, gdzie mógłby ziścić swoje fantazje.
Thriller, którego scenariusz Guy Ferland spisał na kanwie opowiadania
amerykańskiego pisarza Roberta Coovera. Ponadto Ferland zajął się również
reżyserią – „Opiekunka” była jego debiutem dystrybuowanym na kasetach VHS. W
późniejszych latach Ferland realizował się głównie w serialach, ale w
międzyczasie udało mu się stworzyć naprawdę godny wyróżnienia, psychologiczny,
pełnometrażowy obraz zatytułowany „Pif-Paf! Jesteś trup!”. „Opiekunce” nie udało
się jednak pozyskać porównywalnego uznania, głównie przez jej nietypową, jak na
thriller specyfikę. Osoby, którym dane było przeczytać opowiadanie Coovera
również nie byli zadowoleni ze sposobu, w jaki Ferland przełożył słowo pisane
na język filmu. Istotnie, „Opiekunki” z pewnością nie można nazwać wielkim
osiągnięciem światowej kinematografii (ciekawostką jest natomiast to, że producentem
wykonawczym produkcji był tak nietuzinkowy twórca, jak Joel Schumacher). Ale
mimo wszystko myślę, że przedsięwzięcie Ferlanda nie zasłużyło sobie na tak
zjadliwą krytykę – może i miałabym inne zdanie, gdybym przeczytała opowiadanie
Coovera, ale jak dotychczas nie znalazłam ku temu okazji. Być może z korzyścią
dla mojego odbioru filmu.
Jeśli zasiadając do seansu „Opiekunki”, ktoś przypadkiem nie zdawałby sobie
sprawy, w którym roku ją nakręcono oprawa audiowizualna z pewnością błyskawicznie
by go uświadomiła. Bowiem każdy kadr, przy akompaniamencie chwytliwych kawałków
muzycznych tchnie duchem kina lat 90-tych i to już od pierwszej sceny. A jedną
z młodych ikon ostatniej dekady XX wieku był nie kto inny, jak odtwórczyni tytułowej
roli, Alicia Silverstone, za którą nigdy nie przepadałam, nawet po obejrzeniu w
dzieciństwie całkiem udanego „Zauroczenia” (1993) z jej udziałem. Nie zmienia
to jednak faktu, że na lata 90-te przypadał szczytowy okres jej kariery –
chętnie ją zatrudniano i prężnie promowano, dzięki czemu stała się bożyszczem
wielu ówczesnych młodych ludzi. Moją idolką nigdy nie była, głównie przez
specyficzną, acz ograniczoną, nieprzekonującą mnie mimikę, którą posłużyła się
również w „Opiekunce”. Silverstone zapewne urzeknie postacią Jennifer swoich
oddanych fanów, ale mnie (z czysto subiektywnego punktu widzenia) zupełnie nie
pasowała do charakteru obiektu westchnień niemalże wszystkich męskich bohaterów
filmu. Scenariusz, i na tym zasadza się jego delikatna kuriozalność, sporo
miejsca poświęca fantazjom wszystkich przedstawicieli płci męskiej, którym dane
było poznać młodą opiekunkę do dzieci. Właściwa oś akcji bazuje na prostocie –
ot, mamy nastolatkę zajmującą się trójką dzieci pod nieobecność ich rodziców
oraz nieskomplikowane losy osób, starających się ją odwiedzić, w nadziei na
zaspokojenie swoich żądz. Pracodawcy Jennifer spędzają wieczór na przyjęciu u
zamożnych przyjaciół, przy czym ich uwagę głównie zaprząta znalezienie sposobu
na zdradzenie małżonka. Dolly snuje erotyczne fantazje o gospodarzu, a Harry o
jasnowłosej opiekunce swoich dzieci. Podobne wizje „nawiedzają” syna
organizatorów przyjęcia, niepokornego Marka i chłopaka Jennifer, sportowca
Jacka. Wyobrażenia bohaterów o zabarwieniu erotycznym przez długi czas są
właściwie główną formą przekazu myśli scenarzysty. Ferland szczególny nacisk
kładzie na akcentowanie obsesji poszczególnych postaci, obsesji, której
wyłączając Dolly, obiektem jest niewinna nastolatka, Jennifer, zupełnie
nieświadoma namiętności, jakiej w nich rozbudza. Poza Jackiem, który od dłuższego
czasu szuka sposobu na zaciągnięcie jej do łóżka, czemu dziewczyna stanowczo
się opiera. I głównie z tego powodu nie chce wpuścić zdesperowanego chłopaka do
domu Tuckerów, kiedy ten w końcu ulega namowom równie podnieconego Marka i w
jego towarzystwie decyduje się zapukać do drzwi pracodawców Jennifer. Odniosłam
wrażenie, że Ferland mnogością erotycznych wizji bohaterów, nawet małego Jimmy’ego,
którym nastolatka się opiekuje chciał przekazać mało odkrywczą myśl, że często
nasze wyobrażenia o drugiej osobie nie znajdują odbicia w rzeczywistości.
Protagoniści snują wizje chętnej dziewczyny tylko czekającej na ich inicjatywę,
co z czasem odbiera im możliwość logicznego myślenia. Są tak rozochoceni swoimi
erotycznymi fantazjami, że zaczynają popełniać głupstwa, zapominając, że w
pobliże Jennifer wabi ich wyobraźnia i niekontrolowany popęd seksualny, a nie
rzeczywista postawa dziewczyny. Choć przemyślenia Ferlanda, czy też autora
opowiadania, o niszczącej sile wyobraźni i zatracaniu się w fikcji same w sobie
nie są oryginalne to podejście do problematyki obsesji już tak. Właściwie
dotychczas nie oglądałam thrillera, który tak szczegółowo obrazowałby procesy
myślowe a la prześladowców, który od dokładnie takiej strony podchodziłby do
stalkingu. Co wcale nie oznacza, że wszystko się twórcom udało.
Największą bolączką „Opiekunki” (poza udziałem Silverstone) w moim odczuciu
jest czasowe zapętlenie scenariusza. Podczas, gdy wstępne sceny tylko
sporadycznie przerywano projekcjami erotycznych fantazji bohaterów z czasem
wyobrażenia przesłoniły właściwą akcję filmu. Może i nie przeszkadzałaby mi
taka narracja, gdyby fantazje w środkowej partii filmu nie powielały tematyki
tych z początkowych sekwencji projekcji. Gdyby twórcy wcześniej zdecydowali się
zbrutalizować niniejsze wizje, porzucić obrazy rozochoconej nastolatki
czekającej na swojego kochanka i przejść do problematyki wyobrażonej dominacji
nad przerażoną, acz uległą dziewczyną. Ferland właśnie to robi, tyle, że trochę
za późno, przez co cały ciężar przekazu „Opiekunki” zostaje zgromadzony w
końcówce, nieco wcześniej wpadając w lekką monotonię. Taki zabieg daje tym
większe wrażenie przesytu pod koniec seansu, jeśli weźmie się pod uwagę
egzystującą równolegle do wyobrażeń bohaterów, rzeczywistą akcję. Równoczesna
dynamizacja obu narracji sprawia wrażenie, jakby inwencja scenarzysty nie była
rozłożona równomiernie, jakby brakowało mu pomysłu na wypełnienie czymś
środkowej części fabuły. Przez co thriller Ferlanda ogląda się ze sporą
przyjemnością głównie na początku i końcu. Pomiędzy zostaje nam jedynie czekać
na spodziewaną tragedię w finale, bo konstrukcja fabularna i delikatnie, acz
konsekwentnie potęgowana atmosfera rychłego zagrożenia nie pozostawia żadnych
wątpliwości, co do zamiarów Ferlanda, prostą drogą prowadzącego widza do efektu
poddania się zgubnemu wpływowi swoich śmiałych wyobrażeń o drugiej osobie.
