Niezależni
dziennikarze, Chase Carter i jego przyjaciółka Jordan, przebywają
w mieście East Mission w stanie Oregon. Ich celem jest stworzenie
materiału o zarazie zamieniającej ludzi w zombie, którą udało
się opanować dzięki specyfikowi o nazwie Zombrex. Regularne
przyjmowanie leku wstrzymuje przemianę w żywego trupa, a większość
zarażonych korzysta ze specjalnych stref, w których aplikuje się
im Zombrex. Po przeprowadzeniu krótkiego wywiadu z niejaką Crystal,
młodą kobietą przebywającą na terenie rzeczonej strefy, Chase
wchodzi do namiotu, w którym podaje się specyfik. Nagle, pomimo
przyjęcia Zombrexu zarażeni zamieniają się w żywe trupy. Wybucha
panika, zdrowi osobnicy starają się umknąć hordzie zombie
łaknących ich mięsa. Jordan udaje się wyjechać z miasta, ale
Chase nie ma tyle szczęścia. East Mission zostaje zamknięte.
Granice miasta są strzeżone przez uzbrojonych strażników, którzy
strzelają do każdego starającego się przedostać poza jego
granice. Chase łączy siły z waleczną Crystal i Maggie, kobietą,
która była zmuszona zabić swoją zarażoną córeczkę. Będą oni
musieli znaleźć sposób na wydostanie się z opanowanego przez żywe
trupy miasta zanim ten teren zostanie zbombardowany przez wojsko.
„Dead
Rising: Watchtower” to amerykański zombie movie w reżyserii
Zacha Lipovsky'ego, twórcy między innymi „Diabła tasmańskiego”
(2013) i „Leprechaun: Origins”, oparty na serii gier
komputerowych o tym samym tytule. Scenariusz opracował Tim Carter,
który jest również współtwórcą scenariusza drugiej odsłony
filmu zatytułowanej „Dead Rising: Endgame” w reżyserii Pata
Williamsa. Sequel ukazał się w 2016 roku. Mówi się, że „Dead
Rising: Watchtower” celował głównie w miłośników gier „Dead
Rising”, ponieważ w filmie zawarto sporo nawiązań do rzeczonej
serii. Przekonałam się jednak, że nieznajomość gier wcale nie
jest okolicznością wykluczającą z grona potencjalnych odbiorców
„Dead Rising: Watchtower”. Odnalezienie jakichkolwiek powiązań
było dla mnie nieosiągalne, ale żebym pogubiła się w
„zawirowaniach” fabularnych? Nie, myślę, że nadążałam za
akcją, co wziąwszy pod uwagę jej doprawdy prostą konstrukcję
wielką sztuką nie było.
Nie
lubię współczesnych zombie movies. Chociaż nie. Powinnam
raczej napisać, że nie lubię akcyjniaków z żywymi trupami w
rolach agresorów, od których w dzisiejszych czasach aż się roi.
Bardziej kameralnych i zarazem klimatycznych zombie movies
powstaje nieporównanie mniej, a że wolę właśnie takie podejście
do tego nurtu, najczęściej nie udaje mi się wytrwać do końca
wybranej nowszej produkcji o żywych trupach bądź jakiejś innej
zarazie, bo wiele z tych ostatnich opiera się na podobnych albo
takich samych motywach. „Dead Rising: Watchtower” to kolejny
obraz, do którego zasiadłam z przeczuciem graniczącym z pewnością,
że nie dane mi będzie zobaczyć napisów końcowych, że pogapię
się w ekran najwyżej przez pół godziny, po czym skapituluję i
sięgnę po pilota, aby skrócić swoje męki poprzez zmianę kanału.
