poniedziałek, 31 października 2022

„Barbarzyńcy” (2022)

 

Tess Marshall przyjeżdża do Detroit na rozmowę o pracę. Najpierw kieruje się do zarezerwowanego przez internet domu w wyludnionej dzielnicy miasta, gdzie ku swojemu zaskoczeniu zastaje nieznajomego mężczyznę, który twierdzi, że też wynajął to lokum. Przedstawia się jako Keith i zaprasza kobietę do środka. Tess, nie bez oporów, wchodzi do domu, nie zamierzając zabawić w nim długo. Jest zdecydowana poszukać innego noclegu, ale Keithowi nagle przypomina się, że w mieście odbywa się jakaś konferencja, w związku z czym hotele najprawdopodobniej mają pełne obłożenie. Keith nalega, by Tess została. Z obcym człowiekiem w obcym domu. Kobieta wie, że to nie jest najlepszy pomysł, ale przenocowanie w samochodzie wydaje się jeszcze mniej bezpieczne. Jej nieufność w stosunku do Keitha wkrótce słabnie, ale niedługo Tess czuje się w miarę komfortowo. Na początku była niepewność, na końcu będzie obezwładniający strach.

Pierwszy solowy pełnometrażowy obraz Zacha Creggera (wcześniej współreżyserował komedie „Miss marca” z 2009 roku i „The Civil War on Drugs” z roku 2011). Amerykański horror częściowo zrealizowany w stolicy Bułgarii, a po części w dzielnicy Brightmoor w mieście Detroit w stanie Michigan. Główne zdjęcia do „Barbarzyńców” (oryg. „Barbarian”) ruszyły na początku 2021 roku przy niewielkim budżecie, który jednak został zwiększony w kwietniu 2022 roku przez firmę New Regency – ostateczny nakład finansowy wyniósł mniej więcej cztery i pół miliona dolarów – która wcześniej podpisała umowę z Walt Disney Studios, właścicielem wytwórni 20th Century Studios. Ten ostatni w wyniku wyżej wspomnianej tymczasowej współpracy zajął się dystrybucją „Barbarzyńców” Zacha Creggera na terenie Stanów Zjednoczonych. Pierwszy pokaz odbyły się w lipcu 2022 podczas Comic-Con w San Diego, a w sierpniu film gościł na FrightFest w Wielkiej Brytanii. Z kopyta „Barbarzyńcy” ruszyli we wrześniu 2022 roku, tj. otwarcie regularnej dystrybucji.

Najpierw była książka non-fiction Gavina de Beckera pt. „The Gift of Fear: Survival Signals That Protect Us from Violence”, która z porażającą siłą uzmysłowiła Zachowi Creggerowi, że kobiety są inaczej zaprogramowane od mężczyzn – bardziej wyczulone na alarmistyczne sygnały w życiu codziennym. To, co mężczyzna uznaje za nieszkodliwe, kobieta może odbierać jako potencjalne źródło zagrożenia. On zwykle nie czuje przymusu ostrożnego obchodzenia się z nieznajomymi przedstawicielkami drugiej połowy ludzkiej populacji, ale po ich stronie zapewne wygląda to zupełnie inaczej. Bogatszy w tę wiedzę Cregger pewnej nocy 2018 roku poszedł do swojego garażu z zamiarem rozpisania tylko jednej sceny, góra trzydziestostronicowej. Nie myślał o pełnometrażowym filmie – po prostu chciał się pobawić tworzeniem, jak w czasach dziecięcych. Skromna rzecz, która, że tak to ujmę, miała większe ambicje od swojego stwórcy. Reżyser i scenarzysta „Barbarzyńców” stwierdził, że to był jeden z tych przypadków, o których rozprawiał choćby Stephen King. Jego dinozaur. Nie tyle Zach Cregger prowadził tę historię, ile ona jego. Niemniej w pewnym momencie „jego prehistoryczny gad” zaczął go nudzić. Zbyt przewidywalne, uznał Cregger. I wprowadził ostry skręt. Postawił swoją opowieść na głowie. Nieznajomi w wynajętym domu. Jest noc, wokół żadnej żywej duszy. Tess Marshall (przekonujący występ Georginy Campbell) parkuje pod zarezerwowaną przez internet nieruchomością gdzieś w Detroit. Na rano ma umówioną rozmowę o pracę z mało znaną, ale według niej genialną, dokumentalistką. To zajmuje jej myśli... do czasu otwarcia drzwi. Przez zaspanego nieznajomego. Dom powinien być pusty, przecież Tess go sobie zaklepała! Problem w tym, że on również, a przynajmniej tak twierdzi. Tako rzecze Pennywise:) W roli Keitha Toshko, Cregger obsadził Billa Skarsgårda, który posiada imponującą zdolność „przepoczwarzania się” z czarusia w upiora. Co więcej, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że główny twórca „Barbarzyńców” przeczuwał, że kasowa readaptacja powieści Stephena Kinga, w której Skarsgård wystąpił w stroju potwornego klauna, w jakimś stopniu przełoży się na odbiór jego postaci. Na tym mu zależało, o czym świadczy choćby jedno zdanko skierowane do Tess (coś o potworze). Owszem, zdrowy rozsądek każe wyrzucić z głowy Pennywise'a – inny film, inna rola – ale jak to zrobić, gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że nocleg w samochodzie jednak byłby bezpieczniejszą opcją dla samotnej kobiety w obcym mieście. Jakie znaki? Konkretnie. No, to podejrzane, gdy nieznajomy oferuje ci schronienie. Czyli niegodny zaufania, bo wyciągający pomocną dłoń? Oskarżony za altruizm? Wiem, jak to brzmi, ale w tym gatunku (w życiu czasami też) taka postawa rzadko świadczy na korzyść przybierającej ją postaci. W horrorze zaproszenie od obcego jest jak wielki neon z napisem „Uciekaj!” (przypadkowy dobór słowa? Nic z tych rzeczy. Pracując nad swoją pierwszą wyreżyserowaną w pojedynkę długometrażową produkcją, Zach Cregger korzystał z cennych rad swojego przyjaciela Jordana Peele'a, gwiazdy tak zwanej nowej fali kina grozy). Albo główna bohaterka „Barbarzyńców” przedawkowała „straszne filmy”, albo po prostu zna życie. To nie jest kolejna „beztroska dzieweczka”, która pewnie zobaczy drapieżnika dopiero, jak ten na nią wskoczy. Nie, tu spotykamy się z odwrotną sytuacją. Wchodzi cała w nerwach, a potem się rozluźnia. Keithowi udaje się rozproszyć jej obawy względem swojej osoby, ale widz raczej nie pójdzie za jej przykładem. Prędzej wzrośnie, niż zmaleje atawistyczny lęk przed obcym.