Alicia Silverstone po otrzymaniu pierwszej wersji scenariusza rzekomo nie
wyraziła zgody na udział w „Opiekunce”, gdyż zniechęciły ją roznegliżowane
sceny. Ferland wówczas wykreślił sekwencje przewidujące szafowanie golizną, dlatego
też pragnę przestrzec osoby, które po mojej recenzji mogły odnieść wrażenie, że
mamy tutaj do czynienia z thrillerem erotycznym. Podtekst seksualny aż nadto
przebija z fabuły „Opiekunki”, ale bez dosłowności. Dlatego też filmu nie
należy rekomendować wielbicielom obrazów erotycznych, raczej sympatykom
oszczędnych w formie, lekkich, acz do pewnego stopnia zajmujących dreszczowców,
które nawet jeśli mają parę wad to i tak „wchłania się” je w miarę bezboleśnie.
środa, 30 grudnia 2015
„Autostopowicz” (1986)
Jim Halsey transportuje samochodów z Chicago do San Diego. Przejeżdżając
przez pustynne tereny trafia na przemokniętego autostopowicza, którego decyduje
się podwieźć. Mężczyzna informuje chłopaka, że nazywa się John Ryder i zamierza
go zabić. Zaatakowany Jim wyrzuca nieznajomego z samochodu i rusza w dalszą
drogę. Jednak już nazajutrz widzi Rydera w przejeżdżającymi obok samochodzie z
pewną rodziną. Chłopak próbuje ich przestrzec przed autostopowiczem, ale pomimo
starań nie udaje mu się ich ocalić. Spanikowany Jim stara się znaleźć pomoc,
zwrócić się z tą sprawą do tutejszego szeryfa, ale Ryder zręcznie kieruje
wszelkie podejrzenia na chłopaka.
Pomysł na scenariusz „Autostopowicza” zrodził się w głowie Erica Reda,
podczas jego samotnej podróży z Nowego Jorku do Austin. Opatrzony zachęcającym
listem skrypt, wówczas mający na swoim
koncie jedynie jeden short („Gunmen’s Blues”) Red przesłał kilku producentom.
Tekst zainteresował Davida Bombyka, który wraz ze swoim menedżerem Kipem
Ohmanem (który również zajął się produkcją „Autostopowicza”) oraz reżyserem
filmu Robertem Harmonem postanowił jednak poddać scenariusz kilku przeróbkom.
Wizja Erica Reda obejmowała kilka skrajnie drastycznych scen. Rezygnacja z
pokazywania widzom między innymi okaleczonych ciał rodziny zalegających w
samochodzie, gałki ocznej włożonej w hamburgera, czy rozrywania przywiązanej do
wózka kobiety w pojęciu twórców była konieczna, aby uniknąć posądzeń o
stworzenie taniego slashera. Ohman i
Red przez parę miesięcy poddawali scenariusz licznym przeróbkom, aby dostosować
go do hitchcockowskiej wizji Harmona, przekonanego, że kluczem do sukcesu filmu
jest suspens, a nie orgia przemocy. Choć obecnie „Autostopowicz” nosi miano
produkcji kultowej, w wielu zacnych kręgach będąc definiowanym, jako jeden z
najlepszych thrillerów w historii kina to tuż po swojej premierze został
chłodno przyjęty przez krytyków. Szczególnie dobitnie forsowano wówczas tezę,
że film jest chory i posiada niesmaczny podtekst gejowski, mający stanowić paskudne
nawiązanie do zagrożeń, jakie niesie AIDS (Amerykanie i ich ówczesna obsesja na
punkcie wirusa HIV…). W każdym razie z czasem „Autostopowicz” zaskarbił sobie
sympatię większej liczby krytyków, a tytuł stał się tak popularny, że wkrótce
doczekał się wydanego na DVD sequela i kinowego remake’u.
Zgodnie z filozofią Alfreda Hitchcocka fabułę „Autostopowicza” zawiązuje
silny akcent niczym nieuzasadnionego ataku nieznajomego przedstawiającego się,
jako John Ryder na podróżującego Jima Halseya. Mężczyzna uświadamia chłopakowi,
że jest mordercą i przemocą stara się zmusić go do wyznania, że pragnie
śmierci. Przerażonemu Jimowi udaje się co prawda wyrzucić napastnika z
samochodu, ale to bynajmniej nie koniec jego koszmarnej przeprawy z Ryderem. Cały
scenariusz opiera się na swoistej grze znakomitego Rutgera Hauera z
charyzmatycznym, skłaniającym do utożsamiania się z jego postacią C. Thomasem
Howellem. Niezidentyfikowany „człowiek-duch” przemierza pustynne tereny w
poszukiwaniu ofiar, które z jakiegoś sobie tylko znanego powodu wciąga w
niebezpieczną rozgrywkę. Jego nietypowy modus
operandi zakłada terroryzowanie ofiary na zasadzie częstego akcentowania
swojej obecności w pobliżu oraz unaoczniania jej swoich zwyrodniałych poczynań.