Jakież więc było moje zdziwienie, gdy dotarło do mnie, że tym
razem dam radę wytrzymać do końca, że zobaczę finał tej
historii, którego ogólnych zarysów i tak od dłuższego czasu się
domyślałam, ale co tam – ważne, że i tak chciało mi się to
oglądać. Nie musiałam się zanadto wysilać, aby pojąć, dlaczego
akurat ten horror akcji z żywymi trupami nie napełnia mnie
nieodpartym pragnieniem przerwania seansu. Otóż, „Dead Rising:
Watchtower” to obraz, który efekciarskie potyczki niezarażonych z
zombiakami traktuje dosyć marginalnie. Owszem, takowych starć
trochę się pojawia, ale nie odnosiłam wrażenia, że odgrywają
one rolę pierwszoplanową. Męczy mnie oglądanie niekończących
się pojedynków protagonistów z żywymi trupami, w tworzeniu
których na domiar złego posiłkuje się komputerem, dlatego też
dynamiczne utarczki bohaterów „Dead Rising: Watchtower” z
mięsożernymi stworami traktowałam jak nieprzyjemne przerywniki,
sekwencje, które musiałam po prostu przetrzymać, aby móc wrócić
do śledzenia bardziej preferowanych przeze mnie wątków. Nie żeby
te ostatnie wprawiały mnie w czysty zachwyt, bo aż taką ich
entuzjastką nie jestem, a i wykonanie pozostawiało dużo do
życzenia, ale przynajmniej mnie nie nudziły. Czego niestety nie
mogę powiedzieć o walkach z hordami zombie – poza doprawdy
zabawnym momentem z ręką oderwaną jednemu z agresorów
wykorzystywaną w charakterze pałki i całym starciem (łącznie z
finałem) z klaunem-zombie. Jedna ze scen przypomniała mi nawet Asha
Williamsa, bohatera między innymi trzech części „Martwego zła”.
Przez narzędzie, którym to wówczas Chase Carter rozkawałkowywał
zombiaków, pomimo ewidentnych różnic pomiędzy nimi. Przez wzgląd
na to ostatnie nie wydaje mi się więc, żeby twórcy omawianego
obrazu czerpali inspirację z „Martwego zła”, niemniej ja i tak
podczas owej scenki pomyślałam o tym arcydziele horroru.
W
roli głównej wystąpił Jesse Metcalfe, przystojniak, któremu
aktorstwo wychodzi raczej średnio, a partnerowały mu całkiem
przekonująca Keegan Connor Tracy, bardzo dobra Meghan Ory, której
powierzono naprawdę ciekawą postać i nieoceniona Virginia Madsen,
którą to już zawsze będę kojarzyć przede wszystkim z
„Candymanem'” Bernarda Rose'a. Waleczna Crystal (Meghan Ory) w
mojej ocenie była najlepiej skonstruowaną postacią. Była
najbardziej charyzmatyczną dostarczycielką czystej rozrywki –
twardą, nieprzejednaną, samowystarczalną wojowniczką, którą
dodatkowo uatrakcyjniała dosyć pomysłowa właściwość. Maggie
(Virginia Madsen) z jej syndromem wyparcia, kobieta która w
samoobronie zabiła swoją zarażoną córeczkę, zachowująca się
tak, jakby mała wciąż żyła i czekała na nią poza granicami
East Mission, również znacznie ubarwiała najszerzej portretowaną
gromadkę niedobitków. Chase Carter był głównym bohaterem, ale w
zestawieniu z kobietami, również z Jordan (Keegan Connor Tracy), z
którą z wyłączeniem wstępu kontaktował się wyłącznie za
pośrednictwem telefonu, w moich oczach wypadł może nie blado, ale
zdecydowanie mniej zajmująco. Mężczyzna regularnie referował
telewidzom przez telefon ich przeżycia – realizował się w roli
korespondenta, w studiu natomiast w tym samym czasie siedziała
zaznajomiona z nim prowadząca programu, rozmawiająca ze sławnym
gościem. Tymże był ewidentnie „grający jej na nerwach” Frank
West, mężczyzna, który wsławił się tym, że niegdyś wyszedł
cało z sytuacji zbliżonej do tej, w której aktualnie znajdują się
Chase i towarzyszące mu dwie kobiety. Teraz West udziela rad
telewidzom nie omieszkając, co chwilę raczyć ich brutalnymi,
