Avery i Sam przybywają do wynajętego przez internet domu nad jeziorem, gdzie wraz ze swoimi przyjaciółmi, Beccą i Corym, mają zamiar spędzić urlop. Samowi zależało, żeby spędzić trochę czasu tylko z Avery, w której od dawna skrycie się podkochuje, cieszy go więc, że reszta jeszcze nie dojechała. Spokój zakłóca im jednak właściciel domu Tad, mający obsesję na punkcie dbania o ciało. Maniak fitnessu i zdrowego żywienia bez uprzedzenia nachodzi swoich gości w dzień i w nocy i wciąga w towarzyskie pogawędki. Opowiada o swojej chorej żonie i pasji, którą najwyraźniej próbuje ich zarazić. Avery i Sam znoszą jego obecność po trosze z litości, ale przede wszystkim dlatego, że nie wiedzą jak w taktowny sposób uwolnić się od nachalnego najemcy. Ich cierpliwość jednak powoli się kończy. Tada chyba też...
Niskobudżetowy amerykański thriller w reżyserii i na podstawie scenariusza Chada Baileya Wernera, który po raz pierwszy zmierzył się z kinem grozy – w swojej twórczości skłania się ku komediom. Przed laty Chad przedstawił swoim współpracownikom ze studia komediowego w Austin w Teksasie zarys historii o dziwnym mężczyźnie w typie Normana Batesa prowadzącym zajęcia treningowe w swojej piwnicy. Jego koledzy uznali, że pomysł jest zbyt mroczny, jak na humorystyczne widowisko, które mają zamiar stworzyć. Propozycja Wernera została więc odrzucona, ale on nie mógł wyrzucić tej koncepcji z głowy. Przerażają go maniacy fitnessu i przeraża go wynajmowanie domów przez internet, doszedł więc do wniosku, że z połączenia tych dwóch motywów może wyjść całkiem niezły horror (wyszedł thriller). Z pomocą swojej przyjaciółki, Emily Hiott, która w „Gospodarzu idealnym” (oryg. „A Perfect Host”) wcieliła się w postać Bekki, wymyślił całe tło fabularne, a potem już sam przelał to na karty scenariusza. To było gdzieś w listopadzie 2017 roku, a już w lutym 2018 roku ruszono z produkcją. Ekipa już się znała, wyjątek stanowiła tylko Koko Marshall, grająca Avery, która jednak, wedle słów Chada Wernera, szybko zaprzyjaźniła się z resztą. Główne zdjęcia zajęły zaledwie jedenaście dni, a odbyły się na obrzeżach Austin. Właściciele domu nad jeziorem, który filmowcy wcześniej sobie upatrzyli, który wynajęli, dali im pełną swobodę - nie to co Tad:)
W ramach przygotowań do „operacji pod kryptonimem „A Perfect Host” (czy tam „Adonis Complex”, bo wieść niesie, że to pierwszy tytuł jaki nadano tej produkcji) Chad Werner przestudiował między innymi takie obrazy, jak „Hush” Mike'a Flanagana, „Uciekaj!” Jordana Peele'a oraz „Dziwak” i „Dziwak 2” Patricka Brice'a. Interesowało go przede wszystkim jak poradzono w nich sobie z ograniczoną przestrzenią. Werner nie ukrywa też, że co nieco pożyczył od „Misery” Roba Reinera (lub powieściowego pierwowzoru autorstwa Stephena Kinga) i pewnie „Milczenia owiec” Jonathana Demme'a. W każdym razie Werner jest zdania, że na każdy współczesny thriller w jakimś stopniu wpłynął ten kultowy obraz oparty na powieści Thomasa Harrisa. „Gospodarz idealny” klimatem przypomina lata 90-te XX wieku. I tak miało być. To miał być obraz w stylu retro. Czyli mój ulubiony sposób na wybrnięcie z „problemów finansowych”. Nie dysponujesz większym budżetem? Nie szkodzi. Możesz uczynić z tego walor. Zrobić to „po staremu”. Już czołówka każe nastawić się na obraz nakręcony w takim właśnie stylu. Kolorystyka zdjęć też według mnie niedzisiejsza. Jakby za mgłą. Ponury krajobraz, praktycznie wyzuty z jaskrawych, żywych barw. Duch lat 90-tych zaklęty w historii toczącej się w czasach współczesnych. Jest i zabawa formą. Niewyszukane techniczne sztuczki, które budziły we mnie mieszane odczucia. Kolaże zdjęć, zbitki różnych statecznych widoków – zewnętrze i wnętrze niewystawnego domu, do którego, jak się domyślamy na swoje nieszczęście, na początku filmu przybywa połowa najnowszych najemców. Powolne najazdy kamer na istotne przedmioty. Na przykład bezużyteczne smartfony (tutaj na dodatek mamy stopniowe minimalizowanie, kurczenie się obrazu), czy kluczyki desperacko poszukiwane przez jedną z postaci. Są jeszcze filmiki Tada i coś w rodzaju przerywników (zasadniczo rozdziały – taki „książkowy” podział), przynajmniej umownie to fragmenty innej produkcji, niewątpliwie filmowego ulubieńca Tada, które przywoływały wspomnienia „Domu, który zbudował Jack” Larsa von Triera. Muszę też wspomnieć o muzyce. Skomponowana specjalnie na potrzeby tej produkcji ścieżka dźwiękowa, przynajmniej w większości, utrzymana jest w złowróżbnej tonacji. Swoją drogą jedna z tych kompozycji brzmiała troszeczkę jak kultowy soundtrack z serii „Piątek trzynastego”; podobna nuta, co mogło być zamierzone, pewności jednak nie mam. Ale mniejsza z tym. Różnicę moim zdaniem robią utwory z tekstem. Przykuwające uwagę kontrasty. Celowo niedopasowane do obrazu skoczne piosenki. Niedopasowane ze smakiem, z pomyślunkiem. W każdym razie u mnie ta dysharmonia jakoś działała. Dysonans, zmieszanie, lekkie splątanie. Taki dyskomfort – choć oczywiście mógłby być dużo większy – cenię sobie w kinie grozy. Nie każdemu się to udaje, czasami podobne próby, takie granie na kontrastach kończy się marnie. A przynajmniej ja na takich jazgotliwych „koncertach” miałam już nieprzyjemność bywać. Tyle technicznych „bajerów”, a fabuła taka niewyszukana. Swojska. Chadowi Wernerowi od początku zależało na prostocie. W końcu miało być jak kiedyś. Tak, tak, w XX-wiecznym kinie też z łatwością można znaleźć bardziej złożone historie, ale zaryzykuję twierdzenie, że wtedy aż tak nie kombinowano jak dziś. Zapotrzebowania się zmieniły. Takie schematyczne, niezaskakujące (choć muszę przyznać, że jedna mała niespodzianka mnie tutaj spotkała; skręt na dalszym odcinku tej dotąd prostej drogi), naiwne wręcz historyki, w dodatku zalatujące tak ogromną taniochą - no ależ tandeta! - nie sprzedają się już tak dobrze jak kiedyś. „Gospodarz idealny” na pewno znajdzie sobie jakąś niszę. Przypuszczam niewielkie grono zadowolonych. Większość śmiałków raczej nie wyjdzie z tego bez większego szwanku. Większość odbiorców „Gospodarza idealnego” zapewne niemile będzie wspominała tę wycieczkę do domu nad jeziorem w tym świecie należącym do człowieka, który pewnie dogadałby się z właścicielem najsłynniejszego motelu w historii kina. Literatury, wydaje mi się, też.
Chad Werner, uważam, miał ciekawy pomysł na czarny charakter. Oczywiście, to nie ta liga co wspominany już Norman Bates, ale w Tadzie też uwidacznia się pewna dwoistość, jakaś ambiwalencja. Inna niż u Batesa. Przyczyny może różne, ale objawy podobne. W każdym razie nie mam powodów nie wierzyć Wernerowi, gdy mówi, że inspirował się między innymi tą kultową osobowością filmową i literacką, którą swoją niesłabnącą sławę, czy jak kto woli niesławę zawdzięcza Alfredowi Hitchcockowi, mniej pisarzowi Robertowi Blochowi, któremu tak naprawdę zawdzięcza swoje istnienie (bez „Psychozy” Blocha nie byłoby ponadczasowej „Psychozy” Hitchcocka). Ale do rzeczy. Tad (dosyć widowiskowa kreacja Brady'ego Burlesona Johnsona) to antybohater, w którym tak jakby kryje się dwóch Tedów. Tak jakby. Wszystko w nim jest posunięte do skrajności. Wszystko aż za bardzo, za mocno. W jego serdecznych, przyjaznych ramionach łatwo się udusić. Tad nie pyta, czy życzysz sobie jego towarzystwa, bo i zapewne doskonale wie, jaka padłaby odpowiedź. Ale nieważne, że nie palisz się do zacieśniania z nim więzi, już jego w tym głowa byś w końcu pojął, że o takim kumplu większość śmiertelników może tylko pomarzyć. Tad zrobi dla ciebie wszystko, co według niego zrobić trzeba. Już, teraz. Nie ma co czekać, gdy sprawa dotyczy twojego ciała. Świątyni, o którą, głupcze, nie dbasz należycie. Opychasz się niezdrowym żarciem, nie ruszasz się tyle, ile dla swojego własnego dobra, powinieneś. Ale dość już unikania wysiłku fizycznego. Trzeba było się dwa razy zastanowić, zanim wynająłeś tymczasowe lokum (urlop nad jeziorem) przez internet. U kompletnie obcego człowieka, z którym wymieniłeś jedynie parę maili i SMS-ów. Bezpieczniej, pewniej byłoby najpierw spotkać się w jakimś publicznym miejscu, ale nie, ty i twoi przyjaciele jesteście dumnymi członkami pokolenia milenialsów, nie będziecie więc kompromitować się takimi staroświeckimi zagraniami. Zbędny trud, skoro wszystko, co nas interesuje można wyczytać i zobaczyć na monitorze. Po co wychodzić z domu, skoro można wszystko załatwić na odległość? I proszę, zdjęcia nie kłamały. Miejscówka prawie idealna. Prawie, bo przydałoby się jeszcze jedno łóżko. Sam co prawda nie miałby nic przeciwko - bynajmniej! - spaniu z Avery (takie sobie kreacje Jeffa McQuitty'ego i Koko Marshall), ale ona wolałaby tego uniknąć. Jak w końcu pojawią się ich przyjaciele, Becca i Cory (mniejsze występy Emily Hiott i Jona Michaela Simpsona, ale poziom aktorski w moim odbiorze zbliżony: ujdzie, jak nie ma się wysokich wymagań), Avery może nie mieć innego wyjścia. Ale, ale, w salonie stoi sofa, więc gdyby ktoś był chętny... Urlopowicze, którzy dotarli do domu Tada już na początku filmu nadzieję pokładają raczej w jedynym niedostępnym dla nich pomieszczeniu. Zamknięty pokój – to zawsze wzbudza ciekawość. Podszytą niepokojem, w każdym razie w „Gospodarzu idealnym” jakieś złe fluidy w moim odczuciu na pewno wypływały z tych białych drzwi, za którymi niczym Sinobrody, Tad prawdopodobnie trzyma swoje makabryczne trofea. Albo nie. Patrząc na właściciela tego raczej skromnego przybytku – niezbyt przytulnie, jakby za chłodno (to komplement), posępnie prawie tak samo jak za oknem (jezioro jak z horroru, jakiejś gotyckiej opowieści o duchach, czy innych nadprzyrodzonych istotach) i ciut klaustrofobicznie. Ciasno w subiektywnym odczuciu, ale w rzeczywistości nie jest to takie znowu małe gniazdko. Powiedzmy średniej wielkości nieruchomość stojąca w zacisznym zakątku. Tak naprawdę, na planie, nie udało się uniknąć niepożądanych osób. To znaczy ekipa raz na pewno naraziła się turystom – ludziom, którzy chcieli sobie pomedytować, a tu taka hałaśliwa ferajna. Werner i reszta zostali przesadnie głośno upomniani, ale jak już dopuszczono ich do głosu wyjaśnili, że kręcą film i to zakończyło „sąsiedzkie waśnie”. Odtąd nikt już nie przerywał im pracy. Nad tym, jak dla mnie, umiarkowanie przyjemnym thrillerkiem. Przemierzającym znane ścieżki (będą i nieprzemyślane posunięcia możliwe, że podpatrzone w nurcie slash. Niełatwo wszak myśli się w tak stresujących i dynamicznych sytuacjach: w ułamku sekundy musisz zdecydować, czy pobiec na górę, czy puścić się biegiem przed siebie, zostawiając swojego nieprzytomnego towarzysza na pastwę potencjalnego zabójcy), ale też dającym coś od siebie. Nie przypominam sobie wszak dreszczowca o takim maniaku fitnessu, zdrowego żywienia, i w ogóle wszystkiemu, co ponoć służy ciału. Podobnie jak czarny charakter z „13 kamer” Victora Zarcoffa i „14 kamer” Setha Fullera i Scotta Hussiona Tad nader swobodnie sobie poczyna na własnym podwórku. Wynajmuje dom obcym ludziom, ale w przeciwieństwie do tamtego działa na widoku. Bez pardonu, z buciorami wdziera się w przestrzeń, którą jego goście mieli nadzieję mieć wyłącznie dla siebie. Za to płacą, ale jak to wytłumaczyć tak dziwacznej jednostce jak Tad? Avery i Sam, jakżeby inaczej, zakładają, że mają do czynienia w gruncie rzeczy z nieszkodliwym mężczyzną, który desperacko łaknie towarzystwa. Współczują mu także z powodu jego żony Janet (mała rólka dla małżonki reżysera i scenarzysty, Kasey Givens), ale jak można się tego spodziewać, Tad już postara się o to, by odrzucili precz uprzejmość, by przestali zawracać sobie głowę tym co wypada, a czego nie wypada robić i mówić w cywilizowanym świecie. Zapomnijcie o dobrych manierach, jeśli życie wam miłe!
Kameralny dreszczowiec o człowieku z wielką pasją i jego nieszczęsnych gościach. Niskobudżetowe dziełko w stylu retro. Klimatem moim zdaniem najbardziej zbliżone do kina z lat 90-tych XX wieku. Mowa oczywiście o tych tańszych produkcjach, tak thrillerach, jak horrorach. W każdym razie ja na każdym kroku w tym świecie przedstawionym przez Chada Wernera, choć z różnym natężeniem, odbierałam rzeczonego jakże mile widzianego ducha. Czuć starością w tym „Gospodarzu idealnym”, który tak naprawdę jeszcze nie zdążył się zestarzeć. Film na pewno nie znajdzie wielkiego poklasku, ale ja bawiłam się całkiem nieźle. Na tym byle czym;)