Wszelkie podejrzenia za zbrodnie, które sam popełnia, Ryder kieruje na Jima,
jednocześnie w typowym dla siebie okrutnym stylu wybawiając go z opresji, gdy
tylko trafia w ręce przedstawicieli organów ścigania. Scenarzysta nie zdradza,
kim tak naprawdę jest John Ryder (nie wiemy nawet, czy to jego prawdziwe personalia),
ani co bezpośrednio motywuje jego działania, dzięki czemu Rutgera Hauera
nieustannie spowija aura intrygującej tajemnicy. Czarny charakter rozbudza
ciekawość, zmuszając widza do zastanawiania się nad jego osobą i co ciekawsze
ostatecznie jej nie zaspokaja, przewrotnie pozostawiając odbiorców z licznymi
pytaniami. Choć nie zostaje to dobitnie wyartykułowane można domniemywać, że
Ryder z jakiegoś niepojętego powodu pragnie zdemoralizować niewinnego,
służącego bliźnim pomocą (również nieznajomym stojącym na poboczu z uniesionym
kciukiem) chłopaka, że jego nadrzędnym celem jest zmuszenie go do zabicia
człowieka. UWAGA SPOILER Jeśli
rzeczywiście tak jest to pozornie szczęśliwe dla głównego bohatera zakończenie
owego starcia w rzeczywistości nosi w sobie znamiona tragizmu. Wszak Ryder
ziszcza swój plan – umiera, ale za sprawą Jima KONIEC SPOILERA. Choć tytułowy czarny charakter w swoją rozgrywką z
Jimem wciąga wiele przygodnych osób, na ogół przewidując dla nich krwawy koniec
reżyser konsekwentnie trzyma się swojego planu odżegnywania się od ekstremalnej
makabry. Pojawia się kilka sekwencji delikatnie podlanych posoką, jak na
przykład rzeź na posterunku, a nawet ujęcie wykorzystujące rekwizyt
wyobrażający ludzki palec, ale bez zagłębiania się w drastyczne szczegóły.
Raczej w formie migawek, tak jakby Harmon wzdragał się na myśl o zniesmaczeniu
choćby jednego widza dobitnymi wizualizacjami. Makabra w przeważającej
większości bytuje poza wzrokiem widza, przy czym jak na przykład podczas sceny
z samochodem zaatakowanej przez Rydera rodziny operatorzy skupiają się na
odstręczającej reakcji Jima na widok okropieństw, które tylko on (nie widzowie)
podejrzał. Myślę, że „Autostopowicz” w wersji hard w rękach Harmona również
mógłby poszczycić się wieloma superlatywami – realistyczne sceny mordów, które
widzimy w migawkach właściwie nie pozostawiają, co do tego żadnych wątpliwości.
Ale w takim wydaniu, bazującym na zgoła odmiennych emocjach nie rozczarowuje,
pokazując, że czasami adrenalina we krwi wzrasta szybciej podczas obcowania z
bazującym na napięciu i klimacie zaszczucia obrazem, aniżeli na widok typowej
rąbanki.
Przez dłuższy czas Jim Halsey samotnie ucieka przed swoim prześladowcą.
Zamknięcie scenariusza w ramach konwencji filmu drogi i to na pustynnych,
jałowych terenach Stanów Zjednoczonych, gdzie odległość pomiędzy zabudowaniami
rozciąga się na kilometry właściwe zagwarantowało twórcom aurę wyalienowania.
Ale na tym ambitny Harmon nie poprzestał, akcentując dodatkowo klimat
zaszczucia płynący nie z jednego, ale dwóch źródeł. Jimowi nie zagraża jedynie
zdeterminowany, doskonale znający te tereny seryjny morderca (jak wskazują dwa
ujęcia dodatkowo obdarzony nadludzkim słuchem), ale również ludzie, którzy tak
naprawdę powinni zapewnić mu ochronę – przedstawiciele organów ścigania,
zmanipulowani poczynaniami Rydera. Harmon doskonale równoważy akcję z lekko
przybrudzoną, posępną atmosferą, dynamizując fabułę jeszcze zanim ma szansę
całkowicie wytracić rozpęd i tym samym wzbogacając mroczną scenerię ogromnym
ładunkiem napięcia. Co więcej dokładnie w momencie, w którym odczułam zaczątki
niedosytu pozytywnego pierwiastka, kiedy samotność Jima zaczęła dawać mi się we
znaki, niebezpiecznie przechylając się w stronę monotonii twórcy przytomnie
postawili u jego boku kobiecą postać. Kelnerkę imieniem Nash (Jennifer Jason
Leigh), która nie pełniła jedynie roli ozdoby, swoistego dopełnienia męskiej
postaci, jak to często bywa szczególnie w kinie akcji, ale stała się twarzą
kilku dynamicznych, złowieszczych sekwencji, tym samym dynamizując chwilę
wcześniej zaczynającą wytracać tempo fabułę. Stała się też główną bohaterką
najmocniejszej sekwencji, mającej miejsce tuż przed ostatecznym starciem Jima i
Rydera, którą zdecydowano się przedstawić dopiero po długich dyskusjach, bo
według niektórych członków ekipy była zbyt pesymistyczna w wymowie.
Chociaż „Autostopowicz” Roberta Harmona jest zdecydowanie najbardziej
udaną, najsilniej trzymającą w napięciu i jedyną mroczną odsłoną historii o
Johnie Ryderze to w przeciwieństwie do większości widzów nie uważam sequela i
remake’u za niepotrzebne. Oczywiście oba wspomniane filmy zrealizowano zgoła
odmiennie (większy nacisk kładąc na dynamikę, aniżeli złowieszczą oprawę
wizualną), oba prezentują się dużo słabiej, ale ten pomysł ma w sobie tyle
atrakcyjności, że do pewnego stopnia wystarczyło jej do wzbogacenia kolejnych
produkcji podpinających się pod ten tytuł.
wtorek, 29 grudnia 2015
„The Green Inferno” (2013)
W Nowym Jorku studentka Justine dołącza do grupy młodych aktywistów,
kierowanych przez charyzmatycznego Alejandro, którzy wybierają się do
peruwiańskiej dżungli amazońskiej, celem nagłośniania problemu niszczenia
tamtejszych terenów przez korporacje, próbujące pozyskać cenne złoża. Młodzi
idealiści mają nadzieję, że przeprowadzenie strajku i udostępnienie go w Internecie
ocali rdzenne plemiona i zniechęci do dalszych eksploracji tych terenów. Po
dotarciu na miejsce Alejandro wykorzystuje Justine, zdając sobie sprawę, że fakt,
iż jest córką prawnika z ONZ dodatkowo zbulwersuje opinię publiczną,
doprowadzając do sytuacji bezpośrednio zagrażającej jej życiu. Fortel udaje się
i zgodnie z zamysłem studentów internauci dostają skandaliczny materiał, o którym
z miejsca robi się głośno. Upojeni sukcesem młodzi aktywiści szybko wsiadają w
samolot, zamiarem wydostania się z dżungli, ale w trakcie lotu dochodzi do
awarii maszyny, na skutek której kilkoro z nich ginie na miejscu. Pozostali
zostają porwani przez plemię kanibali.
„The Green Inferno” z powodu problemów finansowych przez dwa lata krążył po
różnego rodzaju festiwalach filmowych, czekając na szerszą dystrybucję. Reżyser
filmu, Eli Roth, podsycał zainteresowanie widzów zapewnieniami, że produkcja
powstała z myślą o włoskim kinie kanibalistycznym z lat 70-tych i 80-tych,
mając być swego rodzaju hołdem złożonym temu nurtowi kina exploitation. Żeby jeszcze bardziej rozbudzić apetyt szczególnie oddanych
fanów tych obecnie stanowczo niedocenianych produkcji, Roth wykorzystał roboczy
tytuł „Cannibal Holocaust”. Niektórym to wystarczało, aby poczytywać „The Green
Inferno” w kategoriach ukłonu w stronę włoskiego kina kanibalistycznego. Z
recenzji widzów i niektórych krytyków (wśród których większość była raczej
rozczarowana filmem) przebijała teza, że „The Green Inferno” przywołuje
skojarzenia szczególnie z „Cannibal Holocaust”, szokującym dziełem Ruggero
Deodato, którym to jeśli wierzyć reżyserowi twórcy szczególnie się inspirowali.