odbierającymi nadzieję prawdami. W akcję filmu wpleciono kilka
krótkich sekwencji ze studia, z których to najdobitniej przebijają
akcenty komediowe, ale na szczęście nie ma w nich groteskowych
przejaskrawień, tak bardzo irytującej mnie nachalności - topornego
zjawiska dosyć powszechnego we wszelkiej maści komediach (horrorach
komediowych również). Przechodząc jednak do wątku, któremu, jak
jasno dałam do zrozumienia wcześniej, zawdzięczam dotrwanie do
końca seansu to składa się on z kilku składników, obracających
się wokół żywych trupów, ale nie w formie koncentracji na
efekciarskich walkach z hordami antropofagicznych bestii. Swoją
drogą charakteryzacja zombie okazała się mocno rozczarowująca, bo
poza demonicznymi oczami, zakrwawionymi twarzami i
charakterystycznym, niemrawym chodem (aczkolwiek momentami dają radę
biec, z czego zadowolona nie byłam, bo wolę klasyczne ruchy
zombiaków) właściwie nic nie odróżnia ich od zwyczajnych
śmiertelników. Pomijam tutaj tych zarażonych osobników, którzy
zostali pozbawieni różnych części ciał i wyróżnionego już
klauna, bo ujęć tychże nie było na tyle dużo, żeby odsunąć
ode mnie wrażenie denerwującego wycofania ze strony
charakteryzatorów. W każdym razie motyw specyfiku, który
powstrzymuje przemianę w zombie, nagły zanik tej jego właściwości
i dążenie bohaterów filmu do odkrycia powodów takiego stanu
rzeczy, relacje Jordan z żołnierzami i naukowcami, grupka
niedobitków, którym tak bardzo podoba się nowy, anarchiczny
porządek w East Mission, że wydaje się, iż są gotowi zrobić
wszystko, aby zachować istniejący stan rzeczy i oczywiście widmo
bombardowań wiszące nad ludźmi uwięzionymi w opanowanym przez
zombie mieście – wszystko to złożyło się na fabułę, którą
przyswajało mi się całkowicie bezboleśnie. Bez zachwytów, bo
stylistyce bliżej było do filmu akcji niźli bardziej preferowanego
przeze mnie mocno klimatycznego, czy odstręczająco makabrycznego
horroru, a i na rozwiązanie całej tej, niewyszukanej, acz w miarę
zajmującej zagadki, stosunkowo szybko wpadłam, ale skłamałabym
gdybym powiedziała, że śledząc owe wątki choćby przez ułamek
sekundy się męczyłam, bo co jak co, ale cierpień mi one nie
dostarczyły.
Dostałam
oto prostą, niewymagającą myślenia rozrywkę, której z całą
pewnością nie można uznać za pozycję obowiązkową dla każdego
miłośnika kina grozy. Ale też nie uważam, żeby zasługiwała ona
na najzjadliwszą krytykę, na przylepienie jej łatki kompletnego
gniota, bo w w obecnych czasach powstaje dużo nieporównanie
słabszych, mniej wciągających, bardziej denerwujących tworów od
niniejszego przedsięwzięcia Zacha Lipovsky'ego. Tym, którzy mają
akurat ochotę na klimatyczny bądź realistycznie krwawy obraz radzę
„udać się pod inny adres”, ale jak ktoś ma chęć na akcyjkę
z żywymi trupami to „Dead Rising: Watchtower” ma szansę okazać
się całkiem trafnym wyborem. Fani tego typu filmów w pierwszej
kolejności powinni więc zaryzykować seans, ale niewykluczone że
osoby, które nie przepadają za taką stylistyką również znajdą
tutaj coś, na czym będą mogli zawiesić oko. Wiem, bo wpisują się
właśnie do tej drugiej grupy – ludzi niechętnie podchodzących
do współczesnych, dynamicznych horrorów o żywych trupach
dziesiątkujących ludzkość, a mimo to całkiem nieźle się
bawiłam. Nie były to przeżycia niezapomniane, nie otrzymałam nic,
czym mogłabym się zachwycać, ale jako taka jednorazowa rozrywka ze
środkowej półki „Dead Rising: Watchtower” w moim przypadku się
sprawdził. A to już coś, bo zasiadałam przed ekranem pełna
najczarniejszych myśli.