W drugim „akcie” „Barbarzyńców” Zach Cregger wprowadza kolejną „kojarzącą się postać”. Tym razem ze „Smakoszem” Victora Salvy (przy końcu tej podróży zobaczymy coś, co trudno uznać za przypadkową zbieżność z pierwszą opowieścią o potworze, który podobnie jak Pennywise'a ma ściśle ustalony, nietypowy rytm aktywności i snu). Pierwszym wyborem reżysera do roli AJ-a Gilbride'a był Zac Efron, a kiedy ten odrzucił ofertę, Cregger zwrócił się do Justina Longa, co w przestrzeni medialnej tłumaczył rozbrajającą, ciepłą aurą, jaką ów aktor roztacza na ekranie. Dwie główne męskie osobowości przynajmniej przez jakiś czas zdają się wyrastać z tej samej gleby. Demony z anielskimi aureolami. Uroczy i niebezpieczni. Tak się wydaje, ale... Z AJ-em może być inaczej niż z Keithem. Powiedzmy, że Gilbride'a dostał małe fory od scenarzysty. Klimat bardziej mu sprzyjał. UWAGA SPOILER Skoro Keith nie miał diabła za skórą, to wypada dać jakiś kredyt zaufania AJ-owi, nie wyciągać pochopnych wniosków; takie tam uczenie się na własnych błędach:) KONIEC SPOILERA. Po raz pierwszy spotykamy go w jego sportowym samochodzie – odkryty dach, muzyka na full i jeszcze głośniejszy śpiew. W sumie Long powinien pomyśleć o karierze wokalnej, bo całkiem nieźle mu to wyszło. Ale dobry humor jego postaci już za moment wyparuje. Na niekoniecznie biedną głowę AJ-a spadnie prawdziwa bomba. Nie, nie spodziewał się tego. Inaczej to zapamiętał. Chociaż... Czy mógł to sobie wmówić, oszukiwać samego siebie, żeby nie użerać się z wyrzutami sumienia? Czy jest złym człowiekiem, czy dobrym człowiekiem, który dopuścić się jednego złego czynu? Teraz już wie, że to był błąd. Żałuje? Na pewno żałuje siebie. Złamana kariera. Był gwiazdą, a teraz musi kombinować, żeby opłacić adwokata. Sprzedać dom. Nie swoją ukochaną willę – na to nie jest gotowy – tylko nieporównywalnie skromniejszą nieruchomość w Detroit. W upadłej dzielnicy – najwyraźniej to jedyny dom w tej części miasta, którego nie można nazwać ruderą. Ale czy zdatny do zamieszkania? A co to obchodzi AJ-a? Nie zamierza przecież zapuszczać tu korzeni. Potrzebuje pieniędzy, a nie dachu nad głową. Tess zapewne klepnęłaby się w czoło na widok niefrasobliwości tego człowieka. Głupi czy ślepy? Nie, to tylko mężczyzna. Żarcik? Nie wydaje mi się. Mimo że po trzymającym w napięciu, tajemniczym, stosownie niekomfortowym pierwszym rozdziale „Barbarzyńców” Zach Cregger wlewa w tę historię trochę humoru. Bo według niego horror i komedia mają ze sobą wiele wspólnego. Idealna para, jego zdaniem. Nie taka znowu spektakularna żonglerka tonacją, ale przyznaję, że wzroku „z ruchliwych rączek pana Creggera” nie spuszczałam. A byłoby jeszcze ciekawiej, gdyby wstrzymał się z odkrywaniem kart. Strach przed nieznanym może nie zawsze jest silniejszy, ale to jeden z tych przykładów, który aż prosił mi się o większą cierpliwość ze strony scenarzysty. W sumie wystarczyłoby inaczej sfinalizować pierwszy „akt” - posłać rzekomo decydujący cios z ukrycia. Po „zwariowanych wyczynach” AJ-a przychodzi kolej na krótką wyprawę w przeszłość. Z radia wiemy, że trwa prezydentura Ronalda Reagana, a zatem przenieśliśmy się do lat 80. XX wieku. Twórcy przytomnie zmienili współczynnik obrazu – z prostokąta zrobił się kwadrat, tzw. pudełkowaty format – i dobór kolorów. Było ciemno, ponuru, brudnawo i ogólnie brzydko (jak to w szanującym się horrorze), a teraz zostałam wręcz oślepiona feerią soczystych barw. Dzielnica jak malowana, jak z pocztówki. Ale nasz przewodnik jakiś taki niepewny. Kamienna twarz, podejrzana działalność, nazwijmy to, pod przykrywką (roboczy strój zbroją zbrodniarza?), chłodne podejście do ludzi, którzy służą mu pomocą albo chcą tylko pogawędzić z sąsiadem. A może zrobić mu uprzejmość? Coś zasugerować, doradzić. Łatwo się domyślić, jak skończy się ta mała retrospekcja, po której oczywiście wrócimy do piekła. Przewidywania rozszczebiotanego sąsiada gburowatego hydraulika bynajmniej nie były na wyrost. W sumie takiej „apokalipsy” nawet on nie wietrzył. Jedna wielka ruina, gdzie najprzytulniej prezentuje się wspomniane piekło. Na dole, pod ziemią. Największe wrażenie (kumulacja napięcia) zrobiła na mnie sekwencja zdarzeń, która zaczęła się wraz z zakończeniem poszukiwań papieru toaletowego. Niepokojące odkrycie, które poza wszystkim innym dobitnie pokazuje, że ciekawość czasami jest silniejsza od instynktu przetrwania. Pierwsza reakcja Tess potężnie mnie zaskoczyła. Żeby odmówić wejścia do ciemnego pomieszczenia? Niezwykle rzadkie zjawisko w tym gatunku. Zachowanie tak nietypowe, że aż mnie ogłuszyło. Zach Cregger podejrzewa, że on nie oparłby się pokusie sprawdzenia przynajmniej pierwszego odcinka mrocznej trasy. Przynajmniej, bo przypuszcza, że też nie zignorowałby wołania przyjaciela. Ja z całą pewnością bym tam wlazła i nie mam wątpliwości, że niejeden narzekający na „nielogiczne zachowania” bohaterów i bohaterek niektórych horrorów, gdyby przyszło co do czego, postąpiłby tak samo. Powiedzcie szczerze: wzywacie policję, ewentualnie uciekacie w przeciwny kierunku za każdym razie, gdy usłyszycie dziwne odgłosy? Podobna zawoalowana dyskusja z widzem przekonanym, że w rzeczywistości przebiegałoby to zupełnie inaczej (a już na pewno „ze mną w roli bohatera, czy tam bohaterki”) toczyła się choćby w „Krzyku” Wesa Cravena. Tytuł omawianego obrazu może nie tyle wprowadzać w błąd, ile nie sprostać oczekiwaniom wszystkich amatorów gore. Zabrzmi zabawnie, ale u mnie coś zbliżonego do wstrętu (to jeszcze nie to, ale nie ukrywam, że nieprzyjemnie się na to patrzyło: nie narzekam, chwalę) pojawiło się w dwóch bezkrwawych momentach: akcja z butelką i incydent w „różowym pokoju”. Zagrożenie niezbyt do mnie przemawiało. Wygląd zacny, ale cała historia, motyw fabularny trochę naciągany. Nie mówię o postawie tych, którzy mają chronić i służyć – to akurat doceniam; za nielukrowanie rzeczywistości – ale jednak szczęście niebywałe. Fart (nie)godny pozazdroszczenia.

Pierwsze pełnometrażowe samodzielne osiągnięcie reżyserskie Zacha Creggera, na podstawie jego własnego scenariusza, to chyba dobra propozycja dla poszukiwaczy nieszablonowych horrorów. Niewypucowanych straszydeł pokropionych krwią (raczej skąpo). Nie jest to wprawdzie jakiś wielki eksperyment gatunkowy, ogromny powiew świeżości w świecie horroru, ale niewątpliwie ma w sobie jakąś... inność? „Barbarzyńcy” korzystają ze sprawdzonych motywów, ale jakby na opak. Nie tak, jak nakazują zwyczaje, a zarazem właśnie tak. Czyli okrężną drogą ze swojakami ku znanym punktom na grozowej mapie. Mój apetyt co prawda spadał w miarę „jedzenia” - odeszła tajemniczość, akcja zanadto przyśpieszyła - ale to jeszcze nie powód bym miała odwodzić kogokolwiek, a przynajmniej sympatyków mroczniejszych klimatów, od przejścia się po tym pogiętym świecie przedstawionym.

sobota, 29 października 2022

„Terrifier 2. Masakra w Święta” – znamy datę premiery w polskich kinach!

 
To doskonała wiadomość dla wielbicieli horrorów – wyjątkowo krwawych, przerażających i naszpikowanych brutalnymi scenami przemocy. Dla osób kochających rozrywkę, która może przyprawić o palpitacje serca. Już 23 grudnia do polskich kin trafi „Terrifier 2. Masakra w Święta”. To ostatnio najgoręcej dyskutowana produkcja, która w USA w ciągu 3 weekendów ograniczonej dystrybucji zwróciła się dwudziestokrotnie!

Czy film ma szansę stać się klasyką gatunku? Dlaczego widzowie w trakcie październikowych seansów w USA i w Wielkiej Brytanii mdleli, wymiotowali, albo potrzebowali natychmiastowej interwencji medycznej? Czy w Polsce będzie podobnie?

Maniakalny zabójca klaun Art (w tej roli David Howard Thornton) wrócił, by ponownie karmić się strachem swoich ofiar i budzić grozę. Jakiś czas temu reżyser wystosował specjalne oświadczenie do mediów. Z jednej strony, aby ostrzec widzów przed „Terrifier 2. Masakra w Święta”, a z drugiej – by przygotować ich na krwawą ucztę. Czytamy w nim, m. in., że: „ten film zawiera brutalne sceny przemocy. Widzowie o wrażliwych sercach i żołądkach powinni o tym pamiętać. Zostaliście ostrzeżeni". Chociaż możemy się tylko domyślić prawdziwych intencji Damiena Leone, pewne jest to, że „Terrifier 2. Masakra w Święta”, nie jest propozycją dla widzów o słabych nerwach. To rasowy horror dla prawdziwych fanów gatunku. Dla nich to będzie nie lada gratka i wydarzenie, na które czekali od lat.

Terrifier 2. Masakra w Święta” w kinach   
Od kilku miesięcy w mediach społecznościowych aż wrze od dyskusji o „Terrifier 2. Masakra w Święta”. Fani horroru są zgodni, że sequel „Terrifiera” powinien przyćmić pełnometrażową produkcję z 2016 roku. Warto wspomnieć, że „Terrifier 2. Masakra w Święta” był jednym z najbardziej krwawych i brutalnych filmów, które wyemitowano na październikowym Splat!FilmFest w Londynie. Po zakończeniu festiwalu produkcja zebrała ponad 89 proc. pozytywnych recenzji na Rotten Tomatoes. Co warto zaznaczyć oryginalność filmu zauważają też krytycy. Sammy Gecsoyler z „The Guardian” napisał: „Trzymajcie mocno swoje nerwy i żołądek. Ta jatka jest zbyt dobra, żeby zemdleć w trakcie oglądania”.

Film w kinach od 23 grudnia 2022

Obejrzyj zwiastun:

Horror można już oglądać w Polsce w ramach SPLAT FILM FEST International Fantastic Film Festival, który odbywa się w dniach od 26 do 30 października 2022 roku w Warszawie i we Wrocławiu oraz w wersji online. Czy w Polsce spotka się z równie entuzjastycznym przyjęciem? Na jednym z popularnych portali filmowych przeważają pozytywne opinie. Niektórzy internauci zauważyli, że film jest brutalny i ociekający krwią.Trzeba przyznać, że jest tam naprawdę mocna i sadystyczna scena. Moim zdaniem mocniejsza niż w 1 części i jestem w stanie uwierzyć, że wrażliwszym się może niedobrze przy niej zrobić” – napisał jeden z internautów. Inny z kolei dodał: „Jeśli chodzi o gore, jest mocno, brutalnie i obrzydliwie, czyli tak jak powinno być w Terrifierze. Zwłaszcza scena w sypialni. Chociaż chyba bardziej obrzydliwa niż te wszystkie mordy była scena między napisami końcowymi”.

O filmie: 
Akcja „Terrifier 2. Masakra w Święta” rozgrywa się w Halloween. Tym razem klaun Art na swoje ofiary upatrzy Siennę (Lauren LaVerra), jej najbliższych oraz przyjaciół nastolatki. Maniakalny zabójca znowu pokaże swoją prawdziwą bezlitosną twarz i udowodni, że jego okrucieństwo nie zna granic.

W „Terrifier 2. Masakra w Święta” wystąpili, m. in.: David Howard Thornton, Lauren LaVerra, Samantha Scaffidi, Griffin Santopietro, Elliott Fullam, Chris Jericho. Scenariusz i reżyseria Damien Leone („Terrifier” pol. „Masakra w Halloween”, „Cukierek albo psikus”, krótkometrażowy „Terrifer”).

Dystrybutorem filmu jest Monolith Films.