Roth spisał scenariusz wespół ze swoim ostatnio częstym współpracownikiem,
Guillermo Amoedo. W efekcie ich współdziałania powstał film z mojego punktu widzenia
niemający wiele wspólnego z legendarnym podgatunkiem kina exploitation.
„Zapomniany świat kanibali”, „Cannibal Holocaust” („Nadzy i rozszarpani”), „Cannibal Ferox – Niech umierają powoli”, „Zjedzeni żywcem”, „Góra boga kanibali" – to reprezentanci
włoskiego kina kanibalistycznego z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, z którymi dotychczas
udało mi się zapoznać. I zapałać wielką miłością do ich specyfiki. Skoro, więc
forsuje się jakiś współczesny film, jako hołd złożony czy to jednemu z nich,
czy całemu podgatunkowi to chyba mam prawo spodziewać się jakichkolwiek
nawiązań stylistycznych… Okazuje się jednak, że padłam ofiarą manipulacji
przemyślnego marketingu, bo poza wyjazdem protagonistów do dżungli, w której
grasuje plemię kanibali nie znalazłam tutaj absolutnie nic, co nasunęłoby mi
skojarzenia z dokonaniami Włochów. „The Green Inferno” odebrałam raczej, jako
twór podpinający się pod motyw rozpropagowany w latach 70-tych i 80-tych tylko
po to, żeby oddać go we współczesnej, lekko groteskowej stylistyce. Bez choćby
grama naturalizmu, z którego słynęły włoskie horrory o kanibalach, bez odrobiny
brudu, który niegdyś dosłownie oblepiał zdjęcia. Za to z wszelkim poszanowaniem
współczesnego, plastikowego sznytu. Zamiast ziarnistych, przybrudzonych
lokacji, z których przebijałaby aura zdefiniowanego zagrożenia mamy pastelowe,
wypieszczone krajobrazy mieniące się rażącymi kolorami w pełnym peruwiańskim
słońcu. Z realizacji zamiast pełnej swobody i zrozumienia, że z amatorki może
narodzić się prawdziwie dusząca aura ekstremalnego zdegenerowania przebija
wręcz obsesyjny perfekcjonizm, „wzbogacony” współczesnymi, jakże sztucznymi sposobami
szokowania. Aż nie chce mi się wierzyć, że ktoś, kto potrafił w XXI wieku nakręcić
film („Śmiertelną gorączkę”) klimatem zbliżony do horrorów z lat 70-tych i
80-tych tak dalece sfuszerował w tym konkretnym przypadku. Później podobny zabieg (na zasadzie skontrastowania fabuły z pastelowymi barwami) Roth wykorzystał w thrillerze "Kto tam?", ale w tym przypadku poszczególne elementy zamiast przyjemnie, acz paradoksalnie się dopełniać, pogrywać z przyzwyczajeniami widzów, jedynie się "gryzły". Plastik zamiast brudu?
I to ma być kino kanibalistyczne stworzone z potrzeby złożenia hołdu dawnym
reprezentantom owego prądu? To chyba jakiś żart.
Dopóki jeszcze nic zajmującego się nie dzieje, dopóki zapoznajemy się z
bohaterami „The Green Inferno” nie jest jeszcze tragicznie. Plastik ze
szczególną mocą przebijał z ekranu nieco później, zaś wprowadzenie we właściwą
akcję poprowadzono nieporównanie lepiej. W roli głównej wystąpiła Lorenza Izzo,
która dwa lata później ponownie podjęła współpracę z Elim Rothem w jego „Kto tam?” z o wiele lepszym skutkiem (jej filmowego ojca kreował Richard Burgi,
który z kolei niegdyś grał w rothowskim „Hostelu 2”). W „The Green Inferno”
była nieco toporna, jakby niejaką trudność sprawiało jej okazywanie
silniejszych emocji. Jednak jej postać nie wzbudziła we mnie większej sympatii
nie tyle przez niedostatki warsztatowe Izzo, co charakter Justine. Wyciszone,
naiwne kobietki pragnące zmienić świat, ale nie w pojedynkę, bo na to brakuje
im odwagi, jakoś nigdy mnie nie zachwycały. I tak też jest w przypadku Justine,
która po usłyszeniu na wykładzie o praktykowaniu obrzezania wśród niektórych
rdzennych plemion świata (niektórym potrzebne są studia, aby mogli posiąść taką
wiedzę…) dołącza do grupy aktywistów, której przewodzi charyzmatyczny,
buńczuczny Alejandro. Studenci planują wyjazd do peruwiańskiej dżungli
amazońskiej celem nagłośnienia problemu eksploracji tamtejszych terenów. Jak
się z czasem okaże wszyscy, poza jedną osobą, są pełni idealistycznych, godnych
podziwu przekonań. Kieruje nimi altruistyczna potrzeba ratowania Natury i
ochrony życia rdzennych plemion. I nawet jeśli jedyne, co mogą zrobić to
nagłaśnianie tych problemów poprzez przypinanie się do drzew i buldożerów pod
okiem czujnych kamerek w telefonach to nie wahają się czynić chociaż tego, w
nadziei, że uda im się odrobinę zaburzyć owy brutalny porządek świata. Ironią
jest, że młodzi aktywiści z czasem staną się więźniami ludzi, w obronie których
wystąpili (jeszcze raz podkreślam: poza jednym z nich). Zostaną zniewoleni
przez plemię, którego sposób bycia tak szanowali (no, może poza obrzezaniem).
