czwartek, 30 stycznia 2020

Zakupy


Z cyklu „niekoniecznie do recenzji”. Nabytki książkowe skazane na leżakowanie przez bliżej nieokreślony okres, w doborowym towarzystwie garstki wcześniej zakupionych, wciąż nieprzeczytanych, pozycji literackich...


Clive Barker „Historia pana B.”
Shirley Jackson „Zawsze mieszkałyśmy w zamku”
Paul Britton „Profil mordercy”
A.J. Finn „Kobieta w oknie”
Sarah A. Denzil „Jedyne dziecko”
Jess Ryder „Wszystkie nasze tajemnice”


Sue Watson „Nasze małe kłamstwa”
Marcel Moss „Nie odpisuj”
Louise Jensen „Rodzina”
Louise Jensen „Randka”
Rachel Abbott „Droga ucieczki”
Rachel Abbott „Idealne kłamstwo”

środa, 29 stycznia 2020

„Eli” (2019)


Jedenastoletni Eli Miller od czterech lat zmaga się z zagadkową chorobą autoimmunologiczną, która znacznie ogranicza jego kontakt ze światem zewnętrznym. Chłopiec większość czasu spędza za folią, a ilekroć jest zmuszony opuścić dom musi przywdziewać odzież ochronną. Eli ma za sobą wiele nieskutecznych prób leczenia, ale jego rodzice, Rose i Paul, postanawiają spróbować jeszcze eksperymentalnej metody opracowanej przez doktor Isabellę Horn. Zabierają więc syna do jej położonego na uboczu ośrodka, w którym wszyscy mają gościć do zakończenia jego terapii. Niedługo po dotarciu na miejsce Elia zaczynają dręczyć tajemnicze istoty, które chłopiec bierze za duchy. Ale doktor Horn i jego rodzice upierają się, że to jedynie halucynacje powodowane przez leki, które jest zmuszony zażywać.

Amerykański horror w reżyserii urodzonego w Irlandii Ciarana Foya, twórcy między innymi „Citadel” (2012) i „Sinister 2” (2015), sequela głośnego filmu Scotta Derricksona. Pierwotna wersja scenariusza „Elia” autorstwa Davida Chirchirillo w 2015 roku trafiła na listę najbardziej lubianych niezrealizowanych skryptów filmowych, a dwa lata później podano do publicznej wiadomości, że tekst został ponownie opracowany przez Iana Goldberga i Richarda Nainga. Wtedy też ogłoszono nazwisko reżysera, zdjęcia natomiast ruszyły w styczniu 2018 roku. Prawa do dystrybucji nabyła firma Paramount, która później przekazała je Netflixowi – podobno z powodu braku pomysłu na sprzedaż „Elia”. Na platformie Netflix film ukazał się w październiku 2019 roku.

Upraszczając tytułowa postać omawianego obrazu Ciarana Foya ma alergię na świat. Jedenastoletni Eli, przyzwoicie wykreowany przez Charliego Shotwella, od czterech lat żyje w „foliowej bańce”, gdyż oddychanie zwykłym powietrzem najpewniej by go zabiło. Wiadomo, że za ten stan odpowiada wadliwy układ odpornościowy chłopca – choroba autoimmunologiczna – ale żaden z lekarzy, którzy dotychczas zajmowali się Eliem nie zdołał przynieść mu ulgi. Nową nadzieję jemu i jego rodzicom daje doktor Isabella Horn, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Lili Taylor (m.in. „Nawiedzony” Jana de Bonta, „Obecność” Jamesa Wana i „Leatherface” Alexandre'a Bustillo i Juliena Maury'ego). Jak widać fabułę „Elia” zawiązano w dosyć pomysłowy, a przy tym zagadkowy sposób, który już w pierwszej partii obrazu płynnie wchodzi w standardowy wątek tajemniczego ośrodka prowadzonego przez budzącą podejrzliwość lekarkę. Ciaran Foy dołożył do scenariusza trochę własnych pomysłów, które na papier przelali Ian Goldberg i Richard Naing, ale szkielet opracowany przez Davida Chirchirillo został zachowany. A jedną z tych rzeczy, które najbardziej pociągały w nim Foya to przyjęcie perspektywy dziecka (nie dosłownie: realizacja tradycyjna, niesubiektywna praca kamer). Dziecka, które od czterech lat ma mocno ograniczony kontakt z otoczeniem. Śledzimy więc wydarzenia z pozycji osoby, w osądy której mamy powody wątpić. Tym bardziej po rozpoczęciu eksperymentalnej terapii. Żyjąc w niemałym odosobnieniu (Eli przez ostatnie lata przybywał prawie wyłącznie z rodzicami), a później jeszcze mając percepcję zaburzoną lekami, jedenastolatek bynajmniej nie jawi się jako ktoś, kto nie tylko zna się na ludziach, ale także potrafi oddzielić imaginacje od prawdy. Eli, czemu trudno się dziwić, od początku jest nieufnie nastawiony do doktor Isabelli Horn. Z czasem ta nieufność przechodzi w przerażanie spowodowane przekonaniem, że lekarka zamierza go skrzywdzić. Odbiorca naturalnie będzie podzielał jego odczucia względem tej kobiety, ale raczej nie bezkrytycznie. Lily Taylor na życzenie reżysera „Elia” zadbała o to, by w jej postaci zderzały się dwie sprzeczności: ciepło i zimno. Doktor Horn raz wydaje się bardzo sympatyczną osobą, której naprawdę leży na sercu dobro jej najnowszego pacjenta, a innymi razy jej oblicze spowija jakaś złośliwa zaciętość wyraźnie wymierzona przeciwko Eliowi. Najlepiej widać to, gdy w pobliżu nie ma rodziców chłopca. Wówczas rzuca się również w oczy szorstkie podejście pielęgniarek do zalęknionego jedenastolatka, co każe podejrzewać, że mamy tutaj do czynienia z zagadkową zmową wąskiej grupy osób wymierzoną przeciwko niewinnemu dziecku. Czyżby kolejny horror oparty na motywie haniebnego eksperymentu naukowego? Sekretnych badań, których ofiarami padają tym razem nieletnie jednostki? Trudno takiego założenia nie czynić. W końcu wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują. Większych kłopotów może nastręczać umiejscowienie w scenariuszu tajemniczych istot dręczących Elia w tym położonym na uboczy, szczelnie zamkniętym, hermetycznym ośrodku prowadzonym przez doktor Horn. Czyli jednak typowa ghost story? Niekoniecznie, bo raz że trzeba jakoś połączyć to z eksperymentalną terapią, której aktualnie poddawany jest tylko tytułowy chłopiec, a dwa: nie jest powiedziane, że obiekt ten faktycznie jest nawiedzony przez duchy. Równie dobrze mogą to być jedynie halucynacje, skutek uboczny silnych leków podawanych Eliowi. Tak czy inaczej, moim zdaniem, samotne zmagania coraz bardziej osłabionego chłopca, obok jego choroby, stanowią największą atrakcję tej bądź co bądź przeciętnej wycieczki do niezbyt mrocznego ośrodka medycznego pełnego niezbyt mrocznych, acz dosyć frapujących tajemnic.

Mile zaskoczyło mnie to, że Ciaran Foy długo odżegnywał się od przesadnego efekciarstwa - właściwie to czekał z tym do finału. Sekwencje z tajemniczymi istotami, które przypuszczalnie widzi wyłącznie Eli, najbardziej minimalistycznej formy wprawdzie nie przyjmują, ale i za daleko na moje oko też tego nie pociągnięto. Z tej płaszczyzny wycięłabym jedynie scenę szarpania i przeciągania Elia po korytarzach nieszczęsnej placówki (pseudo?)medycznej, bo wkradła się tu niepasująca do reszty groteska – moment niezamierzenie zabawny. Natomiast na największe wyróżnienie według mnie zasługuje sekwencja z czarnowłosą widmową dziewczyną, wyginającą się prawie jak opętana Regan MacNeil z „Egzorcysty” Williama Friedkina. Najpierw w pełnej napięcia scence ścigająca Elia, a potem w doprawdy widowiskowy sposób wykluwająca się z własnego cienia. Nie najgorszy był też pomysł z kombinacjami napisu ELI, którego autorem jest sam Ciaran Foy. Reżyser wymyślił też między innymi zabawę w życzenia i wspomnianą już nieszczęsną szarpaninę z tajemniczymi agresorami. Ciekawa jestem natomiast, kto wpadł na pomysł UWAGA SPOILER wplecenia w tę historię wyraźnych nawiązań do „Dziecka Rosemary” (korzeń tanisa, imię matki Elia). I mniej oczywistych, bo motyw Antychrysta trudno nazwać znakiem rozpoznawczym tylko tej produkcji. Z drugiej strony jeśli powiążemy to z bardziej charakterystycznymi wskazówkami, to można uznać „Elia” za nieoficjalny sequel „Dziecka Rosemary”. Nie twierdzę, że na pewno tak został pomyślany, ale i nie uważam tej interpretacji za zbyt daleko idącą. Dalszy ciąg historii Rosemary i jej demonicznego dziecka spokojnie mógłby tak przebiegać, jak to pokazano w omawianej produkcji KONIEC SPOILERA. Klimat, w jakim utrzymano „Elia” pozostawia wiele do życzenia – mrok moim zdaniem nie został należycie zagęszczony, a i nie emanuje z niego jakaś silniejsza groźba. Zagrożenie, być może nadnaturalne, zawdzięczałam głównie przekonująco zrealizowanym manifestacjom tajemniczych istot, aczkolwiek jump scenek (notabene jeśli o mnie chodzi to bez wyjątku nieskutecznych) niestety sobie nie odpuszczono, ale przynajmniej nie ma ich od zatrzęsienia. A poczucie wyobcowania płynie głównie z miejsca akcji i naturalnie uczynienia ofiarą owych prześladowań przez nieznane istoty jedenastoletniego chłopca, który nie dość, że w pojedynkę musi się mierzyć z nieoczekiwanym zagrożeniem, to na dodatek przez swoją chorobę nie może tak po prostu opuścić tego niezwyczajnego ringu. Jedyną osobą, u której chłopiec znajduje wsparcie w tych niezwykle ciężkich chwilach jest mieszkająca nieopodal ośrodka doktor Isabelli Horn wygadana dziewczyna imieniem Haley (ależ charyzmatyczna kreacja Sadie Sink). Sardoniczne poczucie humoru postać ta zawdzięcza samemu Ciaranowi Foyowi i muszę przyznać, że było to znakomite w swojej prostocie posunięcie, bo przede wszystkim dzięki temu tak mocno się do niej przywiązałam. Co by o „Eliu” nie mówić trzeba mu oddać dosyć świeże podejście do jak by na to nie patrzeć dobrze znanego tematu. Motywu niejednokrotnie już poruszanego w kinie grozy, ale nie przypominam sobie pozycji, która podchodziłaby do niego od takiej strony, jaką obrano w historii jedenastoletniego Elia. Szkoda tylko, że nie wykazano się większą dbałością o element zaskoczenia, bo chociaż dokonano tutaj dosyć nietypowego połączenia popularnych motywów horroru i chociaż nie wrzucono w to wiele czytelnych wskazówek, to z jakiegoś powodu spokojnie da się przedwcześnie to poskładać. Wierzcie lub nie, ale domyśliłam się jakie niespodzianki przyszykowano dla odbiorców „Elia” (poza jedną, mniejszą). Nie od razu – wprawdzie już na wstępie przyjęłam jedno właściwe założenie, ale mimo tego jeszcze przez jakiś czas błądziłam. Potem nagle pawie wszystko wskoczyło na swoje miejsca, i okazało się, że przedstawiona tutaj intryga tylko z pozoru jest złożona. Wydaje się mocno rozbudowana (może nawet pokomplikowana), ale głównie dlatego, że Ciaran Foy i jego ekipa wykorzystali kilka na pierwszy rzut oka nie do końca pasujących do siebie znanych motywów horroru i podeszli do tego od niepospolitej strony. Mając już pełny ogląd historii Elia prawdopodobnie dojdzie się do wniosku, że fabuła w sumie jest bardzo prosta, niewyszukana pod kątem treści (z finałem włącznie), bo o samej ścieżce dochodzenia do prawdy (abstrahując już od tematów poruszanych w tym filmie, patrząc na sam sposób ich wykorzystania) tego samego powiedzieć raczej nie można. Bez względu na to, czy samemu dojdzie się do prawdy, czy ową nieoryginalną tajemnicę odkryje przed widzem dopiero końcówka tego w moim poczuciu niedostatecznie klimatycznego horroru.