Źródło: materiały od Monolith Films

„Pearl” (2022)

 
Recenzja może zawierać spoilery „X” Ti Westa

Rok 1918. Pearl mieszka na odosobnionej farmie w Teksasie z apodyktyczną matką i schorowanym ojcem. Dziewczyna z niecierpliwością wyczekuje powrotu męża Howarda, który bierze udział w działaniach wojennych, ale częściej pogrąża się w marzeniach o wielkiej sławie. Pearl chce być jedną z tych tancerek, które z rozkoszą ogląda na wielkim ekranie w najbliższym miasteczku. Zrobić oszałamiającą karierę w branży filmowej, zamiast do końca życia tkwić na znienawidzonej farmie. Nie chce skończyć jak jej matka, która najwyraźniej uparła się, by ulepić ją na swoje podobieństwo. Dziewczyna podejrzewa, że rodzicielka jej nienawidzi. Bo jak inaczej wytłumaczyć jej uporczywe dążenie do zgotowania jej tak boleśnie rozczarowującej egzystencji, jaką sama toczy? Ale już niedługo Pearl będzie żyła pod dyktando matki. Wrodzony talent coraz głośniej dopomina się o uwagę, a trzeba korzystać z tego, co dała Natura.

Prequel przebojowego „X” Ti Westa ze stajni A24, retro slashera, kłaniającego się głównie „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, ale też między innymi twórczości nieodżałowanego mistrza włoskiego kina grozy, Mario Bavy. „Pearl” to tajny projekt wdrożony tuż po zakończeniu zdjęć do „X” - zrealizowany w tajemnicy (ale za przyzwoleniem A24; nawiasem mówiąc West był zaskoczony tak szybkim uzyskaniem zielonego światła dla tej koncepcji) w Nowej Zelandii podczas pandemii COVID-19 za zaledwie milion dolarów. Tym razem scenariusz West opracował wspólnie z Mią Goth, która miała wcielić się w tytułową postać, tym samym ponownie stając na szczycie „piramidy aktorskiej”. W ramach przygotowań do tutejszej roli reżyser doradził Goth przestudiowanie taki obrazów jak „Co się zdarzyło Baby Jane?” Roberta Aldricha i „Czarnoksiężnik z Oz” Victora Fleminga oraz niewymienionych w czołówce George'a Cukora oraz Mervyna LeRoya. W głównym jeziorku inspiracji pływała też „Mary Poppins” Roberta Stevensona. Drugi etap niekonwencjonalnych badań Westa - z cyklu „rozwój amerykańskiego kina w XX wieku i jego wpływ na społeczeństwo” - koncentruje się więc na tak zwanej Złotej Erze Hollywood. Slasherowy melodramat „w technicolorze”. Disneyowskie niestarzejące się przeboje w horrorze o marzeniach. Rzeźniczy American Dream. Ostatnia(?) stacja: „MaXXXine”, czyli sequel „X”, którego akcja ma toczyć się w szalonych latach 80. XX wieku. Przewidywane otwarcie dystrybucji: rok 2023.

Kiedy jurna staruszka z „X” Ti Westa była dziewczyną. Jak Pearl żegnała się z niewinnością. Kiełkowanie złego nasienia na przeklętej farmie w Teksasie. Wejście jak w „X” - nieśpieszne otwarcie wrót stodoły, za którymi rozciąga się widok jak ze starej wiejskiej pocztówki. Z pozoru idylliczna farma niedziwnie podobna do tych wszystkich atrap, „budowli z kartonu”, radośnie stawianych w studiach filmowych jeszcze w latach 60. XX wieku. „Malowane niebo” (zwłaszcza nocne – ten Księżyc jak z dziecięcego rysunku), irytująco wesoła muzyczka, która w każdej, nawet najmniej stosownej chwili, może ustąpić miejsca złowieszczym nutom. Cóż to za harmider? Co za jazgot? Przypadkowy zlepek niedopasowanych utworów instrumentalnych. I jeszcze te przedobrzone efekty dźwiękowe, przesilone akcenty audio, przerost muzyki nad treścią. Chórek zagłuszający główny wokal. Tak miało być. Żadna tam seria niefortunnych zdarzeń, żaden, jak to nazwałam „przypadkowy zlepek bla, bla bla”, tylko przemyślane działanie. Czysta premedytacja. Ośmielę się jednak stwierdzić, że Ti Westa stać na więcej, na dużo śmielszą zabawę formą. Gdybym nie widziała „X”, pewnie bardziej doceniłabym tę udawaną podróż w przeszłość. Nie tak śmiała stylizacja zdjęć na powstałe dawno, dawno temu, jak poprzednio - w tym świecie przedstawionym kilka dekad później, bo „Pearl” to oficjalny prequel „X”. Jest rok 1918, wyjątkowo zjadliwa grypa zbiera śmiertelne żniwo. Pierwsza wojna światowa niebawem się skończy, ale póki co przystojny mąż tytułowej antybohaterki (w tej roli znowu Mia Goth, która, uważam, dostała jeszcze większe pole do popisu i bynajmniej tej szansy nie zmarnowała – jeśli myślisz, że w „X” na całą szerokość rozwinęła swoje olśniewające skrzydła, to zerknij na to) przebywa na froncie. Daleko od ciasnej klatki, w której więdnie jego uroczy kwiatuszek. Marnuje się Pearl na tej smutnej farmie. Takim talentem trzeba dzielić się ze światem, a nie dusić go w jakiejś amerykańskiej „dziurze zabitej spróchniałymi dechami”. To opowieść o niebrzydkim kaczątku, który pragnął stać się pięknym łabędziem. O młodej kobiecie, która nie bała się marzyć. Może dlatego, że w środku jeszcze nie dorosła? Umysł dziecka zamknięty w rozwiniętym ciele. Albo kobieta wyzwolona... za wcześnie. Nie te czasy, młoda damo. Pląsanie w fikuśnej sukience przed kamerami to żaden powód do dumy. Porządne kobiety nie robią takich rzeczy. Porządne kobiety zajmują się gospodarstwem domowym. Bez słowa skargi opiekują swoim mężami. Albo ojcami. W oczekiwaniu na własnego „podopiecznego” Pearl może pochylić się nad cudzym. Potem się zobaczy, ale dopóki Howard bohatersko walczy na obczyźnie, dziewczyna może nieco odciążyć swoją matkę. Korona jej z głowy nie spadnie, jeśli z łaski swojej umyje czy nakarmi schorowanego rodziciela. Najwyższy czas przestać bujać w obłokach i całkowicie skupić się na prawdziwym życiu. Na farmie zawsze jest coś do zrobienia, ale ta niewdzięczna dziewucha wciąż „zrywa się ze smyczy”. Karmi mrzonkami, nabija głowę zupełnie niepraktycznymi rzeczami. Nieosiągalne marzenia, odrealnione wizje, ślepa wiara w swoje możliwości. Im szybciej Pearl wyzbędzie się nadziei, tym lepiej dla niej. Drastycznie obniży wymagania, zacznie doceniać drobne przyjemności, bo na więcej mało kto na tym padole łez może liczyć. Garść okruszków z pańskich stołów – Pearl będzie miała szczęście, jeśli choć tyle od życia dostanie. Jeśli życie będzie dla niej choć odrobinę łaskawsze niż dla kobiety, która sprowadziła ją na ten podły świat. Życie to nie musical. Jeden z tych, które tak lubi wyobrażać sobie ta głupiutka pannica. Rzeczywistość jest brutalna. Czarna, nie różowa.

Slasher psychologiczny. Taki egzotyczny okaz. Kuriozum tym większe, że oblane starszą ektoplazmą. Kiedy jeszcze nie istniało coś takiego jak slasher. Ti West pokazuje, jak mogłoby to wyglądać, gdyby owo „szkaradne pisklę” wykluło się wcześniej. Przesuńmy rozkwit tego podgatunku do tak zwanej Złotej Ery Hollywood i zobaczmy, co się stanie. I patrzcie, co za strata! Że też „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera nie skrzyżowała się z „Co się zdarzyło Baby Jane?” Roberta Aldricha w pierwszej połowie XX wieku lub na początku drugiej. Szkoda, że przynajmniej jedna z nich nie powstała wcześniej. Takie oryginały chętnie bym sobie pooglądała, co szczerze mówiąc uświadomiła mi dopiero „Pearl”. Rozbudziła we mnie pragnienie, którego zaspokoić niepodobna. Chyba że w kontakcie z takimi „podrabianymi starociami”, jak ten tutaj. Psychopatyczna Perła, która chciała błyszczeć. Wyrwać się z depresyjnej farmy, z zaborczych, lepkich macek matki, która przegrała swoje życie oraz bezsilnych rąk ukochanego ojca, i zawojować świat. Wykorzystać swoje atuty. Urodzona aktorka i tancerka – tak widzi to Pearl, a jej nowy znajomy tylko umacnia ją w tym przekonaniu. Pracownik kina, które tytułowa postać stara się odwiedzać ilekroć matka wyśle ją na zakupy. Typowe amerykańskie miasteczko... kiedyś. Słodka kraina octem płynąca. Przynajmniej dla Pearl, ale los wreszcie zaczyna się do niej uśmiechać. Pierwsza okoliczność sprzyjająca jej ambitnym planom to wspomniany światowiec, który zbiera siły przed kolejną wyprawą podobno do Europy. Pearl oddałaby wszystko, żeby zabrał ją ze sobą, bo przecież wszyscy wiedzą, że prawdziwą sztukę robi się właśnie na Starym Kontynencie. Jej nowy przyjaciel nie mówi „nie”. Jego niekoniecznie fachowym okiem (trudno powiedzieć, ile prawdy jest w jego opowieściach) Pearl nadaje się na gwiazdę. W swojej tymczasowej „jaskini” (miejsce pracy, w którym najwyraźniej też mieszka) mężczyzna przechowuje taśmę, która według niego jest zapowiedzią nieodległej przyszłości. Pearl nigdy czegoś takiego nie widziała. Ma bogatą wyobraźnię, ale na coś takiego raczej by nie wpadła. Mogłaby połączyć przyjemne z przyjemnym. Ale najpierw Pearl zamierza dołączyć do zespołu filmowców, który niewątpliwie nie oczekuje od aktorek i aktorów zrzucania ubrań. Wyjść zwycięsko z przesłuchania organizowanego w miejscowym kościele dla młodych tancerek-amatorek. Prawdopodobnie to nie jest początek poszukiwań nowej gwiazdy kina, ale Pearl jest pewna, że na jej występie „cała zabawa się zakończy”. To jej szukają! Przekonacie się. A co z rodzicami? Zostawić ukochanego tatkę z kobietą, która traktuje go tak szorstko? A skoro mowa o tej wątpliwej królowej lodu – jak pokonać tę wielgachną przeszkodę na drodze do spełnienia swojego American Dream? Szykuje się krwawa jatka? Cóż, wielka uczta gore to na pewno nie jest. UWAGA SPOILER À propos uczty. Widok, jaki zastanie dzielny wojak po powrocie do domu zapewne podpatrzony w kultowym slasherze, jak się okazuje duchowym wsparciu nie tylko „X” tego samego reżysera KONIEC SPOILERA. Ale jedna sekwencja może sprawić, że przynajmniej w mniej zahartowanych żołądkach trochę się zakotłuje. Świeże mięsko dla pupilki. Dodatkowe punktu ode mnie za podzielenie ekranu – strzał w dziesiątkę. Jest i monolog w jednym długim ujęciu. Najbardziej intensywny moment, jaki przeżyłam w tym zwariowanym świecie przedstawionym, w czym największa zasługa oczywiście Mii Goth. Świecie pełnym duchów. Upiornych postaci nękających grzeszną dziewczynę. Makabra wdrukowana w skołowaną głowę. Straszliwe przypominajki. Oto, kim naprawdę jesteś, Pearl. Zajrzyj w głąb siebie i przytul to, co podarowała ci Natura. Zaakceptuj prawdziwą siebie i ciesz się życiem. Młodość nie będzie trwać wiecznie. Zanim się spostrzeżesz, skończysz jak twoja nieszczęsna matka. Wolisz być pod wozem czy na wozie? Bestia i tak kiedyś zerwie się z uwięzi, więc czemu nie uwolnić jej teraz? Zgubne podszepty, których Pearl nie potrafi wyciszyć. Próbuje, ale to takie trudne. Trudniejsze niż kiedykolwiek. Bo gdy świat depcze twoje marzenia...