Nie wiedzieli tylko (bo skąd amerykańscy studenci mieli to wiedzieć?), że
mieszkańcy tych terenów rozsmakowali się w ludzkim mięsie. Liczebność
protagonistów, pomimo plastikowej oprawy wizualnej, wzbudziła we mnie niejakie
nadzieje na zajmujące rozwinięcie tej historii. Jednak już katastrofa samolotu
znacząco przesiała tę pokaźną grupkę, przez co jedynie kilkoro z nich trafiło w
ręce wysmarowanego czerwonym barwnikiem, zabawnie się prezentującego
kanibalistycznego plamienia. Protagoniści zostali przeniesieni do ich wioski i
wtrąceni do klatki skleconej z bambusa, z której to mogli obserwować zwyczaje
tubylców. Ich preferencje kulinarne unaoczniła im już scena mająca miejsce
zaraz po ich uwięzieniu. Tragicznie sfilmowane, na dużym zbliżeniu w formie
migawek, wycinanie oczu i języka i pożeranie owych części ciała na surowo oraz
pozbawienie kończyn i spijanie krwi tryskającej z szyi. To właściwie jedyna dobitna
antropofagiczna sekwencja, co wydaje się niepojęte w przypadku horroru
kanibalistycznego. W dodatku przez swoją rozproszoną formę i rażąco czerwoną,
niebywale sztuczną posokę wielce rozczarowująca. Pozostałe drastyczne sceny są
niestety jeszcze mniej pomysłowe, pobieżnie sfilmowane i co gorsza tak samo
plastikowe, a największą żałość wzbudza ujęcie z
mrówkami… Pod kątem makabryczności Eli Roth dosłownie osiadł w sztampie,
serwując mi takie „kwiatki”, jak standardowe podrzynanie gardła, czy wyrywanie
zębami mięsa z ramienia wrzeszczącego mężczyzny. Oczywiście, fragmentarycznie,
bo twórcom zabrakło odwagi, autentyzmu i pomysłowości, którymi to cechowało się
niegdysiejsze kino kanibalistyczne. W połączeniu z tymi niewywołującymi zniesmaczenia,
beznamiętnymi scenami gore, ukazane odrobinę
groteskowo plemię i pastelowe barwy dają naprawdę wbijający się w pamięć
horror. Toż, takiej "profanacji" najprawdopodobniej nigdy nie zapomnę… Chociaż
gwoli sprawiedliwości przyznaję, że sekwencja z wypróżnianiem się nawet mnie
rozbawiła, a taki chyba był zamiar scenarzystów.
Nie wiem, jak „The Green Inferno” odbiorą osoby niezaznajomione w włoskim
kinem kanibalistycznym z lat 70-tych i 80-tych. Nie wiem, czy sama nie
potrafiłabym spojrzeć przychylnym okiem na to dzieło, gdybym nie znała paru
wcześniejszych dokonań Włochów na tym polu. Może i byłabym łaskawsza, ale jak już to
tylko odrobinę, bo plastikowa oprawa, a co za tym idzie brak dosadnego klimatu
grozy, na które naprawdę nie sposób przymknąć oczu są dla mnie nie do
zaakceptowania. Podobnie, jak sztuczne sceny mordów. Niebywałe, że to film
Eliego Rotha, po prostu nie chce się w to wierzyć. Ale za to nie dziwią mnie
problemy z dystrybucją… Ciekawe, czy plany dokręcenia sequela się sprawdzą. Ze
wstępnych zapowiedzi twórców wynika, że druga część ma nosić tytuł „Beyond
the Green Inferno”, ale jeszcze nie wiadomo, czy obraz na pewno powstanie. W każdym
razie jeśli tak to nie popełnię tego samego błędu i nie podejdę do
kontynuacji „The Green Inferno” równie entuzjastycznie, jak do pierwszej
odsłony.
niedziela, 27 grudnia 2015
Podsumowanie roku 2015 (najlepsze, najgorsze horrory)
Zwyczajowo przyszła pora na podsumowanie mijającego roku. W poniższym
zestawieniu znajdują się wszystkie dotychczas obejrzane przeze mnie horrory,
których pierwszy światowy pokaz miał miejsce w 2015 roku. Filmy podzieliłam na
trzy grupy: pozycje, których nie przyjęłam pozytywnie, obrazy przeciętne, do
których mam ambiwalentny stosunek i produkcje moim zdaniem całkiem udane. Rzecz
jasna zestawienie jest całkowicie subiektywne, więc radzę nie przykładać
wielkiej wagi do tej klasyfikacji.
Na minus
13. „Poltergeist” – moda na „wskrzeszanie” starych horrorów wciąż trwa.
Twórcy remake’ów kultowych horrorów często zdają się nie rozumieć, że to co
podobało się kiedyś między innymi dzięki wykorzystaniu ówczesnych efektów
specjalnych niekoniecznie zda egzamin dzisiaj. Przynajmniej nie w pojęciu
przeciwników CGI. Kilkadziesiąt milionów dolarów, wyłożonych na produkcję
odświeżonej wersji „Ducha” Tobe’a Hoopera i przeznaczenie ich głównie na efekty
komputerowe w moim pojęciu nie jest kluczem do sukcesu. Już lepiej twórcy
„Poltergeista” zrobiliby, gdyby cały film, a nie tylko jego pierwszą połowę
utrzymali w dramatycznym klimacie z niejasną ingerencją nadprzyrodzonego.
12. „Projekt Lazarus” – jeden z tych przypadków, gdzie treść przerasta
formę. Scenariusz szczególnie innowacyjny nie jest, ale ma w sobie potencjał, w
moim odczuciu przyćmiony realizacją. Za jedną z największą zmór współczesnych
horrorów uważam plastikowe zdjęcia, a niestety na takowe postawili twórcy
„Projektu Lazarus”. Do tego szczypta efektów komputerowych i nierobiące
pożądanego wrażenia jump sceny. Cóż,
dla mnie to przepis na miernotę, ale przecież nie z myślą o mnie kręcono ten
film.
11. „Crimson Peak. Wzgórze krwi” – hollywoodzki sznyt, przesłodzone wątki
romantyczne i parę wizualizacji duchów, aż krzyczących, że zbudowano je z
pikseli to coś wręcz idealnego na wielkie ekrany. To coś, co siłą rzeczy
zdobędzie serca rzeszy odbiorców, w tym również niejednego fana kina grozy. A mnie,
co najwyżej ukołysze do snu.
10. „The Culling” – niektóre horrory chyba powinno się kręcić do połowy.
Przerwać, zanim zapragnie się wmontować kilka efektów komputerowych.
Szczególnie, jeśli prezentują się tak żenująco-zabawnie, jak w „The Culling”.
Konwencjonalna fabuła filmu nie przeszkadzałaby zanadto, gdyby całość utrzymano
w klimacie z pierwszej połowy, ale niestety pragnienie popisania się głupawymi
efektami zwyciężyło i… pogrążyło ten horror.
9. „The Inhabitants” – choć z moich powyższych wywodów może wynikać, że
gwarancją miernego horroru są sztuczne CGI to nie jedyny element, który może
skutecznie odrzucić mnie od horroru. Z równym powodzeniem całkiem ciekawie
zapowiadający się film może pogrążyć amatorski montaż i nieumiejętne
generowanie klimatu grozy, głównie przez rozproszoną narrację, co dobitnie
udowadnia „The Inhabitants”.
8. „Dark Summer” – ghost story
oddana w przybrudzonej kolorystce rodem z kina gore (takiego delikatniejszego) kontrastem mogłaby porywać, gdyby
tylko jej twórcy wiedzieli, co to wyczucie w czasie podczas porywania się na jump sceny i dozowanie napięcia, które
ożywiłoby nieco długie przestoje w akcji. Bo bez tego pozostaje wydmuszka,
która wręcz przygniata monotonią.
