poniedziałek, 31 stycznia 2022

„Gospodarz idealny” (2019)

 

Avery i Sam przybywają do wynajętego przez internet domu nad jeziorem, gdzie wraz ze swoimi przyjaciółmi, Beccą i Corym, mają zamiar spędzić urlop. Samowi zależało, żeby spędzić trochę czasu tylko z Avery, w której od dawna skrycie się podkochuje, cieszy go więc, że reszta jeszcze nie dojechała. Spokój zakłóca im jednak właściciel domu Tad, mający obsesję na punkcie dbania o ciało. Maniak fitnessu i zdrowego żywienia bez uprzedzenia nachodzi swoich gości w dzień i w nocy i wciąga w towarzyskie pogawędki. Opowiada o swojej chorej żonie i pasji, którą najwyraźniej próbuje ich zarazić. Avery i Sam znoszą jego obecność po trosze z litości, ale przede wszystkim dlatego, że nie wiedzą jak w taktowny sposób uwolnić się od nachalnego najemcy. Ich cierpliwość jednak powoli się kończy. Tada chyba też...

Niskobudżetowy amerykański thriller w reżyserii i na podstawie scenariusza Chada Baileya Wernera, który po raz pierwszy zmierzył się z kinem grozy – w swojej twórczości skłania się ku komediom. Przed laty Chad przedstawił swoim współpracownikom ze studia komediowego w Austin w Teksasie zarys historii o dziwnym mężczyźnie w typie Normana Batesa prowadzącym zajęcia treningowe w swojej piwnicy. Jego koledzy uznali, że pomysł jest zbyt mroczny, jak na humorystyczne widowisko, które mają zamiar stworzyć. Propozycja Wernera została więc odrzucona, ale on nie mógł wyrzucić tej koncepcji z głowy. Przerażają go maniacy fitnessu i przeraża go wynajmowanie domów przez internet, doszedł więc do wniosku, że z połączenia tych dwóch motywów może wyjść całkiem niezły horror (wyszedł thriller). Z pomocą swojej przyjaciółki, Emily Hiott, która w „Gospodarzu idealnym” (oryg. „A Perfect Host”) wcieliła się w postać Bekki, wymyślił całe tło fabularne, a potem już sam przelał to na karty scenariusza. To było gdzieś w listopadzie 2017 roku, a już w lutym 2018 roku ruszono z produkcją. Ekipa już się znała, wyjątek stanowiła tylko Koko Marshall, grająca Avery, która jednak, wedle słów Chada Wernera, szybko zaprzyjaźniła się z resztą. Główne zdjęcia zajęły zaledwie jedenaście dni, a odbyły się na obrzeżach Austin. Właściciele domu nad jeziorem, który filmowcy wcześniej sobie upatrzyli, który wynajęli, dali im pełną swobodę - nie to co Tad:)

W ramach przygotowań do „operacji pod kryptonimem „A Perfect Host” (czy tam „Adonis Complex”, bo wieść niesie, że to pierwszy tytuł jaki nadano tej produkcji) Chad Werner przestudiował między innymi takie obrazy, jak „Hush” Mike'a Flanagana, „Uciekaj!” Jordana Peele'a oraz „Dziwak” i „Dziwak 2” Patricka Brice'a. Interesowało go przede wszystkim jak poradzono w nich sobie z ograniczoną przestrzenią. Werner nie ukrywa też, że co nieco pożyczył od „Misery” Roba Reinera (lub powieściowego pierwowzoru autorstwa Stephena Kinga) i pewnie „Milczenia owiec” Jonathana Demme'a. W każdym razie Werner jest zdania, że na każdy współczesny thriller w jakimś stopniu wpłynął ten kultowy obraz oparty na powieści Thomasa Harrisa. „Gospodarz idealny” klimatem przypomina lata 90-te XX wieku. I tak miało być. To miał być obraz w stylu retro. Czyli mój ulubiony sposób na wybrnięcie z „problemów finansowych”. Nie dysponujesz większym budżetem? Nie szkodzi. Możesz uczynić z tego walor. Zrobić to „po staremu”. Już czołówka każe nastawić się na obraz nakręcony w takim właśnie stylu. Kolorystyka zdjęć też według mnie niedzisiejsza. Jakby za mgłą. Ponury krajobraz, praktycznie wyzuty z jaskrawych, żywych barw. Duch lat 90-tych zaklęty w historii toczącej się w czasach współczesnych. Jest i zabawa formą. Niewyszukane techniczne sztuczki, które budziły we mnie mieszane odczucia. Kolaże zdjęć, zbitki różnych statecznych widoków – zewnętrze i wnętrze niewystawnego domu, do którego, jak się domyślamy na swoje nieszczęście, na początku filmu przybywa połowa najnowszych najemców. Powolne najazdy kamer na istotne przedmioty. Na przykład bezużyteczne smartfony (tutaj na dodatek mamy stopniowe minimalizowanie, kurczenie się obrazu), czy kluczyki desperacko poszukiwane przez jedną z postaci. Są jeszcze filmiki Tada i coś w rodzaju przerywników (zasadniczo rozdziały – taki „książkowy” podział), przynajmniej umownie to fragmenty innej produkcji, niewątpliwie filmowego ulubieńca Tada, które przywoływały wspomnienia „Domu, który zbudował Jack” Larsa von Triera. Muszę też wspomnieć o muzyce. Skomponowana specjalnie na potrzeby tej produkcji ścieżka dźwiękowa, przynajmniej w większości, utrzymana jest w złowróżbnej tonacji. Swoją drogą jedna z tych kompozycji brzmiała troszeczkę jak kultowy soundtrack z serii „Piątek trzynastego”; podobna nuta, co mogło być zamierzone, pewności jednak nie mam. Ale mniejsza z tym. Różnicę moim zdaniem robią utwory z tekstem. Przykuwające uwagę kontrasty. Celowo niedopasowane do obrazu skoczne piosenki. Niedopasowane ze smakiem, z pomyślunkiem. W każdym razie u mnie ta dysharmonia jakoś działała. Dysonans, zmieszanie, lekkie splątanie. Taki dyskomfort – choć oczywiście mógłby być dużo większy – cenię sobie w kinie grozy. Nie każdemu się to udaje, czasami podobne próby, takie granie na kontrastach kończy się marnie. A przynajmniej ja na takich jazgotliwych „koncertach” miałam już nieprzyjemność bywać. Tyle technicznych „bajerów”, a fabuła taka niewyszukana. Swojska. Chadowi Wernerowi od początku zależało na prostocie. W końcu miało być jak kiedyś. Tak, tak, w XX-wiecznym kinie też z łatwością można znaleźć bardziej złożone historie, ale zaryzykuję twierdzenie, że wtedy aż tak nie kombinowano jak dziś. Zapotrzebowania się zmieniły. Takie schematyczne, niezaskakujące (choć muszę przyznać, że jedna mała niespodzianka mnie tutaj spotkała; skręt na dalszym odcinku tej dotąd prostej drogi), naiwne wręcz historyki, w dodatku zalatujące tak ogromną taniochą - no ależ tandeta! - nie sprzedają się już tak dobrze jak kiedyś. „Gospodarz idealny” na pewno znajdzie sobie jakąś niszę. Przypuszczam niewielkie grono zadowolonych. Większość śmiałków raczej nie wyjdzie z tego bez większego szwanku. Większość odbiorców „Gospodarza idealnego” zapewne niemile będzie wspominała tę wycieczkę do domu nad jeziorem w tym świecie należącym do człowieka, który pewnie dogadałby się z właścicielem najsłynniejszego motelu w historii kina. Literatury, wydaje mi się, też.

Chad Werner, uważam, miał ciekawy pomysł na czarny charakter. Oczywiście, to nie ta liga co wspominany już Norman Bates, ale w Tadzie też uwidacznia się pewna dwoistość, jakaś ambiwalencja. Inna niż u Batesa. Przyczyny może różne, ale objawy podobne. W każdym razie nie mam powodów nie wierzyć Wernerowi, gdy mówi, że inspirował się między innymi tą kultową osobowością filmową i literacką, którą swoją niesłabnącą sławę, czy jak kto woli niesławę zawdzięcza Alfredowi Hitchcockowi, mniej pisarzowi Robertowi Blochowi, któremu tak naprawdę zawdzięcza swoje istnienie (bez „Psychozy” Blocha nie byłoby ponadczasowej „Psychozy” Hitchcocka). Ale do rzeczy. Tad (dosyć widowiskowa kreacja Brady'ego Burlesona Johnsona) to antybohater, w którym tak jakby kryje się dwóch Tedów. Tak jakby. Wszystko w nim jest posunięte do skrajności. Wszystko aż za bardzo, za mocno. W jego serdecznych, przyjaznych ramionach łatwo się udusić. Tad nie pyta, czy życzysz sobie jego towarzystwa, bo i zapewne doskonale wie, jaka padłaby odpowiedź. Ale nieważne, że nie palisz się do zacieśniania z nim więzi, już jego w tym głowa byś w końcu pojął, że o takim kumplu większość śmiertelników może tylko pomarzyć. Tad zrobi dla ciebie wszystko, co według niego zrobić trzeba. Już, teraz. Nie ma co czekać, gdy sprawa dotyczy twojego ciała. Świątyni, o którą, głupcze, nie dbasz należycie. Opychasz się niezdrowym żarciem, nie ruszasz się tyle, ile dla swojego własnego dobra, powinieneś. Ale dość już unikania wysiłku fizycznego. Trzeba było się dwa razy zastanowić, zanim wynająłeś tymczasowe lokum (urlop nad jeziorem) przez internet. U kompletnie obcego człowieka, z którym wymieniłeś jedynie parę maili i SMS-ów. Bezpieczniej, pewniej byłoby najpierw spotkać się w jakimś publicznym miejscu, ale nie, ty i twoi przyjaciele jesteście dumnymi członkami pokolenia milenialsów, nie będziecie więc kompromitować się takimi staroświeckimi zagraniami. Zbędny trud, skoro wszystko, co nas interesuje można wyczytać i zobaczyć na monitorze. Po co wychodzić z domu, skoro można wszystko załatwić na odległość? I proszę, zdjęcia nie kłamały. Miejscówka prawie idealna. Prawie, bo przydałoby się jeszcze jedno łóżko. Sam co prawda nie miałby nic przeciwko - bynajmniej! - spaniu z Avery (takie sobie kreacje Jeffa McQuitty'ego i Koko Marshall), ale ona wolałaby tego uniknąć. Jak w końcu pojawią się ich przyjaciele, Becca i Cory (mniejsze występy Emily Hiott i Jona Michaela Simpsona, ale poziom aktorski w moim odbiorze zbliżony: ujdzie, jak nie ma się wysokich wymagań), Avery może nie mieć innego wyjścia. Ale, ale, w salonie stoi sofa, więc gdyby ktoś był chętny... Urlopowicze, którzy dotarli do domu Tada już na początku filmu nadzieję pokładają raczej w jedynym niedostępnym dla nich pomieszczeniu. Zamknięty pokój – to zawsze wzbudza ciekawość. Podszytą niepokojem, w każdym razie w „Gospodarzu idealnym” jakieś złe fluidy w moim odczuciu na pewno wypływały z tych białych drzwi, za którymi niczym Sinobrody, Tad prawdopodobnie trzyma swoje makabryczne trofea. Albo nie. Patrząc na właściciela tego raczej skromnego przybytku – niezbyt przytulnie, jakby za chłodno (to komplement), posępnie prawie tak samo jak za oknem (jezioro jak z horroru, jakiejś gotyckiej opowieści o duchach, czy innych nadprzyrodzonych istotach) i ciut klaustrofobicznie. Ciasno w subiektywnym odczuciu, ale w rzeczywistości nie jest to takie znowu małe gniazdko. Powiedzmy średniej wielkości nieruchomość stojąca w zacisznym zakątku. Tak naprawdę, na planie, nie udało się uniknąć niepożądanych osób. To znaczy ekipa raz na pewno naraziła się turystom – ludziom, którzy chcieli sobie pomedytować, a tu taka hałaśliwa ferajna. Werner i reszta zostali przesadnie głośno upomniani, ale jak już dopuszczono ich do głosu wyjaśnili, że kręcą film i to zakończyło „sąsiedzkie waśnie”. Odtąd nikt już nie przerywał im pracy. Nad tym, jak dla mnie, umiarkowanie przyjemnym thrillerkiem. Przemierzającym znane ścieżki (będą i nieprzemyślane posunięcia możliwe, że podpatrzone w nurcie slash. Niełatwo wszak myśli się w tak stresujących i dynamicznych sytuacjach: w ułamku sekundy musisz zdecydować, czy pobiec na górę, czy puścić się biegiem przed siebie, zostawiając swojego nieprzytomnego towarzysza na pastwę potencjalnego zabójcy), ale też dającym coś od siebie. Nie przypominam sobie wszak dreszczowca o takim maniaku fitnessu, zdrowego żywienia, i w ogóle wszystkiemu, co ponoć służy ciału. Podobnie jak czarny charakter z „13 kamer” Victora Zarcoffa i 14 kamer” Setha Fullera i Scotta Hussiona Tad nader swobodnie sobie poczyna na własnym podwórku. Wynajmuje dom obcym ludziom, ale w przeciwieństwie do tamtego działa na widoku. Bez pardonu, z buciorami wdziera się w przestrzeń, którą jego goście mieli nadzieję mieć wyłącznie dla siebie. Za to płacą, ale jak to wytłumaczyć tak dziwacznej jednostce jak Tad? Avery i Sam, jakżeby inaczej, zakładają, że mają do czynienia w gruncie rzeczy z nieszkodliwym mężczyzną, który desperacko łaknie towarzystwa. Współczują mu także z powodu jego żony Janet (mała rólka dla małżonki reżysera i scenarzysty, Kasey Givens), ale jak można się tego spodziewać, Tad już postara się o to, by odrzucili precz uprzejmość, by przestali zawracać sobie głowę tym co wypada, a czego nie wypada robić i mówić w cywilizowanym świecie. Zapomnijcie o dobrych manierach, jeśli życie wam miłe!