W mojej ocenie oczko niżej od „X”, ta kolejna jazda Ti Westa. Bardziej powściągliwa zabawa formą, ale szykowna. Ma swój urok ta zwariowana „Pearl”, stylowy pomnik dla amerykańskich opowieści w technicolorze. Tych czarno-białych też. Slasher, który nie dość, że pomylił epokę, to jeszcze umościł się pod dość grubą psychologiczną kołderką. Ciekawie korespondujący z rzeczywistością – w czasie zarazy o innej zarazie. Naostrzyłam sobie zęby na więcej, ale nie uważam tego eksperymentu za nieudany. Nie nazwałabym rozczarowaniem tego, co mnie spotkało z tą niesforną „Pearl”, to absolutnie za mocne słowo, ale jednak liczyłam na troszkę więcej. Było dobrze, a mogło być bosko.

czwartek, 27 października 2022

Emily Gunnis „Zaginione dziecko”

 

W 1960 roku w wieku trzynastu lat Rebecca Waterhouse była świadkiem zabójstwa swojej matki przez ojca. Potem związała się ze swoim najstarszym przyjacielem mieszkającym na angielskiej farmie, Harveyem Robertsem, z którym doczekała się córki Jessiki. Ich związek nie przetrwał, a prawo do opieki na dzieckiem uzyskał ojciec. Kilka lat później Rebecca doczekała się drugiej córki Iris ze swoim następnym partnerem, nieustannie marząc o nawiązaniu więzi z Jessie i robiąc karierę w branży medycznej. Rebecca nigdy nie opowiadała o swojej traumatycznej przeszłości, twierdząc, że to dla niej zbyt bolesny temat, ale jej córki zawsze przeczuwały, że kryje się za tym coś więcej. Przeszłość uderza ze zdwojoną siłą w 2014 roku, tuż po pierwszym porodzie Jessie. Kobieta ucieka ze szpitala wraz z swoją nowo narodzoną córeczką, która zdaniem lekarzy nie pożyje długo bez kuracji antybiotykowej. W sprawę zostaje zaangażowana policja, która ściśle współpracuje ze zdesperowanym ojcem Jessiki, nieżyczącym sobie, by o postępach w śledztwie informowano jej matkę. Rebecca zdaje się więc na swoją młodszą córkę, dziennikarkę, która prowadzi równoległe dochodzenie.

Druga powieść autorki bestsellerowej „Dziewczyny z listu” (oryg. „The Girl in the Letter”), która swoją światową premierę miała w 2018 roku. Brytyjskiej autorki, która poszła w ślady swojej matki Penny Vincenzi. Emily Gunnis marzyła o zostaniu powieściopisarką od kiedy jej rodzicielka podpisała swój pierwszy kontrakt na książkę. Po ukończeniu studiów zajęła się pisaniem scenariuszy, ale szybko odkryła, że to nie dla niej. Pracując w BBC podszkoliła się jednak w opowiadaniu historii. Równie przydatna okazała się jej zawodowa przygoda z dziennikiem „Daily Mirror”. Obecnie mieszka w Brighton w hrabstwie East Sussex ze swoim mężem architektem i dwiema córkami, które dzielą jej artystyczne pasje. Inspirację Gunnis czerpie głównie z nowszej historii – swoje fikcyjne fabularne budowle stara się stawiać na autentycznych fundamentach, ażeby wzmóc doznania czytelników. „Zaginione dziecko” (oryg. „The Lost Child” aka „The Missing Daughter”) to owoc niedawno nabytej wiedzy Emily Gunnis z cyklu „piekło kobiet”. W jednym z hotelów w Sussex pisarka zainteresowała się starą czarno-białą mapą miasta Chichester, szczególną uwagę zwracając na Okręgowy Zakład dla Obłąkanych. Więcej dowiedziała się od swojej teściowej, byłej policyjnej detektyw. Szokująca lekcja historii Anglii, gdzie mniej więcej do lat 50. XX wieku dobrze sytuowani mężczyźni z przerażającą łatwością mogli umieszczać swoje małżonki w zakładach dla psychicznie chorych. Choćby po to, by uzyskać rozwód. Drugi opublikowany literacki utwór Emily Gunnis na światowym rynku zadebiutował w roku 2019, a pierwszej polskie wydanie pojawiło się trzy lata później z inicjatywy wydawnictwa Świat Książki. Powieść przetłumaczyła Anna Landowska.

Thriller psychologiczny i dramat rodzinny o przeszłości, która nie daje o sobie zapomnieć. O swoistym przekleństwie przekazywanym z pokolenia na pokolenie. I potencjalnych mrocznych sekretach pilnie strzeżonych przez starszą lekarkę, konsultantkę w dziedzinie pediatrii Rebeccę Waterhouse. Galeria postaci wymieniająca się w centralnym punkcie (narracja trzecioosobowa) plus rozdziały podane z perspektywy przez jakiś czas bezimiennej kobiety przebywającej w szpitalu oraz wyjątki z pamiętnika od dawna nieżyjącej Harriet Waterhouse, nieszczęsnej matki Rebekki. Najpierw była wojna. Druga wojna światowa, z której ukochany Harriet wrócił odmieniony. Roztrzaskana psychika, pięcioletni pobyt w ośrodku psychiatrycznym, a potem długa gehenna jego bliskich. Przemoc domowa, która w tamtych czasach była tematem tabu. Wojna przeniosła się do wielu domów. Cierpiały całe rodziny, a od partnerek dzielnych żołnierzy oczekiwano znoszenia tego w milczeniu. Trwania przy mężczyznach, których dusze zatruło wojenne piekło. Trudno powiedzieć, jak potoczyłyby się dzieje Waterhouse'ów, gdyby Jacob nie trafił na front. W każdym razie Emily Gunnis w swoim „Zaginionym dziecku” nie przesądza sprawy. Nerwica frontowa to jedno, ale w grę mógł wchodzić też poważny defekt charakteru. Tak czy inaczej, w jego przypadku państwo zainterweniowało. Skutek praktycznie żaden, ale, jak to mówią, liczą się chęci... Wynik tych „chęci” dla Rebekki był taki, że straciła oboje rodziców w wieku piętnastu lat. Krwawa noc, którą przez większość życia będzie uparcie dusić w sobie. Wygląda na to, że jedyną osobą, której szczegółowo przedstawiła przebieg tej okropnej nocy był policjant zajmujący się tą sprawą. Przesłuchanie małoletniego świadka, pogrążonej w rozpaczy nastolatki, które dzisiaj zapewne zostałoby uznane za nieakceptowalne, oburzające. Przynajmniej w niektórych krajach. Tyle dobrze, że pozwolono Rebecce zostać z ludźmi, których znała i kochała. Na farmie Seaview Cottage, straszliwie blisko miejsca, w którym jej ukochana matka na jej oczach definitywnie pożegnała się z tym światem. Zamordowana przez męża po wieloletnich torturach psychicznych i fizycznych. Zabójstwo połączone z samobójstwem. Do takiego wniosku doszła policja, choć jedyny znany świadek, piętnastoletnia Rebecca, wspominała o jakimś tajemniczym gościu. Ale nie była pewna, właściwie to przyznała, że mogła się przesłyszeć. Następny większy wstrząs w życiu Rebekki nastąpił niedługo po narodzinach jej pierwszego dziecka, Jessiki. Psychoza poporodowa i rozpad związku z Harveyem Robertsem, człowiekiem, z którym dorastała. Pięć lat później Rebecca doczekała się drugiej córki, Iris, a tymczasem jej pierworodna zacieśniała więź ze swoją macochą, chowając urazę do biologicznej matki. Jessie i Iris wybrały tę samą ścieżkę zawodową – dziennikarstwo – ale, ku ubolewaniu tej drugiej, widywały się nader rzadko. Emily Gunnis dołożyła starań byśmy dobrze zrozumieli wszystkich uczestników tego rodzinnego dramatu. Jakby zniechęcała mnie do szukania winnych, potępiania tej czy tamtego, po prostu powstrzymania się od wydawania wyroków w tej nieskomplikowanej sprawie. Współczuć miast kategorycznie osądzać. Z punktu widzenia Jessie Rebecca poniewczasie przypomniała sobie, że ma dwie córki. Przed śmiercią jej kochanej macochy, w jej przekonaniu Rebecca nie zabiegała zbytnio o kontakt z nią. Całą matczyną miłość przelała na jej przyrodnią siostrę Iris. Tak myśli Jessie, ale czytelnik ma powody sądzić, że dziewczyna się myli. Niewykluczone, że celowo podtrzymuje w sobie to błędne przekonanie – swego rodzaju zbroja mająca chronić ją przed kobietą, która mocno ją skrzywdziła. Bynajmniej nie z wyboru, bo przecież nie prosiła się o psychozę poporodową. Mimo wszystko Rebecca czuje się winna. Według Iris za bardzo nadskakuje Jessie, która nie potrafi wyjrzeć poza czubek własnego nosa. Jej też ogromnie zależy na zbudowaniu lepszej relacji z Jessicą, ale boli ją, że siostra tak traktuje ich rodzicielkę.