7. „Szubienica” – schematyczne triki, pobieżne wizualizacje ducha, multum
nieefektywnych jump scen i
denerwujące drżenie kamery w chwilach nazwijmy je szczytowej grozy. Właśnie w
takim kierunku podąża wiele horrorów verite,
w tym rozreklamowana „Szubienica”.
6. „Taśmy Watykanu” – twórcy tego tworu po długich namysłach doszli chyba do
przekonania, że współczesne horrory o opętaniach odbierane są tak chłodno
głównie z powodu powtarzalności motywów. A gdyby tak obok klasycznego opętania
pokazać wątek rodem z „Omena”? No tak, zstąpienie na ziemię Antychrysta i
zapoczątkowanie proroctwa św. Jana nie jest co prawda oryginalnym motywem w
kinematografii, ale w horrorze o opętaniu może za takowe być poczytywane.
Przecież ludzie wolą „Egzorcystę” od współczesnych tworów poruszających tożsamą
problematykę nie dlatego, że tamto arcydzieło między innymi było przeładowane
duszącym klimatem grozy i autentycznie przerażało niepowtarzalną
charakteryzacją opętanej. Nie, ludzie wolą „Egzorcystę”, bo w latach jego
świetności scenariusz nie był tak oklepany, jak teraz… A więc plastikowa
realizacja, głupawe pomysły (scena z jajkami wspina się na wyżyny absurdu) i
nieefektowna charakteryzacja opętanej nie przeszkodzą w pozytywnym odbiorze
„Taśm Watykanu”… Powyższe to oczywiście ironia, bo tylko ona pomogła mi
przetrwać seans tego marnego tworu.
5. „Ghoul” – i znowu „kręcenie z ręki” tyle, że w wydaniu
czesko-ukraińskim. Czego tutaj nie ma? Medium, nawiedzenie, opętanie, a la
plansza ouija, kanibalizm i duch jednego z autentycznych seryjnych morderców.
Wydawać by się mogło, że taka różnorodność motywów jest gwarantem dynamicznego,
bazującego na różnych emocjach straszaka, ale nie. Zamiast
klimatyczno-szokującego wykorzystania tych konwencjonalnych wątków twórcy
postawili na wyjałowioną z napięcia, częstą bieganinę po lesie, bzdurne dialogi
i oczywiście rozchwianą pracę kamery, która miejscami istotnie wywołuje
mdłości. Więc chyba zniesmaczyć mnie się jednak twórcom „Ghoula” udało…
4. „Area 51” – mało wam „kręcenia z ręki”? W takim razie przedstawiam
kolejny twór podpinający się pod tę coraz bardziej denerwującą modę tym razem w
wydaniu horroru science fiction. Oczywiście, jak na tego rodzaju kino przystało
rozproszonej pracy kamery nie zabraknie, a poza tym to… no nic. Chyba, że za
porywające uzna się wędrówki po Strefie 51, która kryje tak ciekawe tajemnice,
że aż ma się ochotę rzucić czymś w ekran.
3. „Pod” – prolog i jeden efekt specjalny. To właściwie wszystko, co jako
tako wyszło twórcom horroru science fiction pod tytułem „Pod”, bo poza tym mamy
oddarty z wszelkich emocji i klimatu pokaz amatorszczyzny. Zamknięcie akcji w
ciasnych pomieszczeniach, w których grasuje jakieś dziwaczne stworzenie zapewne
zdałoby egzamin, gdyby tylko kreatorzy tego pomysłu stopniowali napięcie,
zamiast w kółko serwować nam szybkie, nieumiejętnie zmontowane sekwencje starć
z nieznanym i to po uprzedniej, rozwleczonej do granic możliwości bzdurnej,
chaotycznej konwersacji bohaterów, która (i słusznie) nie nastrajała pozytywnie
do dalszej części seansu.
2. „A Christmas Horror Story” – twórcy tego świątecznego dziełka chcieli
chyba skonfrontować się z niemieckim folklorem, ale w dowcipnym stylu. No, cóż
humor jest niskich lotów, ale nie to jest najgorsze w „A Christmas Horror
Story”. Większą żałość budzą efekty komputerowe, miejscami wręcz prezentujące
się jakby wprost wyjęto je z jakiejś animacji. Jedynie zakończenie tego tworu
prezentuje sobą jakiś poziom, bo pozostałe naciągane rozwiązania fabularne w
zamiarze mające bawić, a w rzeczywistości wywołując co najwyżej uśmiech
politowania, w zamiarze mające zniesmaczać i trzymać w napięciu, a w
rzeczywistości irytując zwykłą amatorszczyzną, nie mają sobą absolutnie nic do
zaoferowania. Chyba, że taki humor do kogoś trafia.
1. „Muck” – a w moim odczuciu największym gniotem mijającego roku (z tych,
które obejrzałam) zostaje film skierowany do specyficznego grona odbiorców.
Obcując z tą produkcją nie sposób oprzeć się wrażeniu, że kierowano ją do ludzi
odnajdujących się w teledyskowej stylistyce, celowo przerysowanych
rozwiązaniach fabularnych i dobitnym wręcz nachalnym dowcipie. W zamyśle „Muck”
miał być chyba pastiszem rąbanek, ale oczywistości, na których oparto jego
scenariusz nie stawiają go na równi z błyskotliwym „Krzykiem”, moim zdaniem
oczywiście, bo jak zawsze znalazły się osoby, których owa produkcja przekonała.
Wszak wystarczy jedynie „nadawać na tych samych falach”, co twórcy „Muck”,
ażeby zapałać sympatią do ich projektu, problem tylko w tym, że ja nadaję na
innych…
Średnie
8. „Ludzka stonoga 3” – dwie poprzednie części śmiałej trylogii Toma Sixa
jedynie sporadycznie uciekały się do humoru, który i tak w starciu z
nagromadzeniem bezeceństw (szczególnie w dwójce) nie wywoływały ataków
„oczyszczającego” śmiechu. W trójce postanowiono to zmienić i zamiast nade
wszystko szokować oraz zniesmaczać odbiorców głównie ich bawić –
kontrowersyjnymi wstawkami, tak więc z myślą o ludziach obdarzonych
specyficznym poczuciem humoru. Znalazło się też kilka całkiem pomysłowych
krwawych scen, ale nie jest to już mocna rozrywka na miarę drugiej odsłony.
7. „Contracted: Phase II” – po wspaniałej jedynce byłam mocno rozczarowana
dwójką. Podczas, gdy poprzednia odsłona ochoczo odnosiła się do tradycji body horrorów, generując dodatkowo iście
duszący klimat rozpadu (tak ludzkiego ciała, jak wnętrza domu głównej
bohaterki) sequel poszedł w sztampę, dostosowując się do wymagań masowych
odbiorców. Oprawa audiowizualna i kilka pojedynczych sekwencji gore na szczęście odrobinę rekompensują
niesmak na widok fabuły, ale nie na tyle, żeby wzbudzić we mnie poczucie,
choćby zbliżenia się do znakomitej jedynki.
6. „Wrota zaświatów” – najpewniej inspirowany „Naznaczonym” film bazujący
na delikatnym klimacie niezdefiniowanego zagrożenia i wizualizacjach rodem z dark fantasy. Niewymagające myślenia
kino na dosłownie jeden raz, które broni się przede wszystkim sprawną narracją zachęcającą
do obejrzenia całości.
5. „Extinction” – filmowcy coraz częściej eksperymentują z konwencją zombie movies, zapewne dostrzegając, że
opinia publiczna jest coraz bardziej zmęczona klasycznymi apokalipsami żywych
trupów. Stąd coraz częstsze skupianie się przede wszystkim na dramatycznych
aspektach egzystencji kilku pozostałych przy życiu bohaterów. Takie nie efekciarskie,
bardziej emocjonalne, aniżeli widowiskowe podejście do horrorów o zombie
zapewne nie sprosta wymaganiom wszystkich wielbicieli niniejszego nurtu, ale być
może dla niejednego widza będzie miłą odskocznią od sztampy.
4. „Tajemnica Instytutu Atticus” – połączenie „Furii” Briana De Palmy z
„Egzorcystą”. No dobrze, opętanie nie przejawia się tutaj tak miażdżąco, jak w
ponadczasowym horrorze Williama Friedkina, ale wykorzystuje podobne motywy, co
w tych dwóch filmach. „Tajemnicę Instytutu Atticus” oddano w stylistyce
mockumentary i nawet jeśli zabrakło wbijających się w pamięć, przerażających
sekwencji to i tak ogląda się to całkiem znośnie.
3. „Into the Grizzly Maze” – przyjemny animal
attack, co nie jest częste u współczesnych reprezentantów tego nurtu. Nie
ma tutaj jakiś miażdżących akcentów gore,
nie ma odkrywczych rozwiązań fabularnych, ale mimo tego film przyjmuje się z wielką
przyjemnością. Może przez brak przekombinowania, może dzięki umiejętnie
dozowanemu napięciu, a może za sprawą wzbudzających sympatię protagonistów i
pięknych krajobrazów. Jaki powód by nie był „Into the Grizzly Maze” ogląda się
naprawdę bezboleśnie.
2. „Stung” – animal attack o
zmutowanych osach… to nie mogło się udać, a jednak jest całkiem nieźle.
Fizycznie obecne na planie rekwizyty to największy plus ten produkcji, kilka
krwawych scen również oddano przekonująco, choć troszkę za mało pokazano. Obiekcje
można mieć za to do na siłę dowcipnych kwestii bohaterów, które nie wywierały
pożądanego, prześmiewczego efektu i jednowątkowej fabuły, która miejscami może
odrobinę nużyć, co bardziej wymagających odbiorców.
1. „Mroczne wizje” – moim zdaniem najlepszy średniak (jeśli można w ogóle
wartościować przeciętniaki…) głównie przez coś, co większość widzów odebrało
nieprzychylnie. Otóż, w „Mrocznych wizjach” najbardziej urzekło mnie
stonowanie, bo obecnie twórcy coraz rzadziej przedkładają narrację nad próby straszenia.
Oglądając ten film nie miałam wrażenia, że za wszelką cenę, z wykorzystaniem
wszystkich, choćby najbardziej absurdalnych środków próbuje się mnie przerazić.
Odebrałam za to niewygórowane pragnienie opowiedzenia jakiejś historii, owszem
zaskakującej tylko finałem, poza tym dosyć konwencjonalnej, ale i tak całkiem
zajmującej.
Na plus
15. „Maggie” – kolejne eksperymentowanie z zombie movies, kładące nacisk na ogrom cierpień pozostałych przy
życiu na skutek stopniowego upadku ludzkości i przemiany w żywe trupy członków
rodziny. Więcej tutaj dramatu niż horroru, ale wrażliwość twórców wystarczyła,
żebym nie miała większego niedosytu. Owszem, pierwszą połowę filmu odrobinę bym
podreperowała, ale nawet w takim kształcie jest dobrze.
14. „Sinister 2” – odcinanie kuponów, wiem. Zdaję sobie również sprawę, że
kontynuacji osławionego tytułu daleko do poprzednika, ale w oderwaniu od
jedynki można się całkiem nieźle bawić. Oczywiście, udanych jump scen jest niewiele, fabuła też do
odkrywczych nie należy (choć ukłon w stronę „Dzieci kukurydzy” mnie przekonał),
ale jeśli zamiast diablo przerażającego, skomplikowanego, czy innowacyjnego
straszaka oczekuje się stonowanej, nieprzesadzonej w wymowie i całkiem
klimatycznej rozrywki to można zaaprobować ten pomysł chociaż na tyle, żeby się
nie nudzić.
13. „Harbinger Down” – jeśli w dzisiejszych czasach kręci się bazujący na
prostocie wręcz naiwności horror science fiction próbujący przypomnieć nam
stare, dobre czasy trzeba być przygotowanym na wzmożoną krytykę. Chyba, że
trafi się na taką jednostkę, jak ja, która w opozycji do większości widzów
dostrzega piękno w animatronice, trikach monterskich, efekcie miniatury i
charakteryzacji, mając w poważaniu drogie efekty komputerowe.
12. „Nightlight” – horror w dużej mierze oparty na bieganinie po lesie w
dodatku sfilmowany „z ręki” to nie jest coś, co zachęcałoby mnie do seansu. A
jednak cieszę się, że dałam szansę „Nightlight”, bo udowadnia, że pozory mogą
mylić, że nawet z takich zniechęcających pomysłów można wydobyć maksimum
klimatu grozy i dosłownie namacalną aurę zaszczucia. Nie trzeba nawet zbyt
wiele pokazywać, żeby rozbudzić ciekawość widza – wystarczy odrobina wyczucia
gatunku i determinacja, czego nie zabrakło twórcom niniejszego obrazu.
11. „The Exorcism of Molly Hartley” – sequel „The Haunting of Molly
Hartley” realizacyjnie tak nietypowo podchodzący do tematyki opętania, że już
zdążył pozyskać rzeszę antyfanów. Bo przecież nie każdy dostrzeże pozytywy w
klimacie rodem z filmów gore stojącym
w opozycji do na ogół towarzyszącej takim obrazom nadnaturalnej aurze. Nie
każdy też dostrzeże plusy w minimalizacji ingerencji komputera na korzyść
fizycznych efektów specjalnych, ale jeśli ktoś jest spragniony właśnie takiego
spojrzenia na jeden z najczęściej eksploatowanych w religijnym kinie grozy
motywów to być może przyjmie ten film z przychylnością równą mojej.
10. „Howl” – kolejny horror stworzony przez ludzi, zdających się rozumieć,
że prostota w kinie grozy często może mieć większą siłę rażenia, aniżeli
nadmierne skomplikowanie, które do niczego konkretnego nie prowadzi. Tym razem
postawiono na wilkołaki, w większości nieprezentujące się ciekawie, ale za to
atakujące w zachwycającej, mrocznej scenerii w dużej mierze stworzonej w
oparciu o zdobycze nowoczesnej technologii, co już samo w sobie jest dużym
kuriozum. Nowoczesna oprawa wizualna, która niosłaby tak spory ładunek grozy i
która by mnie zachwyciła to doprawdy bardzo rzadki fenomen.
9. „Exeter” – absurdalne sytuacje, dużo wymuszonego dowcipu, drętwe
postaci… Tak, wszystko to odnajdziemy w „Exeter”, ale obok niniejszych
mankamentów pojawiły się też liczne plusy, które w dużym stopniu rekompensują
niedostatki. Przekuwanie ogranych motywów kina grozy w coś nowego, sporo
mrocznego klimatu, szczypta gore i
dynamika, wymuszająca na widzach wzmożone skupienie.
8. „The Diabolical” – twórcy tego horroru ładnie sobie pograli z
oczekiwaniami widzów uwarunkowanymi przez lata obcowania ze znanymi motywami
kinematografii grozy. Niby wszystko toczy się znanym torem, niby wszystko jest
oczywiste, ale to tylko pozory. Oprócz przewrotnego scenariusza spotkamy się
tutaj z naprawdę ciekawym dramatem pewnej wzbudzającej sympatię rodziny,
zniewolonej przez jakieś dziwne siły, dużą dozą napięcia i zgrabną
charakteryzacją szczególnie jednej maszkary.
7. „Naznaczony: rozdział 3” – po znakomitej jedynce i przeciętnej dwójce
wypadało zbić jeszcze jakiś kapitał na znanym tytule. Spodziewałam się
najgorszego, ale o dziwo dostałam wzbudzającą zainteresowanie, choć mało
odkrywczą historię, bazującą głównie na klimacie, a nie sztucznym
efekciarstwie. Owszem, jump sceny
mogłyby być nieco śmielsze, a i scenariusz miejscami niepotrzebnie skłaniał się
w stronę humoru, ale ogólnie trzecią odsłonę „Naznaczonego” przyjęłam całkiem
entuzjastycznie.
6. „Demonic” – dwutorowa narracja i dwie odmienne stylistyki (standardowa i
kręcona subiektywnie, z ręki), odrobina intrygującego kryminału, zaskakujące jump scenki i nacechowany
nadnaturalnością, mroczny klimat to przepis na całkiem oryginalną ghost story. Minimalistyczną w wymowie
(efekty komputerowe są znikome) i przykuwającą uwagę treścią. „Demonic”
eksperymentuje z konwencją i to całkiem udanie, przynajmniej w mojej skromnej
ocenie.
5. „All Hallows’ Eve 2” – po udanej jedynce przyszła pora na kontynuowanie
pomysłu halloweenowej antologii, tyle że tym razem zamiast serwować widzom
cztery niedługie historyjki twórcy poszli na całość i porwali się na aż
dziewięć jeszcze krótszych segmentów. Z których większość z nutą nostalgii
przeniosła mnie w starą, dobrą epokę VHS-ów, zadowalając prostotą, efektami
specjalnymi i klimatem.
4. „We Are Still Here” – minimalistyczny swoisty hołd oddany głównie twórczości
niezastąpionego Lucio Fulciego z klimatem rodem z horrorów lat 70-tych i
80-tych, realistycznymi akcentami gore
i oczywiście fabularną prostotą. Film celujący głównie w miłośników
niskobudżetowych horror z ostatnich dekad XX wieku i to z takim smakiem, że nie
sposób oderwać oczu od ekranu.
3. „The Hallow” – kolejny efekt pracy miłośnika starych horrorów,
próbującego i to z sukcesem wskrzesić ducha kina grozy ostatnich dekad XX
wieku. Pokazującego ogrom dobrodziejstw płynących z praktycznych efektów
specjalnych, ale też osiągnięć współczesnych form filmowania. Silnie
skontrastowane, plastyczne zdjęcia przywodzące na myśl „Labirynt fauna” zaskakująco
nie przeszkadzają w przywoływaniu aury rodem z horrorów lat 80-tych. W dodatku
„The Hallow” ma też coś ciekawego do powiedzenia, coś oddanego z takim
ładunkiem emocjonalnym, że wprost nie można się nadziwić, iż film nakręciła
osoba dotychczas niezajmująca się tworzeniem horrorów.
2. „Bone Tomahawk” – film jedynie pod koniec wykorzystujący motywy
charakterystyczne dla horroru, najsilniej osadzony w westernowej stylistyce z
nutką przygodówki i komedii, którego fenomenu nie jestem w stanie pojąć. Co
brzmi dziwnie, jeśli weźmie się pod uwagę moją wielką sympatię do niego.
Niesamowicie wciągnęła mnie podróż kilku mężczyzn śladami kanibalistycznego
plemienia, choć była wielce monotonna. Doprawdy nie wiem, jakim cudem twórcom
udało się rozbudzić we mnie tyle emocji, aż do krwawej końcówki nie pokazując nic
wbijającego się w pamięć. Najprawdopodobniej właśnie melancholia i stonowanie
wyniosły scenariusz na prawdziwe wyżyny, co jest tak wielce trudną sztuką, że
pozostaje tylko zdumienie na widok geniuszu twórców „Bone Tomahawk”.
1. „Dziewczyny śmierci” – chyba nikogo nie zaskoczy, że obsesyjna
miłośniczka slasherów na pierwszym
miejscu obejrzanych horrorów z 2015 roku zamieszcza właśnie reprezentanta tego
nurtu. Ale przynależność do filmów slash nie
uwarunkowała mojego wyboru. O tym przesądził już kształt produkcji, a nie jej
korzenie. Pastisz camp slasherów,
błyskotliwością dorównujący osławionym „Krzykom” Wesa Cravena, choć w
przeciwieństwie do nich bardziej czytelnie nawiązujący do nieśmiertelnych rąbanek
z lat 80-tych, w przewrotny sposób podchodzący do ich klimatu – z
przerysowaniem, acz i tak wskrzeszając ducha filmów slash. Coś tak rewelacyjnego, że nawet oszczędne w wymowie,
oklepane sceny mordów nie psują ogólnych wrażeń z seansu. Twórcy „Dziewczyn
śmierci” swoją znajomością camp slasherów,
wręcz bijącą z ekranu miłością do tego podgatunku i przede wszystkim
umiejętnością przełożenia wszystkich ich walorów w „krzywym zwierciadle” na
język filmu dosłownie skradli mi serce, tak samo jak przed laty Craven.
Subskrybuj:
Posty (Atom)