Kameralny dreszczowiec o człowieku z wielką pasją i jego nieszczęsnych gościach. Niskobudżetowe dziełko w stylu retro. Klimatem moim zdaniem najbardziej zbliżone do kina z lat 90-tych XX wieku. Mowa oczywiście o tych tańszych produkcjach, tak thrillerach, jak horrorach. W każdym razie ja na każdym kroku w tym świecie przedstawionym przez Chada Wernera, choć z różnym natężeniem, odbierałam rzeczonego jakże mile widzianego ducha. Czuć starością w tym „Gospodarzu idealnym”, który tak naprawdę jeszcze nie zdążył się zestarzeć. Film na pewno nie znajdzie wielkiego poklasku, ale ja bawiłam się całkiem nieźle. Na tym byle czym;)

sobota, 29 stycznia 2022

Emma Stonex „Latarnicy”

 

Rok 1972. Główny latarnik Arthur Black, jego pomocnik William 'Bill' Walker i nadetatowy latarnik Vincent Bourne znikają podczas pełnienia służby na wiktoriańskiej latarni Maiden Rock w Kornwalii. Drzwi zastano zamknięte od środka, zegary zatrzymały się na tej samej godzinie, a zapiski w dzienniku dotyczące panujących w ostatnich dniach warunków pogodowych nie zgadzały się ze stanem faktycznym. 
Rok 1992. Powieściopisarz publikujący pod pseudonimem Dan Sharp postanawia napisać książkę o niewyjaśnionym zniknięciu latarników, do którego doszło w Maiden Rock 31 grudnia 1972 roku. W przestrzeni publicznej nadal krąży mnóstwo mniej i bardziej prawdopodobnych teorii na ten temat. Sharp ma nadzieję rozwikłać tę wielce tajemniczą sprawę. Udaje mu się nakłonić do zwierzeń Helen Black i Jennifer 'Jenny' Walker, które przed dwudziestoma laty w zagadkowych okolicznościach straciły swoich mężów. Tylko ówczesna dziewczyna Vincenta Bourne'a, Michelle Davies, nie chce mówić. Nie zgadza się przedstawić swojej wersji wydarzeń, swojego spojrzenia na tę głośną sprawę sprzed dwudziestu lat.

Latarnicy” (oryg. „The Lamplighters”) to pierwsza powieść angielskiej autorki Emmy Stonex opublikowana pod jej własnym nazwiskiem – wcześniej „ukrywała się” pod trzema pseudonimami – która swoją światową (i polską) premierę miała w roku 2021. Stonex urodziła się w Northamptonshire w pierwszej połowie lat 80-tych XX wieku i już we wczesnym dzieciństwie zafascynowała się literaturą. Konkretnie opowieściami o duchach znalezionymi w domu babci, w zakurzonym pokoju kiedyś należącym do jej ciotki. W wieku siedmiu, ośmiu lat Stonex zaczęła pisać własne historie silnie inspirowane tymi opowieściami z dreszczykiem. A raczej starała się je naśladować. Po studiach rozpoczęła pracę w wydawnictwie Little, Brown Book Group (wtedy funkcjonującym pod nazwą Time Warner Book Group) na stanowisku asystentki redakcyjnej. „Latarnicy” to owoc nieszkodliwej obsesji Emmy Stonex na puncie latarni morskich i latarników, wymarłej służby, o której sporo się naczytała i naoglądała. Stonex różnie się z tymi jej „Latarnikami” układało – płakała, złościła się, czasami tak bardzo, że wrzucała rękopis do szuflady, ale gdy emocje opadały, czasami w środku nocy, wracała do tego „kapryśnego dziecka”. Nie mogła, nie potrafiła zrezygnować z tego projektu. Latarnie morskie to jej muza, miłość, którą pragnęła ubrać w słowa. Wyrazić ją poprzez swoją drugą miłość: do pisarstwa. Stonex prowadzi już rozmowy na temat filmowej wersji „Latarników”.

Miłośniczka twórczości Sarah Waters, Rose Tremain, Brit Bennett, Sarah Moss i Penelope Lively, która w ostatnim czasie szczególnie zachwyciła się „Ostatnim domem na zapomnianej ulicy” pióra Catriony Ward, „Latarników” luźno oparła na autentycznej historii: tajemniczym zniknięciu latarników Thomasa Marshalla, Jamesa Ducata i Donalda MacArthura, do którego doszło w 1900 roku na skalistej wyspie Eilean Mór w archipelagu Hebrydów Zewnętrznych. Powieści w Polsce wydanej pod szyldem Ech (pierwsze wydanie), imprintu literackiego wydawnictwa Czarna Owca, w twardej oprawie oszałamiającej kolorami (wykorzystano graficzną oprawę niektórych wydań zagranicznych) w przepięknym tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej. To w ogóle piękna powieść jest. Emma Stonex w moim poczuciu z całą mocą dała tutaj wyraz swojej niezwykłej wrażliwości. Dobitnie pokazała, że wcale nie trzeba strzelać z największych dział, jakie tylko przyjdą pisarzowi do głowy, by skruszyć ludzkie serca. Szarpie struny głęboko ukryte w organizmie czytelnika, przemawia wprost do tego, co niektórzy nazywają duszą. Stonex nie tyle pisze o samotności, ile czyni nas samotnikami. Zupełnie jak w Domu na Wzgórzu Shirley Jackson – wędrujemy samotnie już nie tylko po szalonej budowli, ale na pewno pod grubym płaszczem ciszy. Świat przedstawiony w „Latarnikach” zwiedzamy z ciężkim sercem, ale też nadzieją na niechybne uwolnienie się od tego niedookreślonego balastu. Jest nam źle, ale nie do końca wiemy dlaczego. Vanitas vanitatum et omnia vanitas (marność nad marnościami i wszystko marność). Dlaczego tak trudno uwolnić się od tego przekonania? Jak uwolnić myśli od tej gryzącej mgły? Odnaleźć sens w ponurej rzeczywiści. W życiu, przez które idziemy bez kompasu, bez towarzysza, ze świadomością, że to nie będzie trwało wiecznie. Emma Stonex daje nam do zrozumienia, że przemijalność w równym stopniu może przerażać, co podtrzymywać na duchu. Wiedza, że wszystko ma swój kres, że ta nasza życiowa podróż kiedyś się skończy, może być naszą latarnią w tym szarym świecie. Dodawać odwagi, mobilizować do czerpania z tego zawsze zbyt krótkiego żywota pełnymi garściami. Działać, zamiast okopać się w latarnianej wieży, ciasnym gniazdku otoczonym obojętnym morzem. Jedni widzą w nim przyjaciela, w zimnym ramionach którego można poczuć się bezpiecznie, można się schronić przed wszelkimi niebezpieczeństwami czy tylko drobnymi niedogodnościami tego świata. Inni widzą w nim wroga, pozbawioną skrupułów, zaborczą, wszechpotężną siłę, która z łatwością zniewala nie tylko ciała, ale i umysły. A jej narzędziem latarnia. Dostojna pani, onieśmielająca dama, jej królewska mość Maiden Rock. Latarnia, w której panuje iście gotycka atmosfera. Wzniesiona w czasach wiktoriańskich, wyrastająca wprost z morza, upiorna konstrukcja, która u schyłku 1972 roku upodobniła się do Mary Celeste. W każdym razie takie skojarzenie może się nasunąć, mimo że już na wstępie poinformowano nas o innej, mniej znanej, historii, która stanowiła coś w rodzaju punktu wyjścia dla tej zasadniczo fikcyjnej opowieści. Emma Stonex na tym autentycznym fundamencie postawiła w całości wymyśloną historię, która wymyka się klasyfikacji gatunkowej. To jest nie sposób przypisać „Latarników” do jednego gatunku. Kryminał, dramat psychologiczny, powieść egzystencjalna, w której całkiem donośnie odzywają się echa gotyckiej literatury grozy. Klimat niczym w starych dobrych ghost strories. Bez względu na to, czy Maiden Rock, latarnia morska w Kornwalii, stojąca kilkadziesiąt kilometrów od Land's End, jest siedliskiem istot z zaświatów, czy nie, wygląda jakby była. Trudno nie patrzeć na tę królową latarni jak na nawiedzone przez duchy domostwo, jedno z tych, od których aż roi się w światku horroru. Klasyczna upiorna nieruchomość w niepospolitym przebraniu. W końcu nieczęsto nadarza się okazja do zwiedzenia nawiedzonej latarni morskiej. A przynajmniej sprawiającej takie wrażenie.

W „Latarnikach” Emma Stonex przeplata w pewnym sensie dwie opowieści. Historia trzech latarników osadzona w 1972 roku i historie kobiet, umownie snute w roku 1992, czyli dwadzieścia lat po zniknięciu ich życiowych wybranków. Helen Black już dawno temu przepracowała stratę ukochanego mężczyzny. W przeciwieństwie do Jenny Walker nie dopuszcza do siebie wiary, że jej mąż nadal żyje. W przeciwieństwie do Jenny nie snuje najróżniejszych teorii na ten temat. Nie zależy jej na wyjaśnieniu tej zagadki, bo od wielu już lat żyje w przekonaniu, że mężczyzn zabrało morze. Jenny, jak to mówią, ma bardziej otwarty umysł od Helen. Ta pierwsza nie wyklucza, że sprawa może mieć podłoże nadprzyrodzone, podczas gdy ta druga podobne historie uznaje za ni mniej, ni więcej jak stek bzdur. I wcale nie uważa, że autor powieści przygodowych/marynistycznych znany jako Dan Sharp, zdoła rozwiać wszelkie wątpliwości związane ze zniknięciem między innymi jej męża. Ona pierwsza przychyla się do jego prośby o przedstawienie swojej historii. Gdyby Helen nie zdecydowała się na zwierzenia, Jenny zapewne też nie zdobyłaby się na taki krok. Skoro jednak Helen przerwała milczenie, ona nie mogła pozwolić, by czytelnicy Dana Sharpa nie poznali jej punktu widzenia. Jenny miała bowiem powody przypuszczać, że Helen nie zdobędzie się na całkowitą szczerość w swoich rozmowach z panem Sharpem. Jenny zresztą też nie zamierza mówić mu całej prawdy. Ona też ma swoją wstydliwą tajemnicę, ale tak się składa, że w przeciwieństwie do tamtej, zna sekret Helen. Wie, czego ta kobieta się dopuściła. Zresztą właśnie to przed wieloma laty je poróżniło. Helen długo starała się naprawić ich relację, odnowić kontakt z kobietą, która może i nigdy nie była jej przyjaciółką, ale choćby dlatego, że obie były żonami latarników, zawsze uważała, że warto oczyścić atmosferę pomiędzy nimi. Żony latarników trzymają się razem, taka jest zasada. Ale Jenny nie chce mieć nic wspólnego z tą kobietą. Jest jeszcze Michelle Davies, kiedyś dziewczyna Vincenta Bourne'a, teraz nieszczęśliwa żona świadoma, że w swoim życiu kochała tylko jednego mężczyznę. Latarnika, którego straciła w niewiadomy sposób. Podczas gdy Helen i Jenny snują swoje historie na użytek dociekliwego powieściopisarza, ona uparcie milczy. Chce oddać sprawiedliwość swojemu ukochanemu, zdaje sobie sprawę z tego, że jest jedyną osobą mogącą oddalić od niego wszelkie podejrzenia. Ukazać w lepszym świetle od tego, jaki utrwalił się w świadomości wielu. Michelle nie może jednak zdobyć się na odwagę. Chce porozmawiać o swoim Vinniem, ale coś ją powstrzymuje. Ma za dużo do stracenia. Boi się przerwać milczenie. Rozdziały, które nazwę „opowieściami dla Dana Sharpa” są tak jakby niepełne. Autorka w tych chwilach daje głos tylko kobietom, które przed wieloma laty w niewyjaśnionych okolicznościach straciły swoich mężczyzn. Ani Sharp, ani nikt inny, wszystkowiedzącego narratora nie wyłączając, nie ujawniają nam swojej obecności. Dialog na pewno się toczy, ale my słyszymy tylko kwestie interlokutorek Dana. Taki tam dialog jednostronny. O Helen, Jenny i Michelle Stonex będzie też pisać, powiedzmy, w tradycyjny sposób. Powiedzmy, bo tak naprawdę nieczęsto trafia mi się powieść napisana ten diabelnie sugestywnym językiem. Te zdania to czysta poezja! Najprawdziwsze dzieło sztuki. Właściwie to dwa dzieła sztuki. Opowieści kobiet i relacje ich mężczyzn. W tym drugim przypadku, poza ostatnią partią, dostajemy narrację pierwszoosobową – przestrzeń reprezentowana przez życiowe wybranki, jak od początku wiemy latarników, którzy zniknęli ostatniego grudnia 1972 roku, umowna teraźniejszość, to taka bardziej przeplatanka narracji pierwszo- i trzecioosobowej. Wypada też nadmienić, że autorka dorzuciła jeden wiersz, trochę listów i parę doniesień prasowych, rzecz jasna fikcyjnych. W każdym razie Stonex w pewnym sensie będzie przenosić nas do Maiden Rock w ciałach jej opiekunów. Innymi słowy będziemy śledzić wydarzenia na latarni oczami głównego latarnika Arthura Blacka, jego pomocnika Billa Walkera i nadetatowego latarnika, najmłodszego z nich, zaledwie dwudziestodwuletniego Vincenta Bourne'a. Poznamy ich myśli, złe i dobre wspomnienia, charaktery... mroczne zamiary? Jakieś szaleństwo się tu zakrada. Do tej przeraźliwie ciasnej, odizolowanej strzelistej budowli, o którą rozbijają się morskie fale. Porywisty wiatr, deszcz, mgła. Razem, a jakby osobno na krańcu świata. Samotni, cierpiący, ale też znajdujący w tej cichej latarni wytchnienie od nadmiernie rozpędzonego życia na lądzie. Dla jednych przytulny azyl, a dla innych istne przekleństwo. Niebo albo piekło. Zależy czyimi oczami będziemy lustrować tę zabytkową przestrzeń. Klaustrofobiczną, trudno dostępną, oddaloną od reszty świata, duszną, posępną latarnię morską, która dla takich doświadczonych w tym fachu osób, jak na przykład Arthur Black, jest raczej czymś w rodzaju rajskiej wyspy. Jedynym, co jeszcze trzyma ich przy życiu? Na pewno miejscem, w którym czują się najlepiej. Są jednak wyjątki. Na przykład Bill Walker – człowiek, który nader niechętnie kontynuuje rodziną tradycję, który nie potrafił sprzeciwić się swojemu ojcu. Został latarnikiem, bo tak chciał jego rodzic. Vince bardziej przypomina Arthura, dla niego ta praca to prędzej ratunek niż mroczne fatum. Szansa na lepszą przyszłość, miast przykry obowiązek, z którego nie ma się odwagi, siły, zrezygnować. Zaryzykować z innym zajęciem. Spróbować utrzymać siebie i swoich najbliższych poza firmą The Trident House Fellowship. Firmą, która ma swoje za uszami, ale potrafi zadbać o swoich pracowników i ich najbliższych. Dopóki jej się to opłaca. I dopóki jesteś posłuszny/a. Nie wychodzisz przed szereg. Nie rozmawiasz z takimi „mącicielami”, jak Dan Sharp.

Co spotkało tytułowych latarników? Co tak naprawdę wydarzyło się w latarni Maiden Rock w Kornwalii 31 grudnia 1972? Jakie sekrety skrywa to miejsce? Co kryje się w sercach życiowych wybranek nieszczęsnych latarników? Jakie rewelacje odkryją przed powieściopisarzem zamierzającym spisać tę historię. To ma być pierwsza książka non-fiction w jego karierze. Czy ta wielce zagadkowa sprawa w 1992 roku zostanie rozwikłana? Czy Emma Stonex da nam odpowiedzi na wszystkie pytania, które stawia w „Latarnikach”? Wolałabym nie. Wolałabym, żeby ta najważniejsza kwestia pozostała w gestii czytelnika. Szeroko otwarta na owoce wyobraźni każdego odbiorcy. Chciałabym... cofnąć się w czasie, żeby znowu przeżyć to po raz pierwszy. Zazdroszczę tym, którzy dopiero szykują się na tę melancholijną opowieść o samotności, żałobie, o niezaspokojonym pragnieniu zbliżenia się do drugiego człowieka, usilnych staraniach by burzyć te przeklęte mury wznoszone nie wiadomo po co, przez nas, ale i innych samotników czuwających na swoich zimnych, szarych latarniach. Klaustrofobiczna, depresyjna historia trochę jakby z pogranicza jawy i snu. Kryminał, dramat psychologiczny i powieść egzystencjalna w jednym. A to wszystko skąpane w iście gotyckiej atmosferze. Ze szczyptą surrealizmu. Literatura wysoka przebrana za literaturę popularną, tak bym to dzieło określiła. Nie, nie dzieło. Zjawisko. Egzotyczny okaz powołany do życia przez autorkę obdarzoną niezwykłą wrażliwością, którą potrafi przenieść na czytelnika. Sprawić by spojrzał na otaczający go świat, ale i wejrzał w głąb siebie, oczami, które widzą więcej. Oczami Emmy Stonex.

Za książkę bardzo dziękuję imprintowi literackiemu wydawnictwa Czarna Owca:

czwartek, 27 stycznia 2022

„Niewidzialna” (2021)

 

Niewidoma młoda kobieta, dawniej odnosząca sukcesy narciarka, Sophie Scott, pod nieobecność właścicieli opiekuje się ich domami. Zwykle ukradkiem wynosi z nich pojedyncze cenne rzeczy, które następnie sprzedaje w internecie. Teraz ma zająć się kotem nieznajomej kobiety imieniem Debra, mieszkającej w nowoczesnej posiadłości na odludziu. Kobieta wyjeżdża, a Sophie dopóki nie wróci ma mieszkać w jej przestronnym domu. Po zapadnięciu ciemności do środka wchodzi trzech nieznanych Sophie mężczyzn, z zamiarem opróżnienia sejfu Debry. Dziewczyna poprzez aplikację dla niewidomych i niedowidzących o nazwie „See for Me” łączy się z Kelly, wolontariuszką z innego stanu, młodą weteranką wojenną, która wolny czas spędza na graniu w strzelanki. Wspólnymi siłami postarają się rozprawić z włamywaczami.

Drugi pełnometrażowy film fabularny w reżyserskiej karierze Randalla Okity – po dramacie „The Lockpicker” z 2016 roku. Kanadyjski kameralny thriller z nurtu home invasion, w którym główną rolą powierzono niedowidzącej aktorce. Skyler Davenport. Scenariusz napisali Adam Yorke i Tommy Gushue. Wysłano go do Randalla Okity, który natychmiast się do niego przekonał. Ciasnota, zwroty akcji, napięcie, intensywność, świadomość niepełnosprawności, ale też determinacja by nie być od nikogo zależnym oraz imponująca praca zespołowa, to przede wszystkim przyciągnęło Okitę do historii Adama Yorke'a i Tommy'ego Gushue. Reżyser „Niewidzialnej” (oryg. „See for Me”) uznał, że to całkiem oryginalne podeście do home invasion. Film został nakręcony w 2020 roku. Z przerwą wymuszoną przez wybuch pandemii COVID-19, po której ekipa musiała pracować w tak zwanym reżimie sanitarnym. Jedną z największych niedogodności było skrócenie dnia zdjęciowego, ale filmowcy musieli się też zmierzyć z wyzwaniami płynącymi bezpośrednio ze scenariusza. Na przykład współpraca Sophie i Kelly, które w rzeczywistości nie wchodziły w interakcje – widziane na ekranie występy wspólne tak naprawdę były kręcone oddzielnie, w różnym czasie. Skończony obraz najpierw pokazano dystrybutorom, na American Film Market w 2020 roku, a oficjalna premiera przypadła na czerwiec 2021 roku: Tribeca Film Festival.

Niewidoma kobieta kontra włamywacze. „Doczekać zmroku” Terence'a Younga? Nie tym razem. Ufam, że oddając oryginalność wizji Adama Yorke'a i Tommy'ego Gushue, Randall Okita nie miał na uwadze tego właśnie motywu. To już było, ale przyznaję, że dotąd nie spotkałam się – w każdym razie niczego podobnego sobie nie przypominam – z obrazem, w którym niewidoma w walce z włamywaczami polega na osobie znacznie od niej oddalonej. W „Niewidzialnej” Randalla Okity oczami głównej bohaterki, Sophie, jest wolontariuszka Kelly (przyzwoite występy odpowiednio Skyler Davenport i Jessiki Parker Kennedy). Dziewczyny kontaktują się za pośrednictwem aplikacji stworzonej z myślą o niewidomych i niedowidzących o nazwie „See for Me”. Ale to potem. Najpierw twórcy pokrótce przedstawią nam główną bohaterkę tego patrzydełka. Sophie Scott parę lat wcześniej odnosiła sukcesy w narciarstwie, a teraz, ku niezadowoleniu swojej matki, z którą mieszka, opiekuje się domami zamożnych ludzi podczas ich nieobecności. Wszystko przez utratę wzroku. Dziewczyna co prawda zdaje sobie sprawę z tego, że tę przeszkodę można pokonać. W każdej chwili może wrócić na stok, o ile zaufa drugiemu człowiekowi. Jej przyjaciel Cam jest gotowy zostać jej przewodnikiem, ale Sophie nie ulega jego namowom. Tęskni za narciarstwem, kocha to całym sercem, czuje jednak, że nie jest w stanie tak mocno zdać się na kogoś innego. To wymaga ogromu zaufania, na które Sophie najzwyczajniej nie potrafi się zdobyć. Tak myśli, ale w domu niejakiej Debry (w tej, niestety dla mnie, tylko epizodycznej roli Laura Vandervoort, którą fani kina grozy mogą kojarzyć choćby z „Piły: Dziedzictwa” Michaela i Petera Spierigów oraz „Wściekłości” Jen i Sylvii Soska, remake'u kultowego obrazu Davida Cronenberga z 1977 roku pod tym samym polskim tytułem) przekona się, że potrafi powierzyć swoje życie bliźniemu. Niedługo po dotarciu do dość imponującej rezydencji Debry – samotnie stojąca nieruchomość, gdzieś pod lasem w stanie Nowy Jork – Sophie odkrywa przed nami ciemną stronę swojej natury. A właściwie ścieżkę, na którą wkroczyła już po utracie wzroku. W pewnym momencie zaczęła okradać swoich zleceniodawców. Ludzi, których domami opiekowała się pod ich nieobecność. Debra, bogata rozwódka, powierza jej swój majątek ze względu na ukochanego kota. To nim przede wszystkim ma zająć się Sophie. A domem przy okazji. Można założyć, że gdyby Debra nie miała zwierzaka, to szukałaby opiekunki, ale zdała się na zapewne nietani system alarmowy zainstalowany w domu. Nawiasem mówiąc, Randall Okita uspokajał zaniepokojonych/żywotnie zainteresowanych losem kota, a w jednym z wywiadów zażartował sobie, że kto chce lepiej poznać jego historię, musi poczekać na sequel, bo tutaj zwyczajnie brakło na to czasu. Wracając do Sophie. Dziewczyna kradnie w tajemnicy przed matką, ale w porozumieniu z Camem. Jej przyjaciel nie chce dłużej tego ciągnąć, wszystko wskazuje na to, że tym razem nie pomoże jej spieniężyć tego, co sobie upatrzyła. To jest wartej kilka tysięcy butelki wina. Na początku to Cam jest oczami Sophie w domu Debry, ale szybko zastąpi go Kelly. Dziewczyna potrafiąca radzić sobie w stresujących sytuacjach. Ekstremalnych sytuacjach. Mówiąc wprost: Sophie trafiła się weteranka wojenna (Irak), która na dodatek potrafi kierować postaciami, które widzi na ekranie. W końcu to zapalona graczka, miłośniczka strzelanek, a jak to mówią trening czyni mistrza. Lepszego wsparcia Sophie nie mogłaby sobie wymarzyć. A wszystko dzięki aplikacji „See for Me”. Gdyby nie ten wynalazek dziewczyny najpewniej nigdy by się nie poznały. Więcej: Sophie prawdopodobnie nie miałaby najmniejszych szans w starciu z włamywaczami. Chociaż...

Według mnie historia z potencjałem. Ciekawy pomysł na zwiększenie szans niewidomej dziewczyny w walce z włamywaczami, ale już niezbyt ciekawie poprowadzony. Mimo że Skyler Davenport i Jessica Parker Kennedy pracowały oddzielnie, to oglądając „Niewidzialną” ma się wrażenie, że jest między nimi jakaś chemia. Wygląda jakby nawiązały tę magiczna nić porozumienia, która czyni filmowe duety w jakimś stopniu atrakcyjnymi dla oglądającego. Tutaj śledzącego rozpaczliwe zmagania dwóch znacznie oddalonych od siebie młodych kobiet, którym na szczęście przyszło walczyć z mało sprytnymi osobnikami. Kino i literatura przyzwyczaiły nas do trudniejszych zawodników. Złoczyńców bystrzejszych i nierzadko nieporównywalnie bardziej zmotywowanych do przelewania ludzkiej krwi. Jeden z trójki mężczyzn (jest jeszcze jeden, kierownik, który czuwa przy telefonie – łatwo domyślić się któż to; oczywista oczywistość) pod tym ostatnim względem wprawdzie się wyróżnia. Jego koledzy wolą to załatwić bez ofiar śmiertelnych, ale on najwyraźniej od początku ma inne podejście do nieprzewidzianych okoliczności. Złodzieje byli pewni, że dom będzie pusty, a tu niespodzianka: niewidoma opiekunka kota. Która, jak wiemy, ma już jakieś doświadczenie w tym przestępczym fachu. I która, jak się przekonamy, zamiast poszukać jakiegoś schronienia, poczekać gdzieś, aż niebezpieczeństwo minie - oprychy wezmą co nie ich i wrócą tam, skąd przyszli – połączy siły z kobietą, która zaledwie parę godzin temu wybawiła ją z mniejszej opresji. Zima, ogromny las. Nie, ucieczka z domu odpada. Za duże ryzyko. Bezpieczniej będzie z uzbrojonymi włamywaczami. W końcu mam Kelly. Ona mówi, ja wykonuję. Nic prostszego... No nie, gdyby wszyscy złoczyńcy byli tacy, jak w Hollywood, to Sophie nawet przy wsparciu takiej zaprawionej w bojach dziewczyny jak Kelly, miałaby naprawdę twardy orzech do zgryzienia. Wtedy to już na pewno najlepiej byłoby uciekać, gdzie pieprz rośnie. Byle dalej od superinteligentnych antagonistów. A że szczęście się do Sophie uśmiechnęło (szczęście w nieszczęściu), głupio byłoby porywać się z telefon w leśną głuszę. I to jeszcze w mroźną noc. W prawdziwym życiu, zdaje mi się, łatwiej nadziać się na takich nieszczwanych opryszków, z jakimi ma nieprzyjemność nasza Sophie niż na takiego bystrzachę jak na przykład Hannibal Lecter. Niemniej nie mam wątpliwości, że dla części widzów taki obraz włamywaczy będzie nieprzekonujący. Takie ciapki złodziejstwem się nie parają. Cóż, ja inaczej to widzę. Mało tego, jestem w stanie uwierzyć, że ludzie, którzy włamali się do domu Debry nie robią tego po raz pierwszy, że przynajmniej niektórzy z nich mają za sobą podobne akcje. Że tak mało sprytni osobnicy dotychczas nie wpadli. W ręce policji. Ale już niewidomej dziewczynie i jej zaufanej przewodniczce mogą się nie wymknąć. W domu Debry wszystko się rozstrzygnie. Albo oni, albo my. Gdyby to zależało od włamywaczy, to zapewne obyłoby się bez przemocy. Dałoby się to załatwić polubownie (odstępstwo od reguły, jaką zwykle rządzą się filmy z nurtu home invasion). Chyba. Tak może się wydawać. Wątpliwości... w zasadzie żadnych nie miałam. Chciałabym móc nakreślić tu jakieś pole, poletko, z dużym znakiem zapytania. Jakąś dozę niepewności. W moich oczach wszystko w „Niewidzialnej” było aż nazbyt oczywiste. Zero zaskoczeń, ani żadnych innych wstrząsów. Choćby najlżejszych. Boleśnie przewidywalna, niewymagająca myślenia UWAGA SPOILER (właściwie to chyba wskazane, bo jak zaczniesz rzecz roztrząsać, to możesz skojarzyć ten obraz z pewną świąteczną komedią – miał być thriller, a dostała się zabawa w kotka i myszkę z rzezimieszkami tylko trochę lepiej zorganizowanymi od przeciwników „niejakiego” Kevina) KONIEC SPOILERA, prościutka opowiastka ucząca, że czasami warto zdać się na innych. Trzeba ufać ludziom i nie poddawać się nawet wtedy, gdy sytuacja wydaje się beznadziejna. Nie kraść, a jak już to z głową. Żartuję oczywiście, choć... Dobrze, niech będzie, że jest tu jedna rzecz (pod koniec), która wymaga przemyślenia: można to odczytać na niekorzyść jednej z żeńskich postaci, ale jeśli nie ma się na to ochoty, można obrać inną drogą, znaleźć inne wytłumaczenie dla czegoś, czego bądź co bądź nawet nie widzimy. A zatem nie możemy mieć absolutnej pewności, że w ogóle jest nad czym się zastanawiać.

W moich oczach trochę za grzecznie ta „Niewidzialna” Randalla Okity się zaprezentowała. Niezbyt napięta, jeśli w ogóle, niespecjalnie klimatyczna (za mało zagęszczone, bezpieczne, nielepkie ciemności) przebieżka po nieciasnej przestrzeni - tzn. od tego typu obrazu można oczekiwać iście klaustrofobicznych doznań, także pod tak dużym dachem może się zrobić ciasno, jeśli tylko ekipie technicznej starczy zdolności, pomysłowości i determinacji, aby to wypracować. Tej nie starczyło. Ale to tylko moim okiem. Znajdą się na pewno osoby, które zgoła inaczej się w tym świecie będę czuli. Mniej pewnie. Nieswojo. Zaszczuci w ciemnym domu otoczonym jeszcze ciemniejszym lasem, w domu, który wydaje się dużo mniejszy niż jest w istocie. Tak czy inaczej, thriller z nurtu home invasion, który może się pochwalić czymś, jeśli już nie innowacyjnym, to na pewno niepospolitym. Niezły pomysł co najwyżej w przeciętnym, jak dla mnie, filmidle.

wtorek, 25 stycznia 2022

Adele Parks „Kłamstwa, wszędzie kłamstwa”

 
Recenzja przedpremierowa

Londyn. Daisy i Simon Barnes, powinni być szczęśliwi. Mają piękną i utalentowaną córeczkę Millie, która przyszła na świat po długich staraniach. Wygodny dom, grono wiernych przyjaciół oraz satysfakcjonującą pracę. Ona jest nauczycielką z powołania, a on projektantem wnętrz. Wydaje się, że osiągnęli wszystko, o czym wiele innych par może tylko pomarzyć. Ale na tym obrazku są poważne rysy, a największa to uzależnienie Simona od alkoholu. W przeciwieństwie do Daisy mężczyzna uważa, że powinni się postarać o kolejne dziecko. Poczynił już pewne kroki w tym kierunku, nie bacząc na zdanie żony. I wtedy pojawiły się wątpliwości. Podejrzenie, że Daisy go zdradziła, że nie jest biologicznym ojcem Millie. Ale najgorsze dopiero ma nadejść. Wypadek, który prawdopodobnie na zawsze odmieni ich życie.

Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” (oryg. „Lies Lies Lies”) to pierwotnie wydany w 2019 roku bestsellerowy thriller psychologiczny/domestic noir pióra angielskiej pisarki Adele Parks, w 2022 roku odznaczonej Orderem Imperium Brytyjskiego. Parks urodziła się w Teesside w Anglii, a siedem lat później zaczęła marzyć o zostaniu powieściopisarką. Studiowała język angielski na Uniwersytecie Leicester i przez jakiś czas pracowała w reklamie jako konsultantka ds. zarządzania. Jej debiutancka powieść, „Playing Away”, ukazała się w roku 2000. Obecnie ma na koncie około trzydzieści książek, z których część ma zostać przeniesiona na ekran (prawa sprzedane w 2020 roku). W tym „Kłamstwa, wszędzie kłamstwa”, nominowany do British Book Award w kategorii Fiction Book 2020, głośny dreszczowiec, który trafił na sam szczyt listy bestsellerów magazynu „The Sunday Times”, i który nie przeszedł również bez echa na arenie międzynarodowej. Książki Adele Parks, kojarzonej głównie z tak zwaną literaturą kobiecą, w samej Wielkiej Brytanii rozeszły się w przeszło czterech milionach egzemplarzy (szacunki ze stycznia 2022 roku).

Nie oceniaj po pozorach. To jedna z ulubionych nauk autorów i autorek współczesnych thrillerów psychologicznych. Powieści o ludziach mających tajemnice. Kreujących się na lepszych albo gorszych, niż są w istocie. Nie mówiących całej prawdy o sobie. Adele Parks chciała, by czytelnicy „Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” przez cały czas mieli tę świadomość. Wiedzieli, że nie pokazuje im wszystkiego, że przynajmniej główni bohaterowie coś ukrywają. Nie są tacy, jak się wydaje. Parks, niezgodnie ze swoim zwyczajem, tytuł (tj. „Lies Lies Lies”) wybrała - razem ze swoim redaktorem - na samych końcu, gdy tekst był już gotowy. Tytuł, który miał (to było jak najbardziej zamierzone) nastawić czytelnika niejako przeciwko czołowym postaciom. Odbiorca od początku miał patrzeć na Daisy i Simona Barnesów podejrzliwym okiem. Szukać prawdy w morzu kłamstw. Parks lubi dopasowywać utwory muzyczne do swoich bohaterów. A Simon w jej oczach stanowi istne ucieleśnienie „Don't Threaten Me With A Good” Panic! At The Disco. Nic nie jest w stanie odciągnąć go od butelki. Żyje już tylko po to, by rozkoszować się procentami. Simon jest alkoholikiem, ale jak wielu z nich nie przyjmuje tego do wiadomości. Nie uważa tego za problem. Pije, bo lubi, a nawet jeśli w alkoholowym zamroczeniu zdarzy mu się coś zbroić, to nie jest to nic, czego nie można puścić w niepamięć. Według niego problemem jest raczej to, że jego „świętoszkowata żona” ewidentnie nie potrafi wybaczać. Jedna z tych, co to zwykle doszukują się drzazg w oczach innych, a belki w swoich jakoś nie widzą. Daisy nie zawsze była taka. Kiedyś potrafiła się bawić. To ona się zmieniła, nie on. Tak w każdym razie patrzy na to Simon. Człowiek, który najwyraźniej znienawidził kobietę, z którą od wielu lat pozostaje w związku małżeńskim. To na nią spada większość obowiązków związanych z prowadzeniem gospodarstwa domowego i opieką nad ich jedynym dzieckiem. To ona zarywa noce, gdy jej mąż wraca pijany do domu – odprowadza go do łóżka, kąpie i pilnuje, by nie zadławił się własnymi wymiocinami. Sprząta po nim i wstydzi za niego podczas praktycznie wszystkich spotkań towarzyskich. Pewnie dlatego Daisy od dłuższego czasu wynajduje najróżniejsze wymówki, ilekroć ich najbliżsi przyjaciele fotografka Connie i architekt Jake Bakerowie organizują domową imprezę. Simon, wręcz przeciwnie, nie widzi powodu, dla którego mieliby sobie odmawiać darmowego alkoholu. Ale dla świętego spokoju podporządkowuje się woli Daisy. Jak zawsze zresztą. We wszystkich innych sprawach, które nie dotyczą jego picia. Z tego zrezygnować nie zamierza. Adele Parks w „Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” postawiła na zapewne doskonale znaną miłośnikom współczesnych thrillerów psychologicznych, narrację. Poza nielicznymi wyjątkami, punkt widzenia Daisy (w pierwszej osobie) nierównomiernie przeplata się z bardziej bezpośrednim zapisem przeżyć Simona (w trzeciej osobie, z nim w centrum). Czytelnik dostaje więc wgląd – dodam, że całkiem szeroki – w umysły obu połówek tego najwyraźniej gnijącego jabłka. Simona poznajemy jeszcze w dzieciństwie, w prologu, a potem przenosimy się do roku 2016. Kiedy to nasze nieszczęśliwe małżeństwo robi pierwszy krok w kierunku spełnienia pragnienia, jak się wydaje, tylko jednego z nich. To Simon marzy o kolejnym dziecku. W każdym razie on jest gotowy zaryzykować przejście przez dobrze im już znane katusze. Daisy potrafi się ciszyć z tego, co ma. W zupełności wystarczy jej jedno dziecko. Sześcioletnia już córeczka Millie, o którą bardzo długo się starali. Daisy nie ma więc najmniejszej ochoty na realizację w ich sytuacji nader ambitnego planu dania Millie siostry lub brata. Ustępuje jednak mężowi. Jak zwykle.

Nie sposób poznać drugiego człowieka. Nie słuchaj, kiedy ktoś ci wmawia, że jest inaczej.”

Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” Adele Parks przed długi czas bardziej przypominają dramat niż dreszczowiec. Wolno rozwijająca się opowieść o rodzinie z problemami. Monotonia dnia codziennego: praca, spotkania z przyjaciółmi, obowiązki domowe, drobne rozrywki organizowane z myślą o dziecku, ale czasami też z potrzeby odkupienia swoich grzechów. Zaniedbań dopuszcza się Simon, mężczyzna zdaje sobie z tego sprawę, ale w jego ocenie, część winy leży też po stronie Daisy. Gdyby nie jej poświęcenie, ich związek zapewne nie przetrwałby tak długo. Ich rodzina rozpadłaby się. Ona i Millie pewnie jakoś, by sobie poradziły, ale Simon niekoniecznie. Przegrałby swoje życie jeszcze szybciej niż z Daisy. Gdy go poznajemy wszystko wskazuje na to, że mężczyzna nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie miał szczęście trafiając na taką kobietę, jak ona. A raczej jaką stała się po latach życia z człowiekiem mającym słabość do alkoholu. Męczennica. Kobieta, która wprawdzie nie bez skarg, ale jednak znosi wszelkie niedogodności, przykrości, problemy powodowane przez partnera, który najwyraźniej już jej nie kocha. Co innego Millie. Mimo że Simon nie jest już tak pewny, jak do niedawna, że to on jest jej biologicznym ojcem. Ma powody przypuszczać, że żona parę lat temu dopuściła się zdrady, której owocem jest Millie. Dziewczynka, za którą dosłownie skoczyłby w ogień. Ale Opatrzność zaplanowała coś zgoła przeciwnego. Jego wina, jej chwila słabość, zresztą nie pierwsza, jeśli o tym mowa. Ona nie uparła się przy swoim, on niechcący doprowadził do tragedii. Gdyby nie poszli na to przyjęcie, a jeszcze lepiej gdyby on nie wpadł w szpony nałogu, to nie musieliby przez resztę życia dźwigać brzemienia, jakie dla wielu kochających rodziców byłoby nie do udźwignięcia. Genialne w swojej prostocie. Tragedia, której potworność zasadza się głównie na tym, że na dobrą sprawę mogłaby spotkać każdego rodzica. To mogłoby się zdarzyć. Nie tylko w stanie nietrzeźwości. Chwila nieuwagi. Znalezienie się w nieodpowiednim miejscu w najgorszym czasie. Wystarczy sekunda, by całe życie obróciło się w proch. Byś stracił wszystko, co miałeś. Ale tego nie doceniałeś. Pojmiesz to, gdy będzie już za późno. Może się wydawać, że Adele Parks nieco za mocno skupiła się na odmalowywaniu obrazków z dnia codziennego Barnesów. W oczach czytelnika nastawionego na solidny dreszczowiec tak szczegółowe opisy w gruncie rzeczy dość pospolitych sytuacji, mogą nie wypaść zbyt korzystnie. Może się pojawić niepożądane podejrzenie, że zamiast trzymającej w nieznośnym napięciu rozrywki, trafił się dramat rodzinny, ewentualnie powieść obyczajowa. Nie na to się pisał, nie tego pragnął, ale... najgorsze, co taki czytelnik może w tej sytuacji zrobić, to zrezygnować z dalszej lektury. W każdym razie ja na pewno odmówiłabym sobie mnóstwa wrażeń. Zresztą w moim przypadku sprawa była o tyle ułatwiona, że wprost przepadam za wolniejszymi rytmami. Kawałek po kawałku odkrywać bohaterów, milimetr po milimetrze zanurzać się w ich małych światkach, nieśpiesznie rozplątywać ich poplątane myśli. Smakować słowa. Całą sobą wejść w klimat danej opowieść. I mieć czas, mnóstwo czasu, na szukanie odpowiedzi. W „Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” nienaturalnie długo (jak na współczesny thriller psychologiczny) wszystko wydawało się oczywiste. To znaczy tak by było, gdyby nie tytuł. Właściwie jedyne źródło pytań. Kto kłamie i jakież to kłamstwa? Jakie sekrety może mieć Daisy? Kobieta zasługująca na współczucie, choć powiedziałabym, że zbyt szybko oceniająca innych. Osadzająca, długo chowająca urazę nawet jeśli sprawa nie dotyczy jej osobiście, a osoba, której dotyczy, poszkodowana, przeszła nad tym do porządku dziennego. Nie tyle puściła rzecz w niepamięć, ile nie widzi już powodu, by ciągnąć konflikt. Czytelnik zapewne szybko dojdzie do wniosku, że Daisy najlepiej by zrobiła, gdyby uwolniła się od Simona. Rozwiodła się, zamiast toczyć boje o człowieka, któremu najwyraźniej nie zależy. A na pewno nie wkłada on tyle wysiłku w utrzymanie ich małżeństwa, ile wkłada jego okrutnie zapracowana żona. Tak, jeśli już ktoś tutaj kłamie, to na pewno Simon. Tyle że pierwszy tego rodzaju cios inkasuje właśnie on. Co jeśli Millie nie jest jego córką? Załóżmy, że Daisy miała, lub nadal ma, romans z jego najlepszym przyjacielem. Jeśli okłamała go w takiej sprawie, to aż strach pomyśleć w ilu pomniejszych kwestiach zdobywała się na drobne oszustwa. Ile tak naprawdę tajemnic ma ta kobieta? A on? Czy Simon był względem niej tak szczery, jak się wydaje? Jego grzechy są odkryte, znamy jego wady, słabości, stosunkowo szybko poznamy prawdopodobnie największy błąd, jaki w całym swoim życiu popełnił. Simon, w przeciwieństwie do Daisy, daje się nam poznać od gorszej strony. A zatem niczym nie może nas zaskoczyć? Cała nadzieja w niemal krystalicznej Daisy? Pod tą powłoką najprędzej kryją się swego rodzaju smakołyki dla fanów dreszczowców. Jeśli już ktoś, to najpewniej rzekomo lepsza połowa tego trującego owocu, za jaki w oczach odbiorcy „Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” może uchodzić małżeństwo Barnesów, podzieli się z nami, jakimiś soczystymi rewelacjami na swój temat. I raczej nie będzie to przyjemne przeżycie. Adele Parks niejeden mocny cios mi zadała. Przyznaję, że płakałam jak dziecko. Aż mnie głowa rozbolała:) Mimo że nie poszła na całość - rok 2016 mógł przynieść nieporównywalnie większą tragedię, a zatem przysporzyć większych cierpień odbiorcom książki, bo podejrzewam, że mało komu los tych ludzi będzie obojętny. Efekt starannego odmalowania ich życia, aktualnych dziejów, ale też niemałej garści wspomnień, nie mówiąc już o dogłębnych rysach psychologicznych – rzecz jasna tyczy się to Barnesów, ale w gronie ich znajomych jedna osoba szczególnie przykuła moją uwagę: kobieta, o towarzystwo której, delikatnie mówiąc, Daisy nie zabiegała.

Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” pióra poczytnej angielskiej autorki, Adele Parks, to powieść pełna niespodzianek. Nie zawsze dobrych, czasami wręcz przerażających. Poruszająca opowieść o niszczącym nałogu, o poświęceniu, zniewoleniu człowieka, o czynach odrażających i imponujących. O wyjątkowo ciężkim życiu niedoskonałych ludzi, bo tacy najpewniej nie istnieją, których los ze sobą złączył. Na dobre i złe, ale niekoniecznie na najgorsze. Bolesna historia nieszczęśliwego małżeństwa, dla którego prawie na pewno nie ma przyszłości. Bo oni kłamią? Thriller psychologiczny, domestic noir czy jak kto woli marriage thriller, od niektórych czytelników mogący wymagać niemałych pokładów cierpliwości (wolne tempo, szeroka płaszczyzna obyczajowa/dramatyczna), ale warto poczekać. Wierzcie mi, Adele Parks najlepsze przygotowała na później. No normalnie rewelacja!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 23 stycznia 2022

„Krwawa orgia” (1972)

 
OSOBY NIEPEŁNOLETNIE PROSZĘ O OPUSZCZENIE TEGO TEKSTU

Dziennikarka „The Globe” Nancy Weston zostaje wysłana przez gazetę do sławnego prywatnego detektywa Abrahama Gentry'ego, aby wynająć go do zbadania niedawno otwartej sprawy dotyczącej brutalnego morderstwa striptizerki. Gentry przyjmuje zlecenie i bez zbędnej zwłoki przystępuje do zbierania informacji na temat ofiary. Mężczyzna lubi działać w pojedynkę, nie jest więc zadowolony, gdy dołącza do niego Nancy. Szybko staje się jasne, że szukają aktywnego seryjnego mordercy celującego w striptizerki. Sprawą zajmuje się również policja, zespół, którym kieruje znany Gentry'emu, niezbyt bystry porucznik Anderson.

Krwawa orgia” aka „Krwawe dziewczyny” (oryg. „The Gore Gore Girls” aka „Blood Orgy”) to amerykański niskobudżetowy „potworek” w reżyserii (też producent) nieżyjącego już (zmarł w 2016 roku w wieku dziewięćdziesięciu lat) Herschella Gordona Lewisa, nazywanego ojcem chrzestnym kina gore. Twórca między innymi takich niegrzecznych obrazów jak „Święto krwi” (1963) i „Święto krwi 2: Wszystko, co możesz zjeść” (2002), „Dwa tysiące maniaków” (1964), „Smak krwi” (1967) oraz „Czarodziej Gore” (1970), „Krwawą orgię” uznawał za jeden ze swoich najlepszych filmów. Scenariusz, jedyny w swojej karierze, stworzył Alan J. Dachman. Stowarzyszenie Motion Picture Association of America (MPAA) przyznało tej produkcji kategorię X. Do dziś zakazanej w Australii.

Krwawa orgia” to na dobrą sprawę obraz prześmiewczy. Mówi się, że Herschell Gordon Lewis pokusił się o coś w rodzaju refleksyjnej parodii swojej makabrycznej twórczości (trzeba zaznaczyć, że próbował swoich sił także w innych klimatach). Grindhouse'owa przekąska, która może wywołać lekkie mdłości. Spleśniała, cuchnąca, a przy tym na swój sposób zabawna przegryzka dla ludzi o jak to się mówi specyficznych upodobaniach. W każdym razie „Krwawa orgia” to produkt do użytku wąskiej grupy konsumentów. Zwolenników niechlujnych, tak złych, że aż (nie)przykro patrzeć, krwawych „spektakli”, w których fabuła generalnie ma drugorzędne znaczenie. W „Krwawej orgii” spotykamy się ze skrajnie naiwną, przejaskrawioną (to wszystko to najpewniej celowy zabieg), niezbyt zajmującą, żeby nie powiedzieć nudną, historyjką, w centrum której stoi Wielki Detektyw Abraham Gentry. Nazwałabym go parodystycznym skrzyżowaniem Abrahama Van Helsinga i Sherlocka Holmesa. Albo detektywem z nurtu giallo w krzywym zwierciadle. Prowadzącym śledztwo w sprawie brutalnych mordów, dokonywanych... w czarnych rękawiczkach. Przypadek? Tak czy owak, nawet jeśli takie skojarzenie się nasuwa, to nie jest to jeszcze powód, by poczytywać tę paskudę jako amerykańskie podejście do tego włoskiego wynalazku, pełnoprawne giallo. „Krwawa orgia” to po prostu film gore. O tajemniczym zabójcy striptizerek. I na pozór niedobranej parce próbującej rozwikłać tę sprawę. Dopaść złoczyńcę, który nader śmiało sobie poczyna. Nawet jak na standardy seryjnych morderców. Już prolog każe myśleć, że Herschell Gordon Lewis i jego ekipa niczego nie ukryją przed wzrokiem widza. Pokażą wszystko i nawet jeśli czasami trochę ich poniesie... Taki był plan, a przynajmniej tam mi to wygląda. Nie sądzę, żeby twórcom szczególnie zależało na jak najbardziej realistycznej prezentacji poczynań maniaka grasującego w amerykańskim mieście. Za dużo tego ohydnego. Za daleko to idzie – przegięte tak, że zrobiła się z tego taka trochę makabreska. Można parsknąć śmiechem (wspomniałam już, że to chory horror?), ale i mimo wszystko, mimo całej tej przesady, poczuć się dość nieswojo. Zrobić wielkie oczy, rozdziawić paszczę i patrzeć, patrzeć... Morderca w sumie nie atakuje zbyt często, ale za każdym razem trwa to wręcz nienaturalnie długo. „Dłużej, niż ustawa przewiduje”. To jest nieczęsto mam okazję tak dobrze przyjrzeć się makabrycznym dodatkom. W niektórych ujęciach widać, że aktorki zastąpiły kukły – najwyraźniej podczas „zabaw z oczami” (powolutku wydłubujemy, miętosimy, potem rzucamy gdzie bądź albo odkładamy tam, gdzie ich miejsce, a przynajmniej jedno z nich). Zdarzały się jednak też momenty (momenty?!), na których krzywiłam się z niesmakiem. Na moje oko staranniej wykonane, czy może bardziej na poważnie (bardziej makabra niż makabreska), scenki z życia zabójcy, którego twarz jest skrzętnie skrywana przed wzrokiem widza. Niesławna akcja z sutkami: przycinamy jeden i zbieramy mleko, przycinamy drugie i mamy mleko czekoladowe. Doprawdy wstrętna scenka. W lekkich oparach absurdu, ale jeśli o mnie chodzi to wcale nie umniejszało wagi owego niedoniosłego, obrzydliwego wydarzenia. A na tym nie koniec podłych „przebojów”. Kiedy w ruch zostanie puszczony tłuczek do mięsa też zrobi się bardzo nieprzyjemnie. Na naszych oczach zabójca zrobi istną miazgę z pośladków nieszczęsnej kobiety. Wypróbuje też rozgrzane żelazko (na twarz) i olej, w którym już smażą się frytki (głowa do garnka). Wypada też ostrzec przed miażdżeniem głów. Uderza i uderza, i uderza, dopóki nie uzyska pożądanej konsystencji. Jedna wielka odrażająca mamałyga. Krwawa masa, w której oprawca będzie grzebał na całym ekranie – maksymalne i niemiłosiernie długie zbliżenie. Czujecie to? Nie? To lepiej trzymajcie się od „Krwawej orgii” Herschella Gordona Lewisa z dala. Nie próbujcie tego w domu, ani nigdzie indziej. To jedna z tych pozycji, w której przemoc gra pierwsze skrzypce. Fabuła jakaś wprawdzie jest, ale można odnieść wrażenie, że stanowi ona jedynie tło dla krwawej działalności niezidentyfikowanego osobnika. Nie domyśliłam się, kto zacz. Przyznaję, że nie udało mi się rozwiązać tej sprawy, która notabene nie jest taka znowu skomplikowana (właściwie to w ogóle). Bardziej oczywiste to już chyba być nie mogło. Cóż, może gdybym nie była zajęta opędzeniem się od niebieskich migdałów... Naprawdę niełatwo było mi utrzymać wzrok na ekranie, gdy „na scenę” wkraczał Abraham Gentry i jego niemile (czyżby?) widziana towarzyszka.

(źródło: https://www.imdb.com/)

Trudno ocenić starania aktorów i aktorek, bo ich przesadne, ewidentnie wymuszane reakcje, nienaturalne wrzaski i jęki, komiczne grymasy, w jakimś zakresie na pewno były zaplanowane. Może w całym, nie wiem. Trudno zgadnąć, gdzie kończyła się wizja autora, a zaczynały warsztatowe niedociągnięcia. Potknięcia członków obsady. Tak czy inaczej, w mojej ocenie najlepiej w tym zwariowanym świecie przedstawionym odnalazł się Frank Kress, czyli sławny prywatny detektyw Abraham Gentry, który na początku filmu przyjmuje zlecenie od gazety „The Globe”. Tym samym, chcąc nie chcąc, zyskując wątpliwe wsparcie w postaci dziennikarki Nancy Weston (Amy Farrell). Gentry woli pracować sam, nie chce, żeby ta kobieta pałętała mu się pod nogami i wcale tego nie ukrywa. Patrzy na nią jak na kulę u nogi, której trzeba się jak najszybciej pozbyć. Odesłać ją do domu, a skoro nie da się po dobroci, to trzeba wymyślić jakiś podstęp. Zabiera więc Abraham kobietę do baru ze striptizem, w którym ma zamiar zasięgnąć języka w interesującej ich obojga sprawie - ona ma zamiar napisać artykuł, a on zainkasował niezłą sumkę za dostarczenie jakichś nowych informacji, materiału, którym nie dysponują inni dziennikarze, a już w ogóle najlepiej by było, gdyby odkrył tożsamość sprawcy - i bez większego wysiłku wdraża w życie swój ukryty plan. Eliminuje Nancy z gry, uwalnia się od tego „zbędnego balastu”. Ale tylko na chwilę. Nie zdąży się chłopina porządnie nacieszyć odzyskaną wolnością, ani się obejrzy, a ona znowu stanie u jego boku. Jakby nic się nie stało, jakby Abraham nie zrobił tego, co zrobił. Zresztą niewykluczone, że Nancy nie domyśliła się, że Gentry knuł przeciwko niej. Nie wygląda bowiem na taką, która potrafi łączyć kropki. Ale, ale, wieść niesie, że ma przed sobą zawodnika wagi ciężkiej. Mistrza dedukcji, superinteligentnego detektywa, szczwanego lisa. Tak mówią i faktycznie w swoim świecie spokojnie może za takowego uchodzić. W krainie ślepców jednooki jest królem. Patrząc na pozostałych to tak, detektyw Abraham Gentry jest królem intelektu, ale w prawdziwym świecie najpewniej nie zrobiłby takiej kariery. O ile w ogóle utrzymałby się w tej branży. Dysonans poznawczy, sprzeczne dane, obserwacje widza przeczą przekonaniu ogółu – mówią geniusz, ale przejawów tegoż jakoś nie widać. Myślę, że to zamierzone działanie Herschella Gordona Lewisa i jego rozbrykanego zespołu. Wysyłajmy sprzeczne sygnały, przekrzywmy świat podglądaczom. Ostatnie ujęcie nader wymowne w dwojakim sensie. Po pierwsze ostateczny dowód na to, że to wszystko to tak dla zabawy, z przymrużeniem oka, i w ogóle to tylko film, na niby, więc co się krzywisz obrońco moralności? I wreszcie widać w tym sugestię, że jesteśmy nikim innym jak właśnie takimi podglądaczami. Bezwstydnymi i zanadto ciekawskimi – dość już widziałeś, więc się nie nakręcaj. Dalej nie pojedziesz. Wbrew niektórym opiniom, seksu w „Krwawej orgii” nie znalazłam. Nie żebym szukała... W każdym razie nie ma stosunków płciowych, ale już golizną czasem błyśnie. Konkretnie piersiami. Ach i jeszcze te pośladki, byłabym zapomniała. Yhm, już to widzę. Są i tańce rozbierańce. O ile można to nazwać tańcem. Zabawne, pokraczne wygibasy, które w realu, a na pewno w naszej epoce, raczej by nie przeszły. Tak myślę, ale pewności nie mam, nie bywam w takich przybytkach. W „Krwawej orgii” wyglądało mi to bardziej na pracę na rzecz warstwy komediowej – nie ocieka to erotyzmem, ale humor może dopisać. Przynajmniej na początku, bo potem już odbierałam to jako zapychacze czasu. Nużące. Z braku innych pomysłów wypełniliśmy przestrzeń nieznośnie długimi występami różnych kobiet, które, jak szybko się przekonamy są solą w oczach grupki feministek. Stowarzyszenie wychodzące z założenia, że striptizerki zachowują się niegodnie. Godzą w wizerunek praktycznie całej płci żeńskiej. Przeszkadzają „swoim siostrom” w walce o należną im wszystkim pozycję. Pojmują to jako coś w rodzaju zdrady. Przejścia do obozu wroga, po to by dostarczać mu rozrywki nie do zaakceptowania przez takie prawe, szanujące się kobiety jakimi są one. Amazonki niebojące się – wręcz przeciwnie: aż się do tego palą – najeżdżać tych wszystkich gniazd rozpusty, które ponad wszelką wątpliwość odwiedza także zabójca. Jedno na pewno, bo wygląda na to, że wszystkie jego ofiary pracowały w tym samym miejscu. Podłym, obskurnym lokalu. Spelunie, w której spotkać można na przykład weterana wojennego, którego nie interesują takie podrzędne rozrywki jak damski striptiz. Woli miażdżyć pięścią owoce i warzywa, bo to przywołuje wspomnienia z frontu. Najmilsze jakie ma, a mianowicie robinie papki z głów poległych żołnierzy. Taki tam pewnie marny substytut ulubionej rozrywki tego nieprzyjemnego typka – prędzej oblech niż ciacho, tak na mój gust rzecz jasna. Sposób na rozładowanie negatywnych emocji, który może być niewystarczający. Ten jegomość w oczach niektórych dodał „Krwawej orgii” trochę głębi – o spustoszeniu, jakie wojna może uczynić w psychice żołnierza. Negatywnych i nierzadko nieodwracalnych skutkach, traumach, czy tam nowych zamiłowaniach wyniesionych z wojny. Klimat jak w ofercie grindhouse'ów – brudno, ponuro, taśma jakaś taka podniszczona (tylko ta muzyka - skomponowana przez samego Herschella Gordona Lewisa - wnerwiająca, jazgotliwa i nierzadko w ogóle niedopasowana do obrazu, ale pewnie celowo; nie wiem, jaka, ale jakaś metoda przypuszczalnie się w tym kryła. Tak dla zabawy powkurzać ludzi? Nie wiem, tylko pytam). Paskudnie i tyle. Czyli tak, jak lubię. Parszywa atmosfera i gore – bez tego na pewno nie dotrwałabym do końca. Tylko to trzymało mnie przed ekranem.

Chory horror od jednego z ojców kina gore, Herschella Gordona Lewisa. Komiczny, obrzydliwy, głupkowaty obraz raczej dla wąskiej grupy odbiorców. „Krwawa orgia” to film tak zły, że aż prawie dobry. Fabuła według mnie okropna, ale krwawe i oczywiście praktyczne efekty specjalne oraz zgniła atmosfera (ależ smród!), brudne realia, robią różnicę. Tylko dla nich warto było zobaczyć to okrutnie poranione, przeobficie (groteska) krwawiące stworzonko. (Nie)sławny twór nakręcony niskim kosztem - to widać - ale za to z wyobraźnią. I to jaką... Polecam zwolennikom ekstremalnych doznań. I nikomu innemu:)

piątek, 21 stycznia 2022

Maxime Chattam „In(Sekt)a”

 

Los Angeles. Detektywi z wydziału zabójstw, Atticus Gore i jego partner Eli 'Hack' Hackenberg rozpoczynają śledztwo w sprawie zagadkowej śmierci mężczyzny. Na miejscu zbrodni znaleziono niezliczoną ilość różnych owadów, które zwykle nie mieszają się ze sobą. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że proces rozkładu zwłok przebiegł w błyskawicznym, niespotykanym w przyrodzie tempie. Śledczy zakładają, że sprawcą jest człowiek, który prawdopodobnie z jakiegoś sobie tylko znanego powodu wykorzystuje owady w swojej morderczej działalności. Hack ma wątpliwości, ale Atticus szybko nabiera przekonania, że ofiarą jest niezależny dziennikarz śledczy, Oscar Riotto, publikujący swoje demaskatorskie teksty w blogosferze. 
Nowy Jork. Prywatnej detektyw, Kathleen 'Kat' Kordell, przyjmuje zlecenie od niejakiej Annie Fowlings dotyczące zaginięcia jej dorosłej córki Leny. Kat ma dowiedzieć się, co przydarzyło się dziewczynie, która już po swoim zagadkowym zniknięciu wysłała matce zastanawiającą wiadomość tekstową, mogącą być wołaniem o pomoc. W mieszkaniu Leny Fowlings detektyw dokonuje makabrycznego odkrycia. To w połączeniu z innymi informacjami pozyskanymi przez Kat we wstępnej fazie śledztwa, każe jej sądzić, że dziewczyna wmieszała się w jakieś wyjątkowo ciemne sprawki.

In(Sekt)a” (oryg. „Un(e)secte”) to pierwotnie wydany w 2019 roku powieściowy technothriller pióra bestsellerowego francuskiego pisarza Maxime'a Chattama (pseudonim artystyczny Maxime'a Drouota), autora między innymi głośnej „Trylogii zła”, którą tworzą „Otchłań zła”, „W ciemnościach strachu” i „Diabelskie zaklęcia”. Absolwent Université de Paris XIII Paris-Nord - później przez rok studiował kryminologię na Université Paris-VIII – pisać zaczął w drugiej połowie lat 80-tych XX wieku podczas pobytu w tajlandzkiej dżungli: dziennik z wyprawy. Na początku kolejnej dekady pod natchnieniem twórczości Stephena Kinga, a szczególnie opartego na jego minipowieści pt. „Ciało” kultowego filmu „Stań przy mnie” w reżyserii Roba Reinera, zaczął pisać eseje. A w 2002 roku ukazała się jego pierwsza powieść, uhonorowana Prix Sang d'encre „L'Âme du mal” (pol. „Otchłań zła”).

Owady to dobra metafora społeczeństwa, w którym żyjemy”, zauważył Maxime Chattam, francuski pisarz znany między innymi ze swojego zainteresowania ludzkimi lękami. Entomofobia – paniczny strach przed insektami. Gwoli ścisłości w „In(Sekci)e” Chattam konfrontuje czytelnika również z małymi stworzonkami nieprzynależącymi do grupy owadów. Na przykład pająkami. „In(Sekt)a” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Maxime'a Chattama. Prawdę mówiąc lata temu obiecałam sobie czym prędzej sprawdzić tego autora. Jak postanowiłam, tak nie zrobiłam. Sama nie wiem dlaczego tak długo to odkładałam. Inni przecież rozpływali się w zachwytach, gorąco polecali jego dzieła miłośnikom nie tylko thrillerów/kryminałów, ale także horrorów. Bo, jak zresztą sama się przekonałam, Chattam z gracją porusza się w ramach wszystkich tych gatunków. W „In(Sekci)e” te granice się zacierają. Autor ze zdumiewającą swobodą, jakby automatycznie, bez wkładania w to choćby najmniejszego wysiłku, buduje coś w rodzaju terytorium wspólnego. Bujniejszego, niż mogłoby się wydawać. Animal attack, eko thriller, kryminał, opowieść spiskowa. Potencjalne science fiction, potencjalny horror, ewentualnie thriller sekciarski, potencjalny serial killer thriller. To w szczegółach, ale myślę, że spokojnie można przypiąć ten powieści etykietkę z napisem technothriller. Za jednego z ojców tego nurtu uważa się nieżyjącego już amerykańskiego pisarza Michaela Crichtona, którego duch w moim poczuciu w pewnym sensie wniknął do omawianej historii Chattama. Zamierzenie czy zupełnym przypadkiem Francuz stworzył opowieść nasyconą, mogłabym przysiąc, niepowtarzalnym aromatem. Nie do podrobienia. Pachnie Crichtonem. Tyle że... Pamiętając jego „Państwo strachu” aka „Korporację strachu” podejrzewam (pewności nie mam, bo jego poglądy na globalne ocieplenie to jedno, a szerzej ujęty wpływ człowieka na środowisko to drugie), że Michael Crichton nadałby tej historii zgoła inny wydźwięk. Inny przekaz takowej „rozprawy ekologicznej”. Wykładu na temat człowieka i świata, w którym żyje. „In(Sekt)a” to nie tylko pasjonujący, pomysłowy dreszczowiec o „zbuntowanych robalach”, domniemanym seryjnym mordercy grasującym w Los Angeles i zaginionej dziewczynie z Nowego Jorku, ale również – powiedziałabym nawet, że przede wszystkim – doskonały portret dzisiejszej rzeczywistości. To znaczy w mojej ocenie do bólu szczera opowieść o współczesnym... niewolnictwie. Uzależnieni od technologii, sznurków, za które pociągają samozwańczy bogowie, „władcy marionetek”. Zaprogramowani na gromadzenie dóbr, nabywanie coraz to nowych, często zupełnie niepotrzebnych rzeczy (konsumpcjonizm). Nieprzejmujący się losem przyszłych pokoleń, bez opamiętania czerpiący ze studni Matki Natury: nadmierna eksploatacja zasobów naturalnych. Zanieczyszczanie powietrza, eliminowanie wszystkich innych stworzeń, które nam przeszkadzają, zakłócają nasz spokój (trzeba dbać o wygodę) albo co można spieniężyć (mamona zawsze na pierwszym miejscu). Awatary, ochoczo zrzekające się prawa do prywatności, nietroszczący się o to, że wszelkie, choćby najbardziej niewinne dane, mogą zostać wykorzystane przeciwko nam. W tym świecie mało kto jest odporny na manipulację, marketing. A ci, którym udaje się nie wpaść w sidła tak zwanego postępu, muszą się liczyć z tym, że inni będą patrzeć na nich jak na szaleńców. Paranoików, nawiedzonych głosicieli wydumanych teorii. W „In(Sekci)e” Maxime Chattam konstruuje złożoną intrygę, którą rozwiązać mogą tylko paranoicy. W każdym razie nadmierna, wręcz szaleńcza podejrzliwość, otwartość także na pozornie niewiarygodne, niemożliwe teorie, są nie tyle wskazane, ile niezbędne. Jeśli poczujesz się jak paranoik, to będzie oznaczało, że jesteś na właściwej ścieżce. Takiego przekonania można nabrać już w prologu, podczas niemiłosiernie działającego na wyobraźnię (ciekawe i dość ekstremalne doznanie – gdybyście mnie wtedy zobaczyli, powiedzielibyście, że byłam swoistym odbiciem kobiety, której uważnie się przyglądałam) zakradania się maleńkich istot do „obozu nieprzyjaciela”. Dla takiej arachnofobiczki jak ja, przeżycie doprawdy straszne. A to dopiero początek. Maxime Chattam przygotował więcej takich i innych atrakcji dla wyjadaczy wywołujących dyskomfort, niewygodnych, obmierzłych historii. Makabrycznych momentów w gruncie rzeczy niewiele, ale za to kreatywne i śmiałe. Szczegółowe: gore w dużym zbliżeniu. I wszędzie te robale. Mnóstwo robali, które w każdej chwili mogą przypuścić atak. Latające, biegające, pełzające, mięsiste, włochate, oślizgłe maleńkie istotki, które mają liczebną przewagę nad dwunożnymi niszczycielami ich domu. Planety, o którą owady postanowiły zawalczyć? Wspólnie obalić nieudolną władzę Homo sapiens?

W „In(Sekci)e” Maxime'a Chattama mamy dwie, zdawać by się mogło, niepowiązane sprawy. Dwa niezależne śledztwa otwarte w różnych miastach i w innych punktach. Przypuszczam, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że śledczy z Los Angeles i prywatna detektyw z Nowego Jorku gdzieś się w końcu spotkają, nawet jeśli przez długi czas jedyny, w dodatku niewiele mówiący związek, jaki można wypatrzyć to nietypowy stan zwłok mężczyzny i zwierzęcia. Atticus Gore (niewykluczone, że „ten aktor” jeszcze dla nas wystąpi, w innych „spektaklach” Maxime'a Chattama), homoseksualista, wielki miłośnik mocnych brzmień, zatwardziały kawaler, który zwykł płacić za łóżkowe przyjemności, detektyw z wydziału zabójstw w dystrykcie Hollywood, dbający o kondycję, lubiący eleganckie, przesadnie drogie ubrania, wreszcie ma okazję się wykazać, bo oto trafiła mu się sprawa, przy której może się przydać wykształcenie jakie odebrał. Atticus studiował entomologię na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis i uzyskał dyplom z biologii, a wystarczy jeden rzut oka na miejsce zbrodni, żeby uznać, że owady odegrały jakąś rolę w tej tragicznej historii. W śmierci mężczyzny, którego Atticus szybko identyfikuje jako Oscara Riotto, niezależnego dziennikarza, blogera, którego najbardziej interesowały naprawdę grube sprawy. Zawodowy partner Atticusa, Eli 'Hack' Hackenberg, stanowiący jego zupełne przeciwieństwo - bezpośredni, może odrobinę grubiański, głośny, niedbający o wygląd, rosły glina uzależniony od jedzenia oraz kochający ojciec i mąż - nie jest przekonany, że to Oscar Riotto jest ich ofiarą. Skłania się ku temu, że dziennikarz gdzieś się ukrył. Może nastąpił na odciski nieodpowiednim ludziom, rekinom bardziej żarłocznym od tych, których niecne uczynki, brudnej sekrety wcześniej wydobywał na światło dzienne. Tymczasem w Nowym Jorku prywatna detektyw Kathleen 'Kat' Kordell, miłośniczka biegania, która z niepokojem wypatruje u siebie wszelkich oznak starzenia i stara się im jakoś zaradzić czy raczej sprawić, by stały się niewidoczne/mniej widoczne (staranny makijaż, botoks), a chandrę zwykle leczy alkoholem, rozpoczyna śledztwo w sprawie zaginięcia młodej kobiety, Leny Fowlings. Zlecenie dostaje od jej matki, zaniepokojonej dłuższym niż zwykle milczeniem córki. A także wiadomością tekstową niedawno wysłaną z jej telefonu. Biorąc pod uwagę charakter, ostatnie zainteresowania i najwyraźniej nie najlepszą relację z matką (toksyczną?), Kat nie może wykluczyć, że dziewczyna popełniła samobójstwo. Są jednak też okoliczności wskazujące na udział osób trzecich. Zabójstwo, porwanie albo dobrowolne porzucenie swojego dotychczasowego życia, ucieczka z miasta być może z typem spod ciemnej gwiazdy. Kto pierwszy dotrze do prawdy? Samotny, bo tak mu wygodnie śledczy z Los Angeles czy niezbyt dobrze radząca sobie bez miłości, ale bojąca się zaangażować prywatna detektyw z Nowego Jorku? Kto pierwszy zaakceptuje nie tak znowu nieprawdopodobne w tak postępowej epoce, jaka nastała na biednej, sponiewieranej, bestialsko okaleczonej Ziemi? Maxime Chattam z różnych, myślę, znanych miłośnikom horrorów i thrillerów motywów, zbudował mocno trzymającą w napięciu, niepokojącą, pełną niespodzianek, może nawet lekko wstrząsającą, ponurą historię pełną nagich, nieupiększonych prawd o człowieku i jego marnej, bezproduktywnej, egoistycznej egzystencji. Aż żałowałam, że nie potrafię czytać szybciej, takie to było dobre! Połknąć w całości, przy jednym podejściu. Nie rozstawać się z wiarygodnymi, niepowierzchownie wykreślonymi postaciami, które jak każdy mają swoje słabości, popełniają błędy, nie są wolne od wątpliwości, całkowicie odporne na pokusę pójścia drogą łatwą, miast słuszną (może poza jedną). To w moich oczach jedynie dodawało im uroku – pełnokrwiste jednostki, które łatwo zrozumieć, z którymi trudno się nie zaprzyjaźnić, a więc i nie przyjmować obojętnie niespodziewanych mocnych ciosów, jakie każdy z nich zbiera w tej nadzwyczaj trudnej, wyjątkowo wymagającej pogoni za prawdą, sprawiedliwością, wolnością i innym tego typu towarem deficytowym. Wymierającymi wartościami.

Idealista i pragmatyczka. Policjant i prywatna detektyw. Dwa śledztwa. Dwie oddzielne historie, które zdecydowanie mają się ku sobie. Prawdopodobnie w końcu dojdzie do przecięcia. Połączenia sił w walce... z robalami? Szeroko zakrojony spisek czy działalność jednej psychopatycznej jednostki? Seryjny morderca bądź duet oprawców z oryginalnym modus operandi? Sekta? A może tylko owady i inne małe stworzonka działające w porozumieniu? Misterna intryga, z pomyślunkiem, z imponującą zręcznością utkana z różnych sprawdzonych motywów. „In(sekt)a” Maxime'a Chattama całkowicie mnie pochłonęła. Donośnie przemawiająca do wyobraźni, skłaniająca do refleksji, mroczna, utrzymana w idealnym tempie (dużo się dzieje, ale opisy są na tyle długie, tak szczegółowe, że nie ma się wrażenia pędzenia na złamanie karku, niepotrzebnego popędzania tego konia), praktycznie nieprzerwanie trzymająca w napięciu opowieść także o słabowitej kondycji współczesnego świata. Kąsający technothriller na miarę naszych czasów!

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

 Więcej nowości literackich

środa, 19 stycznia 2022

„Dzika frajda” (2020)

 

Minnesota, rok 1983. Joel, młody krytyk filmowy pracujący dla magazynu „Vicious Fanatics”, podkochuje się w swojej współlokatorce Sarah. Kiedy dziewczyna wraca z randki ze swoją najnowszą sympatią, Joel spontanicznie postanawia bliżej przyjrzeć się jej chłopakowi. Podąża za nim do chińskiej restauracji, gdzie wdaje się z nim w na pozór przyjacielską rozmowę. Joel przesadza z alkoholem, w efekcie czego noc spędza w restauracyjnym składziku. A rano zastaje w środku grupkę nieznajomych, którzy biorą go za kogoś innego. Za jednego z nich. Jak się okazuje seryjnych morderców, którzy założyli coś w rodzaju grupy wsparcia.

Kanadyjski horror komediowy, pastisz, w reżyserii Cody'ego Calahana, twórcy między innymi „Antisocial” (2013), „Antisocial 2” (2015) i „Pozwól jej wyjść” (2016) oraz współwłaściciela wytwórni Black Fawn Film, która naturalnie objęła pieczę na tym projektem. On sam nazywa to listem miłosnym do horrorów z lat 80-tych XX wieku. Calahan najpierw wymyślił tytuł - „Vicious Fun” (w Polsce wypuszczony pod tytułem „Dzika frajda”) - a potem miesiącami gromadził pomysły na scenariusz. Obmyślił historię, którą na papier przelał niedoświadczony w pełnym metrażu James Villeneuve. Calahan chciałby stworzyć całe uniwersum Vicious Fun – póki co w swoim przekonaniu dysponuje wystarczającym materiałem na spin-off. Jego doceniony przez krytyków dowcipny list miłosny do starego dobrego kina grozy swoją premierę miał w październiku 2020 roku na Katalońskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Sitges. W czerwcu 2021 roku w Stanach Zjednoczonych rozpoczęto dystrybucję internetową (Shudder), a w Polsce zadebiutował na Splat!FilmFest 2021.

Dzika frajda” to opowieść o chłopaku, który przypadkiem wikła się w sytuację jakby wyjętą z któregoś z opiniowanych przez niego filmów. Joel (przykuwająca uwagę kreacja Evana Marsha, którego fani gatunku mogą kojarzyć choćby z „Naszego domu” Anthony'ego Scotta Burnsa) pracuje dla magazynu „Vicious Fanatics” - recenzuje filmy grozy, z którymi najpewniej nie obchodzi się łaskawie. Pierwsza scena z jego udziałem (tuż po prologu, pokazującym śmiertelny w skutkach atak kobiety na niczego niespodziewającego się podejrzanego kierowcę) dobitnie wskazuje, że Joel „nie zadowala się byle czym”. A tak naprawdę, to odniosłam wrażenie, że ten profesjonalny krytyk filmowy nie do końca rozumie reguły, jakimi rządzą się przynajmniej niektóre historie omawiane przez niego na łamach magazynu dla horrormaniaków. W każdym razie na pewno ma problem ze slasherami – według niego są rażąco nielogiczne, żeby nie powiedzieć głupie. Za przykład niechaj posłuży taki klasyk: upatrzona ofiara biegnie, zabójca podąża za nią wolnym krokiem, ona naturalnie mocno go wyprzedza, ale nagle, jakimś cudem oprawca wyrasta tuż przy niej. Nierealistyczne. Bujda na resorach. Rzecz, której tak inteligentny odbiorca, jak Joel, zaakceptować po prostu nie może. To trzeba zmienić. Przestać traktować widzów jak idiotów. Joel ma pomysł na wiarygodną opowieść o seryjnym mordercy, inteligentny slasher, w którym z całą pewnością żadna postać nie wyjdzie z domu, aby zgłębić tajemnicę dziwnych, podejrzanych odgłosów. Główny bohater „Dzikiej frajdy” to według mnie barwna, ciekawa postać. Robi wszystko, co w jego mocy, by inni widzieli go jako istną duszę towarzystwa, obiekt westchnień pięknych kobiet, chłopaka, który wprost nie może opędzić się od adoratorek. Najbardziej zależy mu, by jego współlokatorka Sarah, nie widziała w nim nieudacznika, życiowego przegrywa, za jakiego w głębi duszy sam się uważa. Wychodzi z założenia, że w ten sposób zdobędzie jej serce, ale widz raczej nie będzie miał wątpliwości, że Sarah zna go lepiej, niż mu się wydaje. Że rozpaczliwe próby sprzedania jej tego fałszywego wizerunku, nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Wygląda na to, że dziewczyna nie daje się oszukać. Współczuje mu, bo zdążyła już zauważyć, że jedyne towarzystwo, na jakie może liczyć to ona. Chłopak nie ma przyjaciół, ale nie dlatego, że tak mu wygodnie. Bynajmniej. Wszystko wskazuje na to, że najzwyczajniej nie jest dobry w nawiązywaniu znajomości. Okopał się ten nasz Joel w swojej skorupie, w swojej jaskini obklejonej plakatami filmowych horrorów. Także tych, o których nie ma dobrego zdania. To znaczy nie szczędzi im krytyki, mówi, że to kiepskie twory, ale to może być kolejna cegiełka w jego niezbyt zmyślnej kampanii PR-owej. Tak naprawdę może wcale nie być takim ignorantem w dziedzinie horroru, jakim przynajmniej mnie dał się poznać. Recenzuje filmy grozy, ale choćby uwaga rzucona przez Sarah, mówi nam, że nic tylko narzeka. Nic mu się nie podoba – nie tyle fan gatunku, ile krytykant, niereformowalny filmowy malkontent. Ale tak naprawdę, czy tylko na niby? Oto jest pytanie. Pomysł na coś w rodzaju grupy wsparcia dla seryjnych morderców, jest tak szalony, tak pogięty, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby sama ta informacja obudziła w wielu widzach nieodparte pragnienie zobaczenia tego na własne oczy. Wejścia do tego zamkniętego kręgu, niezwykłej grupy wsparcia czy raczej kółka wzajemnej adoracji. To ostatnie to określenie jednej z postaci, która, muszę przyznać, w moich oczach przyćmiła Joela, bądź co bądź, zajmującego, przyjemnie zakręconego protagonistę. Młodzieńca, który w innym świecie, w dzieciństwie, mógłby zasilić szeregi światowej sławy klubu, Klubu Frajerów założonego w amerykańskim miasteczku Derry. W każdym razie ten młody człowiek, który ma już jakieś „aktorskie doświadczenie”, niebawem zostanie zmuszony do przyjęcia najtrudniejszej roli w swojej dotychczasowej niegwiazdorskiej karierze. Zagra seryjnego mordercę, mając przy tym świadomość, że jeśli powinie mu się noga, jeśli „publika” uzna jego kreację za niewiarygodną, to niechybnie pożegna się z życiem.

Akcja „Dzikiej frajdy” Cody'ego Calahana toczy się w pierwszej połowie lat 80-tych XX wieku, ale łatwo o tym zapomnieć. Nie zauważyłam tutaj żadnych starań w kierunku przywołania tego magicznego klimatu. W żadnym, najmniejszym nawet stopniu nie czułam tego wspaniałego ducha w tym zwariowanym świecie przedstawionym. Stroje aktorów (notabene niektóre są noszone i dziś), brak telefonów komórkowych i tym podobne detale, to za mało, żebym mogła poczuć się jak swego rodzaju podróżnik w czasie. Żeby chociaż jedną nogą stanąć w czasach relatywnie dawno minionych. Nastawiłam się na retro horror z przymrużeniem oka, a dostałam wszystko powyższe poza „retro”. „Dzika frajda” to kino stricte rozrywkowe. Film popcornowy, że pozwolę sobie użyć słów reżysera tego slasheropodobnego stworzenia. Siekanina na wesoło. Makabreska, historia w niezbyt gęstych oparach absurdu skąpana. Śmiej się, śmiej człowieku z cudzego nieszczęścia. Ejże, nie bądź taki poważny. Wrzuć na luz, bo to li wyłącznie nieszkodliwa zabawa dla dużych dzieci. Dla dorosłych, którzy lubią sobie od czasu do czasu „wrzucić na ząb” jakąś lekką, humorystyczną historyjkę. Również o zabijaniu. Zaczynamy w chińskiej restauracji. Niewielkim lokalu w „nieciekawej” okolicy. Na niedobór klientów właściciel tego przybytku raczej nie narzeka, a to duży sukces, zważywszy na to, że zdecydował się rozkręcić swój mały biznes na takim odludziu. A przynajmniej słabo zaludnionym kawałku amerykańskiej ziemi. Bob (odjechana kreacja Ariego Millena, który co warto zauważyć raz ukłoni się swojemu ziomalowi, kreacji Christiana Bale'e w pewnym głośnym thrillerze, opartym na kontrowersyjnej, ostrej jak brzytwa powieści), mężczyzna, który zabiega o względy współlokatorki i prawdopodobnie jedynej przyjaciółki Joela, widać, dobrze zna to miejsce. Tak czy inaczej, to on nieświadomie przywiódł Joela do tego kompletnie mu nieznanego lokalu. A że chłopak w podobnych miejscach bywa rzadko, jeśli w ogóle, uznaje, że ten jeden raz może się porządnie zabawić. Skoro nadarzyła się okazja, skoro wypełzłem ze swojej „jaskini”, skoro to mój pierwszy wieczór na mieście od niepamiętnych czasów, to wypadałoby wykorzystać to do maksimum. Zabawić się na całego. Czyli upić, nabrudzić, a potem odespać w jakimś cichych kąciku. A rano wyjść z lokalu jak gdyby nigdy nic. A nie, tutaj zabawa się kończy. Albo dopiero zaczyna... Po wyjściu ze składzika, skacowany Joel natyka się na kilkoro nieznajomych. Siedzących w kręgu mężczyzn i jedną kobietę, którą w sumie może kojarzyć (widz pewnie natychmiast ją rozpozna, wszak to już trzecie spotkanie z tą hardą niewiastą). Ona tym bardziej, bo przy ich pierwszym równie przypadkowym, ale tylko przelotnym spotkaniu, wyglądała na trzeźwą, w przeciwieństwie do Joela. Kiedy jednak reszta bierze go za jednego z nich, jakiegoś Phila, Carrie, bo takie imię prawdopodobnie nosi ta opryskliwa kobieta (dość widowiskowy występ Amber Goldfarb), ta zimna morderczyni, nie zgłasza sprzeciwu. A zatem nie rozpoznała tego wyraźnie zmieszanego, nic nie rozumiejącego gościa? Czy raczej intruza, który porządnie namiesza. Oczywiście niechcący – Joel nie chciał zepsuć tego spotkania, tego nie można mu zarzucić. Nie premedytacja, tylko głupia pomyłka. Pomyłka tamtych, nie jego, tym bardziej więc wypadałoby darować biednemu chłopakowi. Każdą inną grupę wsparcia ta mała wpadka mogłaby co najwyżej rozbawić. Pośmialiby się razem z Joelem, a potem spokojnie, bez dalszych przygód, by się rozeszli. Ale ci ludzie nawet gdyby chcieli – a nie chcą – nie mogliby „wypuścić tego króliczka z klatki”. Za duże ryzyko. Chłopak za dużo wie, poza tym takie polowanie w większym gronie może być miłą odskocznią od rutyny. Drapieżnikom, którzy dotąd działali w pojedynkę, trafia się coś innego. Mogą pobawić się z ludźmi, z którymi doskonale się rozumieją. Kolegami psychopatami. Scenariusz przewiduje trochę niespodzianek, ale skoro ja bez trudu je rozpracowałam, to podejrzewam, że i na innych nic z tego nie wywrze spodziewanego wrażenia. Nie takie fortele w horrorze już stosowano. Jak na dzisiejsze standardy „Dzika ferajna” jest dość krwista, ale mdłości raczej nie wywoła. Chyba że u Joela – ten to potrafi chlusnąć. Praktyczne efekty specjalne z lekkim wspomaganiem komputerowym (najlepiej widać to w jednej akcji z okiem – według mnie straszna fuszerka; no aż mnie... zemdliło). Że praktyczne to się cieszę, ale ich wygląd pozostawia sporo do życzenia. Akurat takich „potworków” nie preferuję. Od razu widać, że to „zabawki”. Funkiel nówki, błyszczące, że aż niemiło. To znaczy wszystko, nawet jelita walające się po podłodze, wyglądają jak wypolerowane. Plastikowa czy tam gumowa tandeta. Lubię kicz, ale nie taki. Nie z tej epoki. Podsumowując jest gore, ale jeśli o mnie chodzi to równie dobrze mogłoby go nie być. Efekt byłby taki sam, a może nawet lepszy. Całkiem nieźle bawiłam się w tym dzikim „lunaparku”, ale głównie dzięki całemu temu towarzystwu. Dzięki Joelowi i morderczej ferajnie, zbieraninie psychopatycznych cudaków, egzotycznym okazów bytujących w Stanach Zjednoczonych i jakimś cudem – no, tylko na nich spójrzcie! – jeszcze nie schwytanych. Nie, cofam to. Ta zagadka wyjaśni się w drugim akcie, w przedostatnim budynku, w którym „siły dobra zmierzą się z siłami zła”. Złoczyńcy z „Dzikiej frajdy” to według mnie sprawdzone w kinie grozy modele widziane w krzywym zwierciadle. Klisze przefiltrowane przez dowcipnisiów. Uwaga: w trakcie napisów końcowych jeszcze jedna scenka.

Niezadowolony z życia młody recenzent filmów grozy. Superinteligentny, wyrachowany, sprytny morderca, swoiste skrzyżowanie Hannibala Lectera i Patricka Batemana, który mógłby wiele nauczyć głównego bohatera, jeśli idzie o odgrywanie ról (też wymyślanie strasznych historii dla bystrzaków). Kucharz-kanibal, klaun i podróbka Jasona Voorheesa. Ach, i jeszcze zabiegający o przywództwo w tym zdegenerowanym gronie żołnierz, który nie może się już doczekać kolejnej misji, bo na wojnie chłopina może się wyszaleć... Jest i pierwiastek żeński. Babka nie do zdarcia, która trzyma ludzi na dystans. Warczy, strzela złymi spojrzeniami, a jeśli nadepniesz jej na odcisk, to kaplica. Nie okaże litości. Dopadnie cię wcześniej czy później, choćby miało jej to zająć całe lata. Nie odpuści, to pewne. Jak to, że Joel wlazł w gniazdo nadzwyczaj jadowitych stworzeń. Dzika ferajna Cody'ego Calahana. „Dzika frajda”, horror komediowy, pastisz, który „Krzykom” Wesa Cravena najpewniej nie zagrozi (nieee, bez szans; w to siodło, bracie, nie wskoczysz), ale też nie sądzę, by stał się przedmiotem wzmożonej krytyki. Da sobie radę, znajdzie ta potwora swoich amatorów. A przynajmniej umiarkowanych sympatyków. Prosta rozrywka, ja prosty człek, więc jakoś się dogadaliśmy:)