Stosunkowo długo wstrzymywałam się z seansem „Elia” w reżyserii Ciarana Foya. Celowo odkładałam to w czasie, prawdę mówiąc bez przekonania, że kiedykolwiek najdzie mnie ochota na sprawdzenie tego przedsięwzięcia. Spodziewałam się po prostu kolejnego plastikowego filmidła, naszpikowanego efektami komputerowymi i nieskutecznymi jump scenkami i nie powiedziałabym, że moje przeczucia okazały się zupełnie błędne. Całkowicie trafione też nie, bo byłam przygotowana na dalej idące realizacyjne zabiegi ślepo podążające za aktualnymi trendami. I mniej interesującą, bardziej nijaką, miałką fabułę. A tutaj proszę, całkiem pomysłowe wykorzystanie paru znanych motywów horroru z perspektywy w miarę nieszablonowo przedstawionego chłopca. Wprawdzie nie wolne od nudnawych przestojów i przewidywalności, ale nie tak męczące jak się spodziewałam. Ogólnie nawet znośne dziełko – uważam, że to taki przeciętniak, do którego można podchodzić bez większych obaw, ale i bez dużych oczekiwań. Uogólniając.

poniedziałek, 27 stycznia 2020

E.G. Scott „Nic o mnie nie wiesz”


Recenzja przedpremierowa

Małżeństwo z niemal dwudziestoletnim stażem, Paul i Rebecca Campbellowie, właśnie przechodzi ciężką próbę. Ona: zwolniona z dobrze płatnej pracy lekomanka. On: bez porozumienia z małżonką wybierający z konta ich wspólne oszczędności i spotykający się z inną kobietą. Paul i Rebecca niejedno starają się przed sobą ukryć, ale mają też wspólną tajemnicę, najmroczniejszą ze wszystkich. Kryzys zaczął się po bankructwie firmy budowlanej Paula. Pociechę mężczyzna znalazł w ramionach Sheili Maxwell, kobiety, z którą miał długotrwały romans, skrzętnie ukrywany przed Rebeccą. A kiedy w końcu postanowił go zakończyć, okazało się, że kochanka nie zamierza tak łatwo się wycofać. Życie zawodowe Paula na powrót zaczęło się układać, ale Sheila nie pozostawiała mu wątpliwości, że jego małżeństwo jest poważnie zagrożone. Teraz Rebecca podejrzewa męża o kolejną zdradę. On natomiast nie ma już wątpliwości, że jego żona jest uzależniona od środków przeciwbólowych. Nie wie jednak, że właśnie zwolniono ją z pracy i że uświadomiła sobie, że ją oszukuje. W tym samym czasie policja prowadzi śledztwo w sprawie zaginięcia dwóch kobiet, w które zamieszani są Campbellowie.

„Nic o mnie nie wiesz” (oryg. „The Woman Inside”) to debiutancka powieść wieloletnich przyjaciół, Elizabeth Keenan i Graga Wandsa, autorów sztuk, scenariuszy i opowiadań. Światowa premiera ich wspólnego projektu, amerykańskiego literackiego thrillera psychologicznego opublikowanego pod pseudonimem E.G. Scott, przypadła na rok 2019, a już w roku 2020 ma ukazać się ich druga powieść, „In Case of Emergency”. Wytwórnia Blumhouse pracuje już nad serialem opartym na ich debiutanckiej, dobrze przyjętej także przez krytyków i ich kolegów/koleżanki po piórze, książce. A Elizabeth Keenan i Greg Wands planują konsekwentnie rozwijać swoją współpracę na tym polu.

Ile tak naprawdę wiemy o swoich bliskich? Takie pytanie stawia duet pisarski publikujący jako E.G. Scott, w swojej pierwszej powieści. Marriage thriller (thriller małżeński) „Nic o mnie nie wiesz” to opowieść o niszczących tajemnicach – oszustwach i kłamstewkach, które destrukcyjnie wpływają na małżeństwo Rebekki i Paula Campbellów. Powoli, acz konsekwentnie toczą je od środka, pustoszą ich wspólne życie, które dla obserwatora z zewnątrz niezmiennie może wydawać się idealne. Odbiorca książki E.G. Scotta/Scottów znajduje się jednak wewnątrz tego małżeńskiego piekiełka. Ma okazję spojrzeć na tę parę pod kątem właściwszym od tych, które obierają oni sami. Spojrzeć obiektywnym okiem na historię ujętą z punktu widzenia kilku postaci (narracja pierwszoosobowa), z przewagą Campbellów. Ciekawe doświadczenie – obserwacja dynamicznej sytuacji oczami paru jej uczestników daje czytelnikowi przewagę nad każdym z nich. To odbiorca książki najszybciej odkrywa kolejne sekrety Paula i Rebekki. I natrafia na coraz to nowe wątpliwości: cechy i fragmenty biografii tej dwójki, które znowu każą mu weryfikować ocenę każdego z nich. Autorom „Nic o mnie nie wiesz” wyraźnie zależało na tym, by odbiorca ich książki nieustannie zmieniał swój stosunek do Paula i Rabekki – by opowiadał się raz po tej, raz po tamtej stronie. Bo w związku tym właśnie trwa wojna. Pytanie tylko, które z nich ją wywołało? W pierwszej partii powieści dostajemy miks fragmentów z życia Campbellów „przed” i „po”. Przed i po czym? Tego dowiemy się trochę później, jeszcze przed wprowadzeniem kolejnych dwóch narratorów, detektywów z wydziału zabójstw Wolcotta i Silvestriego. W dalszej części książki ciąg wydarzeń bardziej się ustabilizuje – nadal będziemy zaglądać w przeszłość niektórych postaci, ale już tylko we wspomnieniach, snach i wizjach otumanionego lekami przeciwbólowymi umysłu Rebekki. Obok Campbellów i detektywów pojawi się jeszcze ktoś. Jeszcze jedna osoba relacjonująca przebieg wydarzeń. Również tych wydarzeń, które zdążyliśmy już poznać albo tylko tak nam się wydawało. Pomieszanie z poplątaniem? Otóż nie. Mimo że narracja jest dosyć obficie rozgałęziona, trudno się w tym pogubić. Bez problemu nadążałam za akcją, ale na szczęście nie mogę tego samego powiedzieć o czołowych bohaterach bądź antybohaterach tej opowieści. A ściślej: nie mogłam pozwolić sobie na komfort sympatyzowania, z którymś z członów tego małżeństwa z ewidentnymi problemami. Autorzy mi na to nie pozwalali. Na początku sprawa wydawała się nadzwyczaj jasna. Oto uzależniona od leków przeciwbólowych kobieta, która głównie przez to właśnie traci pracę w firmie farmaceutycznej, odkrywa, że mąż bez jej wiedzy wybrał z ich wspólnego konta prawie wszystkie ich oszczędności. Pieniądze, które latami wytrwale gromadzili z myślą o budowie wymarzonego domu. Jakby tego było mało stosunkowo szybko dowiadujemy się, że Rebecca ma powody, by podejrzewać go o romans, że założenie, jakie czyni względem Paula nie musi być przesadne. Człowiek ten ma już na sumieniu jeden zakazany romans i to w dodatku taki, który im obu przysporzył nader poważnych kłopotów. Poza tym Rebecca dowiaduje się, że ostatnio jej mąż bez opamiętania wydaje ich wspólne pieniądze na drogie kolacje i biżuterię, której jakoś jej nie wręcza. Prosta sprawa, prawda? Oto niewierny mąż, który jest już w trakcie tworzenia podwalin pod nowy związek. Nowe życie, w którym nie ma miejsca dla Rebekki. Kobiety, która nie zamierza spokojnie stać i patrzeć na raniące ją poczynania Paula. Pozwolić mu na zmianę małżeńskiego gniazdka? Też coś! Rebecca jest zdecydowana odpowiedzieć ogniem na bezpardonowy atak, jaki mężczyzna przypuścił na ich jeszcze do niedawna szczęśliwe małżeństwo. Sytuację komplikuje jednak nałóg, w którym Rebecca już bez reszty się pogrążyła i policyjne śledztwo w sprawie zaginięcia dwóch dobrze znanych Campbellom kobiet. Ich znajomej Sashy Anders i kochanki Paula, Sheili Maxwell, która później zamieniła się w stalkerkę. Czy ta odtrącona kobieta nadal zagraża Campbellom? Czy wciąż próbuje zniszczyć ich małżeństwo, czy może to oni sami przykładają ręce do jego rozpadu? Że Paul? Niekoniecznie, bo Rebecca też nie wydaje się być zupełnym niewiniątkiem.

Oboje z żoną kłamiemy, tyle że każde na swój sposób. To jedna z ciekawszych rzeczy, o których człowiek przekonuje się po prawie dwudziestu latach małżeństwa. Ja mam swobodne podejście do szczegółów, ona – skłonność do wybiórczości.”

„Nic o mnie nie wiesz” spisano prostym językiem, który mnie wprawdzie trochę utrudniał zagłębianie się w kluczowe postacie, aczkolwiek sytuację ratowało skupienie autorów na Campbellach. Język uproszczony, ale już słów na temat każdego z nich (charakterystyka, przemyślenia, biografia) wylano w pełni zadowalającą mnie ilość. Gorzej z opisami miejsc poszczególnych wydarzeń – jedne potraktowano bardzo powierzchownie, inne uszczegółowiono w sposób z lekka męczący, niezbyt poruszający wyobraźnię. Większość samych wydarzeń składających się na ten dynamiczny ciąg, w centrum którego stoją Rebecca i Paul Campbellowie, w mojej ocenie skonstruowano z zadowalającą dbałością nie tylko o detale, ale również o emocjonalne napięcie. Tylko rozdziały poświęcone błądzącym we mgle detektywom z wydziału zabójstw stanowiły dla mnie niepożądane, niemiłe przystanki na tej najeżonej niebezpieczeństwami ścieżce, na którą zabrali mnie autorzy piszący pod pseudonimem E.G. Scott. Śledztwo zostało przez nich potraktowane nadzwyczaj skrótowo – tak bardzo, że osobiście nie znajduję uzasadnienia dla rozdziałów poświęconych Wolcottowi i Silvestriemu. Myślę, że lepszym wyjściem z tej sytuacji byłoby przedstawienie policyjnego dochodzenia przez pryzmat pozostałych trzech narratorów. Jako że „zmyślni” policjanci prawie przez cały czas są dosyć daleko za nami, nie można powiedzieć, że w takim wypadku nasz zasób wiedzy o dochodzeniu w sprawie zaginięcia dwóch kobiet zostałby znacznie uszczuplony. Praca Wolcotta i Silvestriego doprawdy niewiele wnosi do tej opowieści. Najważniejsze, a przy tym uważam, że najciekawsze wątki wprowadzają Campbellowie i ktoś jeszcze. Ktoś, kto wtrąci się później, żeby przedstawić swój punkt widzenia na to całe długie pasmo nieszczęść, jakim spokojnie można nazwać ostatni okres życia i tego kogoś i Campbellów. W „Nic o mnie nie wiesz” pojawia się kilka motywów, które fanom gatunku powinny być już znane. Czy to z innych powieści, czy filmów. Mamy wątek żony, w której narasta wrogość wobec męża, prawdopodobnie jak najbardziej słuszna. Mamy niszczące uzależnienie (tym razem od leków przeciwbólowych), które najwyraźniej powoduje zaniki pamięci. Mamy zagadkowe zaginięcie dwóch kobiet, w które w jakiś sposób jest zamieszane pozornie szczęśliwe małżeństwo, które w istocie przechodzi poważny kryzys. Mamy romans i to być może więcej niż jeden. I oczywiście prześladowczynię, która może już nie żyć. Ale nawet jeśli, to właśnie wykształca się ktoś w rodzaju jej następczyni. Rebecca coraz śmielej bowiem wchodzi na drogę, na której jeszcze nie tak dawno temu była kochanka jej męża. Jej celem nie jest jednak zasiewanie w nim niepokoju, jak wcześniej zwykła to czynić Sheila Maxwell. Rebecca chce po prostu odkryć brudne sekrety swojego męża i w razie konieczności maksymalnie utrudnić mu realizację jego niecnego planu. Bo pani Campbell ma coraz mniej wątpliwości, że jej ukochany mąż knuje przeciwko niej. Paul nie zdaje sobie sprawy z narastającej wrogości Rebekki względem niego – jest przekonany, że odzyskał już zaufanie żony, że znowu cieszy się jej bezgraniczną miłością, i że kobieta nie wie o pieniądzach, które wyjął z ich wspólnego konta. Mówiąc wprost: że bezczelnie ją okradł... Nie lubimy Paula, trzymamy z jego skrzywdzoną żoną. Obawiamy się Rebekki, liczmy, że jej mąż czym prędzej dowie się o jej knowaniach. Nie sympatyzujemy z żadnym z nich, każdemu życzymy wpadki. I tak w kółko. Poza tym liczymy, że uda im wyjść z tej sytuacji, w którą tak naprawdę sami się wpakowali.. Celowo czy niechcący? Jedno jest pewne: Campbellom bardzo przydałaby się UWAGA SPOILER komunikacja. „Nic o mnie nie wiesz” pod płaszczykiem historii o między innymi zbrodni, stalkerce, nielegalnym handlu lekami i uzależnieniu od tychże (nie)ukrywa ważne przesłanie. Niby dobrze znaną prawdę, ale w życiu codziennym jakoś często zapominaną. Powieść ta mówi o tym, jak bardzo zgubny wpływ na małżeństwo mogą mieć nawet najbardziej niewinne sekreciki chowane przed drugą osobą. Jakie katastrofalne skutki może mieć nawet działanie w jak najbardziej dobrej wierze, właśnie przez brak należytej komunikacji. Z niespodziankami, przygotowywaniem wspaniałych prezentów, w małżeństwie czasami trzeba bardzo uważać. O czym boleśnie, nieomal po szekspirowsku, przekonają się Campbellowie KONIEC SPOILERA pod koniec tej jakże wartkiej opowieści. Punkt, do którego ostatecznie dotrą Rebecca i Paul tylko połowicznie mnie zaskoczył, ale trzeba przyznać, że taki zwrot akcji stanowi wprost doskonałe zwieńczenie tej w miarę mrocznej intrygi. A na pewno zdumiewającej, bo choć autorzy bazują na popularnych motywach, to podchodzą do nich w raczej niespotykany sposób (tzn. ja nie przypominam sobie, żebym czy to w filmie, czy w literaturze spotkała się z taką nadrzędną koncepcją). I serwują więcej niż jeden gwałtowny zwrot akcji, w każdym takim przypadku pamiętając o zachowywaniu maksymalnej spójności z tym, co już zostało powiedziane. Żadnych naciąganych zbiegów okoliczności, choć na pierwszy rzut oka może się tak wydawać. Po zastanowieniu przynajmniej duża część takich początkowo niedowierzających odbiorców „Nic o mnie nie wiesz” powinna jednak dojść do wniosku, że w sumie nic z tego, czym ich uraczono nie jest niemożliwe. Że coś takiego mogłoby wydarzyć się w prawdziwym życiu dwóch osób raczących się kłamstwami i półprawdami.

Oto „Nic o mnie nie wiesz” (oryg. „The Woman Inside”), dosyć solidny thriller psychologiczny i zarazem marriage thriller otwierający, mam nadzieję długą, powieściową przygodę dwójki amerykańskich pisarzy, Elizabeth Keenan i Grega Wandsa, którzy zdecydowali się publikować swoje wspólne dzieła pod pseudonimem E.G. Scott. Oto historia, w której nie wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. Gra pozorów. Spektakl strasznych, ale i zupełnie niewinnych kłamstw, które mają porównywalną siłę niszczenia. Niszczenia związku małżeńskiego tworzonego przez osoby tak samo nieoczywiste, jak coraz to bardziej alarmistyczny ciąg wydarzeń, z ich udziałem. Zachwycona tą publikacją wprawdzie nie jestem, ale i tak uważam, że debiutancka powieść Elizabeth Keenan i Grega Wandsa jest pozycją godną polecenia. Zwolennikom literackich dreszczowców, w których wiele się dzieje i w których pomimo wykorzystania wielu znanych motywów czuć świeżość. Oto dosyć kreatywne podejście do historii o małżeństwie z problemami. I to jakimi!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 25 stycznia 2020

„Zmiana oblicza” (1971)


Pracownik dużej firmy motoryzacyjnej, Alberto Valle, zostaje zaproszony przez swojego szefa, inżyniera Giovanniego Nosferatu, do jego położonej w zacisznej okolicy willi. W znajdującej się nieopodal wiosce mężczyzna poznaje kobietę imieniem Laura, którą zgadza się podwieźć w zamian za wskazanie mu stacji benzynowej. Ostatecznie Laura towarzyszy mu aż do bramy, za którą rozciąga się rozległa posiadłość Nosferatu. Kobieta próbuje nakłonić go do rezygnacji z tej wizyty i towarzyszenia jej w podróży, której celu nie zna, ale Alberto jest zdecydowany poznać osobę, z istnienia której dotąd nie zdawał sobie sprawy. Laura postanawia więc zaczekać na niego w jego samochodzie, który przybysz jest zmuszony zostawić przed bramą posiadłości Nosferatu. Niezwykle wpływowego przedsiębiorcy, który przedstawia Valle propozycję nie do odrzucenia.

„Zmiana oblicza” (oryg. „Hanno cambiato faccia”, międzynarodowy: „They Have Changed Their Face” aka They've Changed Faces”) to pierwszy z dwóch pełnometrażowych fabularnych filmów w reżyserskim dorobku nieżyjącego już włoskiego filmowca Corrado Fariny. Uhonorowany Złotym Lampartem horror gotycki, będący przeróbką kultowej powieści Brama Stokera pt. „Dracula”, swoją premierę miał dwa lata przed jego obecnie bardziej znaną „Babą Yagą”, horrorem będącym bardzo swobodną adaptacją komiksu pt. „Valentina” stworzonego przez Guido Crepaxa i zarazem ostatnią reżyserską przygodą Fariny z pełnometrażowym kinem fabularnym. Potem skupił się już tylko na krótkometrażówkach i filmach dokumentalnych. Scenariusz „Zmiany oblicza” powstał we współpracy Corrado Fariny i Giulio Berrutiego, który wziął także udział w pracach nad „Babą Yagą”.

Ten oparty na ponadczasowej powieści wampirycznej Brama Stokera obraz jest... satyrą na konsumpcjonizm i konformizm. Dracula w wydaniu Corrado Fariny to inżynier nazwiskiem Giovanni Nosferatu, który znalazł niezawodny klucz do ludzkich umysłów. A jest nim: reklama. Czołowy antybohater „Zmiany oblicza”, którego nazwisko miało nasuwać skojarzenia przede wszystkim ze słynnym plagiatem „Draculi” Brama Stokera, „Nosferatu - symfonią grozy” w reżyserii Friedricha Wilhelma Murnaua, tak jak swój protoplasta (Stokerowski Dracula) posila się krwią i jest długowieczny, ale poza tym nie przypomina klasycznego wampira. Mit tegoż został w „Zmianie oblicza” dostosowany do bezlitosnego świata biznesu – Corrado Farina i Giulio Berruti oryginalnie przełożyli go na język kapitalizmu, tj. znaleźli dla niego zastosowanie w tym systemie gospodarczym. Systemie, w którego wymierzyli oskarżycielski palec. W oszałamiającej oprawie audiowizualnej. Kiedy główny bohater „Zmiany oblicza”, przyzwoicie wykreowany przez Giuliano Esperatiego, Alberto Valle, dotarł do ubogiej wioski położonej nieopodal celu jego podróży (czyli willi inżyniera Giovanniego Nosferatu), kolokwialnie mówiąc, kopara mi opadła. W przeraźliwie zimną atmosferę wkroczyłam co prawda już na początku tego widowiska, ale to co rozpostarło się przed moim oczami po dotarciu korporacyjnego trybiku na prowincję, nieomal mnie zamroziło. Przecierałam oczy ze zdumienia, jednocześnie sycąc się tymi nieoczekiwanymi widokami. Bo nic, ani świadomość, że „Zmiana oblicza” to horror gotycki, ani nawet wcześniej panujący klimat, nie przygotowało mnie na to mrożące doświadczenie. Powiedzieć, że nagle robi się ponuro i mglisto, to mało. Mgła praktycznie bierze we władanie tę skąpaną w nienaturalnej ciszy dolinę. Wszystko jest brudnoszare, przytłaczająco posępne, a przy tym swoiście sterylne. Zdjęcia mogą nasuwać na myśl body horrory Davida Cronenberga – nazwijmy to przemieszaniem brudu z chłodem, który daje pozór nieskazitelnej czystości. Złudnej sterylności. To na zewnątrz, a w środku, aż kłębią się odrażające nieczystości i deprymujące, nieomal sprzeczne z naturą szarości. Czułam się, jakbym wraz z Alberto Valle weszła do innego świata – groźniejszej, bardziej zepsutej od naszej równoległej rzeczywistości, w której królują cisza i absolutny brak nadziei. Gęsta mgła potem się wycofa, ale zdjęcia nie zostaną pokolorowane: „Zmiana oblicza” w całości składa się z zimnych, przybrudzonych i wyblakłych, nieomal wypranych z kolorów obrazków, które od czasu do czasu wzbogaca ekstatycznie nastrojowa ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Amedeo Tommasiego. Ach, te melancholijne zaśpiewy! Już dla samego obezwładniającego gotyckiego klimatu warto obejrzeć to bardzo mało znane włoskie dziełko, ale jak już dałam do zrozumienia na tym nie koniec atrakcji. Mieszkańcy wioski, do której trafia pracownik dużej firmy, modelowy yuppie, Alberto Valle (ujęcia z dużym krzyżem stojącym przy drodze w mojej ocenie wybijają się na czoło całej tej gamy znakomitości unaocznionej w tym wielce podejrzanych, skąpo zasiedlonym miejscu), zdają się być bardzo nieufnie nastawieni do obcych. Tylko jedna z napotkanych tutaj osób nawiązuje kontakt werbalny z miastowym mężczyzną. To mało powiedziane – Laura (nie najgorsza kreacja Franceski Modigliani) wita nieznajomego bez jakiejkolwiek krępacji - nawet nie stara się zasłonić swoich nagich piersi, bo z jakiegoś sobie tylko znanego powodu paraduje tak po wiosce jesienną porą. Nie dość więc, że wstyd jest jej kompletnie obcy, to na dodatek chłód się jej nie ima, co w kontekście takiej historii może stanowić sygnał ostrzegawczy. Czy Laura jest dzieckiem nocy pozostającym na usługach charyzmatycznego biznesmena Giovanniego Nosferatu? Niewykluczone, aczkolwiek jej zachowanie bynajmniej na to nie wskazuje. Laura to hedonistka, prawdziwie wolny duch nie tylko niezainteresowany włożeniem korporacyjnych kajdan wzorem Alberto Valle, ale i starający się zdjąć je z tego dopiero co poznanego mężczyzny. Jest nonkonformistką, a w tej transpozycji „Draculi” Brama Stokera, wampirzy władca, brzydzi się taką postawą.

Alberto Valle przed bramą rozległej posiadłości swojego, szefa inżyniera Giovanniego Nosferatu, staje przed być może najważniejszym wyborem w swoim życiu. Właśnie znalazł się na rozstaju - przed nim rozpościerają dwie skrajnie różne ścieżki życiowe: może wybrać wolność proponowaną przez nowo poznaną kobietę albo korporacyjną niewolę. Tak widzi to Laura, ale nie Alberto. Problem w tym, że człowiek ten tak bardzo już wsiąkł w korporacyjny światek, że zdaje się nie dostrzegać jego wad. On nie czuje się niewolnikiem bezdusznej kapitalistycznej machiny, a tryb życia, jaki prowadzi Laura jego zdaniem jest skrajnie nieodpowiedzialny i bezproduktywny. Dlatego wybiera ścieżkę, na którą twórcy „Zmiany oblicza” właściwie od początku każą nam patrzeć z obawą. Przez wiele mówiące nazwisko innego kusiciela Alberto Valle. Osoby, która rozpościera przed nim bardziej obiecującą wizję od tej zaproponowanej przez Laurę (to znaczy z punktu widzenia Alberto). Oferuje mu intratne stanowisko w firmie, której główny bohater „Zmiany oblicza” poświęcił już niemały kawałek swojego życia. Funkcję, za którą wielu oddałoby dosłownie wszystko. I jak można się tego spodziewać ambitny podwładny Giovanniego Nosferatu też będzie musiał coś poświęcić. Na tym świecie nic nie ma za darmo, zdaje się mówić Corrado Farina. Coś za coś. A w krwiożerczym kapitalizmie cena może być niebotyczna. W główny czarny charakter wcielił się Adolfo Celi, którego aparycja nieszkodliwego staruszka silnie kontrastuje z jego bezwzględnym, bezdusznym sposobem bycia. Twórcy chyba chcieli tym dać do zrozumienia (aczkolwiek mogę się mylić), że kapitalizm to system, który pod maską niewinności skrywa swoje prawdziwe, niebywale okrutne, oblicze. „Jonathan Harker” i „doktor Faust” w jednej osobie, czyli Alberto Valle niby ma wybór, ale... No tak, czy oto dobrowolnie podpisuje cyrograf z diabłem, czy decyzja tak naprawdę zapadła już dawno temu bez jego udziału? Możliwe, że główny bohater filmu w istocie nigdy nie miał wyboru. A jeśli on go nie miał, to może i my, członkowie tzw. cywilizowanych społeczeństw też od urodzenia jesteśmy go pozbawieni? To straszna i trudna do zaakceptowania myśl, ale Corrado Farina na tej podniszczonej taśmie (magia starego kina!) stara się uzmysłowić nam, że taka jest właśnie prawda. Jesteśmy marionetkami kapitalizmu, sterowanymi przez rekiny biznesu, dzierżące jedną z najpotężniejszych broni, jaką wymyślił człowiek. Reklama, Proszę Państwa, to właśnie klucz do naszych umysłów. Dźwignia handlu, fundament konsumpcjonizmu, bezkonkurencyjny środek manipulacyjny, któremu ulegamy ku uciesze ludzi pokroju Giovanniego Nosferatu. „Zmiana oblicza” to przerażający film, bo pod przykrywką opowieści o nieistniejącym potworze mówi o jak najbardziej realnych strachach. Giovanni Losferatu budzi obawę nie tyle dlatego, że jest klasycznym (nie zakochanym w nastolatce) wampirem, żyjącą od wieków bestią, w jadłospisie, której widnieje między innymi ludzka krew, ile przez to, że jest tak bardzo... ludzki. To znaczy reprezentuje sobą środowisko, które kieruje tym „zgniłym jabłkiem” zwanym kapitalizmem w sposób, który gwarantuje mu nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim bezwzględną władzę. Taką właśnie nomenklaturę zdaje się obierać tutaj Corrado Farina: kapitalizm to największe zło tego świata, a konsumenci to bezwolne, niemiłosiernie wykorzystywane i oszukiwane kukiełki w rękach takich przebiegłych, niemoralnych jednostek jak Giovanni Nosferatu. Oto prawdziwy władca marionetek, a jego bronią reklama! Oczywiście, twórcy przejaskrawili tę postać – nie tylko poprzez uczynienie z niej wampira, przeróbki legendarnego Draculi, ale też za sprawą jej wszechmocy. Filmowcy każą nam domniemywać, że jegomość ten sprawuje niepodzielną władzę nad dosłownie wszystkimi sferami życia podatnych na manipulację jednostek i całych społeczeństw. We Włoszech to on rządzi, ale czy jego władza sięga dalej można już tylko zgadywać. I tutaj wchodzimy już bardziej na poletko horroru (notabene oprawa audiowizualna nieodmiennie w tym światku nas trzyma). Horroru gotyckiego i zarazem wampirycznego, który gdyby pozbawić go satyrycznego, krytycznego ujęcia konsumpcjonizmu okazałby się niedostatecznie rozwinięty. Bo „Zmiana oblicza” nie obfituje w wątki, jakich można się spodziewać po rasowym horrorze. Oczywiście mamy tutaj bohatera starającego się wydostać z matni, jaką zgotowała mu potworna istota (a wcześniej wdającego się w płomienny romans z sekretarką jego dobrodzieja bądź wroga); mamy też wyraźne dowody na to, że gospodarz tej dosyć nietypowej willi, do której trafił nasz protagonista, jest najprawdziwszym wampirem, ale to za mało żeby mówić o bogatej treści w materii horroru. To film grozy budowany głównie mistrzowskim nastrojem i sferą, która ma bardziej realne niźli fantastyczne/fikcyjne podstawy. Analizę wolnego rynku i naszej roli w nim. Oczywiście celowo podkręconej, tak aby dopasować ją do mitu o krwiożerczym... kapitaliście.

Prawie zapomniane dzieło. Niskobudżetowy włoski horror gotycki w reżyserii Corrado Fariny, który być może zawstydzi niektórych długoletnich wielbicieli kina grozy. Mnie w każdym razie jest wstyd. Głupio mi, że przez tyle lat nie zdawałam sobie sprawy z jego istnienia. Podobnie, jak Alberto Valle nie wiedział, że jego szefem tak naprawdę jest niejaki Giovanni Nosferatu. Nasze spotkanie było zupełnie przypadkowe: ot, przeszczęśliwy zbieg okoliczności. Niebywale klimatyczna, pomysłowa i niegłupia wyprawa do świata, w którym niepodzielną władzę zdaje się sprawować istota wyrosła na legendarnej powieści Brama Stokera. Dracula, ale jakiś inny... „Zmiana oblicza” to według mnie atmosferyczny geniusz, który jak mało który obraz zasłużył sobie na nowy żywot. Na wydobycie go z otchłani historii. Tej wiecznie nienasyconej bestii, do której trafiło już tyle kinetograficznych brylancików. A „Zmiana oblicza” w moim pojęciu jest jednym z większych drogocennych kamieni w światku filmowego horroru.

czwartek, 23 stycznia 2020

Zapowiedź: „Małgosia i Jaś”


Gwiazda kultowego horroru „TO” i serialu „Ostre przedmioty” Sophia Lillis w nowej, przerażającej odsłonie jednej z najbardziej mrocznych baśni świata. 
Przerażający jak „DZIEDZICTWO: HEREDITARY” i widowiskowy jak „LABIRYNT FAUNA”.

MAŁGOSIA I JAŚ 
(GRETEL AND HANSEL)
POLSKA PREMIERA: 31 STYCZNIA 2020 
REŻYSERIA: Oz Perkins („Zło we mnie”) 
OBSADA: Sophia Lillis („To”, „Ostre przedmioty” - serial, „To: Rozdział 2”), Alice Krige („Silent Hill”, „Thor: Mroczny świat”, „Star Trek: Pierwszy kontakt“), Samuel Leakey GATUNEK: horror 
PRODUKCJA: USA

Dawno, dawno temu w odległej baśniowej krainie… nic nie przypomina bajki.
Wszechobecny głód i brak pracy, zmusza rodzeństwo Małgosię i Jasia do opuszczenia rodzinnego domu w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia. Jedyna znana im droga wiedzie przez niekończący się las, który wydaje się pulsować jakimś odwiecznym życiem. Wycieńczone wielodniową wędrówką i nieopuszczającym ich strachem dzieci trafiają wreszcie na ludzkie domostwo. Mieszkająca tu dziwna kobieta oferuje im gościnę i posiłek. Przekraczając próg jej domu, Małgosia i Jaś trafiają do miejsca gorszego niż piekło...

Myślicie, że znacie tę opowieść? Bardzo się mylicie …
„Małgosia i Jaś” w kinach już 31 stycznia

Zwiastun: 


Źródło: wszystkie materiały od Rabbit Action Sp. z o.o. i Monolith Films

„Masakra w domu kobiet” (1986)


Parę tygodni po śmierci ciotki, która ją wychowała, Beth wprowadza się na weekend do domu żeńskiego stowarzyszenia studenckiego. Szybko zaczynają ją dręczyć koszmarne sny i halucynacje, do których z dnia na dzień dziewczyna przywiązuje coraz większą wagę. Podejrzewa, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony mężczyzny, którego widuje w swoich wizjach. Wkrótce z okolicznego szpitala psychiatrycznego ucieka niejaki Robert Henkel, człowiek, który lata wcześniej pozbawił życia członków swojej rodziny.

„Masakra w domu kobiet” (oryg. „Sorority House Massacre”) to jedyne reżyserskie dokonanie Carol Frank. Oparty na jej własnym scenariuszu niskobudżetowy amerykański slasher ze stajni legendarnego Rogera Cormana silnie inspirowany „Halloween” Johna Carpentera i „Mordem podczas nudnego przyjęcia” Amy Holden Jones, w którym to przedsięwzięciu, też wyprodukowanym przez Cormana, Carol Frank także brała udział w charakterze asystentki reżyserki. W„Masakrze w domu kobiet” można znaleźć też podobieństwa do „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena. Wszystko to, a zwłaszcza bezwstydne kopiowanie z „Halloween”, zraża kolejne pokolenia fanów horrorów do tego obrazu. Ale nie całe, bo produkcja mimo wszystko obrosła małym kultem. Cztery lata po jej światowej premierze wydano luźny sequel „Masakry w domu kobiet” oraz wariację na temat dwójki pt. „Hard to Die” - oba w reżyserii Jima Wynorskiego.
 
Trwający zaledwie niespełna siedemdziesiąt pięć minut obraz Carol Frank przedstawia historię zamkniętej w sobie studentki imieniem Beth (taka sobie kreacja Angeli O'Neill), która po wprowadzeniu się do żeńskiego stowarzyszenia studenckiego (zainteresowanych tym motywem odsyłam do według mnie nieporównanie bardziej reprezentatywnego „Domu pani Slater” Marka Rosmana) zaczyna miewać halucynacje i koszmary senne z opętanym żądzą mordu mężczyzną, którego nie rozpoznaje. Tak od razu, ni z tego, ni z owego, zostajemy wrzuceni w tę nową dla niej sferę życia, ale niekoniecznie nową dla nas. Motyw koszmarów sennych wykorzystany w „Masakrze w domu kobiet” mógł, jak utrzymują niektórzy, zostać zapożyczony od głównego przedstawiciela tej koncepcji, czyli „Koszmaru z ulicy Wiązów”, ale poza małymi dziewczynkami, mnie bardziej kojarzyło się to z „Inicjacją” Larry'ego Stewarta. W chaotyczniejszym wydaniu. Trudno się w tym pogubić tylko dlatego, że „Masakra w domu kobiet” to zlepek ogranych motywów. Seria nieumiejętnie porozkładanych wtórnych treści w szaleńczym tempie zmierzających do boleśnie oczywistego finału. Niemniej tym, którzy zamierzają rzeczony film obejrzeć radzę unikać nawet skrótowych opisów fabuły krążących w Internecie, bo bezlitośnie spoilerują. A bądź co bądź istnieje szansa na to, że rozwiązanie zaprezentowanej tutaj intrygi kogoś zdoła zaskoczyć. Scenarzystce i zarazem reżyserce „Masakry w domu kobiet” najwyraźniej na tym zależało. Inna sprawa, czy owe zamiary potrafiła wprowadzić w życie? Cóż, mnie spodziewanego efektu to nie przyniosło. W sumie tak rażąco nieudolnego budowania tajemnicy już dawno w horrorze nie widziałam. Mylnych tropów tutaj nie odnajdziemy, ale za to dostaniemy mnóstwo jasnych wskazówek, które pewnie niejednego odbiorcę nielicho rozbawią. Bo wskazówki przydają się wtedy, gdy trzeba rozwiązać jakąś zagadkę, a „Masakrę w domu kobiet” niezwykle łatwo rozpracować już na wstępie. Tak więc przynajmniej część widzów już na starcie znacznie wyprzedzi twórców. Możliwe, że niektórzy od razu obejmą myślą dosłownie całą akcję tego banalnego filmidła. Produkcji wchodzącej w poczet podgatunku horroru, który rzadko grzeszy większą oryginalnością. Można wręcz powiedzieć, że ze schematyczności uczynił cnotę. „Masakry w domu kobiet” to nie dotyczy. Gdyby to jeszcze była satyra/parodia... Ale nie, jedyne reżyserskie przedsięwzięcie Carol Frank zostało zrobione na poważnie. Trochę drobnych żarcików w scenariusz wprawdzie wtłoczyła, ale absolutnie nie miałam wrażenia, że kierowała nią potrzeba stworzenia horroru komediowego. Co nie znaczy, że nie było mi do śmiechu. Sęk w tym, że bawiły mnie momenty, które wcale nie miały być zabawne. Najbardziej bezpośrednie konfrontacje młodych ludzi z niezamaskowanym mordercą, który zbiegł z zakładu psychiatrycznego, gdzie trafił przed paroma laty po wymordowaniu swojej rodziny. Typ rodem z „Horroru Amityville”? Niekoniecznie, bo przynajmniej początkowo nie dostajemy wyraźnych przesłanek wskazujących na to, że mężczyzna ów działał pod wpływem sił nieczystych. Ale Michael Myers już na pewno prototypem tej postaci był. Robert Henkel, bo tak się nazywa, antybohater „Masakry w domu kobiet” trafił tam, gdzie trafił Myers i gdzie trafia większość zbrodniarzy jego pokroju w filmach slash. Tam skąd zawsze bez większego trudu udaje im się zbiec. Mężczyzna ma tę charakterystyczną cechę, że zawsze zdaje się być częściowo uśpiony. A w każdym razie badania, którym jest od lat poddawany wskazują na to, że nigdy całkowicie nie wychodzi z krainy marzeń sennych. Pomysł może i ciekawy, ale pewnie byłby jeszcze bardziej widowiskowy, gdyby Henkel poruszał się mniej jak człowiek w pełni świadomy, a bardziej jak somnambulik. Troszkę, bo przy takim podejściu łatwo wpaść w groteskę. Z drugiej strony jeden karykaturalny człon więcej, tej pozycji raczej nieszczególnie by zaszkodził.

(źródło: http://www.mondo-digital.com/)
Co zrobimy gdy morderca chwyci się od zewnątrz parapetu, próbując wejść do pokoju na piętrze przez okno? Poklepiemy go po dłoniach. Nie za mocno, żeby „nieboraka” przypadkiem nie posiniaczyć. A jak zyskamy szansę zaatakowania go od tyłu łopatą, to jak ją wykorzystamy? Na początek też delikatnie go poklepiemy, to się może zastanowi nad swoim postępowaniem. Nieprzemyślane, nielogiczne zachowania pozytywnych postaci w slasherach rzadko mi przeszkadzają (mam nawet sporo sympatii dla tej cegiełki konwencji rzeczonego nurtu), ale sposób w jaki podchodzono do tego w „Masakrze w domu kobiet”... Niechcący jak w krzywym zwierciadle. Bo nic nie wskazuje na to, że Carol Frank świadomie w kierunku zabawnych przejaskrawień podążała. Po prostu realizatorzy nie zdołali w wiarygodny sposób przedstawić praktycznie wszystkich starć z chorym psychicznie intruzem. Człowiekiem, który jak wskazuje tytuł filmu dokona masakry w domu studenckim. Substancja imitująca krew nie leje się tutaj obficie. Sposoby eliminacji młodych ludzi też trudno nazwać pomysłowymi. Nawet tę jedyną (ostatnią sekwencję śmierci), którą dokładnie zdecydowano się widzom pokazać, bo coś podobnego zawarto już choćby w „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama. Ale muszę oddać twórcom efektów specjalnych solidne wykonanie ostatniego mordu. Co do reszty... Krew nie razi sztucznością. I to w zasadzie tyle: więcej makabrycznych szczegółów nie zarejestrowałam. Chyba że mówić o chwilach zagłębiania noża w tym, czy tamtym ciele, ale ran nie widać, więc nie ma się nad czym rozwodzić. Moim zdaniem największy pozytyw „Masakry w domu kobiet”, tak naprawdę jedyny pierwiastek, który kazał mi trwać przed ekranem, to klimat. Standardowa oprawa slasherów z lat 80-tych XX wieku – przyblakłe barwy, nie za gęsty, ale też nie zanadto rozpraszany mrok i ta podszyta silną groźbą, ewidentnie tylko rzekoma sielankowość z nutką młodzieńczego szaleństwa. Urok horrorowych rąbanek z tamtych lat, którego oczywiście nie zawdzięczamy ogromnym staraniom ze strony Carol Frank i jej ekipy. Miałabym inne zdanie na ten temat, gdyby coś więcej z tego wynikało. Napięcie zamiast wzrastać... Ale jakie napięcie? Żeby je potęgować trzeba najpierw je zasiać, a tutaj nawet zalążków ni ma. Nawet w onirycznych wstawkach mających uczulać widzów na zbliżające się niebezpieczeństwo w postaci człowieka z nożem. Atmosfera w tych momentach trochę zyskuje na ponurości, klimat niby się zagęszcza, a jedna z tych sekwencji (wyśniona wędrówka Beth po feralnym domostwie, poprzedzona występem małych dziewczynek rodem z fikcyjnych opowieści o pewnym poparzonym seryjnym mordercy) zachowuje jak najbardziej odpowiednią długość. Ale choć wraz z Beth powoli poruszałam się po tym nienaturalnie cichym budynku, w którym bez wątpienia przyczaił się nie tak znowu zagadkowy zabójca, napięcie jakoś nie chciało przychodzić. Zero emocji, czyli zupełnie jak w prawie wszystkich pozostałych minutach „Masakry w domu kobiet”. Prawie, bo bywało zabawnie. Działało to u mnie na zasadzie: tak żałośnie, tak tandetnie, że aż śmiesznie. I tylko jedno mnie zastanawia: czy Carol Frank naprawdę wierzyła w ten projekt, czy naprawdę myślała, że coś takiego sprosta, niewygórowanym przecież, wymaganiom przynajmniej dużej części miłośników filmów slash? A może nie miała aż takich aspiracji. Może i ta grupka zwolenników, którą jej jedyne reżyserskie przedsięwzięcie (to także jedyny przełożony na ekran scenariusz jej autorstwa) mile ją zaskoczyła. Choć „Masakra w domu kobiet” rozkochała w sobie mniejszość i choć niewielu dzisiejszych widzów po nią sięga, to zaskakująco często się o niej mówi. Choćby tylko wspomina w recenzjach innych filmów, artykułów, opracowania etc. Może więc to tanie dziełko ma w sobie coś cennego, coś czemu zawdzięcza swoją małą sławę. Coś, co znajduje niewielu i co być może kazało twórcom przygotować się na sukces. Albo po prostu myśleli, że „Masakra w domu kobiet” popłynie na fali „Halloween” Johna Carpentera. Zakładając oczywiście, że w ogóle zaprzątali sobie głowę losem tego produktu, że kręcili go z myślą o jak najlepszym przyjęciu przez fanów nieskomplikowanych obrazów o maniakach szlachtujących młodych ludzi. Cokolwiek jednak nimi kierowało jedno wiem na pewno: to jeden z najsłabszych (pod każdym względem poza klimatem) ubiegłowiecznych slasherów, jakie miałam nieprzyjemność obejrzeć. Ale też jeden z tych starszych horrorów, o którym nadal dosyć sporo się mówi.

Komu by tu „Masakrę w domu kobiet” Carol Frank polecić... Hmm, zastanówmy się... Zaryzykuję w ten sposób: jeśli chcesz zobaczyć, co powstanie jeśli zmieszamy między innymi „Halloween” Johna Carpentera, „Mord podczas nudnego przyjęcia” Amy Holden Jones i „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, to możesz (nie)spokojnie na to cudo zerknąć. Pod warunkiem, że nie jesteś negatywnie nastawiony do niskobudżetowych produkcji. Albo inaczej: takich, którym niski budżet bardziej szkodzi, niż pomaga. Magiczny klimacik kina grozy lat 80-tych XX wieku jest. Troszkę sztucznej krwi też dostaniecie, ale musicie również przygotować się na półamatorskie, jeśli już nie kompletnie amatorskie wykonanie wielu momentów tego wielce przewidywalnego i po bałaganiarsku wyłuszczonego scenariusza. Nie przesądzam, że tak ów amerykański slasher ze złotej dekady tego nurtu odbierzecie, może zasilicie grono sympatyków tej produkcji, ale na wszelki wypadek nastawcie się na rąbankę z niższej półki. Jeśli już naprawdę musicie to zobaczyć.

wtorek, 21 stycznia 2020

„Doktor Sen” (2019)


Recenzja zawiera spoilery „Lśnienia” Stephena Kinga i „Lśnienia” Stanleya Kubricka

Kilkadziesiąt lat po traumatycznych przeżyciach w nawiedzonym hotelu Overlook w stanie Kolorado, uzależniony od alkoholu Dan Torrance przybywa do małego miasteczka w New Hampshire, gdzie szybko zaprzyjaźnia się z Billym Freemanem, który pomaga mu urządzić się w nowym miejscu i wyjść z niszczącego nałogu. Po latach z Danem nawiązuje kontakt nastoletnia Abra Stone, podobnie jak on obdarzona nadzwyczajnymi mocami, przez Dana nazywanymi lśnieniem, dziewczynka, która dzięki nim odkryła istnienie niebezpiecznej grupy ludzi dowodzonej przez niejaką Rose. Cała ta banda także dysponuje niezwykłymi mocami, ale w przeciwieństwie do Dana i Abry wykorzystuje je do niecnych celów. Rose i jej ludzie od dawna przemierzają Stany Zjednoczone w poszukiwaniu lśniących dzieci, które torturują i zabijają, aby uzyskać od nich tak zwaną parę zapewniającą oprawcom dłuższe życie.

Prace nad filmową wersją powieści Stephena Kinga pt. „Doctor Sleep” (pol. „Doktor Sen”) rozpoczęto już w 2013 roku, krótko po światowej premierze książki. Scenariusz napisał Akiva Goldsman i na tym sprawa stanęła. Do czasu oszałamiającego sukcesu pierwszej części nowej adaptacji powieści „To” Stephena Kinga w reżyserii Andy'ego Muschiettiego. Wtedy napisanie scenariusza „Doktora Sen” zlecono Mike'owi Flanaganowi. Powierzono mu też reżyserię i zabezpieczono niebagatelny budżet – film kosztował minimum czterdzieści pięć milionów dolarów (niektóre szacunki mówią o pięćdziesięciu do pięćdziesięciu pięciu milionach dolarów). Ale wynik był mocno rozczarowujący. Liczono na powtórzenie kasowego sukcesu chociażby „Smętarza dla zwierzaków” Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera, readaptacji innej powieści Kinga, ale „Doktor Sen” nie cieszył się tak dużym zainteresowaniem widzów. Wpływy z całego świata przekroczyły siedemdziesiąt milionów dolarów, co przy tak potężnym budżecie istotnie nie wypada imponująco. Rozczarowujący wynik finansowy „Doktora Sen” postawił inny planowany projekt pod znakiem zapytania – prequel omawianej produkcji koncentrujący się na postaci Dicka Halloranna. Napisanie scenariusza też powierzono Mike'owi Flanaganowi. Zdradził on ponadto, że jest zainteresowany również nakręceniem sequela „Doktora Sen”, którego główną bohaterką miałaby być Abra Stone. Co więcej pytał już Stephena Kinga, czy pochylił już się nad tym tematem. Pisarz odpowiedział mu, że jeszcze nad tym nie myślał, dodając jednak, że z podobnych pytań narodził się „Doktor Sen”. Można więc wysnuć z tego wniosek, że King nie mówi „nie”.

Nie jest żadną tajemnicą, że Stephen King nie lubi filmowej adaptacji swojej powieści pt. „Lśnienie” aka „Jasność” (oryg. „The Shining”) w reżyserii Stanleya Kubricka (aczkolwiek polecił ją w swoim Danse Macabre"). I nie jest tajemnicą, że nie przepada za nią część miłośników literackiego oryginału. I w drugą stronę: część wielbicieli kultowego filmu Kubricka nie darzy sympatią literackiego pierwowzoru. Twórca między innymi doskonałej ekranizacji „Gry Geralda” Kinga, Mike Flanagan poczynił próbę pogodzenia tych dwóch zwaśnionych obozów w swojej adaptacji powieści tego samego autora pt. „Doktor Sen”, będącej raczej luźnym sequelem „Lśnienia”. W swoim filmie Flanagan zawarł smaczki zarówno dla fanów książki, jak jej pierwszej adaptacji (notabene kłaniał się też miłośnikom „Mrocznej Wieży”, literackiej serii Stephena Kinga). Dokonał swego rodzaju połączenia tych dwóch zaskakująco różnych dzieł, na fundamencie kontynuacji „Lśnienia”, skupiającej się na ludziach obdarzonych niezwykłymi mocami. Znany z fikcyjnej opowieści o nawiedzonym hotelu Overlook położonym w Górach Skalistych, Dan Torrance, powraca jako człowiek podążający straceńczą ścieżką swojego od dawna już nieżyjącego ojca. „Zażyj swoje lekarstwo!” - wrzeszczy pijany Danny okładając pięściami mężczyznę w barze. To właściwie pierwszy wyraźny sygnał dla osób zaznajomionych z najbardziej traumatycznym okresem w jego życiu, mówiący, że Dan niebezpiecznie upodobnił się do swojego ojca, Jacka Torrance'a. Alkoholika, który kilkadziesiąt lat wcześniej stał się narzędziem złego hotelu próbującego pozyskać (zabić) mocno lśniącego Danny'ego. Flanagan nie chwyta się wersji sugerowanej (acz nieprzesądzanej) w „Lśnieniu” Stanleya Kubricka. Choć w „Doktorze Sen” odtworzono kilka sekwencji z tamtego legendarnego obrazu (z innymi aktorami, ale w imponująco zbliżonej oprawie: realizacja i miejsce akcji), to we wspomnieniach czołowej postaci filmu, ojciec zachował się nie jako chory psychicznie człowiek opętany żądzą mordu, tylko godny współczucia człowiek, który przegrał bohaterską walkę z własnymi demonami i nadnaturalną potęgą hotelu Overlook. Poniekąd, bo choć sam zginął, to udało mu się nie zabrać ze sobą ludzi, których szczerze kochał: swojej żony Wendy i jedynego dziecka Danny'ego. Cudownego chłopca, który teraz, w dorosłym życiu, tkwi w szponach tego samego nałogu, z którym zmagał się jego ojciec. Można powiedzieć, że Dan stoczył się na samo dno. Wcielający się w tę postać Ewan 'Obi-Wan Kenobi' McGregor do spółki z Mikiem Flanaganem stworzyli naprawdę przekonujący obraz człowieka straszliwie udręczonego. Przez dar, który nazywa lśnieniem i traktuje bardziej jako przekleństwo, traumatyczne wspomnienia oraz nałóg, który przez lata był dla niego czymś w rodzaju broni w walce z tymi pierwszymi. „Doktor Sen” to trwający trochę ponad dwie i pół godziny horror o zjawiskach nadprzyrodzonych zmiksowany z mroczną fantasy i filmem psychologicznym, który mile mnie zaskoczył swoją powolną narracją. Po tak szeroko reklamowanej i drogiej produkcji grozy spodziewałam się tradycyjnie skrojonego straszaka, tj. podążającego za współczesnymi trendami (mnóstwo jump scenek i niewiele mniej przekombinowanych efektów komputerowych), plastikowego horroru z taką sobie fabułą. Powieść, na której przede wszystkim oparto rzeczony obraz w moich oczach ledwo wychodzi poza średnią. Ot, takie czytadełko niedostarczające silniejszych emocji, ale większych mąk w sumie też nie. Uważam, że filmowa wersja „Doktora Sen” wypada trochę lepiej od dzieła Kinga pod tym samym tytułem, ale i nie mogę powiedzieć, że twórcom udało się rozniecić we mnie miłość do opowieści o ludziach kradnących życiodajną parę lśniącym dzieciom oraz podobnie jak oni, obdarzonym niezwykłymi mocami Danie i nastoletniej Abrze, którzy stają do walki z tą cudaczną bandą „wampirów energetycznych”.

Rebecca Ferguson w roli Rose praktycznie mnie oszołomiła. Ta przywódczyni morderczej bandy niezwyczajnych ćpunów, bo szprycujących się parą niezwykłych dzieciaków, która wydłuża im życie, ma zdecydowanie większą charyzmę od swojego powieściowego wzorca i jednocześnie uważam, że jej postać emanuje silniejszą groźbą. Przyciągająco-odpychająca jednostka, jakkolwiek paradoksalnie to brzmi. Po drugiej stronie barykady stoi ciemnoskóra nastolatka, Abra Stone, nawet znośnie kreowana przez niedoświadczoną młodocianą aktorkę Kyliegh Curran. Dziewczyna obdarzona dużo silniejszymi nadzwyczajnymi mocami od znanego już odbiorcom „Lśnienia” (i literackiego, i filmowego, i miniserialowego) Danny'ego Torrance'a, do którego z czasem zwraca się o pomoc. Dzięki swoim niezwykłym zdolnościom Abra odkrywa straszną działalność gangu Rose, kobiety także obdarzonej lśnieniem. Twórcy wprowadzają nas w tę baśniową intrygę raczej nieśpiesznie. Sporo miejsca poświęcają kreśleniu sylwetek bohaterów i antybohaterów, ale powiedziałabym, że bardziej krążą wokół tego, co już ujawnili, niż stopniowo rozbudowują ich psychologiczne portrety. Z resztą treści jest podobnie – fabuła „Doktora Sen” jest dosyć liniowa; raczej nie obfituje w wątki, a już na pewno nie w zwroty akcji, a najbardziej widowiskowe momenty zachowuje na koniec. Chociaż w sumie niektóre widoki wcześniej rozciągające się przed oczami Dana, także w retrospekcjach, z nieproszonymi gośćmi, które zastaje obok siebie tuż po przebudzeniu na czele, mogą mocno zaniepokoić co poniektórych odbiorców (wiarygodna prezentacja duchów). Ale na długą serię bardziej zdecydowanego straszenia Mike Flanagan każe nam czekać do ostatniej partii, która nie dość że może pochwalić się mnogością bardzo dobrze wykonanych elementów utrzymanych w czystej, niezakłócanej baśniowym zapaszkiem, horrorowej tonacji, to jeszcze zwraca uwagę genialnym wręcz zazębieniem się książkowego i filmowego „Lśnienia” na szkielecie „Doktora Sen”. UWAGA SPOILER W książce Dan i Abra nie mogli wejść do przeklętego hotelu w Górach Skalistych, bo powieść „Doktor Sen” jest kontynuacją powieści „Lśnienie”, pod koniec której Overlook ginie w płomieniach. Ale już Flanagan mógł zabrać nas na przechadzkę po tym mrocznym przybytku (King był temu przeciwny, ale Flanagan przekonał go pomysłem na spotkanie Dana z duchem jego ojca), bo jego film jest jednocześnie sequelem „Lśnienia” Stanleya Kubricka, w którym to hotel przetrwał. Ale żeby zwolennicy książkowej końcówki opowieści o trzyosobowej rodzinie Torrance'ów na swoje nieszczęście zimującej w tym upiornym, przepastnym budynku, nie poczuli się zawiedzeni, w scenariuszu omawianego filmu przewidziano dla Overlook taką śmierć, jaką w swojej wersji przygotował dla niego Stephen King KONIEC SPOILERA. Wcześniej omawiany film częściej skłania się ku mrocznej fantasy, zbudowanej na niezbyt złożonej, acz w miarę interesującej, niemęczącej, klarownej płaszczyźnie psychologicznej niźli w stronę horroru. Co raczej nie powinno zaskoczyć odbiorców powieściowej wersji „Doktora Sen”. Tam w końcu też horror nieczęsto dochodził do głosu – rzadziej nawet niż w jego filmowym odpowiedniku. Flanagan przygotował więcej smaczków utrzymanych w stylistyce ghost stories, ale pozwolił sobie też na naprawdę bolesny moment gore. To taki wstrząs rodem z jego „Gry Geralda”, tyle że w wydaniu mini. Reżyser i zarazem scenarzysta „Doktora Sen” wyznał, że bierze się to z jego fobii. Z tego wszystkiego płaszczyzna fantasy, co oczywiście mnie nie zaskoczyło, w moich oczach prezentowała się najsłabiej. Z lekka kiczowato, trochę bajkowo, a pod kątem treści rażąco nijako. Szczęście, że ta bajka nie mieni się żywymi kolorami, że zdjęcia autorstwa Michaela Fimognariego są nie tylko przyblakłe, ale i przybrudzone (bardzo delikatnie), co zapewne miało służyć klimatycznemu zbliżeniu „Doktora Sen” do „Lśnienia” Stanleya Kubricka. Większa część akcji została osadzona w 2019 roku, ale atmosfera, w jakiej utrzymano te sceny niewiele odbiega od tej panującej w retrospekcjach sięgających przedostatniej dekady XX wieku. Dużo stonowanych, przymglonych wręcz żółci i pomarańczy, trochę podpatrzonych od Kubricka sztuczek operatorskich – to powinno zadowolić tych fanów filmowej wersji „Lśnienia”, którzy szukają w „Doktorze Sen” nie tylko wyrazistych nawiązań do ponadczasowego horroru Stanleya Kubricka (takich jak na przykład krew wypływająca z windy, widmowe bliźniaczki, duch starszej kobiety w wannie itd.), ale też tych bardziej subtelnych, nie tak mocno rzucających się oczy. Ale na użytek tej grupy muszę zaznaczyć, że „Doktor Sen” nie jest utrzymany w dokładnie takim klimacie jak pierwsza ekranowa wersja „Lśnienia” - ociera się o nią, ale całkowicie w tę klaustrofobiczną i chłodną aurę nie wpada. Ścieżka dźwiękowa skomponowana przez The Newton Brothers (Andy'ego Grusha i Taylora Newtona Stewarta), z którymi Mike Flanagan niejednokrotnie już współpracował choć współgra z umiarkowanie mroczną oprawą wizualną, to mogłaby być bardziej wyrazista. Epilog natomiast wywołał we mnie lekkie mdłości. Z gatunku, których absolutnie od kina grozy nie pożądam.

Swoją ekranizacją „Gry Geralda” Mike Flanagan przekonał mnie, że jest najpoważniejszym pretendentem do miana najlepszego reżysera współczesnych filmów opartych na twórczości Stephena Kinga (tak, tak, nie Andi Muschiettii), że jeśli już ktoś, to najprędzej on będzie mnie zachwycał adaptacjami/ekranizacjami prozy tego konkretnego pisarza. Wielkich uniesień tym razem jednak nie było – jego adaptacja powieści „Doktor Sen” w mojej ocenie nie dobija do poziomu „Gry Geralda”, ale przede wszystkim dlatego, że nie darzę dużą sympatią tej konkretnej opowieści Kinga, bo już wkład Flanagana w ten tekst uważam za wielce atrakcyjny. Od strony technicznej film generalnie też prezentuje się solidnie, aczkolwiek z drażniącą baśniowością tutaj też przyszło mi się zderzać. Niemniej i tak uważam, że to nie tylko dobra propozycja dla fanów kina grozy (zwłaszcza powolniejszych, mniej efekciarskich klimatów), ale również adaptacja przebijająca oryginał. I nie muszę chyba dodawać, że nadal największe oczekiwania odnośnie filmowych wersji prozy Stephena Kinga pokładam w Mike'u Flanaganie. Liczę jednak na lepsze materiały źródłowe, to znaczy bardziej przeze mnie preferowane teksty Stephena Kinga. Konkret: najwyższy czas na „Rękę mistrza”!

niedziela, 19 stycznia 2020

Tim Lebbon „Milczenie”


Recenzja przedpremierowa

Eksploracja zespołu jaskiń na północy Mołdawii przynosi zdumiewające i śmiercionośne znalezisko. Na powierzchnię wydostaje się chmara agresywnych latających stworzeń, jakich jeszcze nigdy nie widziało ludzkie oko. Mieszkająca w małym angielskim miasteczku niesłysząca czternastolatka, Ally Andrews, z rosnącym przerażaniem śledzi ten nieoczekiwany obrót wypadków na ekranie telewizora. W domu oprócz niej są jeszcze jej matka Kelly, dziesięcioletni brat Jude i babcia Lynne. Ojciec dziewczyny, Huw, wyjechał w sprawach służbowych, ale najświeższe doniesienia ze wschodnich regionów Europy na tyle go niepokoją, że postanawia przyśpieszyć powrót do rodziny. W angielskim społeczeństwie dominuje jeszcze przekonanie, że niezwykłe stwory mimowolnie uwolnione z mołdawskich jaskiń, nie zagrażają bezpieczeństwu kraju, ale Huw, podobnie jak jego córka, ma złe przeczucia. Tym bardziej, że informacje są coraz bardziej pesymistyczne. Okazuje się, że tajemnicze stworzenia, które nazwano wespami, rozmnażają się w błyskawicznych tempie i sukcesywnie zwiększają obszar swojego panowania. Zabijają każdą napotkaną istotę, ale mają jeden słaby punkt, który daje ludzkości szansę na przetrwanie. Aby przeżyć trzeba zachowywać ciszę, wespy bowiem są kompletnie ślepe. A w rodzinie Andrewsów jest ktoś, kto zdążył przywyknąć do świata pozbawionego dźwięków. Teraz Ally będzie musiała nauczyć swoich bliskich życia w nowej rzeczywistości.

Zdobywca Nagrody Brama Stokera za opowiadanie pt. „Reconstructing Amy” brytyjski pisarz specjalizujący się w horrorze i dark fantasy, Tim Lebbon, autor między innymi literackich adaptacji „Domu w głębi lasu” Drew Goddarda i „30 dni mroku” Davida Slade'a oraz przeniesionego na ekran przez Uliego Edela krótkiego utworu „Pay The Ghost”, powieść „The Silence” (pol. „Milczenie”) zbudował na pomyśle, który pewnego razu ni z tego, ni z owego przyszedł mu do głowy. Pomyślał, co by było gdyby świat oponowały ślepe stworzenia reagujące na dźwięki. I tak narodziło się „The Silence”, które stało się podstawą nie najlepiej przyjętego horroru apokaliptycznego pod tym samym tytułem (pol. „Cisza”) z 2019 roku w reżyserii Johna R. Leonettiego. A że rok wcześniej na ekranach kin zawitało hitowe „Ciche miejsce” (oryg. „A Quiet Place”) Johna Krasinskiego, to część widzów uznało, że twórcy „Ciszy” bezwstydnie skopiowali motyw, na którym film się opierał. Nie wiedzieli, że „Cisza” jest adaptacją książki wydanej trzy lata przed premierą „Cichego miejsca”. Wniosek nasuwa się sam: to scenarzyści „Cichego miejsca” zapożyczali z „The Silence”... Niekoniecznie, bo ponoć pracę nad scenariuszem rozpoczęto mniej więcej w tym samym czasie, w którym Tim Lebbon przelewał na papier historię rodziny Andrewsów. A więc przypadek? Niewykluczone. W końcu wielkie umysły myślą podobnie...

Najlepszy, według mnie, literacki horror apokaliptyczny/postapokaliptyczny? „Bastion” Stephena Kinga. A utwór Kinga, do którego „Milczenie” Tima Lebbona jest najbardziej zbliżone tematycznie? Opowiadanie „Mgła”. Historie te łączy motyw niezwykłych stworzeń, które w krótkim czasie opanowują świat. Detronizują pyszny gatunek ludzki, zrzucają go z tronu, który przez miliony lat sobie uzurpował, pokazując, że wcale nie jest taki wszechmocny, jak mu się wydawało. Okazuje się, że ślepe, latające stworzenia wielkości sporych kociąt są potężniejsze od człowieka. I zdecydowanie destrukcyjniej wpływające na planetę. Po przejściu takiej szarańczy z ludzi i zwierząt zostają prawie wyłącznie kości. A wziąwszy pod uwagę szaleńcze tempo, w jakim się rozmnażają, można domniemywać, że już niedługo braknie im pożywienia. Bo na Ziemi nie ostatnie się ani jeden człowiek, ni zwierzę stanowiące podstawę ich żywienia. Chyba że ludzie szybko opanują niełatwą przecież sztukę życia w ciszy. Przywykną do zupełnie nowych dla nich warunków, do sytuacji, do której, generalnie rzecz ujmując, od zawsze podświadomie jako gatunek dążyli/śmy. „Macie, czego chcieliście. Matka Ziemia wreszcie pożre swoje dzieci. Mniam, mniam”. To przesłanie, w moim poczuciu, wybija się ponad wszystkie inne, ale dla Tima Lebbona główną nauką, płynącą z tej historii jest: opiekuj się tymi, których kochasz. „Milczenie” faktycznie traktuje o imperatywie działania z myślą o ochronie bliskich. O poświęceniu dla ukochanych osób w świecie zdominowanym przez nieznane dotąd ludzkości mięsożerne istoty, które niczym stwory z „Jaskini” Bruce'a Hunta wyewoluowały w dotąd niedostępnym systemie jaskiń. Nazwane wespami stworzenia są kompletnie ślepe. Kierują się doskonałym słuchem i oczywiście instynktem łownym. Koncepcja upadku znanego nam świata spowodowanego przez tak niewielkie stworzenia, początkowo może wydawać się nieco naciągana. Żeby uzbrojony po zęby człowiek nie mógł poradzić sobie z takimi liliputami... Tim Lebbon z czasem jednak dobitnie pokazuje, że to jak najbardziej możliwe. Wystarczy podkręcić tempo rozmnażania się szybkich oraz nadzwyczaj zwinnych agresorów najczęściej atakujących w grupach i przestajemy kontestować ogromną przewagę, jaką dosłownie w parę dni zyskują nad ludzkością. Ale to potem. Najpierw poznamy rodzinę Andrewsów – mieszkających w Anglii sympatycznych ludzi, którzy sporo już przeszli. Wypadek, który pozbawił słuchu pierworodne dziecko Huw i Kelly, obecnie czternastoletnią Ally, oraz zabrał mężczyźnie rodziców, umocnił ich więzi. Oni, dziesięcioletni brat Ally imieniem Jude oraz matka Kelly, Lynne, wspierają się wzajemnie. W każdych okolicznościach mogą na sobie polegać, choć oczywiście, jak to w rodzinie, jeden drugiemu czasami działa na nerwy. Tim Lebbon kreśli w „Milczeniu” szeroki obraz szczerze kochającej się rodziny, ale nie uderza przy tym w patetyczne i/lub cukierkowe tony. Tworzy postacie, których trudno nie polubić. Tworzy też imponująco silne, poruszające wręcz więzi pomiędzy bohaterami, ale nie miałam przy tym nieprzyjemnego wrażenia uporczywego przesładzania. Andrewsowie to zwyczajna rodzina, która w przeszłości przeżyła tragedię. To straszne wydarzenie sprzed lat teraz jednak, w tej apokaliptycznej rzeczywiści, daje im przewagę nad innymi. A ściślej fakt, że zdążyli już przywyknąć do dosyć uciążliwych warunków, będących następstwem tamtego wypadku samochodowego. A przede wszystkim wyspecjalizowała się w tej materii czternastoletnia Ally, dziewczyna z żyłką dziennikarską, która wówczas straciła słuch. Uczynienie jedną z głównych bohaterek takiej historii niesłyszącej nastolatki uważam za pomysł genialny w swojej prostocie. Doskonale wpasowujący się w temat przewodni tej obfitującej w potworne wydarzenia powieści.

Przerażające było to, jak szybko wszystko się zepsuło. Słyszałam kiedyś powiedzenie, że jeśli odbierze się trzy pełne posiłki, to nadejdzie anarchia, mimo to jednak wciąż miałam więcej wiary w społeczeństwo i uważałam, że ludzie są z natury dobrzy. Uważałam, że to mniejszości są przyczyną kłopotów. Teraz okazało się, że zawsze żyliśmy na ostrzu noża, a wespy tylko wszystko przyspieszyły.”

Tim Lebbon na kartach „Milczenia” tworzy iście depresyjną wizję świata, który zdaje się nieuchronnie zmierza do całkowitej zagłady. No dobrze, tak naprawdę od wieków bierzemy udział w tym kompletnie niezrozumiałym pędzie, ale w omawianej powieści ludzkość prawie już jest na mecie. Znajduje się u progu wymarcia. A wszystko przez to, że garstka osób zdecydowała się zajrzeć tam, gdzie nie powinna. Zbadać dziewiczy system jaskiń w Mołdawii, który okazał się być siedliskiem stworzeń później nazwanych wespami. Gdyby byli tego świadomi być może nie zdecydowaliby się na to przedsięwzięcie, ale... znając ludzkość mam co do tego wątpliwości. W każdym razie finał jest taki: Ziemia opanowana przez niezliczone latające stworzenia, które w krótkim czasie rozwiązują problem globalnego przeludnienia. A niedobitki zepchnięte do defensywy i zmuszone do życia w ciszy. Bo nawet najlżejszy odgłos może sprowadzić na nich śmierć w niewyobrażalnych męczarniach. Smutne to, bo nawet akceptując myśl, że w pewnym sensie w DNA człowieka wpisana jest autodestrukcja, nie sposób odbierać tego jako naturalnych konsekwencji odwiecznej niszczącej działalności człowieka. Matka Natura może i daje tutaj ludzkości bezcenną lekcję pokory, może i pokazuje kto tak naprawdę tu rządzi, ale nawet jeśli, to trudno przyklasnąć takiemu programowi nauczania. Wespy to siła nieporównanie bardziej niszczycielska od tej jaką zdążył już popisać się gatunek ludzki. I porażająco bezduszna. Tim Lebbon już na początku książki zasiał ziarno największego zagrożenia, z jakim przyjdzie zmierzyć się człowiekowi. Nie zwlekał z ujawnieniem natury wroga (a raczej wrogów), ale i nie zapomniał przy tym o należytym zawiązaniu akcji. Pomiędzy książkową i filmową wersją omawianej historii, według mnie, rozciąga się niebywale szeroka i głęboka przepaść. Film to taki efekciarski, nijaki skrótowiec na co najwyżej jeden raz, podczas gdy literacki pierwowzór to zaskakująco szczegółowa i szczera analiza ludzkich zachowań w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia życia, podana w nieomal duszącym klimacie. I chociaż rozwojowo bardzo dynamiczna (akcja dosyć wartka), to zaręczam, że Tim Lebbon jest na tyle świadomym pisarzem, a przy tym obdarzonym na tyle dojrzałym warsztatem, by nie pozwolić wespom się rozpanoszyć (!). Te kreatury są praktycznie wszędzie, ale w „Milczeniu” na pierwszym planie nieodmiennie stoi człowiek. Rodzina stara się przetrwać w tym nagle wrogim im świecie. Rodzina, którą w w pierwszej partii dokładnie poznajemy, z którą trudno się nie zjednoczyć w tej straszliwej chwili próby. Rodzina, która wyruszy w arcyniebezpieczną podróż („Milczenie” to też horror drogi), w trakcie której ujrzy rzeczy, jakie nawet najsilniejsze psychicznie jednostki mogłyby doprowadzić do obłędu. Andrewsowie stracą wiele, ale też, jakkolwiek dziwnie to może zabrzmieć, niemało zyskają. A wraz z nimi czytelnik. I nie mówię tutaj tylko o całej gamie silnych emocji, jakich Lebbon mu niewątpliwie dostarczy, ale też o jego trafnych, nieupiększonych przemyśleniach na temat nas samych. Osobiście początkowo czułam się najbardziej związana z Huw, tzw. głową familii Andrewsów, z tego prostego powodu, że autor przedstawił go, jako jednostkę patrzącą na świat zupełnie jak ja. Osobę czyniącą podobne założenia odnośnie niedalekiej przyszłości, co ja. Potem przerzuciłam się na Ally – później z nią najsilniej się solidaryzowałam. Lebbon postawił Huw w centralnych miejscach fragmentów podawanych w trzeciej osobie, które to poprzeplatał z kawałkami spisanymi w pierwszej osobie, z punktu widzenia czternastoletniej Ally. Bohaterowie są niemal równie dynamiczni, jak rozwój wydarzeń z ich udziałem. W każdym z nich dokonuje się jakaś zmiana. Mniejsza czy większa, ale bez wątpienia jeśli wyjdą z tego cało, to już żadne z nich nie będzie takim człowiekiem, jakim było przed tą globalną katastrofą spowodowaną przez „latające szczury”. Najbardziej poruszający moment „Milczenia” (nie zdradzę jaki, ale na pewno bez trudu zorientujecie się, o którym mowa, bo w końcu sami ten wstrząs przeżyjecie) dla mnie okazał się jednocześnie najbardziej irytujący. Zmęczyło mnie już po prostu chadzanie przez autorów horrorów po tego rodzaju linii najmniejszego oporu. Pewien niedosyt pozostawił też we mnie wątek pewnej sekty. Aż się prosiło przeznaczyć na to trochę więcej miejsca, tym bardziej, że powieść praktycznie sama się czyta. Tak zgrabnie jest napisana! Swoją drogą interesujące jest to, że ludzie w tej książce momentami robią bardziej upiornej wrażenie od niepięknych przecież latających stworzeń szturmujących Ziemię – oto człowiek po raz kolejny okazuje się potworem, aczkolwiek tym razem raczej nie większym od bestii, które na szczęście zrodziły się jedynie w wyobraźni utalentowanego brytyjskiego pisarza. Na koniec pewnie przydałby się jakiś mocniejszy akcent UWAGA SPOILER (finał otwarty, co znowuż kazało mi pomyśleć o „Mgle” Stephena Kinga, trzeba jednak zaznaczyć, że to niezbyt wyszukane rozwiązanie, więc całkiem możliwe, że skojarzenia będą różne) KONIEC SPOILERA. Ale z drugiej strony coś takiego też można odebrać niczym cios prosto w serce. Jeśli spojrzeć na to pod odpowiednim kątem, to można się podłamać. I trochę pożałować, że podjęło się tę podróż razem z Andrewsami. W pewnym sensie, ale co do istoty... Cóż, nie wyobrażam sobie, żeby jakikolwiek fan horrorów apokaliptycznych wyszedł zawiedziony z tego strasznego świata, do którego tak bezlitośnie został wrzucony przez Tima Lebbona, człowieka, który wie jak przykuć uwagę odbiorcy złaknionego mocniejszych wrażeń.
 
„Milczenie” pióra brytyjskiego pisarza Tima Lebbona może i nie będzie jednym z największych tegorocznych odkryć literackich wielu fanów szeroko pojętego horroru, ale jestem przekonana, że z wielką ochotą wejdą oni w ten depresyjny świat i z równą niechęcią, gdy przyjdzie pora, z niego wyjdą. Szkoda, ach szkoda, że powieść ta bardziej się nie rozrosła. Oj, chciałoby się znacznie dłużej towarzyszyć bohaterom, z którymi myślę każdy z Was mocno się zżyje. Będzie z nimi przeżywać chwile smutku i przebłyski nadziei, tak nieodzowne w tym apokaliptycznym świecie zgotowanym ludziom przez żarłoczne wespy. Nie przekonała Was filmowa wersja „Milczenia”, w Polsce dystrybuowana pod tytułem „Cisza”? Nie szkodzi, bo książka powinna Wam ofiarować wszystko to, czego nie dał film. Emocjonującą, ponurą, ekscytującą, ale i głęboko przygnębiającą wyprawę przez wymierający świat, gdzie na każdym kroku czyha śmiertelne niebezpieczeństwo. Przeżyjecie, jeśli tylko zachowacie ciszę...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu