piątek, 31 maja 2019

„Greta” (2018)

Frances McCullen mieszka w Nowym Jorku ze swoją przyjaciółką Ericą Penn. Pracuje w wykwintnej restauracji i ma napięte stosunki ze swoim ojcem mniej więcej od kiedy umarła jej matka, a jego żona. Gdy w metrze Frances znajduje damską torebkę postanawia zwrócić ją właścicielce. W ten sposób poznaje Gretę Hideg, starszą kobietę, której doskwiera samotność. Frances szybko się z nią zaprzyjaźnia. Ericę niepokoi relacja przyjaciółki z tak naprawdę nieznajomą kobietą, ale Frances pozostaje głucha na jej ostrzeżenia. Później tego żałuje. Z czasem uświadamia sobie bowiem, że Greta nie jest taka, jak sądziła. Frances próbuje zerwać z nią wszelkie kontakty, ale Greta nie zamierza zostawić jej w spokoju.

Irlandzko-amerykański thriller Neila Jordana, twórcy między innymi „Towarzystwa wilków” (1984), „Wywiadu z wampirem” (1994), „W moich snach” (1999), „Odważnej” (2007) i „Byzantium” (2012). Scenariusz Neil Jordan napisał razem z Rayem Wrightem (m.in. „Puls” z 2006 roku, „Przypadek 39” i „Opętani” z roku 2010), ale na krześle reżyserskim zasiadł sam. Pierwotnie filmowi dano tytuł „The Widow”, ale w trakcie prac zmieniono go na „Gretę”. Pierwszy pokaz filmu odbył się we wrześniu 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, a niedługo potem prawa do dystrybucji „Grety” nabyła firma Focus Features. Na szerszą skalę film zaczął być rozpowszechniany w 2019 roku (trafił do kin w wielu krajach świata).

Chloe Grace Moretz w „Grecie” w całkiem niezłym stylu wciela się w postać Frances McCullen. Młodej kobiety prześladowanej przez tytułową antybohaterkę, przekonująco odegraną przez Isabelle Huppert. Tym paniom przypadły czołowe role, ale moim zdaniem najlepiej wypadła Maika Monroe znana mi z „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella i „Gościa” Adama Wingarda, kreująca postać Eriki Penn, najlepszej przyjaciółki i zarazem współlokatorki Frances. Swoją drogą Chloe Grace Moretz i Maika Monroe pracowały już razem przy „Piątej fali” J Blakesona. Jak by na to nie patrzeć postawiono na silną obsadę, która według mnie miała utrudnione zadanie przez scenariusz. Aktorzy robili co mogli, a że niewiele mogli... Materiał Neila Jordana i Raya Wrighta nie dawał im dużego pola manewru. Choć przez niektórych określany jako thriller psychologiczny, dużego skupienia na wewnętrznych przeżyciach choćby tylko najważniejszych postaci w „Grecie” nie znajdziemy. Twórcy stawiają na taką powierzchowność, z jaką często spotykamy się we współczesnym mainstreamie. Trzymając się przy tym wyświechtanej konwencji dreszczowców o stalkerach/stalkerkach. Tak więc mamy młodą, uczynną kobietę, którą prześladuje chora psychicznie jednostka. Ale to potem. Najpierw nasza Frances zaprzyjaźnia się z Gretą, albo raczej znajduje w niej substytut matki, swoją bowiem straciła mniej więcej przed rokiem i co zrozumiałe nadal bardzo to przeżywa. Greta tymczasem tęskni za swoją córką, więc kiedy w jej życiu pojawia się Frances myśli sobie: ta młoda kobieta mogłaby wypełnić pustkę powstałą w moim życiu po wyjeździe mojej rodzonej córki do Paryża. Mniej więcej taka sytuacja zarysowuje się na początku seansu. A wszystko przez damską torebkę. Niechże to będzie przestrogą dla każdego, kto wychodzi z założenia, że znalezione przedmioty, jeśli tylko jest taka możliwość, należy zwracać ich właścicielom. Gdyby Frances zaniosła tę feralną torebkę policjantom albo zastosowała się do rady Eriki, która w innej sytuacji mogłaby być odebrana jako diabelski podszept (nie zwracaj zguby), to nie przeżyłaby całego tego koszmaru, zgotowanego jej przez z pozoru nieszkodliwą starszą kobietę. To znaczy pozytywne wrażenie Greta wywiera na Frances, a nie na nas. W omawianym filmie nie chodzi bowiem o grę pozorów, o zaciemnienie prawdy na temat tytułowej postaci. My od początku mamy być świadomi tego, że Greta jest wcieleniem zła, że stanowi ogromne zagrożenie dla dobrotliwej, ale i naiwnej Frances. Najlepsza przyjaciółka głównej bohaterki, Erica, ma trzeźwiejszy ogląd na tę sprawę, ale pamiętajmy, że ona nie straciła matki, nie zżera jej tęsknota za ukochaną rodzicielką i nie czuje przymusu, by kimś ją zastąpić. Frances może i nie robi tego w pełni świadomie (trudno orzec, bo jak już wspomniałam „Gretę” cechuje powierzchowność), ale taki przymus bez wątpienia w niej istnieje. Widzi to Erica i widzimy to my. Ona jednak w przeciwieństwie do nas nie może mieć pewności w jakim kierunku to się potoczy. Nie chodzi mi oczywiście o wszystkie szczegóły tylko o ogólny zarys akcji. Nawet ci, którzy jakimś dziwnym trafem, nie mieli jeszcze okazji obejrzeć ani jednego dreszczowca o stalkerze czy stalkerce, nie powinni mieć problemów z przewidywaniem kolejnych (chociaż niekoniecznie wszystkich) ruchów „pionków na tej plastikowej szachownicy”. Tak plastikowej, bo to przecież najbezpieczniejsza opcja – takie przynajmniej wrażenie odnoszę patrząc na ogólne standardy współczesnego mainstreamu (są oczywiście wyjątki). A więc w „Grecie” mamy silnie skontrastowane, wypieszczone zdjęcia, „przyjazny mrok” (taki co to nie wywiera duszącego efektu), muzykę, której praktycznie się nie słyszy, bo w przeciwnym razie przecież mogłaby nas drażnić. I poza akcją z palcem (to moim zdaniem najlepszy moment) nie ma tu praktycznie niczego, co mogłoby zostać uznane za niepoprawne. Nie chcemy przecież nikogo urazić, ani przyprawić o zawał serca...

Wygląda mi na to, że Neil Jordan się skomercjalizował. To znaczy taka obawa we mnie zakiełkowała po zobaczeniu „Grety”, ale może moje czarnowidztwo jest przedwczesne, może jeszcze wróci na poprzednie tory. Ale póki co raczy nas konwencjonalną opowiastką podaną w jakże modnym obecnie stylu. Musi być szybko i ładnie. Zapomnijcie więc o gęstym mroku, brudzie, krwi, pocie i łzach wy „ludzie starej daty”. Teraz jest XXI wiek, a więc wszystko musi dziać się szybciej i na bogato. Aktorzy i aktorki muszą prezentować się ładnie, nie mogą się pobrudzić, zniszczyć makijażu (szczerze mówiąc do tego już przywykłam), muszą zajmować wypasione mieszkania (mowa o Frances i Erice), w których nigdy nie gości nieprzenikniona ciemność, a czarne charaktery nie mogą odznaczać się zbytnim okrucieństwem. Niebezpieczeństwo musi być stonowane, nie może być zbyt intensywne, bo nie wypada znęcać się nad publicznością. Oczywiście trochę sobie kpię. Na szczęście ten denerwujący trend nie opanował całego współczesnego kina grozy, ale „Gretę” niestety tak. Tak sobie patrzyłam na między innymi stojącą nieruchomo przez cały dzień tytułową antybohaterkę ze wzrokiem wbitym w wykwintną restaurację, w której pracowała Frances; w Ericę uciekającą przed „niewidzialną” Gretą robiącą jej zdjęcia; na kłótnię pomiędzy czołowymi postaciami we wspomnianej już restauracji i... cały czas myślałam o psie. Wiem jak strasznie to brzmi, ale naprawdę bardziej obchodził mnie los tego czworonoga niż samarytanki, jaką bez wątpienia była Frances. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że ani przez chwilę nie wątpiłam, iż główna bohaterka tego tworu przeżyje. Natomiast pies to już zupełnie inna bajka. Czułam, że to jedyny przypadek, w którym są powody do obaw. Co oczywiście nie znaczy, że tak w istocie było. „Greta” owszem jest filmem emanujący delikatnością, obchodzącym się z widzem w sposób bardzo łagodny, ale można przecież mieć nadzieję na to, że wszystkie potężniejsze uderzenia zostawiono na koniec. Ot, powiedzmy taka forma uśpienia czujności widza (możliwe, że powinnam z tego zdania wyrzucić słowo „czujności”), ażeby potem bardziej bolało. Abstrahując już od tego, najzabawniejsze jest wprowadzenie pewnej postaci pod koniec filmu – to bezsprzecznie miała być niespodzianka, tylko że... no poprzestańmy na tym, że przywitałam tę scenkę głośnym śmiechem. I dobrze znana filmomaniakom akcja typu: szanujmy szyby. Lepiej zbiec do piwnicy i próbować wybić okienko, przez które nie ma się najmniejszych szans przecisnąć, niż zabrać się za duże okno przy drzwiach frontowych... Obraz policji natomiast całkowicie mnie przekonał, bo coś takiego lepiej pokrywa mi się z rzeczywistością, niż te tak często spotykane zwłaszcza w hollywoodzkich filmach, obrazki prawdziwych bohaterów, zawsze gotowych nieść pomoc uciśnionym, choćby nawet miało się to wiązać z koniecznością naginania/łamania prawa. Hasło „służyć i chronić” w „Grace” nie wybrzmiewa – tutaj gliniarze ściśle trzymają się bezsensownych procedur, dają durne rady zastraszonym kobietom i cierpliwie czekają na zdaje się nieuniknioną tragedię. Dopiero wtedy pewnie wkroczą, żeby posprzątać. Brzmi znajomo?

Thriller psychologiczny... haha... po prostu thriller w reżyserii artysty, który na wielu może działać jak wabik, bo w końcu Neil Jordan ma w swojej filmografii kilka naprawdę dobrych, dla niektórych wręcz wybitnych, pozycji. Przestrzegam jednak przed pokładaniem dużej nadziei w „Grace”. Radzę nie obiecywać sobie wiele, jeśli już koniecznie chce się to obejrzeć. Odradzać seansu nikomu nie zamierzam, choćby dlatego, że film ten zauważalnie kręcono z myślą o szerokiej publiczności. Myślę, że niewielu ta pozycja zachwyci, ale jako taka niezobowiązująca rozrywka pewnie się sprawdzi. To znaczy nie wydaje mi się, by duża część odbiorców „Grety” pożałowała tego wyboru, ale i mocno zdziwiłabym się, gdyby o filmie tym zrobiło się bardzo głośno, gdyby na adres tego przedsięwzięcia Neila Jordana masowo słano pochwały. Bo nie wydaje mi się, żeby był to tego rodzaju thriller, o którym długo się pamięta. Nie sądzę, żeby miał szansę wybić się z tłumu, nawet w wąskim gronie filmowych thrillerów o stalkerach/stalkerkach. Tak myślę, ale jak będzie, zobaczymy.

środa, 29 maja 2019

„Room for Rent” (2019)

Po śmierci męża Joyce zostaje poinformowana przez pracownika banku o pożyczce, którą zaciągnął za życia, a którą teraz jest zobowiązana spłacić ona. Na domiar złego na ich wspólnym koncie nie zostało wiele, kobieta musi więc znaleźć sposób na szybki zarobek. Traf chce, że zwraca uwagę na coś, co wydaje się najbardziej odpowiednie dla osoby w jej sytuacji. Jako że mieszka sama w małym domku usytuowanym w zacisznej okolicy, decyduje się przeznaczyć jeden z pokoi na wynajem. W ten sposób zaprzyjaźnia się z początkującą pisarką Sarah. Jakiś czas potem Joyce udaje się znaleźć lokatora na dłużej. Jest nim młody mężczyzna imieniem Bob, który szybko staje się najważniejszą osobą w jej życiu.

Tommy Stovall dotychczas wyreżyserował cztery filmy: oparte na własnym scenariuszu „Hate Crime” (2005), „Sedonę” (2011) i „Aaron's Blood” (2016) oraz „Room for Rent” na podstawie scenariusza niedoświadczonego w branży filmowej Stuarta Flacka. Dobrze znana fanom kina grozy Lin Shaye nie wystąpiła tylko w jednym z wymienionych projektów („Aaron's Blood”). W „Room for Rent” dostała rolę główną i została koproducentką owej produkcji. Niskobudżetowego thrillera psychologicznego, którego premierowy pokaz odbył się w lutym 2019 roku na Sedona International Film Festival. Na początku maja 2019 roku film został wpuszczony do wybranych amerykańskich kin i jeszcze w tym samym miesiącu trafił na platformę VOD.

Główną bohaterkę filmu, starszą kobietę imieniem Joyce, w którą wcieliła się Lin Shaye, poznajemy jako świeżo upieczoną wdowę. Kobieta bardzo przeżywa nagłą śmierć męża. Przeraża ją perspektywa samotnego życia, a jakby tego było mało wpada w tarapaty finansowe. Kobieta jest mocno zagubiona, wydaje się wręcz z lekka oderwana od rzeczywistości, czemu trudno się dziwić. Co prawda nie wiemy na pewno, jaka była przedtem, ale można założyć, że to właśnie śmierć męża zapoczątkowała u niej ten stan. Twórcy dają nam bowiem do zrozumienia, i to jeszcze przed wprowadzeniem postaci Boba, że Joyce rozpaczliwie pragnie mężczyzny. Jakiegokolwiek mężczyzny. Wydaje się, że to właśnie ta potrzeba wiedzie ją ku grupie znacznie od niej młodszych członków płci przeciwnej, osób dopiero wkraczających w wiek dorosły. Miejscowe rozrabiaki właśnie tak odczytują jej zachowanie i postanawiają zabawić się jej kosztem. Lin Shaye w tej roli moim zdaniem spisuje się wręcz po mistrzowsku. Aktorka ta dosłownie niesie cały film Tommy'ego Stovalla. Kradnie ten spektakl, koncentruje na sobie całą uwagę widza, a przynajmniej ja oczu od niej oderwać nie mogłam. I dobrze, bo gdyby rola ta przypadła w udziale mniej utalentowanej aktorce to nie wiem, czy udałoby mi się dotrwać do napisów końcowych. Głównie przez zdjęcia, ale i fabuła nie do końca spełniła moje oczekiwania. „Room for Rent”, jak zresztą sporo innych współczesnych niskobudżetówek, cierpi na nadmiar światła, niewprawny montaż i nieumiejętne kadrowanie. Te felery mogą okazać się nie do przeskoczenia dla „niedzielnych odbiorców” taniego kina, chyba że dadzą się zahipnotyzować stojącej na pierwszym planie Lin Shaye. A o to raczej łatwo. Gdy już skupimy uwagę na czołowej postaci omawianego filmu, półamatorska praca kamer znacznie straci na znaczeniu. Do głosu dojdą emocje – różnego rodzaju uczucia żywione do Joyce. Niebanalnej postaci, moim zdaniem będącej jedynym powodem dla którego warto ów thriller obejrzeć. Jedynym, ale za to jakim! Już dawno nie widziałam filmu, który obudziłby we mnie tak ogromne współczucie względem jakiejś postaci. Z najprawdziwszym smutkiem weszłam w historię nieszczęsnej Joyce. Współczułam jej przez dosłownie cały czas trwania „Room for Rent”, bo chociaż były momenty, w których górowały we mnie inne uczucia względem niej, to litość nie wyparowywała. Choćby tylko się tliła, ale jednak cały czas ją czułam. Najbardziej przygnębiająco działał na mniej początek tej historii, a konkretniej okres przed Bobem. Największa w tym zasługa Lin Shaye, ale oczywistym jest, że i rozpiska tej bohaterki poczyniona przez początkującego scenarzystę Stuarta Flacka nie jest bez znaczenia. Empatyczne podejście scenarzysty do tej postaci, i tym bardziej Shaye, mocno mi się udzieliło. Niemalże na własnej skórze odczuwałam uderzenia, jakie raz po raz zadawało jej życie. Samotność tej kobiety była wręcz namacalna, jej zagubienie w rzeczywistości, w której nie ma już jej męża, w której jest zdana wyłącznie na siebie było przygniatające, ale to nic w porównaniu do ciosów zadawanych jej przez pewną grupę młodych mężczyzn. Ci „młodzi bogowie” znaleźli sobie doprawdy chorą rozrywkę, bo czemuż by nie? Przecież Joyce nie ma nikogo, kto mógłby stanąć w jej obronie. Poza tym to takie bohaterstwo znęcać się nad kobietą w podeszłych wieku. Nie ma nic fajniejszego, prawda? Taki to typ ludzi. Zakały społeczeństwa, na czyny których patrzy się z prawdziwym obrzydzeniem. A przynajmniej mam nadzieję, że odbiorcy „Room for Rent” w taki, bądź zbliżony, sposób będą przyjmować sceny z ich udziałem. Cały ten nieszczęsny los Joyce, cierpienia przeżywane przez tę starszą kobietę mają za zadanie maksymalnie ocieplić jej wizerunek. We mnie obudziły coś na kształt instynktu opiekuńczego, ale i te osoby, którym uda się obdarzyć Joyce zwykłą sympatią też sporo zyskają. Bo to jeden z tych psychothrillerów, który stara się (w moim przypadku skutecznie) obudzić w odbiorcach sprzeczne uczucia względem pierwszoplanowej postaci. Twórcy „Room for Rent” stawiają na rozchwianie emocjonalne w tym względzie, co nie znaczy, że każdy odbiorca ich produkcji tak to odczuje.

Fabuła „Room for Rent” nie jest wyszukana. Myślę, że niejeden odbiorca tego filmu nie będzie mógł oprzeć się wrażeniu, że gdzie już to widział. I to nie jeden raz. Stuart Flack faktycznie korzystał ze znanych motywów, ale i dodał coś od siebie. Z chwilą pojawienia się Boba, młodego mężczyzny, któremu Joyce wynajmuje pokój w swoim domu, spodziewamy się, że ta znajomość nie skończy się dobrze. Właściwie to od kiedy tylko Joyce postanowi w ten sposób zarabiać na życie, przygotowujemy się na najgorsze. Bo tak thrillery, jak horrory zdążyły już nas nauczyć, że wpuszczanie nieznajomych do własnego domu jest fatalnym pomysłem. Jeśli jest się bohaterem filmu wpisującego się w któryś z tych gatunków, to jak ognia powinno się tego unikać:) Z drugiej strony niektórzy mogą pamiętać na przykład „13 kamer” Victora Zarcoffa, gdzie role się odwróciły. To nie gospodarz popełnił błąd tylko najemcy. Przed wprowadzeniem się Boba do domu Joyce poznajemy tę kobietę na tyle, by brać pod uwagę również taką możliwość. Pomimo tego, że brzmi to trochę niepoważnie: filigranowa pani w podeszłym wieku miałaby zagrażać młodemu, silnemu mężczyźnie? Twórcy starają się przekonać nas, że tak właśnie jest. Również w sposób silnie kojarzący się z „13 kamerami” - zdziwiłoby mnie, gdyby się okazało, że scenarzysta „Room for Rent” tego filmu Zarcoffa nigdy nie widział, bo podobieństwa są naprawdę niemałe. Obsesja Joyce na punkcie dużo młodszego od niej mężczyzny to jedno, ale dla mnie najbardziej zastanawiająca w Joyce UWAGA SPOILER była potrzeba okłamywania innych, być może włącznie z samą sobą. Patologiczna kłamczucha, jednostka mająca wewnętrzny przymus mijania się z prawdą, z premedytacją oszukująca każdego, kogo tylko może itd. Albo marzycielka, która powoli zatraca zdolność odróżniania fantazji od rzeczywistości KONIEC SPOILERA. Bob tymczasem... Cóż, on również nie przypomina jednego z polskich ministrów – tego, który to ponoć jest krystalicznie czysty. Mężczyzna najwidoczniej ma jakieś tajemnice, zdaje się coś istotnego ukrywać, a i trudno nazwać go człowiekiem łagodnym, nieskorym do bitki. Jest jeszcze Sarah, nowa przyjaciółka Joyce, która choć pojawia się na ekranie rzadziej od tamtej dwójki, to nie pozostaje bez znaczenia dla fabuły omawianego filmu. W jakim kierunku ostatecznie podąży ta historia, raczej nietrudno się domyślić – to znaczy w ogólnym zarysie, bo szczegóły nie są już tak oczywiste. Kierunek ów szczególnie porywający dla mnie nie był, właściwie to przez cały czas nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że poza konstrukcją pierwszoplanowej postaci obraz ten nie posiada nic, co nie trąciłoby nijakością. No ale faktem jest, że cała ta historia toczy się wokół bardzo silnego pierwiastka jakim jest Joyce – światło bijące z tej (anty)bohaterki jest tak silne, że wydarzenia, które rozgrywają się w jej otoczeniu, choć banalne w treści i niezbyt dobrze przedstawione przez realizatorów (najbardziej brakowało mi emocjonalnego napięcia) oglądało mi się praktycznie bezboleśnie. Niemniej nie mam wątpliwości, że spokojnie można było wycisnąć z tego więcej bez dodatkowych nakładów pieniężnych. Forma formą, ale myślę, że z łatwością można było podkręcić relacje międzyludzkie, pokazać więcej podejrzanych zachowań zwłaszcza Boba. Bo jeśli chodzi o Joyce, tę dosyć kuriozalną osóbkę, to żadnych, nawet najmniejszych braków, niedociągnięć nie odnotowałam. No przecież ja oczu od niej oderwać nie mogłam!

„Room for Rent” Tommy'ego Stovalla to tak naprawdę teatr jednej aktorki. Thriller psychologiczny, w którym ciesząca się dużym szacunkiem (moim zdaniem w pełni zasłużonym) długoletnich fanów kina grozy, Lin Shaye, autentycznie błyszczy. Gdyby świat był sprawiedliwy, to pewnie za tę rolę zostałaby obsypana prestiżowymi nagrodami, a tak obawiam się, że kreacja ta przejdzie bez większego echa. Bo mam podejrzenie graniczące z pewnością, że film ten jest skazany na niszę. Rzecz nie w tym, że nakręcono go tanim kosztem, ale w tym, jak poradzono sobie z ograniczeniami finansowymi. Istnieje mnóstwo lepie zrealizowanych, zgrabniej opowiedzianych współczesnych niskobudżetówek, ale niewiele (jeśli nie wcale) z tak widowiskową postacią pierwszoplanową. Uważam, że dla niej warto „Room for Rent” obejrzeć, nawet jeśli nie jest się fanem filmów stworzonych niewielkim kosztem, bo istnieje szansa (acz gwarancji nie daję), że tak przykuje Waszą uwagę, że przestaniecie zauważać wszelkie techniczne niedociągnięcia. Albo przynajmniej nie będą one dla Was jakoś szczególnie uciążliwe.

wtorek, 28 maja 2019

Erin Kelly „Kłamał, Kłamała”

W sierpniu 1999 roku pasjonat zaćmień Słońca, Kit McCall po raz pierwszy mógł obserwować to zjawisko ze swoją dziewczyną Laurą Langrishe. W tym celu wybrali się do Kornwalii, a towarzyszyli im brat bliźniak Kita, Jonathan zwany Makiem oraz jego dziewczyna i zarazem najlepsza przyjaciółka Laury, Ling. Wbrew przewidywaniom Kit i Laura nie zachowali z tej wycieczki miłych wspomnień. Wręcz przeciwnie: wypad ten zmienił ich życie na gorsze. A wszystko zaczęło się od gwałtu na nieznajomej młodej kobiecie przerwanym przez Laurę. Co do tego, że doszło do brutalnej napaści Laura od początku nie miała najmniejszych wątpliwości. Ona i Kit stawili czoło napastnikowi i udzielili pomocy jego ofierze. Szesnaście lat później Laura i Kit są już małżeństwem spodziewającym się bliźniąt, ale nadal żyją w strachu. Ukrywają się przed kimś, kto już lata temu dał im jasno do zrozumienia, że nie odpuści, dopóki rachunek między nimi nie zostanie wyrównany.

Brytyjka Erin Kelly od 1998 roku działa w branży dziennikarskiej – w swoim CV ma współpracę między innymi z „The Sunday Times”, „Daily Mail”, „The Sunday Telegraph”, „Elle” i „Cosmpolitanem”. Jak sama mówi, zawsze marzyła o pisaniu powieści, ale działać w tym kierunku zaczęła dopiero w 2007 roku. Zaliczyła kilka kursów w tej dziedzinie i przyłączyła się do jednej z grup pisarskich. Pracę nad swoją pierwszą powieścią rozpoczęła w 2008 roku po zajściu w ciążę. Książka ukazała się w 2010 roku (światowa premiera) pt. „The Poison Tree”. Dotychczas wydano siedem powieści Kelly, w tym „Broadchurch”, książkową adaptację popularnego serialu pod tym samym tytułem. „Klamał, Kłamała” („He Said/She Said”) to jej szósta powieść. Swoją premierę miała w 2017 roku i przez dwanaście tygodni utrzymywała się w pierwszej dziesiątce listy bestsellerów „Sunday Timesa”.

Erin Kelly wyznała, że „Kłamał, Kłamała” powstała z potrzeby napisania czegoś wielkiego i ambitnego. Podkreśliła, że w tym przypadku bardziej niż zwykle musiała przyłożyć się do zbierania materiałów. Istotną rolę przewidziała tutaj dla tak zwanego wymiaru sprawiedliwości, konieczne było więc zgłębienie mechaniki angielskiego systemu sądowniczego w przypadku spraw dotyczących rzekomych i faktycznych gwałtów. Co więcej na kartach „Kłamał, Kłamała” chciała wyrazić swoje niezadowolenie z tego systemu, wypunktować jego słabości w sposób uczciwy. Nie chciała niczego przekłamywać, naginać rzeczywistości do własnych potrzeb. Fabułę osadziła w dwóch płaszczyznach czasowych. Umowna teraźniejszość przypada na rok 2015, natomiast retrospekcje swój początek mają w roku 1999. Perspektywy też są dwie – w książce nierównomiernie przeplatają się rozdziały pisane z punktu widzenia Laury Langrishe i Kita McCalla. Poznajemy ich jako kochające się małżeństwo spodziewające się bliźniąt, które od lat nie czuje się bezpiecznie. Oboje są boleśnie świadomi faktu, że wystarczy najmniejszy błąd z ich strony, chwila nieuwagi, by osoba, która od dawna ich tropi wreszcie dopięło swego. Przed kim się ukrywają i dlaczego muszą to robić? Z czasem poznamy odpowiedzi na te pytania. Więcej: prześledzimy cały ciąg wydarzeń, który doprowadził ich do tego punktu. Erin Kelly będzie przenosić nas w przeszłość, stopniowo odkrywając przed nami koszmar tej dwójki zapoczątkowany w 1999 roku w Kornwalii, tuż po zaćmieniu Słońca. Retrospekcje na długi czas zdominują tę powieść – rozdziałom tym będziemy zawdzięczać więcej szczegółów na temat Laury, Kita i paru innych postaci skonstruowanych na kartach „Kłamał, Kłamała”. Te wydarzenia, które w świecie przedstawionym przez Erin Kelly już się dokonały, a z którymi my dopiero teraz się zapoznajemy przez długi czas będą nieporównanie większym nośnikiem napięcia, niźli te osadzone w umownej teraźniejszości. Według mnie najsłabszym członem opowieści Kelly jest podróż Kita na Wyspy Owcze, zorganizowana w 2015 roku w celu zobaczenia całkowitego zaćmienia Słońca. Od dzieciństwa pasjonuje się on tym zjawiskiem, w swoim życiu widział już niejedno zaćmienie Słońca. W tym celu odwiedził wiele zakątków świata, ale ta podróż jest szczególna, bo dawno już nie „polował” na to zjawisko bez swojej ukochanej. Laura nie może mu towarzyszyć, bo jest w zaawansowanej ciąży bliźniaczej, Kit zabiera więc ze sobą kolegę. Szczegóły tej długiej podróży były dla mnie nieprzyjemny przerywnikiem pasjonujących wydarzeń przedstawianych w retrospekcjach, ale i w pewnym stopniu tych skupiających się na brzemiennej Laurze czekającej w domu na swojego męża. Nieustający stres, silny niepokój przechodzący w paranoję – wnikanie w ten stan psychiczny brzemiennej Laury było dosyć interesującym doświadczeniem, ale największą ciekawość rodziło we mnie nie to, co jeszcze spotka Laurę i Kita, tylko to, co już ich spotkało. A wszystko zaczęło się w 1999 roku od domniemanego gwałtu na nieznanej im wówczas kobiecie, której oboje przyszli z odsieczą. Bardziej zaangażowana w tę sprawę była jednak Laura i bynajmniej nie ograniczyło się to tylko do udzielenia pomocy poszkodowanej na miejscu zdarzenia. Laura zrobiła coś więcej, coś co postanowiła ukryć nawet przed swoim ukochanym. Gdy wydawało im się już, że ich udział w tej sprawie dobiegł wreszcie końca, że ten rozdział jest już za nimi, okazało się, że to dopiero początek ich koszmaru. Zmagań trwających kilkanaście lat, które jak łatwo można się domyślić swój finał znajdą dopiero w roku 2015, pod koniec „Kłamał, Kłamała”. Wtedy najprawdopodobniej dojdzie do decydującej konfrontacji, do ostatecznego starcia, którego wynik przesądzi o ich dalszym życiu. Albo Laura i Kit wreszcie znajdą długo wyczekiwany spokój, albo ich sytuacja jeszcze bardziej się pogorszy. Erin Kelly praktycznie od początku „Kłamał, Kłamała” nie pozostawia nam wątpliwości, że ta dwójka może nawet ponieść śmierć. Zginąć z rąk osoby, przed którą przez wszystkie te lata byli zmuszeni się ukrywać.

Dojrzały, bogaty w szczegóły styl Erin Kelly był pierwszym z wielu superlatywów „Kłamał, Kłamała”, który rzucił mi się w oczy. Oczywiście, zamiłowanie do detali autorki miało też swoje złe strony – podróż Kita na Wyspy Owcze i mnóstwo informacji na temat jego pasji, zaćmień Słońca, rodziły we mnie ogromną niecierpliwość, brnęłam przez nie bez większego zainteresowania, z utęsknieniem wypatrując końca prawie każdego z tych fragmentów i podjęcia pozostałych tematów tej powieści. Erin Kelly z wyczuciem splata tutaj dramat sadowy z thrillerem psychologicznym. Korzysta ze znanych motywów, które przedstawia w bardzo wyczerpujący, mocno poruszający wyobraźnię, rodzący silne emocje sposób. Zaznaczyć tutaj muszę, że przynajmniej jedna z konwencji, pod którą Kelly się tutaj podpina zaskakuje swoją konstrukcją – autorka „Kłamał, Kłamała” według mnie miała znakomity pomysł na ów wątek, jej spojrzenie wychodziło daleko poza to, do czego przyzwyczaiły nas literatura i kinematografia. Tym, co przede wszystkim towarzyszyło mi podczas lektury omawianej powieści była niepewność. Zakiełkowała ona we mnie już na pierwszych stronach „Kłamał, Kłamała”, a potem konsekwentnie wzrastała. Rozrastała się w kontrolowany przez autorkę sposób, obliczony przez nią na osiągnięcie jak najlepszych efektów, wywołanie silnych reakcji w starannie wybranych przez nią momentach. Pytań, na które starałam się znaleźć odpowiedzi było sporo, ale tym, które wybijało się ponad wszystkie inne było to niejako zawarte w polskim tytule powieści. Które osoby kłamią? Czy chodzi o Laurę i Kita, czy może o domniemaną ofiarę gwałtu i jej faktycznego bądź rzekomego oprawcę? A może trzeba postawić na inną konfigurację, może kłamców należy szukać w obu tych „obozach”. Może się wydawać, że moment, w którym Kelly obnaży pierwszą konfabulację ułatwi to zadanie. Ale tak nie jest. To posunięcie paradoksalnie dodatkowo wszystko komplikuje, bo od tej chwili trzeba mieć na uwadze to, że nie o tym kłamstwie może być mowa, jednocześnie jednak próbując sparować tę postać z drugim oszustem. Takie rozchwianie, pilnowanie by nie oddalać się zanadto od żadnej z tych możliwości nie pomaga w szukaniu innych jakże ważkich odpowiedzi, które przecież mogą ułatwić rozwiązanie wspomnianego konfliktu. Erin Kelly początkowo każe nam wziąć za pewnik to, że tuż po zaćmieniu Słońca w 1999 roku w Kornwalii doszło do gwałtu, że Laura i Kit przyszli z odsieczą ofierze tego bestialstwa. Ale potem autorka osłabia naszą wiarę w tę wersję wydarzeń. I robi to w dosyć przewrotny sposób, bo tak naprawdę nie daje nam nic, co kategorycznie przemawiałoby przeciwko tej wersji zdarzeń. Nie ma ani jednego dowodu, który podważałby akt oskarżenia, wiele natomiast wskazuje na to, że do gwałtu faktycznie doszło. My, tak samo jak Laura, dysponujemy co prawda większą wiedzą niż ława przysięgłych, bo mamy dane z pierwszej ręki. Patrzyliśmy na to oczami Laury, widzieliśmy więc w jakim stanie była kobieta i jak zachowywał się mężczyzna, który potem zasiadł na ławie oskarżonych. Ale potem zobaczyliśmy coś jeszcze, coś co niby nie zadaje kłamu osądowi Laury w kwestii gwałtu i zeznaniom oskarżycielki, ale... No właśnie, jest jakieś „ale”. Sprawa ta wkrótce obierze dosyć nieoczekiwany kierunek. Zaskakujący, bo ciężko spodziewać się takiego rozwinięcia tematu domniemanego gwałtu. Erin Kelly płynnie przechodzi do innego znanego motywu, do którego nie dość, że podchodzi w bardzo pomysłowy sposób, to na dodatek pokazuje idealną koegzystencję dwóch wydawać by się mogło odległych od siebie konwencji. Nie wykluczam, że już coś podobnego zrobiono (w filmie i/lub literaturze), że istnieją dzieła, która łączą w sobie te dwa tylko pozornie wyświechtane motywy, ale jako że ja nie przypominam sobie spotkania z czymś takim, to trudno się dziwić, że opowieść zadziałała na mnie tak bardzo odświeżająco. Tym bardziej, gdy wezmę pod uwagę, w jakim kierunku Erin Kelly to pchnęła. Całkowicie przemówił do mnie, można chyba nawet powiedzieć, że zachwycił mnie kształt, jaki ostatecznie przybiera cała ta intryga, i to w sposób przypominający przejażdżkę na rollercoasterze. Tempo z czasem staje się elektryzująco zawrotne, jeden zwrot akcji prowadzi do następnego, a niepewność i tak zostaje praktycznie do ostatniej stronicy, która swoją drogą też może niejednego odbiorcę porządnie zaskoczyć.

Thriller psychologiczny z elementami dramatu sądowego, „Kłamał, Kłamała” brytyjskiej powieściopisarki Erin Kelly, gorąco polecam przede wszystkim tym fanom literackich dreszczowców, którzy szukają trzymających w napięciu, pomysłowych historii spisanych z poszanowaniem najdrobniejszych szczegółów. Thrillerów psychologicznych z dogłębnie rozpisanymi postaciami, ale i mnóstwem pytań na ich temat, na które naprawdę chce się znaleźć odpowiedzi. Nie spocznie się, dopóki nie pozna się wszystkich tajników tej złożonej sprawy wymyślonej przez autorkę, której nie mogę odmówić ani kreatywności, ani biegłości w manipulowaniu czytelnikiem, ani umiejętności żonglowania silnymi emocjami, które zdaje się generować bez najmniejszego wysiłku, w sposób tak naturalny, że choćbym nie wiem jak się starała nie mogłabym przejść obojętnie obok tej historii. Krótko: kawał naprawdę solidnej roboty pisarskiej!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 26 maja 2019

Zapowiedź: Tom O'Neill, Dan Piepenbring „Manson. CIA, narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood”

Mija właśnie 50 lat od chwili, kiedy Charles Manson zleca członkom swojej sekty brutalne morderstwa w Hollywood. W ciągu dwóch dni ginie siedem osób, w tym Sharon Tate, żona Romana Polańskiego. Pół wieku później Tom O’Neill publikuje demaskatorski reportaż oparty na nieznanych bądź zatajonych faktach, zeznaniach i dokumentach, obalający oficjalną wersję tych wstrząsających wydarzeń. Jeśli myślisz, że znasz prawdę, mylisz się. „Manson. CIA, narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood” to efekt ponad 20-letniego dziennikarskiego śledztwa. Co naprawdę wydarzyło się latem 1969 roku? Czy Manson został słusznie skazany? Co zataiła policja? Dowiesz się już 17 lipca, trzy tygodnie przed wejściem do kin poruszającego ten sam temat nowego filmu Quentina Tarantino „Pewnego razu... w Hollywood”. 

8 sierpnia 1969. Na pierwszych stronach dziennika „Los Angeles Times” informacje jak co dzień: W szpitalu głównym nie udało się uratować życia rannego policjanta. Uchwalono nowy budżet dla szkół. Naukowcy wciąż dyskutowali o pierwszych krokach człowieka na Księżycu, a z Londynu napłynęły doniesienia, że Beatlesi kończą nagrywać album „Abbey Road”. Nic nie zapowiadało, że to ostatni tak spokojny dzień w Kalifornii, a zarazem koniec niewinnej hipisowskiej ery Peace, Love and Empathy. Po zachodzie słońca Charles Manson, rękami swoich wyznawców, dokona mordu, o którym usłyszy cały świat.

W dniu śmierci 26-letnia Sharon Tate była w ósmym miesiącu ciąży. Wraz z trójką przyjaciół spędziła spokojny dzień w swojej willi przy Cielo Drive w Hollywood. Sekta Mansona włamuje się do domu w nocy, kiedy śpią. Zabijają powoli, rozkoszują się cierpieniem i błaganiami swoich ofiar. Każda z nich ginie od kilkudziesięciu pchnięć nożem. Martwe ciało Sharon znaleziono w bawialni. Na drzwiach do pokoju widniał napis „Pig” („świnia”), napisany jej krwią.

Dlaczego zginęli właśnie oni? Czy aby na pewno był to niefortunny zbieg okoliczności, jak głosi oficjalny raport policji?

O’Neill przez ponad 20 lat szukał odpowiedzi na te pytania. W materiałach policyjnych i prokuratorskich znalazł setki nieścisłości. Z kim tak naprawdę zadawał się Manson i jak daleko posunęli się jego hollywoodzcy znajomi, żeby ukryć swoje powiązania? Dlaczego śledczy nie powstrzymali go, mając ku temu tak wiele okazji? Czy handlarze narkotyków, którzy znali Mansona, mogli zatrudnić go do zainicjowania mściwej masakry w willi Polańskich?

Reportaż „Manson. CIA, narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood” to całkowicie nowy obraz morderstwa, które wstrząsnęło światem. Zawiera setki niepublikowanych wywiadów i dziesiątki nieznanych opinii publicznej dokumentów z archiwów policji, FBI i CIA. Zgłębiając tajemnicę sprzed pięćdziesięciu lat, autor podąża tropem zagadek i mrocznych sekretów Hollywood. Szokująca prawda, do której dotarł, dopiero teraz ujrzy światło dzienne.

Książka ukaże się trzy tygodnie przed premierą głośnego filmu Quentina Tarantino „Pewnego razu... w Hollywood” (w kinach od 9 sierpnia), inspirowanego historią Mansona, jego związkami ze światem Hollywood oraz narkotycznym duchem Kalifornii lat 60. XX wieku.

Tom O’Neill – pisarz i dziennikarz publikujący m.in. w „New York Daily News”, „Village Voice”, „New York” „Premiere, Details”, „Out”, „Philadelphia”. Jego artykuł dla magazynu „Us” zaowocował powstaniem popularnego serialu śledczego „The Us Report”. Zdobył nagrodę medialną National Women’s Political Caucus i Radcliffe College w 1995 roku. Przez ostatnie dekady zajmował się głównie śledztwem w sprawie zbrodni popełnionych przez Charlesa Mansona i jego „Rodzinę”. Współautorem książki jest Dan Piepenbring, dziennikarz i redaktor, współpracujący m.in. z „New Yorkerem”.

Premiera: 17 lipca 2019 roku
Autor: Tom O’Neill, Dan Piepenbring
Tytuł: „Manson. CIA, narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood”
Przełożył: Radosław Madejski
Wydawnictwo: AKURAT
Cena: 44,90 zł

Źródło: wszystkie materiały od Business and Culture

sobota, 25 maja 2019

„To my” (2019)

Rok 1986. Mała dziewczynka spędza wieczór z rodzicami w Santa Cruz Beach Boardwalk, kalifornijskim parku rozrywki nad oceanem. W pewnym momencie oddala się od opiekunów. Dociera na plażę, gdzie jej uwagę zwraca gabinet luster. W środku przeżywa chwile niewyobrażalnej grozy.
Czasy współczesne. Rodzina Wilsonów, Adelaide, jej mąż Gabe oraz dwójka ich dzieci, Zora i Jason, rozpoczyna wakacje w Santa Cruz. Zatrzymują się w należącym do nich letnim domu, z którym Adelaide wiąże swoje wspomnienia z dzieciństwa. Kobieta nie czuje się tu dobrze. Dziwne zbiegi okoliczności, znaki, które dostrzega, każą jej sądzić, że stanie się coś bardzo złego. Chce wyjechać, ale jest już za późno. Do domu Wilsonów wdzierają się ich sobowtóry z zamiarem zabicia gospodarzy.

Reżyser i scenarzysta nagrodzonego Oscarem (za najlepszy scenariusz oryginalny) „Uciekaj!”, Jordan Peele, inspirację do swojego drugiego filmu, „To my”, znalazł w jednym z odcinków „Strefy mroku”, po raz pierwszy wyemitowanym w 1960 roku i noszącym tytuł „Mirror Image” (swoją drogą Peele bierze udział w nowym projekcie spod znaku „Stefy mroku”, serialu pod tym samym tytułem, którego emisja rozpoczęła się w kwietniu 2019 roku). Ale na tym nie koniec. Peele ukłonił się tutaj między innymi takim kultowym obrazom, jak „Szczęki” Stevena Spielberga, „Lśnienie” Stanleya Kubricka i „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena. Budżet jego drugiego filmu (scenariusz także napisał sam) oszacowano na dwadzieścia milionów dolarów, a dotychczasowy przychód z całego świata osiągnął bagatela ponad dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów. W weekend otwarcia w Stanach Zjednoczonych prawie pobił rekord – zarobił siedemdziesiąt jeden milionów dolarów, tym samym zajmując drugie miejsce w tej konkurencji, po „Avatarze” Jamesa Camerona (dotyczy to całej historii kinematografii i tylko otwarcia dystrybucji kinowej).
 
Nadzieja kinematografii grozy (nie jedyna co prawda), Jordan Peele, zauważalnie nie chciał wywoływać kolejnego zamieszania w kwestii przynależności gatunkowej. Chociaż słowo „zamieszanie” chyba jest lekką przesadą. Rzecz w tym, że jego reżyserski debiut „Uciekaj!” przez ogół był odbierany jako hybryda gatunkowa (połączenie głównie thrillera i horroru), natomiast „To my” Peele ogłaszał jako czysty horror. I faktycznie jego drugiej produkcji zdecydowanie bliżej do tej etykietki niźli pierwszej. Echa thrillera moim zdaniem jednak również tu wybrzmiewają. Tak samo komedii. Ta szczypta dowcipu, którą Peele dodał do swojego scenariusza najczęściej pełni tutaj rolę chwilowego rozładowywacza napięcia. Z naciskiem na „chwilowego”. Według mnie Jordan Peele rozgrywa to po mistrzowsku – co jakiś czas pozwala widzowi na oddech, ale tylko jeden. Potem natychmiast winduje napięcie raz do takiego poziomu, jaki osiągał tuż przed owym żartobliwym akcentem, a innymi razy wspina się na jeszcze wyższy poziom. Można więc chyba powiedzieć, że dowcip jest tutaj traktowany jako jeden ze środków służących grozie, ewentualnie czemuś do niej zbliżonemu. Taki szarpany sposób na wlewanie w odbiorców adrenaliny (wrogość, potem chwilowa i z nagła urywana wesołość płynnie przechodząca we wrogość, i tak w kółko) okazał się znakomitym pomysłem. I chyba nie tylko dla mnie, zważywszy na bardzo pozytywny odbiór „To my” (ogólnie rzecz ujmując). Prolog został osadzony w 1986 roku i skoncentrowany na małej dziewczynce spędzającej wieczór w parku rozrywki w towarzystwie rodziców. Twórcom na tyle udało się przywołać ducha kina grozy z przedostatniej dekady XX wieku, że z prawdziwym żalem przywitałam wejście w czasy współczesne, w którym to rozgrywa się właściwa akcja filmu. Retrospekcyjne wstawki jeszcze się pojawią, ale nie będą trwały długo i nie będzie ich dużo. Ale to nic, bo szybko okaże się, że film nie traci przez to na klimacie. Szeroko dystrybuowany na ekranach kin, szumnie reklamowany horror Jordana Peele'a nie goni za powszechnymi trendami, nawet w kwestii kolorystyki. To nie jest kolejny plastikowy twór: kolejny mieniący się żywymi barwami, zbudowany z silnie skontrastowanych zdjęć, przepełniony efektami komputerowymi i prymitywnymi jump scenkami straszak. Jordan Peele próbuje tutaj straszyć w starym stylu – grać głównie mroczną, przesyconą śmiertelnym zagrożeniem atmosferą (zdjęcia, montaż i przede wszystkim muzyka) i... aktorami. Już sam warsztat odtwórców ról sobowtórów (którzy to wcielają się także w ich nazwijmy to pozytywnych odpowiedników) może mrozić krew w żyłach. Skąpa charakteryzacja niektórych z tych osób, owszem, robi demoniczne wrażenie, ale w zdecydowanie większym stopniu efekt ten zawdzięczamy grze aktorskiej. Nie tylko sobowtórowi Adelaide Wilson tak zwanej Red (czyli Lupicie Nyong'o), która jest najbardziej eksponowaną postacią wśród agresorów (ten zachrypły głos... coś wspaniałego!), to samo zresztą można powiedzieć o jej odpowiedniku w obozie... hmm „normalnych Amerykanów?”. Moim zdaniem cała obsada wywiązała się ze swoich zadań wprost znakomicie, ale nastoletnie bliźniaczki i tak muszę tutaj wyróżnić. Bo ich „mroczne odsłony” autentycznie przyprawiły mnie o gęsią skórkę. Nie, nie przeraziły, ale z pewnością nie było mi przyjemnie... Co ja piszę? Niepokój nieprzyjemny? Nie jeśli mówimy o filmowym (literackim zresztą też) horrorze.

„To my” jest interpretowany na różne sposoby – jedni traktują ten film jako alegorię ksenofobicznej paranoi, strachu przed innością, który to obecnie koncentruje się na muzułmanach, ale i komuniści jeszcze z tego niechlubnego piedestału nie zeszli (od wielu dekad są boogeymanami dużej części świata); inni dopatrzyli się tutaj komentarzy do jednej z czarnych kart amerykańskiej historii, niewolnictwa, a jeszcze inni ujęcia dwoistości amerykańskiego społeczeństwa, rozwarstwienia społecznego, marginalizacji ludzi biednych i gloryfikowania bogatych. Jest tego więcej, ale myślę, że tyle w zupełności wystarczy do zobrazowania zasięgu historii rozpisanej przez Jordana Peele'a. Tak, tę opowieść można czytać w najróżniejszych sposób i to bez wątpienia stanowi o jej sile. Społeczne i polityczne podteksty, poza murem (Donald Trump wreszcie się doczekał, ale chyba nie do końca o to mu chodziło...), nie są nachalne: łatwo je znaleźć jeśli się chce, ale nie ma takiego przymusu. Czytany dosłownie, jako kolejna opowieść z dreszczykiem o doppelgangerach, drugi film Jordana Peele'a moim zdaniem nie traci na wartości. Koneserzy tak zwanego ambitnego kina pewnie mieliby na temat inne zdanie, ale w mojej hierarchii ważności prosty, klimatyczny horror stoi dużo wyżej. Twórcy „To my” już w prologu wprowadzają elementy charakterystyczne dla tego gatunku, poczynając od pełnej napięcia samotnej wędrówki małej dziewczynki przez według mnie dosyć upiornie się prezentujący park rozrywki, a na zaskakującym spotkaniu w gabinecie luster kończąc. Wstęp wiele zdradza, ale tak miało być. Peele nie chciał utrzymywać widzów w niepewności co do natury zagrożenia, które to z całą mocą ujawni się dopiero kilkadziesiąt lat później. W czasach nam współczesnych. Twórcy właściwie nie zwalniają tempa – już sama muzyka nadaje temu iście złowrogi ton, którego nie są w stanie całkowicie przykryć nawet przezabawne wygłupy i kwestie Winstona Duke'a, wcielającego się w rolę Gabe'a, który co jak co ale głową rodziny Wilsonów na pewno nie jest. Tę funkcję bezsprzecznie pełni jego żona, Adelaide, którą bardzo szybko ogarniają złe przeczucia. Jeszcze zanim zło wkroczy do letniego domu Wilsonów, zanim zapadnie zmrok, twórcy dadzą nam odczuć, że dzieje się coś niedobrego. Nawet wydarzenia na słonecznej plaży nasycono potężną groźbą. Albo raczej groźbami, bo niepokojące obserwacje Adelaide i Jasona poczynione podczas tych tylko pozornie beztroskich chwil, na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą wiele wspólnego. Tak w pierwszej chwili może się wydawać, ale potem do głosu dochodzi przekonanie, że wszystkie te i inne (wcześniejsze oraz późniejsze) złowieszcze sygnały ściśle się ze sobą wieżą. Przyznaję, że mój entuzjazm przygasł z chwilą wdarcia się do domu Wilsonów ich sobowtórów. Ten raptowny skręt w stronę home invasion, fanów rzeczonego nurtu pewnie ucieszy, ale jako że ja na palcach jednej ręki mogę policzyć obrazy tego typu, które w moich wspomnieniach nie sprowadzają się jedynie do nudnawej bieganiny po skąpanym w ciemnościach domu, to nic dziwnego, że nie zapaliłam się do tego pomysłu. I tutaj Peele mnie zaskoczył, bo chociaż owszem biegania tutaj nie brakuje (pływania i jeżdżenia zresztą też), to nudno na pewno nie jest. A przynajmniej ja oczu od tego oderwać nie mogłam. Może i byłoby inaczej, gdyby opowieść tę sprowadzono tylko do pogoni, gdyby nie te dosyć liczne starcia rodziny Wilsonów z ich demonicznymi sobowtórami. I gdyby nie przykładano takiej wagi do budowania napięcia. A właściwie to żonglowania nim – spada, podnosi się, znów się podnosi, a potem znowu na moment opada. No wiecie co... Ależ mnie Peele wyhuśtał! Szkoda tylko, że postawił na tak porażająco przewidywalne zakończenie. Przewidywalne również przez to, że wcześniej parę razy je sygnalizował, gwoli sprawiedliwości jednak robił to w dosyć zawoalowany sposób. Ale nie przede wszystkim przez to. UWAGA SPOILER Otóż, wydaje mi się, że sam wybór motywu przewodniego (sobowtóry) niektórych widzów, ze szczególnym wskazaniem na długoletnich miłośników kina grozy, może popchnąć w tym kierunku. Ale mogło być gorzej – mógł być happy end KONIEC SPOILERA.

„Uciekaj!”, a teraz to. Jordan Peele moim zdaniem jest jednym z tych nielicznych żyjących twórców kina grozy, który że tak to ujmę na powrót wprowadza horror na salony. Podbija serca krytyków, ale co jeszcze ważniejsze osób ograniczających swoje doświadczenia z kinem grozy do głośnych, szeroko reklamowanych produkcji, trafiających do niezliczonych kin w wielu krajach świata. Jordan Peele (podkreślam: nie tylko on) daje mi nadzieję na lepsze jutro współczesnego mainstreamu, udowadnia, że jeszcze nic nie jest stracone, że można nadać inny, moim zdaniem nieporównanie lepszy kierunek głównonurtowym horrorom, ale i thrillerom. Udowadnia całej branży filmowej, że można na tym zarobić. Często nawet więcej. „To my” przyniósł bowiem większy zysk niż niejeden plastikowy, efekciarski twór w ostatnich latach wrzucony do kin i co równie ważne (aczkolwiek szczerze wątpię, żeby ludzie z branży filmowej też tak na to patrzyli) został wręcz obsypany pochwalnymi słowami, tak ze strony wielu fanów horroru, jak tak zwanych filmowych znawców, czyli poważnych krytyków, ekspertów nad ekspertami, ze zdaniem których przecież trzeba się liczyć... Dobra, trochę sobie kpię. Wybaczcie, proszę.

piątek, 24 maja 2019

„Wyścig z diabłem” (1975)

Dwa zaprzyjaźnione małżeństwa, Roger i Kelly oraz Frank i Alice, wybierają się samochodem kempingowym do Aspen w stanie Kolorado. Planują spędzić tam większość urlopu, oddając się jeździe na nartach, ale przed nimi długa droga i wiele przystanków. Pierwszy postój robią sobie na zacisznej łące w środkowym Teksasie. Po zapadnięciu zmroku uwagę Rogera i Franka zwraca grupa ludzi odprawiająca jakiś rytuał. Nie niepokoi ich to dopóki jedna z nieznajomych kobiet nie zostaje złożona w ofierze. Zaraz potem sataniści odkrywają ich obecność i rozpoczynają pościg. Turystom udaje się dotrzeć do najbliższego miasteczka i zawiadomić miejscową policję o zaistniałym wydarzeniu. Ale to nie koniec ich problemów. Niedługo po wyruszeniu w dalszą drogę odkrywają, że tutejsi wyznawcy Szatana cały czas depczą im po piętach. 
 
Zrealizowany za niecałe dwa miliony dolarów amerykański obraz w reżyserii nieżyjącego już Jacka Starretta pt. „Race with the Devil” („Wyścig z diabłem”), powstał w oparciu o scenariusz także już nieżyjących Lee Frosta i Wesa Bishopa. Film cieszył się dosyć sporą oglądalnością – wpływy z biletów oszacowano na dwanaście milionów dolarów, z czego prawie połowa wpadła w Ameryce Północnej. Po latach „Wyścig z diabłem” wprawdzie w całkowite zapomnienie się nie osunął, przybyło mu nawet fanów, która to grupa wciąż się powiększa, ale trudno tutaj mówić o spektakularnym postępie. Jack Starrett utrzymywał, że epizodyczne role powierzył prawdziwym satanistom. Ponoć wcielili się oni w mniej eksponowanych członków kultu ścigającego bohaterów „Wyścigu z diabłem”. Możliwe jednak, że to zwykły chwyt reklamowy, kłamstwo obliczone na promocję filmu.

„Wyścig z diabłem” łączy w sobie horror satanistyczny, thriller i kino akcji. Wszystko to trzyma się ram filmu drogi, który współczesnym widzom może nasuwać drobne skojarzenia z „Piekielną zemstą” Patricka Lussiera. Przez pościg, w którym biorą udział wyznawcy Szatana. Z tą różnicą, że tutaj to nie oni są ścigani. Jednakże tonacja tych filmów diametralnie się różni – film Jacka Starretta jest pozbawiony tej lekkości i dowcipu, jakie posiada późniejsza „Piekielna zemsta”. Pod tym kątem „Wyścig z diabłem” bardziej upodabnia się do kultowego „Pojedynku na szosie” Stevena Spielberga, opartego na opowiadaniu Richarda Mathesona. Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że Jackowi Starrettowi i jego ekipie udało się nakręcić równie wartościowy film, ale atmosfera jest podobna (zresztą zbieżności fabularne też są). Nie identyczna, ale bezsprzecznie pachnie to „Pojedynkiem na szosie”. Nie wiem, czy twórcy „Wyścigu z diabłem” inspirowali się tym legendarnym obrazem Spielberga, bo zbieżności nie są tak charakterystyczne, żeby nie można było mówić o zwykłym przypadku. Owszem, tutaj też mamy szaleńczy pościg na skąpo zaludnionym terenie, ale koncepcja ta nie wydaje się aż tak wyszukana, by nie mogła nasunąć się samoistnie, bez ingerencji z zewnątrz. Przybrudzone, przyblakłe zdjęcia żadnym novum na pewno nie były. Ciężko znaleźć film grozy z lat 70-tych nakręcony w innym stylu. Jack Starrett podobnie jak Steven Spielberg (i wielu innych twórców przed nimi) akcentuje zagubienie, wyalienowanie pozytywnych bohaterów. Nie tylko poprzez wybór scenerii. Akcja omawianego filmu też rozgrywa się na terytorium, gdzie diabeł mówi dobranoc, na rzadko uczęszczanych drogach i stacjach benzynowych. Ale również w małym miasteczku oraz na kempingu. Bohaterowie „Wyścigu z diabłem” znajdują się gdzieś w środkowym Teksasie, ale celem ich podróży jest Aspen w stanie Kolorado. Dwa zaprzyjaźnione małżeństwa, Roger i Kelly (dobre kreacje Petera Fondy i Lary Parker) oraz Frank i Alice (przekonujący Warren Oates i mniej wiarygodna Loretta Swit), przemieszczają się w pełni wyposażonym wozem kempingowym, dzięki czemu nie muszą martwić się o noclegi. Jak stwierdza Frank są samowystarczalni. Mają nawet dwa motory, po jednym dla każdego z mężczyzn. Roger odnosi sukcesy w wyścigach na crossowych motocyklach, Frank zaś jeździł przed laty, teraz natomiast skupia się na prowadzeniu salonu sprzedaży motocyklów. O ich żonach niewiele da się powiedzieć ponad to, że z wzajemnością kochają swoich mężów. Wspierają ich, zajmują się domami... I to w zasadzie tyle. Do czasu, bo Kelly doczeka się swoich przysłowiowych pięciu minut, przez chwilę będzie kimś więcej niż tylko ozdobą swojego mężczyzny, to ona bowiem wykaże się największą spostrzegawczością. Ale to potem. Akcję rozpędzi obserwacja dokonana przez Rogera i Franka w trakcie pierwszego postoju w długiej podróży do amerykańskiej stolicy narciarstwa. Satanistyczny obrzęd, podczas którego w ofierze zostaje złożona młoda kobieta – taki oto widok nieoczekiwanie rozpościera się przed oczami Rogera i Franka. Na domiar złego wyznawcy Szatana odkrywają ich obecność. I niezwłocznie rzucają się w pogoń za spanikowanymi turystami. Protagonistom udaje się dotrzeć do najbliższego miasteczka, ale to raczej nie zadziała na widzów uspokajająco. Twórcy „Wyścigu z diabłem” nie starają się uśpić czujności odbiorców. Wręcz przeciwnie: od tego momentu każą nam podejrzewać wszystkich, poza rzecz jasna ściganymi małżeństwami. Dużą rolę w generowaniu owych podejrzeń odgrywa złowieszcza muzyka skomponowana przez Leonarda Rosenmana. Trzeba jednak nadmienić, że niektórym sekwencjom akompaniują wesołe, skoczne dźwięki. Rzeczony kontrast nie działał jednak na mnie drażniąco, według mnie ładnie się to zgrywało.

Długoletnich miłośników kina grozy pewnie nie ucieszy to, że bohaterowie „Wyścigu z diabłem” podróżują z psem (zwierzak należy do Rogera i Kelly), bo futrzaste pupile w takich filmach zazwyczaj kończą marnie. Zwłaszcza w horrorach, ale w thrillerach też raczej nie są traktowane ulgowo. Czy ten film stanowi jeden z wyjątków od owej reguły? Założę się, że niejeden widz będzie tego pragnął i... być może jego pragnienie zostanie zaspokojone. We wszystkich sekwencjach z udziałem tego psa wykorzystywano wyłącznie żywe zwierzę. UWAGA SPOILER Tak, nawet po jego umownej śmierci – „psiego aktora” odurzono, zamiast po prostu skorzystać z kukły. Ale jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym w Sieci zwierzęciu nic się nie stało, tzn. nie odniosło żadnych trwałych uszczerbków na zdrowiu KONIEC SPOILERA. Grzechotniki też były prawdziwe. Widać to gołym okiem i w mojej ocenie walka z tymi gadami jest nawet bardziej pasjonująca od bądź co bądź złowieszczego obrządku odprawianego przez satanistyczną sektę dużo wcześniej. Bardziej nawet od wydarzeń rozgrywających się na kempingu, czego szczerze mówiąc się nie spodziewałam. Nie sądziłam, że twórcy „Wyścigu z diabłem” zdołają jeszcze bardziej podkręcić napięcie. Zakładałam, że to widowisko, którym uraczyli mnie chwilę wcześniej to już szczyt ich możliwości. Wystarczyło pokazać ludzi uporczywie wpatrujących się w Kelly, by niemalże wbić mnie w fotel. Paranoiczna atmosfera została wytworzona dużo wcześniej, już podczas przymusowego pobytu protagonistów w małym teksaskim miasteczku, w którym to Kelly i Alice dopuściły się kradzieży, ale wspomniany kemping to już wyższa szkoła jazdy. W te sceny paranoja nie tyle się wkrada, ile je przenika, wypełnia dosłownie każde ujęcie. Nie tylko te pokazujące przenikliwe spojrzenia obozowiczów posyłane głównie w kierunku Kelly, ale dosłownie wszystkie. Nawet wypad do baru w towarzystwie nowo poznanej pary, widzom pewnie nie będzie wydawał się tak niewinny, jak pierwszoplanowym bohaterom „Wyścigu z diabłem”. Czy nasze podejrzenia okażą się słuszne? Czy rzeczywiście jest tak, że absolutnie wszyscy mieszkańcy tego zacisznego zakątka Teksasu w jakiś sposób są zamieszani w tę intrygę? To tak naprawdę sprawa drugorzędna. Tak, może się okazać, że daliśmy się oszukać, że nasza podejrzliwość była mocno przesadzona, ale co z tego? Najważniejsze jest to, że Jackowi Starrettowi udało się rozbudzić te niewygodne, acz od kina grozy jak najbardziej pożądane, emocje. To znaczy rozbudzić we mnie. Oczywiście, paranoi na miarę „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego (albo Iry Levina, bo trzeba pamiętać, że to ekranizacja powieści) w tym filmie nie uświadczyłam, ale tyle wystarczy. Tym bardziej, że nastawiałam się na niczym niewyróżniające się, mało emocjonujące kino klasy B. Owszem, trochę naiwności się tutaj wkradło, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało (tzn. nie wszystko). Do nielogicznych posunięć bohaterów horrorów jestem przyzwyczajona, można nawet powiedzieć, że mam dla nich dużo sympatii. Nie denerwowało mnie więc nawet to, że protagoniści uznali za stosowne naradzić się w obecności mechanika, jak wiedzieli, zaprzyjaźnionego z obiektem podejrzeń Rogera. Trochę zgrzytało mi jednak to, że sataniści wyskakiwali jak diabły z pudełka. Wyglądało mi to trochę tak, jakby się teleportowali... Istnieje oczywiście możliwość, że korzystali ze skrótów, ale nie tak to się odczuwa. A może mieli wsparcie swojego mrocznego pana? No wiecie, to Szatan przenosi ich z miejsca na miejsce. Dzięki niemu nie muszą ciągle jeździć za protagonistami, dzięki niemu mogą ich wyprzedzać w dowolnie wybranych momentach... Nieee, skłaniam się raczej ku temu, że scenarzystów trochę poniosło, że logika nie była dla nich najważniejsza. UWAGA SPOILER Najbardziej traci na tym finał, bo choć jego wydźwięk jest stosownie złowrogi, to aż ciśnie się na usta pytanie: „Skąd, u diabła, oni się tu wzięli? Z powietrza?”. Na to nie ma satysfakcjonującej odpowiedzi. Ale dobrze, że nie przegięto jeszcze bardziej, że „sam Lucyfer” nie zagościł na ekranie – to znaczy jako jeden wielki kiczowaty efekt specjalny KONIEC SPOILERA.

Klimatyczny film drogi łączący w sobie horror satanistyczny, thriller i kino akcji. Czyli dla każdego coś miłego. No dobrze, nie do końca dla każdego. W każdym razie to osiągnięcie Jacka Starretta na uwagę miłośników kina grozy moim zdaniem zasługuje. Nie jest to film wybitny, ale kto powiedział, że tylko takie produkcje warto znać? „Wyścig z diabłem” co prawda jest trochę naiwny, ale potrafi budzić silne emocje. Napięcie, poczucie paranoi, wyobcowania na iście złowrogiej prowincji. Wszystko to tutaj jest. A przynajmniej ja to dostałam. I tyle mi wystarczy. Satysfakcja co prawda mogłaby być większa, ale jest na tyle duża, bym nie miała oporów przed poleceniem tego obrazu wszystkim sympatykom kina grozy, którzy nie są uprzedzeni do filmów z lat 70-tych XX wieku.

środa, 22 maja 2019

Robert Ziębiński „Stephen King. Instrukcja obsługi”

Publikował między innymi w „Newsweeku”, „Nowej Fantastyce” i „Przekroju”. Obecnie jest redaktorem naczelnym polskiej edycji „Playboya”. W 2010 roku wydano jego pierwszą powieść zatytułowaną „Dżentelmen”, a parę lat później „Wspaniałe życie”. Poza tym ma na koncie takie pozycje non-fiction, jak „Londyn. Przewodnik popkulturowy” i „Stephen King. Sprzedawca strachu” oraz opowiadania/nowele (m.in. antologie „17 szram” i „Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir”). O kim mowa? Oczywiście o Robercie Ziębińskim, autorze pierwszego polskojęzycznego przewodnika po kompletnej twórczości Stephena Kinga. Próbował już swoich sił w czymś podobnym – jego wydany w 2014 roku „Sprzedawca strachu” też skupiał się na Kingu, ale zdecydowaną większość owej publikacji zajęły recenzje filmów, z przewagą adaptacji i ekranizacji twórczości tego amerykańskiego pisarza. Jak sam Ziębiński przyznaje pozycja ta stanowi fundament jego drugiej książki o Stephenie Kingu. Dużo obszerniejszej, przepięknie wydanej przez Albatros i skierowanej tak do osób nieznających twórczości człowieka zwanego mistrzem literackiego horroru, jak do jego długoletnich fanów.

Kto nie czytał „Sprzedawcy strachu” Roberta Ziębińskiego niech tego nie robi. Jeśli już jest się zainteresowanym tym tematem, lepiej od razu sięgnąć po książkę zatytułowaną „Stephen King. Instrukcja obsługi”, bo w tamtej publikacji nie znajdziemy nic, czego nie ma w tej nowszej. Wszystkie recenzje filmów i seriali ze „Sprzedawcy strachu” włożono w omawiany tom, przy czym nie odbyło się to na zasadzie kopiuj-wklej, bo poczyniono poprawki stylistyczne. Wstęp, „bollywoodzka odsłona Kinga” (spokojnie, ten rozdział jest krótki), omówienie pseudonimu Richard Bachman oraz parę filmowych i literackich inspiracji Kinga – wszystkie te dodatki ze „Sprzedawcy strachu” Ziębiński w „Instrukcji obsługi” wykorzystał. Część z tego rozbudował, ale czy to wystarczy, by zachęcić odbiorców „Sprzedawcy strachu” do pochylania się nad drugą książką Ziębińskiego o Stephenie Kingu? Pewnie nie. Taki efekt wywrzeć na nich może jednak to, co dodano – materiały, których nie znaleźli w „Sprzedawcy strachu”. A jest ich całkiem sporo.

„Stephen King. Instrukcja obsługi” tym różni się od „Sprzedawcy strachu”, że nie skupia się głównie na filmach, serialach i miniserialach. Robert Ziębiński rozszerzył zakres swojej pracy nad tym amerykańskim pisarzem. Ten polski dziennikarz i pisarz omówił niemalże wszystko, co wiąże się z Kingiem na polu kulturalnym (zdecydowaną większość tzw. dollar babies i komiksów opuścił, tak samo wierszy), ale i nie szczędził informacji biograficznych. W omawianej publikacji jest mnóstwo ciekawostek na temat Kinga i (tu już dużo mniej) innych artystów, w jakiś sposób z nim związanych. Zarówno tych, którzy z nim współpracowali, jak i tych którzy go inspirowali albo którzy garściami czerpali z jego twórczości. Bądź po prostu stali się jego Wiernymi Czytelnikami. Jeśli chodzi o Stephena Kinga na ekranie, to oprócz tych recenzji, które Ziębiński zawarł w „Sprzedawcy strachu” są i takie, których tam nie znajdziemy. Z tego prostego powodu, że od wydania tamtej książki minęło parę lat, w trakcie których powstało trochę nowych produkcji. Nawet minirecenzja dopiero co wypuszczonego „Smętarza dla zwierzaków” Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera znalazła się w tej publikacji, więc bardziej aktualnie być już nie mogło. To samo tyczy się literackiej twórczości Kinga – od „Carrie” po „Uniesienie”, nie licząc opowiadań, nad którymi Ziębiński też się pochyla, chociaż oczywiście nie omawia wszystkich. W jego recenzjach nie brakuje obiektywnych informacji, ale ogólny ich wydźwięk i tak jest mocno subiektywny. I tutaj powtórzę to, o czym wspominałam w recenzji „Sprzedawcy strachu”: Robert Ziębiński bardzo rzadko przyjmuje postawę, którą osobiście kojarzę głównie z tzw. internetowymi znawcami, czyli taką która sprowadza się do stwierdzenia „moja racja jest mojsza niż twojsza”. Autor „Instrukcji obsługi” czasem owszem zdaje się patrzeć na innych z góry – najbardziej rzuca się to w oczy w recenzji telewizyjnej wersji „Desperacji” (powtórka ze „Sprzedawcy strachu”) - ale najczęściej traktuje czytelnika jak równego sobie. Z gustem, jak to z gustem: raz się pokrywają, innymi razy nie. Pewnie nie znajdzie się ani jedna osoba, której gust idealnie pokryje się z gustem Ziębińskiego. I jak to zwykle bywa jednych co poniektóre oceny autora mocno zirytują, a innych nie. Mam nadzieję, że ta druga grupa będzie większa, bo pomijając już to, że taka postawa znacznie uprzyjemnia lekturę subiektywnych recenzji, chciałabym, żeby Polacy przyjęli wreszcie tę zdawać by się mogło oczywistą prawdę, że gdyby wszyscy myśleli podobnie, to życie straciłoby nawet ten szczątkowy koloryt, który ma teraz. Stałoby się niemiłosiernie nudne. Ale tego chyba nie muszę tłumaczyć stałym czytelnikom subiektywnych recenzji. A przynajmniej duża ich część powinna już przywyknąć do tego, a nawet odnajdywać piękno w tej różnorodności. Ziębiński nie zawsze okazuje pełną akceptację innych gustów, zdarza mu się wywyższać. I w tych momentach faktycznie można się mocno zdenerwować, nawet jeśli jest się typem osoby, która wprost uwielbia zapoznawać się ze skrajnie odmiennymi od swoich zapatrywaniami na różnego rodzaju osiągnięcia artystyczne. Ale to na szczęście jest zjawiskiem rzadkim. W przewodniku Roberta Ziębińskiego po życiu i twórczości Stephena Kinga takich zgrzytów uświadczymy doprawdy niewiele, w przeciwieństwie do obiektywnych informacji, twardych faktów na temat pisarza, któremu udało się rozbić bank. Wspiąć się na takie szczyty, jakich za życia nie osiągnął żaden pisarz (ani pisarka) specjalizujący się w horrorze.

Recenzje recenzjami, ale „Stephen King. Instrukcja obsługi” to nie tylko spojrzenie Roberta Ziębińskiego na ów popkulturowy fenomen, jakim bez wątpienia jest ten amerykański pisarz (dla jednych rzemieślnik albo zwykły wyrobnik, a dla innych, w tym dla mnie, utalentowany artysta). Autor rzeczonego tomiszcza, ku mojej ogromnej radości, poprosił też inne osoby o wyrażenie swojego zdania na temat Kinga i przeprowadził wywiady z osobami, których przynajmniej ze słyszenia zna chyba każdy długoletni miłośnik literackich i filmowych horrorów. Krótko o swoich kontaktach z twórczością Stephena Kinga napisali: Wojciech Chmielarz, Robert Schmidt, Marta Guzowska, Artur Cieślar, Katarzyna Puzyńska, Jakub Małecki, Remigiusz Mróz (cóż za nawiązanie do prezesa Jarosława Kaczyńskiego, no nie mogłam się nie uśmiechnąć), Mort Castle, Mariusz Czubaj i Rafał Kosik, a Łukasz Radecki dostał cały dział poświęcony „Mrocznej Wieży”. Już to znacznie uatrakcyjnia ową publikację, ale prawdziwą perełką są wywiady. Peter Straub, który to wraz z Kingiem napisał dwie powieści, „Talizman” i „Czarny dom”, ale za jego opus magnum (i słusznie) uważa się doskonałą „Upiorną opowieść”, mówił nie tylko o swojej współpracy z tzw. królem czy też niekoronowanym królem literackiego horroru, ale również o czymś, co sama mówię każdemu komu chce się tego słuchać, a mianowicie potężnym manipulacyjnym narzędziu politycznym, jakim jest strach, a ściślej strach przed obcością, bo jak przytomnie zauważa Straub najbardziej boimy się tego czego nie znamy. A nie od dziś wiadomo, że przerażonym narodem łatwiej się rządzi. Poza Straubem Ziębiński przepytał Lisę i Louise Burns (znane z występu w „Lśnieniu” Stanleya Kubricka); porozmawiał z filmowcem Tommym Lee Wallace'em, twórcą m.in. kultowego miniserialu „To”, który ma dokładnie takie samo zdanie na temat budżetów filmów grozy, jak ja; Mickiem Garrisem, który to jest znany głównie jako reżyser adaptacji i ekranizacji prozy Kinga; Zakiem Hilditchem, reżyserem bardzo dobrej netflixowej ekranizacji minipowieści głównego bohatera „Instrukcji obsługi” Ziębińskiego, pt. „1922” oraz pisarzem Robertem McCammonem. Ten ostatni powie nam trochę o rynku wydawniczym, o smutnym losie jaki spotyka wielu autorów horrorów, o ich bezskutecznych wysiłkach odwrócenia złej passy rzeczonego gatunku, ale i o takich, co to idą na łatwiznę. O niesprawiedliwości, z jaką spotyka się horror w światku wydawniczym. Bije z tego w pełni uzasadniona frustracja. Odniosłam wrażenie, że również za sprawą Stephena Kinga, a ściślej wyglądało mi to trochę tak, jakby McCammon miał żal głównie do wydawców i fanów tzw. Mistrza Horroru, o to, że tak zapatrzyli się w niego, że prawie nie zauważają innych talentów specjalizujących się w literackiej grozie. I trudno nie przyznać mu racji. To tyle jeśli idzie o ogół książki zatytułowanej „Stephen King. Instrukcja obsługi”, bo gdybym miała porwać się na szczegóły, to nie odeszłabym od klawiatury do jutra. Informacji jest tu dosłownie od zatrzęsienia (Ziębiński na przykład sporo rozwodzi się o niegdysiejszym alkoholizmie, i co prawda mniej, ale zawsze o pociągu do narkotyków Kinga, przekładając to też na jego twórczości: niektórzy pewnie uznają, że w stopniu mocno przesadzonym), publikacja ta jest wręcz naładowana mniej i bardziej znanymi faktami na temat tego jakże poczytnego pisarza. A wszystko jest spisane przystępnym, barwnym językiem (bez eksperckiego żargonu), w którym uwidacznia się takie gawędziarstwo, jakie fanom prozy Stephena Kinga jest doskonale znane. No dobrze, nie do końca takie, ale na pewno podobne. Poza tym wydanie to (w twardej oprawie) opatrzono grafikami, indeksem i podzielono na działy, w których dosłownie wszystko tak ładnie porozkładano, że książka praktycznie sama się czyta. Nie ma rozgardiaszu, chaosu informacyjnego, nie ma tu ani grama niechlujstwa, tak ze strony autora, jak wydawców. Bardzo staranne, piękne wydanie, które będzie niemałą ozdobą mojej domowej biblioteczki. Walory estetyczne to jedno, ważniejsze jest jednak to, że dzieło owo będę traktować jako jedno z cenniejszych źródeł informacji na temat życia i twórczości Stephena Kinga. Z całą pewnością jeszcze wiele razy powrócę do tej publikacji. Bo nie dość, że wybornie się to czyta (poza tymi sporadycznymi próbami deprecjonowania przez autora innych gustów), to w dodatku, z mojego punktu widzenia, książka ta ma niemałą wartość edukacyjną.
  
„Stephen King. Instrukcja obsługi” może być oczywiście nazywany przewodnikiem po życiu i twórczości Stephena Kinga, ale nie chciałabym by był on traktowany jako wyznacznik tego co należy przeczytać i obejrzeć, a czego nie. Obiektywne informacje, w tym intertekstualność między tekstami Kinga, nawet interpretacje Roberta Zielińskiego owszem mogą być cennymi wskazówkami dla podróżników po światach Kinga, ale przy wyborze lektur i filmów zawsze lepiej kierować się własnym nosem, niż zdaniem innych. Tak uważam, chociaż oczywiście można mieć na ten temat inne zdanie. W każdym razie jeśli jest się fanem twórczości Stephena Kinga, ale i jeśli dopiero planuje się przygodę z jego prozą (i filmami, serialami, miniserialami opartymi na jego tekstach, ze scenariuszami włącznie), to po tę pozycję wypada sięgnąć. Warto, ale jak już dałam do zrozumienia z otwartym umysłem, bez przywiązywania nadmiernej wagi do subiektywnych ocen autora. I niech Was nie zraża objętość tej książki (trochę ponad sześćset stron wypełnionych głównie raczej drobnym drukiem), bo wchłania się w iście błyskawicznym tempie. Tak przystępnie jest napisana, tak doskonale wydana. Chociaż podejrzewam, że niektóre z tych osób, którym znana jest publikacja Roberta Ziębińskiego o nazwijmy to ekranowej odsłonie Stephena Kinga, nie będą zadowoleni z tego, że wykorzystał te same teksty w omawianym dziele. Ale myślę, że wynagrodzi im to cała reszta tego dosyć obszernego tekstu, napisanego przez prawdziwego (nie czytaj: bezkrytycznego) fana twórczości Stephena Kinga.

poniedziałek, 20 maja 2019

„Miasto umarłych” (1960)

W 1692 roku w miasteczku Whitewood w stanie Massachusetts spalono na stosie czarownicę Elizabeth Selwyn. Tuż przed śmiercią kobieta oddała swoją duszę Lucyferowi i przeklęła Whitewood. W 1960 roku studentka Nan Barlow pisze pracę z historii na temat czarów w Nowej Anglii. Wykładowca tego przedmiotu, Alan Driscoll, radzi jej odwiedzić omijane przez turystów miasteczko Whitewood, jedno z mniej znanych miejsc, w którym przed wiekami praktykowano czarną magię. Po dotarciu na miejsce Nan wynajmuje pokój w zajeździe prowadzonym przez niejaką panią Newless, powołując się przy tym na profesora Driscolla. Młoda kobieta ma zamiar w spokoju zebrać materiały do swojej pracy, ale jej plany szybko zostają pokrzyżowane. Początkowo Nan nie przywiązuje większej wagi do podejrzanego zachowania niektórych mieszkańców Whitewood i zagadkowych zjawisk zachodzących w jej otoczeniu, ale z czasem z całą mocą dociera do niej jak niebezpieczne jest to miejsce.

Scenariusz „Miasta umarłych” został napisany przez George'a Baxta z myślą o serialu telewizyjnym (pilot), w którym miał zagrać Boris Karloff, ale Milton Subotsky rozbudował go tak, by można było zrobić z tego film pełnometrażowy. Sam został jednym z jego producentów wykonawczych, a na krześle reżyserskim zasiadł John Llewellyn Moxey, który to zmarł w 2019 roku w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat. Budżet „Miasta umarłych” oszacowano na czterdzieści pięć tysięcy funtów brytyjskich. Film zrealizowano w Wielkiej Brytanii, w większości obsadzając go aktorami z tego regionu Europy. Ale jako że akcja filmu toczy się w Stanach Zjednoczonych, musieli oni mówić z amerykańskim akcentem.

Czarno-biały horror satanistyczny Johna Llewellyna Moxeya otwiera scena egzekucji Elizabeth Selwyn przeprowadzanej w XVII wieku w amerykańskim miasteczku Whitewood (wymyślonym na potrzeby scenariusza). Z tego prologu dowiadujemy się, że kobieta faktycznie jest służebnicą Diabła. I nie tylko ona. Wśród ludzi przybyłych na egzekucję Elizabeth znajduje się mężczyzna, który prosi swojego mrocznego pana o interwencję na rzecz Selwyn. Scena kończy się sugestią objawienia mocy Lucyfera i klątwą rzuconą na Whitewood przez paloną na stosie Elizabeth. Potem akcja przenosi się do roku 1960 i dobrze, bo twórcy nie poradzili sobie z odwzorowaniem XVII-wiecznych realiów. Nie wiem, jak odebrała to ówczesna publiczność, ale z punktu widzenia współczesnego widza, prolog „Miasta umarłych” może trącić tandetą. I w moim przypadku tak właśnie było. Było, ale szybko się skończyło, bo po krótkim wstępie, ujrzałam naprawdę solidne rzemiosło. Film nie przyciągnął tłumów, nie cieszył się zadowalającym zainteresowaniem w latach 60-tych i to bynajmniej się nie zmieniło. A szkoda, bo myślę, że to jeden z tych filmów, który zyskuje na wartość wraz z upływem lat. Ówczesna publiczność nie mogła tego wiedzieć, ale teraz widać, że to horror, który w dużej mierze oparł się próbie czasu. Prawie się nie zestarzał, a mimo to osunął się w duże zapomnienie. Myślę, że głównym winowajcą takiego stanu rzeczy jest dystrybucja – dzisiaj bardzo trudno o tę pozycję – ale wpływ na to mogło mieć też niskie zainteresowanie opinii publicznej w latach 60-tych. Można chyba zaryzykować tezę, że już wtedy „Miasto umarłych” zaczęło osuwać się w zapomnienie. Istnieją jednak filmy, które dopiero po latach zostały docenione, o których zrobiło się głośno długo po ich premierze, omawiane dzieło Johna Llewellyna Moxeya takiego szczęścia niestety nie miało. Choć moim zdaniem powinno. „Miasto umarłych” bez wątpienia zasłużyło sobie na dużo więcej, na los inny od tego, jaki go spotkał, na wzmożone zainteresowanie długoletnich miłośników horrorów, zwłaszcza tych lubiących historie o czarownicach i czarownikach. Proste, nieprzekombinowane opowieści o ludziach, którzy zaprzedali dusze Diabłu, o obłożonych klątwą małych miasteczkach położonych na uboczu, w których jak mówi jedna z postaci występujących w filmie „czas się zatrzymał”, miasteczkach nieodwiedzanych przez turystów i przykrytych gęstą mgłą (tutaj trochę twórców poniosło – mgły jest tak dużo, że miejscami realizm ulega drobnemu zachwianiu), o okultystycznych rytuałach, czarnych mszach i nadnaturalnych zjawiskach, według mnie genialnych w swojej prostocie. „Miasto umarłych” to jeden z tych horrorów, który stara się (w mojej ocenie z dobrym skutkiem) zachwiać poczuciem rzeczywistości widza, wywołać w nim dyskomfort poprzez usunięcie mu spod nóg tego stałego gruntu, który nazywamy prawami fizyki. W fikcyjnym miasteczku Whitewood takie prawa nie obowiązują – tutaj dosłownie wszystko może się zdarzyć i wiemy to już od chwili dotarcia głównej bohaterki filmu Nan Barlow (przyzwoita kreacja Venetii Stevenson) pod zajazd znajdujący się w owej mieścinie. Wówczas bowiem mężczyzna, którego studentka ta zabrała z pobocza rzadko uczęszczanej drogi (podwoziła go do Whitewood) nagle znika. W jednej chwili ten podejrzany jegomość siedzi w samochodzie obok Nan, a w następnej już go nie ma. Ani w pojeździe, ani na zewnątrz. Tak jakby rozpłynął się w powietrzu. Nan jest tym zdziwiona, ale raczej nie przerażona, a przynajmniej nie na tyle, by ogarnęła ją nieodparta potrzeba opuszczenia Whitewood. Wręcz przeciwnie: bez zbędnej zwłoki przekracza próg zajazdu poleconego jej przez wykładowcę historii Alana Driscolla (w tej roli legenda kina Christopher Lee). Przybytek ów prowadzony jest przez niejaką panią Newless, w którą w znakomitym stylu wcieliła się Patricia Jessel UWAGA SPOILER Grała również Elizabeth Selwyn, co uświadomiłam sobie dopiero później... Szybciej dotarło do mnie, kim tak naprawdę jest autostopowicz (jej wspólnik) KONIEC SPOILERA. Newless spowija ciemna aura – nie widzi się jej, ale czuje każdą komórką swojego ciała, wrogość wręcz z niej emanuje i to dosłownie w każdej sekwencji z jej udziałem. Można polemizować, czy to dobrze, czy tak jaskrawa czytelność służy klimatowi, ale myślę, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że Jessel idealnie wczuła się w postać narzuconą jej przez scenariusz. Historię tę pewnie można było rozpisać lepiej, wykrzesać z tego więcej tajemnicy, ale to już nie wina aktorki. Ona pokazała to, czego od niej oczekiwano... i to jak pokazała!

Oglądając „Miasto umarłych” nie można nie zauważyć podobieństw do pewnego głośnego filmu nakręconego na podstawie powieści. UWAGA SPOILER Mowa o „Psychozie” Alfreda Hitchcocka, ekranizacji książki Roberta Blocha. Jako że „Miasto umarłych” trafiło na ekrany kin kilka miesięcy po filmowej „Psychozie” i wziąwszy pod uwagę fakt, że pierwsze wydanie rzeczonej powieści Blocha ukazało się rok wcześniej, to można dojść do wniosku, że twórcy „Miasta umarłych” inspirowali się którymś z tych dzieł. Oficjalna wersja jest jednak taka, że zbieżności są dziełem przypadku, że omawiany obraz nie jest naśladowcą „Psychozy”. Szczerze mówiąc trudno mi w to uwierzyć. Mogę jeszcze uwierzyć w to, że zajazd/motel prowadzony przez niebezpieczną osobowość nie był zaczerpnięty z „Psychozy”, że narodził się on w głowie, którejś z osób pracujących nad „Miastem umarłych” samoistnie. Ale już uśmiercenie głównej bohaterki na długo przed finałem, w tamtych czasach było zabiegiem dosyć nowatorskim, w umysłach wielu ten zwrot akcji zapisał się, jako swoista wizytówka (nie jedyna zresztą) „Psychozy' Alfreda Hitchcocka. Ale to nie wszystko. Sprawę zniknięcia Nan w „Mieście umarłych” bada jej brat, Richard Barlow i jej chłopak Bill Maitland (w „Psychozie” mamy siostrę Marion Crane i także jej chłopaka). Chociaż gwoli ścisłości Billa jest mniej niż Patricii Russell, wnuczki wielebnego z Whitewood. Dodajmy do tego widok zasuszonego trupa kobiety, zamykający film Johna Llewellyna Moxeya i teraz odpowiedzmy sobie na pytanie, czy takie zbiegi okoliczności są możliwe? Według mnie nie, ale ja z natury jestem sceptyczką, więc... KONIEC SPOILERA. Jak już wspomniałam twórcy „Miasta umarłych” nie stawiają na tajemnicę – nie wykazują starań (a przynajmniej ja takowych nie zauważyłam) w kierunku odsuwania widzów od prawdy, chociaż fabuła dawała im taką możliwość. A wręcz się o to prosiła. Ale choć uważam to za duży błąd, choć gdyby nie ten krok „Miasto umarłych” zyskałoby mocny walor, to i tak nie mogłam oderwać się od ekranu. Nie, zupełnie nie przeszkadzały mi rażące podobieństwa do pewnej uwielbianej przeze mnie historii. Wręcz przeciwnie: znacznie uprzyjemniły mi seans horroru satanistycznego Johna Llewellyna Moxeya. Bądź co bądź całkiem pomysłowego. Bo choć zarys tej historii jest nader prosty, choć przekaz od początku jest bardzo klarowny (oczywistości gonią oczywistości), to w szczegółach widać niemałą kreatywność. Jak na tamte czasy. Chociaż sekwencja z kameralną potańcówką urządzoną w zajeździe pani Newless – nagłe urwanie się muzyki i „wyparowanie” gości – nawet w dzisiejszym kinie pewnie tchnęłoby świeżością. Groza tej sytuacji wynika z tego, o czym pisałam wcześniej: twórcy „Miasta umarłych” po raz kolejny łamią tutaj prawa fizyki, naginają rzeczywistość w takim stylu, że nie zdziwiłabym się, gdyby co poniektórym widzom nieprzyjemnie zakręciło się w głowie. Sama w takich przypadkach zawsze myślę (bądź mówię): Witamy w Strefie Mroku! Gęsią skórkę może też wywołać zachowanie epizodycznych postaci, mieszkańców Whitewood przechadzających się po przesadnie zamglonych uliczkach – zwłaszcza przeszywające spojrzenia dwóch kobiet posyłane w kierunku przyjezdnych. Ale napięcie przenika całą tę historię. Intensywne, mroczne zdjęcia Desomoda Dickinsona w połączeniu z raz złowieszczą, innymi razy wesołą muzyką, skomponowaną przez Douglasa Gamley'ego. Czego chcieć więcej? No może trochę tajemniczości i innego pomysłu na finalny pojedynek, bo taki sposób na walkę ze złem, na ekranie wypadł trochę groteskowo. Ale poza tym większych zastrzeżeń do projektu Johna Llewellyna Moxeya nie mam. Według mnie to kawał naprawdę dobrej roboty – mocno wciągającej i trzymającej w napięciu, nawet pomimo tych wszystkich oczywistości (to nawet pomaga w budowaniu suspensu). Pomimo rezygnacji, albo nieskuteczności podejmowanych prób, z tajemniczości, z konstruowania jakieś nadnaturalnej zagadki, którą moglibyśmy nieśpiesznie zgłębiać, powoli dochodzić do wstrząsającej prawdy. Swoją drogą nie wszystko łatwo przewidzieć. Ja na przykład nie spodziewałam się takiego finalnego widoku, ale i wcześniejsze manifestacje sił nieczystych zmuszały mnie do chwilowego zwątpienia w trafność mojego osądu. Bo mówiły: w Whitewood dosłownie wszystko może się zdarzyć.

Kto nie oglądał „Miasta umarłych” Johna Llewellyna Moxeya marsz przed ekran! Niechaj to dziełko wreszcie zostanie odkurzone, wydobyte z odmętów zapomnienia, w którym tkwił przez dziesiątki lat. Właściwie to od momentu swojego powstania – choć gościł na ekranach kin w paru krajach świata, to nie cieszył się wielkim zainteresowaniem. Przeszedł bez echa i ta zła passa nigdy się nie odwróciła. Ale my możemy to zmienić. Możemy dać życie tej produkcji, wciągnąć ją na afisz, na który tak naprawdę jeszcze nie miała okazji trafić. Trochę mi wstyd, że tak późno na ten obraz natrafiłam, ale jak to mówią: lepiej późno niż wcale. Słyszycie? Nieważne kiedy - ważne, żeby w ogóle dać szansę temu brytyjskiemu horrorowi satanistycznemu w reżyserii nieżyjącego już Johna Llewellyna Moxeya.