A co z Harveyem Robertsem? Mężczyzną, który nie wytrwał przy żonie w jej chorobie? Przeskoczył na wówczas zdrowy kwiatek, na domiar złego z najdroższą sercu Rebecce małą istotą. Nie, to nie było w porządku wobec Rebekki, w głębi ducha Harvey zdaje sobie z tego sprawę, ale Emily Gunnis nawet to, na pierwszy rzut oka, karygodne zachowanie, przedstawiła może nie tyle w białym, ile w szarym świetle. Harvey bardziej pasował mi na kolejną ofiarę okoliczności (absolutnie nie największą) niż czarny charakter. Świeżo upieczonego dziadka, który mierzy się ze znajomym koszmarem. Ale tym razem jest gorzej, bo na włosku wisi życie jego jedynej wnuczki, maleńkiej Elizabeth Rose, która umrze, jeśli w najbliższych godzinach nie dostanie antybiotyku. Wszystko wskazuje na to, że Jessicę dopadło to samo, co jej matkę. Z Iris było inaczej, ale po urodzeniu Jessie, Rebecca przeżywała dokładnie to samo. W chorobliwym przekonaniu, że jej dziecko nie jest bezpieczne w szpitalu, że pracownicy tego przybytku zamierzają zabić jej ukochaną córeczkę, Jessie podjęła próbę ucieczki. Niestety skuteczną. Niestety zabrała ze sobą niemowlę, które rozpaczliwie potrzebuje lekarstwa. Z każdą upływającą godziną maleje szansa na przeżycie Elizabeth Rose. Matka myśli, że ją ratuje, a w istocie pcha ją w ramiona Śmierci. Gdyby Jessie żyła w czasach Harriet Waterhouse, po czymś takim – zakładając, że dziewczynka uszłaby z życiem – straciłaby prawa do opieki nad swoim dzieckiem. Mało tego, czekałby ją bardzo długi, może nawet dożywotni, pobyt w zakładzie dla obłąkanych. Emily Gunnis w swoim „Zaginionym dziecku” wyraźnie chciała zwrócić uwagę na różnice w podejściu do z ludzi z przypadłości, chorobami psychicznymi kiedyś i dziś. Rebecca dorastała w zupełnie innych realiach niż jej córki. Tylko jedno pokolenie, a taka szeroka przepaść. Dwie podobne historie, smutne historie, z których tylko jedna ma szansę na szczęśliwe zakończenie. Druga właściwie już się dokonała, ale dla Jessie i jej córeczki jeszcze nic nie jest stracone. Harvey co prawda boi się nie tylko o życie i zdrowie dwóch najdroższych mu osób, ale również o ich ewentualną wspólną przyszłość. Mówiąc wprost: nie jest pewny, czy Jessie ostatecznie nie zostanie rozdzielona ze swoją córeczką. Nic dziwnego, że targają nim takie wątpliwości, można bowiem domniemywać, że niejedna tego typu historia przynajmniej obiła mu się o uszy. Przynajmniej, bo niewykluczone, że sam był bohaterem, czy jak kto woli antybohaterem, jednej z nich. Czy psychoza poporodowa miała decydujący wpływ na odebranie, czy tam drastyczne ograniczenie praw rodzicielskich Rebekki do Jessiki? To może być jedno z tych pytań, na które Gunnis odmówi odpowiedzi, ale możecie być pewni, że w końcu zmusi Rebeccę do konfrontacji z traumatyczną przeszłością. Opadnie kurtyna, za którą... nie wszyscy wypatrzą niespodziewane skarby. Autorka przewidziała parę niespodzianek, ale na mnie niestety, żadna z nich nie wywarła spodziewane wrażenia. W moim odbiorze mocno przewidywalna opowieść, ale to nic. Gorzej (dla mnie), że tak niewiele napięcia udało się autorce z niniejszej sagi wykrzesać. Te opowieści aż prosiły się o więcej. A już na pewno poszukiwania Jessie i Elizabeth Rose. Tak dramatyczna sytuacja, pod przeogromną presją czasu, ale ledwo to czułam. Ten nieubłaganie uciekający czas na tym padole dla dopiero co narodzonego dziecka, a i może także dla jego matki. Nie spodziewałam się natomiast tak kompleksowego przedstawienia postaci. Sporo ich, a przestrzeń dość mała (mniej więcej trzysta stron), więc nastawiłam się na pobieżne wglądy w ich umysły, a tutaj taka wytężona eksploracja wnętrz wielu złożonych, bo ludzkich, stworzeń. Z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że przewodnicy po tym świecie przedstawionym rzucili na mnie jakiś wspaniały urok. Biała magia niepozwalająca zostawić ich w pół drogi. Nieodparty przymus dopłynięcia z tą niewesołą ferajną do nie tak znowu odległego brzegu.

Poruszająca opowieść rodzinna od brytyjskiej powieściopisarki Emily Gunnis, autorki głośnej „Dziewczyny z listu”. O koszmarze zakorzenionym w dość dalekiej przeszłości. Nadzwyczaj żarłocznej bestii. Udręka kolejnych pokoleń. Domniemane mroczne sekrety i inne przekleństwa w nie tak znowu ścisłych kręgach rodzinnych. „Zaginione dziecko” to czuły, empatyczny dramat rodzinny zawinięty w thriller psychologiczny. Może nie potrzyma w wielkim napięciu, ale na pewno skruszy niektóre serca. Nie te najtwardsze, chociaż... Może i tutaj łezka się w oku zakręci? Polecam, bo w końcu nie samą adrenaliną czytelnik żyje:)

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

Maraton Halloween

 
Maraton Halloween w dniach: 28-31 października! Będzie okazja zobaczyć „Egzorcyzmy siostry Ann”, „Smakosz: Odrodzenie” i „Nie patrz w dół”

Wielbiciele mocnych wrażeń odliczają dni do kolejnego Maratonu Halloween. Od 28 do 31 października, w ponad stu kinach w całej Polsce, będą mieli okazję zobaczyć trzy wyjątkowo przerażające filmy: „Egzorcyzmy siostry Ann” („Pray for The Devil”), „Smakosz: Odrodzenie” („Jeepers Creepers: Reborn”) i „Nie patrz w dół” („Fall”).

 

O czym są „Egzorcyzmy siostry Ann”?
To pierwszy horror w historii kina, w którym opętanym osobom pomaga zakonnica – egzorcystka! Główną bohaterką tej wstrząsającej produkcji jest siostra Anna (w tej roli Jacqueline Byers). Odkryje ona, że ma wyjątkowy dar. Nie będzie mogła się nim jednak podzielić, ponieważ w kościele katolickim egzorcystami są tylko księża. To jej jednak nie zniechęci. Dzięki uporowi i determinacji w końcu zostaje zaproszona do udziału w szkoleniu ale z pozycji obserwatorki. Podczas jednej z przerażających sesji, zakonnica doświadcza obecności demona o niesłychanej mocy.

Obejrzyj zwiastun: 

Egzorcyzmy siostry Ann” wyreżyserował Daniel Stamm („Ostatni egzorcyzm”, „13 grzechów”). W rolach głównych pojawili się: Virginia Madsen, Nicholas Ralph, Ben Cross.

 

 
Co strasznego skrywa „Smakosz: Odrodzenie”?
Kolejnym horrorem, który zostanie wyemitowany w trakcie Maratonu Halloween jest „Smakosz: Odrodzenie”. Podobnie jak „Egzorcyzmy Siostry Ann” oferuje on prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Film opowiada historię Laine (Sydney Craven), która za namową chłopaka udaje się na lokalny festiwal horroru. Na miejscu spotyka setki dziwaków i miłośników filmów grozy. Tam też zapozna się z krążącymi legendami o morderczym Smakoszu, który żywi się ludzką krwią i strachem. Czy Laine będzie miała okazję stanąć oko w oko z przerażającą bestią?

Obejrzyj zwiastun: 

Reżyserem horroru jest Timo Vuorensola, który równocześnie wcielił się w jedną z głównych ról. Oprócz niego w filmie wystąpili też, m. in.: Imran Adams, Gabriel Freilich, oraz Jarreau Benjamin.

 

 
Nie patrz w dół”: dramat przyjaciółek 600 metrów nad ziemią
Ostatnią z propozycji na Maratonie Halloween jest „Nie patrz w dół”. To opowieść o dwóch przyjaciółkach, które postanawiają wspiąć się na jedną z najwyższych wież telewizyjnych w Ameryce. Dla Becky (Grace Caroline Currey) to forma terapii po tragedii, która ją spotkała, natomiast Hunter (w tej roli Virginia Gardner) ma nadzieję tym wyczynem pozyskać nowych obserwatorów jej internetowego kanału. To trudne zadanie niezwykle jeszcze się skomplikuje, gdy obie zostaną uwięzione 600 metrów nad ziemi.

Swojego zachwytu „Nie patrz w dół” nie krył Stephen King: "Przypomina mi on trochę „Pojedynek na szosie” Stevena Spielberga z 1971 roku. Strasznie żałuję, że ta historia nie wyszła spod mojego pióra" – przyznał w mediach społecznościowych słynny pisarz.

Obejrzyj zwiastun: 

Nie patrz w dół” sfilmował Scott Mann („Ostateczna rozgrywka”, „Zmowa milczenia”, czy „Turniej”). Zobaczymy w nim: Masona Goodinga i Jeffrey’a Deana Morgana.

Dystrybutorem wszystkich filmów jest Monolith Films.

Lista kin, w których będzie można obejrzeć horrory w ramach Maratonu Halloween 2022 tutaj.

Źródło: materiały od Monolith Films

wtorek, 25 października 2022

Zakupy

 
Kolejna paczka książek, a w niej między innymi „Noc żywej śmierci” (oryg. „Night of the Living Dead”), minipowieściowa wersja kultowego horroru George'a Romero pod tym samym oryginalnym tytułem. Autorem książki (po raz pierwszy wydanej w 1974 roku, czyli sześć lat po premierze filmu) jest John Russo, współscenarzysta „Nocy żywych trupów”. Polskie wydanie (Temark, 1993) zawiera też „Powrót żywej śmierci” (oryg. „Return of the Living Dead”), drugą odsłonę literackiego cyklu Russo o zombiakach i „słowo” od George'a Romero. Są i „Być może gwiazdy”, wyczekiwane przeze mnie zakończenie fenomenalnego cyklu science fiction „Terra Ignota” pióra Ady Palmer oraz najbardziej kontrowersyjna pozycja nieżyjącej już mistrzyni true crime Ann Rule, „Serce pełne kłamstw”.
 

 
Ada Palmer „Być może gwiazdy”
Jonathan Aycliffe „Szepty w ciemności”
John Russo „Noc żywej śmierci” / „Powrót żywej śmierci”
Jennifer McMahon „Zimowe dzieci”
Ann Rule „Serce pełne kłamstw”
Riley Sager „Tylko przetrwaj noc”
 

 
S.E. Lynes „Impreza sąsiedzka”
Lucy Foley „Paryski apartament”
Charlie Donlea „Idealne morderstwo”
Tina Baker „Zła mamusia”
Georgina Cross „Idealna niania”
Kimberly Belle „Mój kochany mąż”

poniedziałek, 24 października 2022

„Świnka” (2022)

 

Nastoletnia Sara mieszka w małej hiszpańskiej miejscowości z młodszym bratem i rodzicami, właścicielami sklepu mięsnego, w prowadzeniu którego dziewczyna jest zmuszona im pomagać. Samotna, prześladowana przez rówieśników dziewczyna z nadwagą. Nazywana świnką, bezlitośnie wyśmiewana także w przestrzeni wirtualnej, zamknięta w sobie dziewczynka, której nie pozwolono dorosnąć. Aż do tego lata. Pewnego popołudnia Sara zostaje napadnięta przez znajome rówieśniczki, Roci i Macę. Jest z nimi Claudia, która z zaniepokojeniem przygląda się większemu niż zazwyczaj wybuchowi agresji swoich przyjaciółek. Ale nie robi nic, by przerwać gehennę Sary. Wszystko to dzieje się na oczach nieznajomego mężczyzny, tajemniczego kierowcy furgonetki, który nie będzie bierny w obliczu przemocy. Nie okaże cienia łaski oprawcom Sary i tylko ona będzie znała twarz zbrodniarza. Mimowolna wspólniczka seryjnego mordercy.

Hiszpańsko-francuski pełnometrażowy debiut - zarówno w roli reżyserki, jak scenarzystki - Carloty Peredy, będący przedłużeniem jej kilkunastominutowego obrazu z 2018 roku pod tym samym oryginalnym („Cerdita”) i angielskim („Piggy”) tytułem, zdobywcy Goya Award i Forqué Award, który potem został wcielony do antologii filmowej pt. „The Devil's Tail” (pol. „Ogon diabła”). Zrealizowana za mniej więcej dwa i pół miliona euro opowieść o dorastaniu ubrana w ciuszki slashera. Swoista konfrontacja Peredy z własnymi lękami – życie nastolatki może być autentycznie przerażające. Zwłaszcza we współczesnym świecie, w epoce internetu, który często jest wykorzystywany przez oprawców do nieprzerwanego terroryzowania bliźnich. Wśród filmowych wpływów, główna twórczyni „Świnki” wymienia „Czy zabiłbyś dziecko?” Narciso Ibáñeza Serradora, na podstawie powieści „El juego de los niños” Juana José Plansa, „Głód miłości” Claire Denis, „Nieznajomego nad jeziorem” Alaina Guiraudie i przede wszystkim „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, według niej najlepszy filmowy horror w historii. Inspirację znalazła też w fotografiach Maisie Cousins i malarskiej twórczości Jenny Saville. Główne zdjęcia do „Świnki” ruszyły 17 czerwca 2021 roku, a ostatni klaps padł pod koniec lipca tego samego roku. Nagrywano w hiszpańskiej gminie Villanueva de la Vera w prowincji Cáceres, w autonomicznej wspólnocie Estremadura. Z powodu pandemii COVID-19, która swoją drogą pociągnęła za sobą dodatkowe wydatki, filmowcy stworzyli coś w rodzaju prawie nieprzepuszczalnej, hermetycznej bańki – tymczasowe miejsce zamieszkania dla ekipy i ich bliskich, którzy starali się nie wychodzić poza granice tej osady do końca zdjęć. Premierowy pokaz „Świnki” odbył się w styczniu 2021 roku na Sundance Film Festival, a to był dopiero początek tournée po filmowych festiwalach (gdzie wpadło parę nagród). W październiku 2022 roku obraz trafił do wybranych amerykańskich kin, a tydzień później ruszyła dystrybucja w internecie.

Laura Galán ponownie w roli okrutnie traktowanej nastolatki, której w sukurs przychodzi zabójczy nieznajomy. Jedną z rzeczy, której najbardziej obawiała się Carlota Pereda był pudełkowaty format (1.33:1), który wprawdzie w krótkometrażowej przygrywce doskonale się sprawdził (klaustrofobicznie i... zupełnie jak na Instagramie; tak ponoć niektórym odbiorcom się skojarzyło), ale tym razem to mogło przynieść więcej strat niż korzyści. Otóż, reżyserka i scenarzystka „Świnki” bała się, że forma będzie odwracać uwagę od treści. Ale potem przypomniała sobie między innymi „Lighthouse” Roberta Eggersa i postanowiła zaryzykować. Raz się żyje! Z jej opowieści o „Śwince” jasno wynika, że fabuła była dla niej najważniejsza. Reszta to tylko ozdobniki:) Zgodnie z jej zapowiedziami największy pomnik postawiła tutaj swojej ukochanej „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera. Ten charakterystyczny duch przyczajony w brudnawym tle. Niedokładnie to samo – jakżeby inaczej – bardziej muśnięcie odrażającej otoczki kultowej opowieści, delikatnie mówiąc, o patologicznej rodzince z Teksasu, która otwarła „niekończącą się” serię, aniżeli całkowite zanurzenie w tej niezapomnianej, skrajnie nieprzyjaznej aurze. W centralnym punkcie „Świnki” postawiono puszystą nastolatkę o imieniu Sara. Zamkniętą w sobie młodą duszyczkę w starszym ciele. Rozwój zahamowany przez otoczenie. Kwiat, któremu nie pozwolono w pełni się rozwinąć. W zasadzie jeszcze pączek. Usychający. Nader skromne potrzeby, których nie może zaspokoić. Nie w tej ciasnej mieścinie, gdzie wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. A przynajmniej tak im się wydaje. Wydaje im się, że znają Sarę. Wystarczy na nią spojrzeć – świnka, jak się patrzy! Niezliczone warstwy zbędnego tłuszczu. Wiecznie spocona. Nieumalowana i żująca te swoje przetłuszczone włosy. Doprowadzająca innych do szału samym wyglądem. Irytująca dbających o siebie, niby atrakcyjnych młodych ludzi. W zgrabnych ciałach niezdrowe dusze. Może z wyjątkiem Claudii (przekonująca kreacja Irene Ferreiro). Tak w każdym razie myśli Sara. Claudia co prawda należy do paczki, która najbardziej się nad nią znęca, ale stoi z boku, nie „rzuca kamieniami” w bezbronną dziewczynę. Jej grzechem jest bierność w obliczu bezpodstawnej przemocy. Nie podoba ci się, to się nie patrz. Żyj i daj żyć innym. Claudia chętnie, ale niestety jest w mniejszości. Ech, ta demokracja. Czy raczej presja grupy. Są drogi słuszne i łatwe. Po co się szarpać? Ryzykować odrzucenie przez towarzystwo, wylądowanie w tym miejscu, w którym tkwi biedna Sara? Gdy sumienie nie pozwala brać udziału w sadystycznych zabawach znajomych, najbezpieczniej stanąć w rozkroku. Nie mieszać się. Trudno nie współczuć czołowej postaci omawianej produkcji, ale trzeba uważać, żeby nie wpaść przy tym w sidła zastawione przez podstępną organizatorkę tego letniego koszmaru. Kiedy jedynym obrońcą uciśnionej jest seryjny morderca, łatwo przekroczyć granice akceptacji. Nazbyt twardo opowiedzieć się po stronie dziewczyny, która zbłądziła. Ze strachu podszytego zwykłą, ludzką potrzebą zbliżenia się do jakiegoś – jakiegokolwiek – człowieka. Tym silniejszą w okresie dojrzewania. Młodzieńcze pożądanie, które może skończyć się wyjątkowo nieprzyjemnym seksualnym przebudzeniem. Twardym lądowaniem w rzeźni. A może to byłaby lepsza opcja dla tej nieszczęsnej postaci? Związek z mordercą bardziej wybawieniem niż przekleństwem dla dziewczyny, która na naszych oczach staje się kobietą. Widać to nie tylko w jej zachowaniu, także w ubiorze (staranny, przemyślany wybór strojów dla szalenie intrygującej w tej postaci Laury Galán; jak dla mnie wyśmienita, mocno intensywna kreacja): kolory kostiumów coraz mniej krzykliwe, jakby wyciszane wraz z oddalaniem się od niesłodkiego, bynajmniej niebeztroskiego dzieciństwa. Dla Sary tak zwany wiek niewinności kończy się tego upalnego-chłodnego lata. Zimne promienie słoneczne, ale nie dla mieszkańców tego nawiedzonego miejsca. Przez istotę z krwi i kości, zbuntowanego rycerza w zakrwawionej zbroi.

Czołowa postać „Świnki” Carloty Peredy schronienia może szukać jedynie w swoim pokoju. Nie jest to doskonała kryjówka, choćby dlatego, że jej apodyktyczna matka czy złośliwy braciszek w każdej chwili mogą wtargnąć do środka. Ojciec pewnie najpierw by zapukał, a nawet, gdyby zdarzyło mu się zapomnieć i przypadkiem odkrył jakiś mały sekret Sary, to najprawdopodobniej zatrzymałby to dla siebie. Jak to się mówi: w tym domu spodnie nosi matka. Omnipotentna postać, która czasami czuje się jakby wychowywała nie dwójkę, a trójkę dzieci. Nie ma wątpliwości, że jej małżonek bez niej nie przetrwałby w tym świecie. Przepadł z kretesem. Przeżuliby go i wypluli. To samo zresztą mogłaby powiedzieć o swojej córce. Wdała się w ojca, oj wdała. Niezaradne dziewczątko, któremu trzeba przypominać nawet o zażywaniu świeżego powietrza. Gdyby pozwolić jej decydować o sobie, to Sara pewnikiem nie wyściubiałaby nosa z tej swojej „zasyfionej jaskini”. I niech się nie dziwi, że tylu obrało ją sobie na cel. Zamiast płakać, najwyższy czas nad sobą popracować. Zacząć od ścisłej diety. Zrzucić sadełko, a nie wytrwale pracować na jego powiększanie. Trzeba jednak oddać matce Sary, że choć trzyma swoją rodzinę pod butem z metalową podeszwą, to przed zagrożeniami z zewnątrz gotowa do upadłego jej bronić. Rzuci się z pazurami na każdego, kto w jej obecności choćby tylko werbalnie zaatakuje jej podopiecznych, czy jak kto woli niewolników. A na Sarze już wkrótce może skupić się nieporównywalnie większy gniew społeczny niż dotychczas. Niewykluczone że ukrzyżują spanikowaną nastolatkę, kiedy prawda w końcu wyjdzie na jaw. Raczej prędzej niż później. Sara nie jest zatwardziałą przestępczynią, tylko nieprzyzwyczajoną do samodzielnego podejmowania decyzji, śmiertelnie przerażoną i boleśnie samotną, zaledwie kilkunastoletnią dziewczyną, która dojrzewa wolniej od rówieśników. W zwolnionym tempie. Aż do teraz. Kierowca białej furgonetki, kompletnie obcy jej młody mężczyzna, bezlitosny zabójca, paradoksalnie wykazał się większym sumieniem od „praworządnych” współmieszkańców Sary. Wyłącznie w stosunku do niej. I tak najbardziej zagrożona członkini tej społeczności, staje się jedyną nietykalną. Doczekała się swojego księcia i kompletnie nie wie, jak zachować się w tej sytuacji. Powinna się cieszyć? Że z jej powodu przelano krew? Nie, Sara nie jest taka. Nie życzyła śmierci swoim oprawcom, nawet wtedy, gdy na popularny portal społecznościowy wrzucili zdjęcie (z „jakże dowcipnym”, niewybrednym komentarzem) jej i rodziców zrobione w ich sklepie ze świeżym mięsem. Zresztą to pewnie nie był pierwszy taki raz. Przywykła... Nie, nic z tych rzeczy! Da się w ogóle uodpornić na takie bezkarne tortury? Tortury XXI wieku kontra staroświeckie metody. Stara, niedobra zemsta. Gorzka ambrozja. Czyżby słodycz powoli niwelowała ten cierpki posmaczek? I czego jej życzymy? Powrotu do czarnej prozy życia? Do piekła, z którego wyszła? Tamto przynajmniej zna. I co ważniejsze droga, na którą uparcie wciąga ją nieznajomy mężczyzna, nawet jeśli okazałaby się mniej wyboista, wygodniejsza dla dziewczyny, której życie, a raczej ludzie zdążyli już potężnie dać w kość, nie jest słuszna. Tak, wpadałam w pułapki zastawione przez twórców, łapałam się na „podżeganiu do przestępstwa” już nie tak niewinnej nastolatki, ale gdy odsuwałam na bok emocje, gdy opierałam się podstępnej sile tej narracji (tak blisko straszliwie okaleczonej, sponiewieranej postaci), natychmiast wygrzebywałam się z tego moralnego bagienka. Pytanie, czy Sara w pewnym momencie nie nabierze pewności, że dla niej nie ma już odwrotu? Za daleko zabrnęła w tym... nicnierobieniu. Trochę dłużyzn w moim poczuciu się w „Świnkę” zakradło. Zbytnie przeciągnięcia także niektórych sekwencji mających podnosić napięcie – powoli, powolutku, aż w końcu następuje skutek odwrotny do zamierzonego, adrenalina niepowstrzymanie zaczyna wyparowywać z układu krwionośnego. Na przykład nocny wypad do lasu z telefonem ojca w garści czy nawet ostateczna rozgrywka w miejscu, które, jak mniemam, wybrano z myślą o ulubionym filmowym horrorze „kierowniczki tego zamieszania”. Klimatycznego, niezbyt krwistego (w pamięć może zapaść jedynie postrzępiony kikut, z którego wylewa się morze szkarłatnej substancji; no dobrze, z tym morzem to trochę przesadziłam), niegłupiego retro slasherka. Ostrożnie z tym retro, ale czuć, och czuć ducha starych, dobrych niskobudżetowych horrorowych rąbanek. Lata 70. i 80. XX wieku zawsze na czasie!

Wyrafinowana siekanina od hiszpańskiej reżyserki i scenarzystki Carloty Peredy. Pierwsze pełnometrażowe osiągniecie tej pani, rozbudowa filmowej niedużej, ale dostrzeżonej budowli, którą postawiła w roku 2018. Przedłużenie nagradzanego kilkunastominutowego obrazu pod tym samym oryginalnym tytułem. Brudnawa, klaustrofobiczna opowieść ku przestrodze. Pachnąca XX-wiecznymi niedrogimi, nieśmiertelnymi slasherami i podobnym „tałatajstwem”. Jak rzadko (po tej stronie horrorowej barykady) dość mocno skoncentrowana na postaciach, intensywna historia o dziewczynie, która chcąc nie chcąc wchodzi w intrygujące konszachty z seryjnym mordercą. O ekstremalnie burzliwym dojrzewaniu, mrocznym pożądaniu i bezsensownych cierpieniach odtrąconych jednostek. Poniżanych dla rozrywki.

sobota, 22 października 2022

Andrea Mara „To jej wina”

 

Na przedmieściu Dublina znika czteroletnie dziecko Milo Irvine. Jego rodzice, Marissa i Peter, myśleli, że to popołudnie chłopiec spędza ze swoim kolegą z zerówki Jacobem Kennedym, ale kiedy matka Milo chciała go odebrać, pod wskazanym w wiadomości tekstowej adresem zastała obcą kobietę. Wszystko wskazuje na to, że ktoś podszył się pod Jenny Kennedy, matkę Jacoba, którą Marrisa poznała parę tygodni wcześniej na przyjęciu. Niezwłocznie po otrzymaniu od Irvine'ów zgłoszenia zaginięcia ich jedynego dziecka, policja wszczyna śledztwo i nie potrzebuje dużo czasu, by wytypować główną podejrzaną. Zrozpaczeni rodzice zaginionego czterolatka robią wszystko, co w ich mocy, by wspomóc śledczych, a jedną z nielicznych osób, która realnie ich wspiera jest Jenny Kennedy, kobieta mająca wyrzuty sumienia w związku z tą koszmarną sytuacją.

Pierwsza wydana w Polsce, czwarta w ogóle, powieść Andrei Mary, irlandzkiej pisarki i blogerki, obecnie mieszkającej wraz z rodziną w Dún Laoghaire. Przez kilkanaście lat zawodowo zajmowała się funduszami, a po trzecim urlopie macierzyńskim dodatkowo zaczęła działać w blogosferze – wielokrotnie nagradzany kącik w Sieci o macierzyństwie, godzeniu sfery zawodowej z prywatną i po prostu o życiu we współczesnym świecie. W 2015 roku jej biuro zostało zamknięte, a ona musiała wybrać między zwolnieniem a przeniesieniem. Zaryzykowała: odeszła z branży, by skupić się na niezależnym pisarstwie. Dała sobie pół roku na przekształcenie hobby w karierę, a gdyby nic z tego nie wyszło, zamierzała wrócić do sektora, w którym działała wcześniej. Pisała do różnych magazynów i oczywiście rozwijała swój blog. A w 2017 roku zadebiutowała na scenie literackiej, powieścią „The Other Side of the Wall”. „To jej wina” (oryg. „All Her Fault”) swoją światową premierę miała cztery lata później i trafiła do pierwszej dziesiątki listy bestselerów The Irish Times oraz pierwszej piątki najlepiej sprzedających się powieści Kindle. Ponadto była książką miesiąca The Sunday Times i otrzymała nominację do Irish Book Award. Pierwszą polską edycję „To jej wina”, w tłumaczeniu Darii Kuczyńskiej-Szymali, przygotowało wydawnictwo Muza na rok 2022.

Kerryglen, spokojne przedmieście Dublina zamieszkałe głównie przez klasę średnią. Gdzie żyło się bezpiecznie. Czas przeszły, bo to, co przydarzyło się Irvine'om zmieniło wszystko. Idylliczna kurtyna opadła. W biały dzień. Wbrew temu, co sądzą „idealni rodzice” młodszych zerówkowiczów z Kerryglen, to mogło spotkać każdego. W tym zabieganym świecie nie sposób stworzyć niezawodnego systemu bezpieczeństwa. Utkać szczelnego kokonu dla siebie i swoich bliskich. Andrea Mara w „To jej wina” kreśli scenariusz, który niejednego rodzica może przyprawić o dreszcze. Jak łatwo porwać dziecko. Także - a może zwłaszcza? - w dzisiejszych czasach. Nadmierne zaufanie do wiadomości tekstowych – do tego wszystko się sprowadza. Gdyby Marissa Irvine nie zawierzyła esemesom... Łatwo się mówi po fakcie. Mądry człowiek po szkodzie. Bo czy na co dzień tak skrzętnie weryfikujemy wiadomości tekstowe? Upewniamy się, że osoby, które do nas piszą, są tymi za których się podają? W tak zwanym Sabacie z Kerryglen niewątpliwie usłyszelibyście, że to szczyt nieodpowiedzialności. Oni nie popełniliby takiego błędu. Nigdy w życiu! Ale po Marissie można się było tego spodziewać. Gdy ma się na głowie kancelarię prawniczą, trudno należycie troszczyć się o własne dziecko. „Idealni rodzice” nie mówią tego wprost, ale wystarczy spędzić z nimi parę minut, by nabrać przekonania, że tak myślą. Że Marissa sama jest sobie winna. Dopuściła się grzechu zaniedbania, a to są konsekwencje. Straszne, ale trzeba było uważać. Jak łatwo niektórym ludziom przychodzi ocenianie innych. Doszukiwanie się drzazg w oczach bliźnich, nie widząc przy tym belek w swoich. Chcemy wierzyć, że kiedy spotka nas coś złego, tłumy ludzi pośpieszą z pomocą. A przynajmniej powstrzymają się od zjadliwych komentarzy. Ulubioną „ławką” współczesnych plotkarzy i plotkarek jest oczywiście internet. Autorka „To jej wina” pochyla się nad dziwną ludzką potrzebą kopania leżących. Kiedy kogoś spotyka coś złego, obok wyrazów najwyższego współczucia, zwykle pojawiają się obelgi i oskarżenia. Jedna z niewielu osób, która nie tylko wyciąga, ale pozwala uścisnąć okradzionej matce swoją pomocną dłoń, Jenny Kennedy, zastanawia się, „co, na litość boską, dzieje się z tymi ludźmi?”. Taką przyjemność sprawia im atakowanie cierpiących? Ktoś porwał ich jedyne dziecko, a przez internet przetacza się potężna fala okropnych komentarzy. Niektórzy nie mają żadnych hamulców. Nie w internecie. Tutaj zawsze mogą się wyżyć. A tacy ludzie jak Irvine'owie są bardzo wdzięcznym celem. Kto nigdy nie czytał komentarzy pod doniesieniami prasowymi o przeróżnych tragediach, tego może mocno zaskoczyć, że rodziców, którym porwano dziecko nazywam „wdzięcznym celem”. Chciałabym móc napisać, że Andrea Mara grubo przesadziła z reakcją społeczną na krzywdę ludzką. Że rzeczywistość tak nie wygląda, ale z moich obserwacji wynika, że to i tak łagodne ujęcie tematu. Ofiary ulubioną pożywką „internetowych detektywów”. I w ogóle ekspertów od wszystkiego. Gdyby choć połowę tego czasu, który poświęcają na przyglądanie się innym, przeznaczali na autoanalizę, to może doszliby do wniosku, że tak bardzo nie różnią się od obiektów swoich ataków, że im też od czasu do czasu powija się noga. Gdyby było więcej takich ludzi, jak Esther, to moim skromnym zdaniem świat byłby dużo lepszy. Wygląda na to, że Marissa miała szczęście w ogromnym nieszczęściu, iż w domu, w którym spodziewała się zastać swojego zaledwie czteroletniego synka, mieszkała taka serdeczna dusza. Nieskora do oceniania innych, do obgadywania bliźnich, świadoma własnych niedoskonałości, nierzucająca kamieniami na prawo i lewo. „Dobra wróżka”, w blasku której najbardziej ogrzeje się Jenny Kennedy. Matka, która ściągnie na siebie jeszcze więcej nieprzychylnych spojrzeń od Marissy Irvine. Co gorsza, Jenny jest skłonna przyznać im rację. Obwinia się za to, co spotkało Irvine'ów i nie zamierza słuchać rad swojego męża Richiego. Nie zamierza unikać rodziców biednego Milo. Za co Marissa jest jej niezmiernie wdzięczna. Jenny nie spodziewała się takiego przyjęcia w imponujących progach Irvine'ów. Reakcja Petera była zgodna z jej oczekiwaniami, ale Marissa ponad wszelką wątpliwość nie chowa urazy do Kennedych. Niewykluczone, że nie wie wszystkiego, że zna tylko część prawdy. Możliwe, ale jak tu nie polubić Jenny? Ja w każdym razie nie potrafiłam zdystansować się od tej postaci. Łypać na nią spod oka, jak ci „nieomylni” mieszkańcy Kerryglen. Kurczę no, przywiązałam się do niej. Zdecydowanie moja ulubiona przewodniczka po tym świecie przedstawionym.

W „To jej wina” Andrei Mary nierównomiernie przeplatają się rozdziały, w centrum których postawiono w sumie trzy kobiety: Marissę Irvine, Jenny Kennedy i Irene Turner. Są i niezatytułowane (wyżej wymienionymi imionami) rozdziały retrospektywne. Najmniej miejsca dostało się Irene, zgorzkniałej kobiecie, która od lat nie widziała swojego jedynego dziecka. I bynajmniej nad tym nie ubolewa. W każdym razie nie daje po sobie poznać, że tęskni za swoją córką. Krzyż na drogę. Dla dziewczyny, z którą Irena naprawdę nie miała lekko. A teraz jeszcze to. Nie, Irene nie ma zamiaru ułatwiać życia mundurowym. Nigdy im nie ufała. Bardziej wrogowie niż przyjaciele. Tego nauczyła ją matka, a potem ona wpoiła to swojej niewdzięcznej latorośli. Sprawiedliwość? Śmiechu warte! Irene nie dorastała w takiej „magicznej krainie” jak Kerryglen. Nic z tych rzeczy. Owszem, od paru lat całkiem nieźle jej się wiedzie (partner przy kasie; do tego uległy, a zatem doskonale pasujący do jej autorytarnego charakteru), ale w przeciwieństwie do wielu innych dobrze sytuowanych ludzi nie wierzy w system. Sprawiedliwość jest dla uprzywilejowanych. Weźmy takich Irvine'ów. Ci ludzie mogą być pewni, że służby zrobią wszystko, co w ich mocy, aby odnaleźć ich syna. Żywego lub martwego. W każdym razie śledczy nie spoczną, dopóki nie rozwikłają tej, nie tak znowu prostej, jak może się wydawać, potwornej sprawy. A gdyby role się odwróciły, gdyby to Irene porwano dziecko? Teraz może i kiwnęliby palcem, ale gdy jej córka była w wieku Milo, Irene tkwiła w istnej dżungli. Twarde realia, jakich raczej nie zobaczycie w blokach reklamowych. Równi i równiejsi. Tak zawsze było, jest i prawdopodobnie zawsze będzie. Lepsze i gorsze dzielnice. Błękitna i brudna krew. Chronić i służyć, wrabiać i poniżać. A teraz Irene może się odegrać. Utrudnić pracę policji. I zupełnie nie obchodzi jej, że sprawa dotyczy porwania osoby małoletniej, że działa wbrew interesom zaledwie czteroletniego dziecka. Nie zna Irvine'ów, za to doskonale zna antybohaterkę tej głośnej historii. Może stara się ją chronić? Jeśli już, to podświadomie. Myśli i słowa Irene bynajmniej na to nie wskazują. Skoncentrowana na sobie i nikim więcej. Nie przepuści żadnej okazji, do wyciągnięcia jakichś osobistych korzyści. Egoistka, materialistka, ale przynajmniej nie nosi różowych okularów. Dumna z tego, że nie przypomina tych wszystkich naiwniaków nie tylko z Kerryglen. Chyba tak o nich myśli. Odklejeni od rzeczywistości karierowicze. Wyższe sfery... Cóż, sprawa jest bardziej złożona, niż najwyraźniej wydaje się Irene. Jenny i Richie Kennedy zdecydowanie nie czują się bogaczami. Mieszkają w skromnym bliźniaku i choć od czasu do czasu mogą sobie pozwolić na jakiś większy wydatek, to daleko im jeszcze do wyższych sfer. To im nie przeszkadza, a nawet jeśli, to w tej chwili mają większe problemy. Kryzys małżeński, który prawdopodobnie wywołał niespodziewany awans Jenny. Urażona męska duma? O to chodzi? A może chodzi o dobro Jacoba? O to, by chłopiec spędzał więcej czasu ze swoją ukochaną mamą. Jenny dwoi się i troi, aby jakoś pogodzić życie prywatne z zawodowym, ale jej mąż zdaje się tego nie dostrzegać. Tym bardziej teraz, kiedy Jenny do listy swoich zajęć dodaje problem innych ludzi. I dobrze, bo Irvine'om przyda się każda pomoc. Rozklejanie ulotek, przepytywanie sąsiadów, czy zwykła rozmowa z życzliwą duszą. „To jej wina” to szybko się czytający (prosty, ale nie prostacki styl), naszpikowany niespodziankami, zaskakującymi zwrotami akcji, thriller psychologiczny o jednym z najgorszych koszmarów każdego kochającego rodzica, okraszony trzeźwymi komentarzami społeczno-obyczajowymi. Z pozoru nieskomplikowana, wręcz oczywista intryga, która stopniowo nabiera większych rozmiarów. Szeroko zakrojony spisek? Wstydliwe sekreciki i straszliwie cuchnące Sekrety. Trupy pochowane w zabytkowych i tanich szafach w niejednym uroczo się prezentującym domu w enklawie irlandzkiej klasy średniej. Jednej z tych sielskich przystani, w które prędzej czy później jakiś sztorm uderzyć musi.

Intrygująca, dobrze pomyślana powieść kryminalna w psychologicznym sosie, który mógłby być bardziej sycący. Trochę za rzadki, jak na moje potrzeby, ale nie aż tak, żeby nie udało się zaangażować w sprawy wybranych mieszkańców nie tylko pocztówkowego przedmieścia Dublina. Pierwszy pisarski występ poczytnej irlandzkiej autorki w Polsce uważam za udany. „To jej wina” to godna rozważenia oferta dla amatorów nieprzesadnie mocnych wrażeń. I dla sympatyków szybkich akcji, i dla tych, którzy gustują w wolniejszych rytmach. Powolne zanurzenie i podkręcamy tempo. Zaskakująca i przerażająco prawdopodobna historia porwania małego chłopczyka.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu