środa, 28 lutego 2024

„Pęknięcia” (2009)

 
Lata 30. XX wieku. W elitarnej brytyjskiej żeńskiej szkole z internatem St. Mathilda's prym wiedzie trenerka skoków do wody panna G, światowa dama z liberalnym podejściem do kształtowania młodych umysłów. Jej ulubienicą jest kapitanka drużyny Di Radfield, popularna uczennica zauroczona elokwentną instruktorką z barwnym doświadczeniem życiowym. Kiedy w szkole pojawia się pochodząca ze szlacheckiej hiszpańskiej rodziny Fiamma Corona, nastoletnia liderka zaczyna obawiać się o swoją pozycję. Panna G jest pod wrażeniem nowej członkini uprzywilejowanego zespołu sportowego, charyzmatycznej dziewczyny, która nie odwdzięcza się jej tym samym. Fiamma nawet nie stara się ukryć niechęci do jedynego autorytetu Di, której przykro patrzeć na cierpienie, jakie znienawidzona uczennica zadaje pannie G. Lojalna wychowanka przebojowej nauczycielki nie zamierza tolerować takiego zachowania, spokojnie patrzeć na oburzającą postawę wywyższającej się rówieśniczki względem jej idolki.

Plakat filmu. „Cracks” 2009, Antena 3 Films, Bord Scannán na hÉireann / The Irish Film Board, Element Pictures

Adaptacja powieści południowoafrykańskiej autorki Sheili Kohler pierwotnie wydanej w 1999 roku. Koprodukcja brytyjsko-irlandzko-hiszpańsko-francusko-szwajcarska, mroczny dramat psychologiczny, wyreżyserowany przez Jordan Scott, córkę sławnego Ridleya Scotta, przy tym projekcie raczej luźno współpracującą z jego młodszym bratem, nieżyjącym już Tonym Scottem (jeden z producentów wykonawczych). Nad scenariuszem „Pęknięć” (oryg. „Cracks”) Jordan pracowała z Benem Courtem i Caroline Ip, mających już doświadczenie w „przekładaniu powieści na język filmu”: genialny thriller psychologiczny „Bunkier” (2001), adaptacja utworu Guya Burta w reżyserii Nicka Hamma. „Pęknięcia” kręcono głównie w irlandzkim hrabstwie Wicklow w 2008 roku, a światowa premiera przypadła na wrzesień 2009: w ramach Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto. W Polsce film po raz pierwszy został pokazany mniej więcej dwa miesiące później na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage w Łodzi. W szerszy obieg obraz wszedł w grudniu tego samego roku, poczynając od Wielkiej Brytanii i Irlandii.

Historia porównywana do „Pikniku pod Wiszącą Skałą” Joan Lindsay, powieści z 1967 roku przeniesionej na ekran przez Petera Weira w roku 1975; „Władcy much” pióra Williama Goldinga, utworu po raz pierwszy opublikowanego w 1954 roku, który doczekał się kilku filmowych edycji (m.in. obraz Petera Brooka z 1963 roku oraz propozycja Harry'ego Hooka z 1990 roku); a także „Niebiańskich stworzeń” w reżyserii Petera Jacksona, które swoją światową premierę miały w roku 1994. Z kolei wcielająca się w skomplikowaną postać panny G (właściwie Gribben) Eva Green, która później wystąpi choćby w takich produkcjach jak „Mroczne cienie” i „Osobliwy dom pani Peregrine” (adaptacja/ekranizacja powieści Ransoma Riggsa) Tima Burtona, „Prawdziwa historia” Romana Polańskiego na podstawie fenomenalnej powieści Delphine de Vigan czy „Nocebo” Lorcana Finnegana - a mnie jak na razie najbardziej uwiodła w „300: Początku imperium” Noama Murro - nieprzesadnie (według Green żadna z nich nie oddaje w pełni charakteru fascynującej trenerki ze St. Mathilda's) wzorowała się na Blanche DuBois, wykreowanej przez Vivien Leigh w „Tramwaju zwanym pożądaniem” Tennessee'ego Williamsa oraz na tytułowej postaci „Pełni życia panny Brodie” Ronalda Neame'a, w którą wcieliła się Maggie Smith. Dodatkową inspirację Green mogła czerpać z własnych doświadczeń, jak to ujęła, ze „spiętym, burżuazyjnym establishmentem” szkolnym. Reżyserka i współscenarzystka „Pęknięć” Jordan Scott, podobnie jak największa gwiazda jej pierwszej samodzielnej produkcji pełnometrażowej, nigdy nie uczęszczała do szkoły z internatem, ale miała okazję od środka obserwować dynamikę relacji (właściwie w tym uczestniczyć) w szkole dla dziewcząt. Dobrze wspomina lata spędzone w żeńskiej placówce oświatowej, na dobrą sprawę nie mogła więc odwoływać się do jakichś konkretnych wspomnień, przykrych incydentów z własnej przeszłości, mogła je jednak wykorzystywać w ukazywaniu tej lepszej strony nastoletnich przyjaźni. Wzajemnego wsparcia, poczucia przynależności, mobilizującego przekonania, że ewentualne potknięcia będą korygowane siłami wspólnymi. Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną. W odizolowanej Akademii St. Mathilda's – przybrzeżne „pustkowie” pod lasem, sąsiadujące z malowniczym miasteczkiem najwidoczniej nieodwiedzanym, w odróżnieniu od kadry nauczycielskiej, przez pochodzące z tak zwanych dobrych domów uczennice w tradycyjnych, od pokoleń niezmienianych mundurkach – najbardziej wpływową grupą uczniowską jest drużyna sportowa panny G: skoki do wody, pływanie, nurkowanie pod okiem teoretycznie pasującej tutaj jak pięść do nosa kosmopolitki. Kolorowy ptak w szarym świecie latorośli niechcianych, ale w zdecydowanej większości nietracących nadziei na rychły powrót na łono rodziny. Z obserwacji panny G wynika, że tylko Di Radfield (doskonała kreacja Juno Temple, która potem pokaże się choćby w „Magii” Sebastiána Silvy czy ekranizacji powieści Joe Hilla, „Rogach” Alexandre Aja) nie podtrzymuje w sobie fałszywej nadziei, nie karmi nierealnymi marzeniami o nagłym zainteresowaniu bliskich jej losem. W przeciwieństwie do usychających z tęsknoty koleżanek, urodzona liderka, szybko pogodziła się ze smutną prawdą – zrozumiała, że rodzice nie wyciągną jej z tej ciasnej klatki – i skupiła na wspinacze po tutejszej drabinie społecznej, niewątpliwie imponując przy tym pannie G sprawnością (i bezwzględnością?) oraz na przygotowaniach do samodzielnej egzystencji. Podczas gdy inne dziewczęta żyją przeszłością, Di myśli o przyszłości i nie ma wątpliwości, że konserwatywny personel szkoły nie przekaże jej żadnej przydatnej wiedzy o szerokim świecie. Świecie dorosłych, którzy przed Bogiem i przed troską o bliźnich stawiają Pragnienie. Tylko panna G może czegoś nauczyć pannę Radfield. Ulepić ją na swój obraz i podobieństwo, tym samym spełniając największe Pragnienie niedługo już faworyzowanej uczennicy.

Plakat filmu. „Cracks” 2009, Antena 3 Films, Bord Scannán na hÉireann / The Irish Film Board, Element Pictures

Źle się dzieje w królestwie panny G odkąd drużyna powiększyła się o wyniosłą Fiammę. Dotychczasowa ulubienica diablo intrygującej trenerki zostaje odstawiona na boczny tor – przestaje wyznaczać poziom w skokach do wody i co gorsza ma powody przypuszczać, że kobieta, którą stawia sobie za wzór nie ma już ochoty poświęcać jej tyle uwagi, co przedtem. Przed księżniczką z astmą. Błękitna hiszpańska krew, która podważa autorytet zarówno panny Radfield, jak panny G. Wspaniała jest ta dziewczyna – znająca swoją wartość i niemająca potrzeby komukolwiek jej udowadniać, myśląca samodzielnie, niemająca parcia na bycie lubianą, oczytana nastolatka, która zdążyła posmakować życia, o jakim marzą jej współlokatorki. Pozostałe dziewczyny z pokoju na poddaszu, gdzie dotąd niepodzielną władzę (może nie licząc dyrektorki) sprawowała apodyktyczna Di. Atomowy duet aktorski: Eva Green i María Valverde. Perfekcyjnie kreacje panny G i Fiammy Corony, których połączenie groziło wybuchem:) Nieziemska chemia, urzekająca mieszanka dodatkowo podgrzewana przez Juno Temple. Żeński trójkąt niekoniecznie miłosny. Destrukcyjna obsesja? Tak czy inaczej, nie ulega wątpliwości, że Di jest zapatrzona w pannę G, na którą w pewnym (niedosłownym) sensie urok rzuciła Fiamma. Zupełnie niechcący, bo Hiszpanka jest jedyną członkinią ekskluzywnego zespołu w Akademii St. Mathilda's, która nader stanowczo (niegrzecznie!) odmawia udziału w przepychance do panny G. Nowej w ogóle nie zależy na spędzaniu czasu z jedyną wyluzowaną dorosłą w tym surowym środowisku edukacyjnym. Kompletnie nieczuła na magię roztaczaną przez pannę G, obojętna na awanse bogini Di. Zamczysko na brytyjskim odludziu, w którym panują jasno określone zasady. Pedagogia oparta na wartościach chrześcijańskich, bezczelnie torpedowanych przez... zdeklarowaną hedonistkę? Daleko idąca ingerencja w życie prywatne uczennic (od wyznaczenia maksymalnej ilości przedmiotów, które wolno kłaść na stolikach nocnych po sprawdzanie korespondencji). Solidnie osadzone w epoce widowisko artystyczne bazujące na niepewności. Złe przeczucia podsycane z niebywałą precyzją w ponurym (wyblakłe zdjęcia za zaparowanym szkłem) zakątku, jakby żywcem wyjętym z gotyckiej opowieści o nawiedzonym domu. Historia budująca się na relacjach międzyludzkich, frapujących związkach wielokrotnie złożonych osobowości. Wyczerpująca analiza psychologiczna jednostek uwięzionych w klaustrofobicznej przestrzeni, poskramianie „demonów dojrzewania”, które może, ale nie musi przynosić skutek odwrotny do zamierzonego. Spektakularne starcie charakterów w uświęconej tradycjami, powszechnie szanowanej instytucji, która dla przynajmniej jednej osoby okaże się prawdziwą szkołą życia (ostatnia rozmowa z surową panią dyrektor). „Kobieta prawdziwie wyzwolona” w sidłach niezastawionych przez nastolatkę skonfliktowaną z dziewczyną beznadziejnie zauroczoną. Warstwy panny G, wewnętrzna siła panny Corony i zagubienie panny Radfield. Paląca zazdrość, rozdzierająca tęsknota, paraliżujące lęki, toksyczne kompleksy, buzujące hormony, żałosna małostkowość, przerażające wyrachowanie. Fiamma faktycznie zagraża czyjejś pozycji w „stadzie St. Mathilda's”, ale najbardziej rozdrażniona członkini tego małego społeczeństwa, najmniej skora do zacieśniania kontaktów z tą rzekomą mącicielką kapitanka drużyny G, chyba niepotrzebnie bała się o siebie. Powinna bać się o pannę G, podziwianą kobietę, którą Fiamma z jakiegoś sobie tylko znanego powodu traktuje jak istotę niegodną jej towarzystwa. Poniża osobę najdroższą sercu Di. Dlaczego panna G jej na to pozwala? Dlaczego nie wyrzuci z drużyny tej impertynenckiej dziewuchy? Dlaczego płaszczy się przed szkolną outsiderką z cudacznym inhalatorem? „Pęknięcia” Jordan Scott to empatyczne kino pozostawiające dość szerokie pole dla wyobraźni widzów. Historia podobno mniej dosadna od swojej literackiej odpowiedniczki – reżyserka nie ukrywała, że mniej brutalna droga została wybrana z premedytacją, a w największym stopniu miała przysłużyć się pannie G; w ten sposób twórcy chcieli ułatwić odbiorcom zrozumienie tej postaci, dodać jej człowieczeństwa. Sugestywna ballada, w której totalnie się zasłuchałam.

Stylowa historia niewesoła. Produkcja z duszą powstała pod kierownictwem córki „konstruktora” legendarnego statku kosmicznego z nieludzkim pasażerem na gapę. Klimatyczne dokonanie Jordan Scott na kanwie powieści Sheili Kohler. Nieefekciarskie kino psychologiczne, pierwszorzędna opowieść z niezapomnianymi kreacjami aktorskimi. Mroczna saga o ludziach odizolowanych. Piekielnie gorąco polecam zwolennikom slow burn arthouse.

poniedziałek, 26 lutego 2024

„Double Blind” (2023)

 
Globalna firma farmaceutyczna Blackwood rozpoczyna badania kliniczne eksperymentalnego leku z udziałem siedmiorga ochotników, którzy do zakończenia testów będą odizolowani od społeczeństwa. Zamknięci w placówce korporacji medycznej z zespołem na miejscu kierowanym przez doktor Ellen Burke. Po przyjęciu paru dawek szykowanego do wprowadzenia na rynek medykamentu, pojawia się pierwszy niespodziewany skutek uboczny, w postaci permanentnej bezsenności. Wbrew obiekcjom doktor Burke na wyższych szczeblach Blackwood zapada decyzja o kontynuowaniu badań w alarmująco zmienionej formie. Wątpliwości większości ochotników zostają rozwiane obietnicą sowitej premii, ale rozpaczliwie potrzebująca pieniędzy kobieta z nieprzepracowaną traumą imieniem Claire doszukuje się w tym drugiego dna. Nabiera podejrzeń jeszcze przed tragedią w sali rekreacyjnej i całkowitą blokadą budynku.

Plakat filmu. „Double Blind” 2023, Epic Pictures GroupFail, Safe Films

Dzieci lat 80. XX wieku, „wychowani” na filmach Johna Carpentera, Jamesa Camerona i Johna McTiernana, Ian Hunt-Duffy i Darach McGarrigle w 2018 roku, we współpracy ze Screen Ireland, oficjalnie otwarli projekt „Double Blind” - przygotowanie scenariusza horroru inspirowanego między innymi „Obcym - ósmym pasażerem Nostromo” Ridleya Scotta, „Śmiertelnymi manewrami” Waltera Hilla, „Green Room” Jeremy'ego Saulniera i wreszcie „Coś” Johna Carpentera, ukochanym filmem Hunta-Duffy'ego. W roku 2019 przedstawili materiał na Frontières International Co-Production Market w Montrealu, dzięki czemu zawiązali współpracę z niezależnym studiem filmowym i telewizyjnym Epic Pictures Group. Produkcję zaplanowali na 2020 rok, na przeszkodzie stanęła jednak pandemia COVID-19. Prace na planie ruszyły dwa lata później i trwały całe dwadzieścia trzy dni. Światowa premiera pełnometrażowego debiutu reżyserskiego Iana Hunta-Duffy'ego, opartego na scenariuszu Daracha McGarrigle'a (przy czym historię obmyślali wspólnie), odbyła się na początku lipca 2023 roku w Szwajcarii; w ramach Neuchâtel International Fantastic Film Festival, a między innymi w swojej rodzimej Irlandii „Double Blind” został uwolniony (dystrybucja kinowa) w lutym 2024.

Ian Hunt-Duffy i Darach McGarrigle mają słabość do horrorów i thrillerów z zasadami, których pod żadnym pozorem nie wolno łamać (na przykład „nie oglądaj przeklętej kasety wideo” w The Ring Universe). Dla „Double Blind” szukali czegoś zwyczajnego, prostego i pozornie niewinnego, a najlepsze, co przyszło im do głowy to zapewne doskonale znane fanom kina grozy „nie zasypiaj”. Jedna z częściej występujących zasad w królestwie horroru; bodaj najbardziej reprezentacyjnym przykładem jest „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena (właściwie cała ta franczyza). W przygotowaniach do „zabójczo krótkiej” pracy na planie, niedoświadczony w pełnometrażowych przedsięwzięciach irlandzki reżyser skorzystał z rad twórcy „Impostora” (2019), rodaka Lee Cronina, który w rok premiery pierwszego dużego owocu „swego ucznia”, pochwali się nadspodziewanie udanym „Martwym złem: Przebudzeniem”. Wizja kierownika artystycznego „Double Blind” zakładała uczynienie zamkniętej placówki badawczej (anty)bohaterem pierwszoplanowym – jak Overlook w „Lśnieniu” Stanleya Kubricka, Nostromo w pierwszym „Obcym” Ridleya Scotta i oczywiście Outpost 31 w „Coś” Johna Carpentera. Zamknięcie niemal całej akcji „Double Blind” w budynku z jednej strony ułatwiało pracę z niewielkim budżetem (dobry sposób na ograniczenie wydatków), a z drugiej pozwalało stworzyć preferowaną przez Hunta-Duffy'ego atmosferę szybkowaru. Gotujące się środowisko hermetyczne. Film otwiera (przy czym przed czołówką twórcy serwują przykrą akcję z gryzoniem) reklama globalnej firmy farmaceutycznej o nazwie Blackwood – pierwszy dzwonek alarmowy przynajmniej dla długoletnich fanów gatunku – po której „na scenę” wkracza główna bohaterka „Double Blind”, młoda kobieta o imieniu Claire (przekonujący występ Millie Brady; m.in. „Duma i uprzedzenie, i zombie” Burra Steersa) nieświadomie zmierzająca na spotkanie z irytująco rozszczebiotaną natrętną współlokatorką Alison. W trzewiach pozbawionego okien, bezosobowego budynku Blackwood. Wąskie korytarze, po spartańsku urządzone sypialnie dla „gości”, w pełni wyposażone gabinety zabiegowo-diagnostyczne i laboratoryjne, przestronna, za to skąpo zaopatrzona sala sportowo-rekreacyjna z dużym drzewem w centrum, bynajmniej ocieplającym atmosferę panującą w tym klaustrofobicznym miejscu. Jedyny żywy element wystroju, paradoksalnie wpisujący się w sztuczny charakter tego miejsca – zamiast ocieplać, jeszcze ochładza wizerunek tego „białego miasteczka”. Reżyser „Double Blind” nie ukrywa, że największy wpływ na to dziełko miało „Coś” Johna Carpentera, mnie jednak po głowie chodziły makabryczne opowieści Davida Cronenberga. Klinicyzm wprawdzie nie tak fascynująco odpychający jak u kanadyjskiego mistrza body horroru, ale na tyle zbliżony, by uruchomić lawinę przyjemnych wspomnień przynajmniej u co poniektórych wielbicieli upiornej oferty Cronenberga seniora. Prawdopodobnie największą niespodzianką dla Iana Hunta-Duffy'ego było zaangażowanie Pollyanny McIntosh, którą nazywa ikoną kina grozy (grała choćby w takich produkcjach, jak „Offspring” Andrew van den Houtena, „The Woman” Lucky'ego McKee, „Ostatnia pokuta” Briana O'Malleya, „White Settlers” Simeona Halligana, „Darlin'” w reżyserii własnej). Po obejrzeniu jego krótkometrażowego obrazu z 2016 roku pt. „Gridlock”, przez zaprzyjaźnionego członka obsady Moe Dunforda, aktorka poszukała kontaktu z reżyserem tego małego utworu. Tak „stała się” doktor Ellen Burke, niekoniecznie diaboliczną przedstawicielką firmy z osobowością makiaweliczną.

Plakat filmu. „Double Blind” 2023, Epic Pictures GroupFail, Safe Films

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zdjęcia główne do „Double Blind” Iana Hunta-Duffy'ego ruszyły z dwuletnim opóźnieniem, ale, że tak to ujmę, ta wina covida została odkupiona przypadkowym przygotowaniem potencjalnych odbiorców na tematy poruszone w scenariuszu Daracha McGarrigle'a. Wyczuleniem społeczeństwa na działalność firm farmaceutycznych, na badania kliniczne leków i szczepionek, na ich ewentualne skutki uboczne, a przede wszystkim na izolację społeczną. Życie w tak zwanym całkowitym lockdownie przysłużyło się rzeczywistości „królików doświadczalnych” przebrzydłej korporacji Blackwood. Uwięzionych jak te biedne białe myszki w gabinecie laboratoryjnym. Gorzej, bo zdają sobie sprawę z zabójczych właściwości snu. Najpierw nieprzerwanie trwająca bezsenność, a potem hipersomnia. Po przyjęciu paru eksperymentalnych pigułek nie byli w stanie zasnąć, ale decydująca doba upłynie im pod znakiem desperackiej walki z opadającymi powiekami. „Niewidzialny przełożony” doktor Ellen Burke - w domyśle członek zarządu, może nawet sam prezes Blackwood, wydający polecenia przez telefon - niedługo przed blokadą przekazał nowe instrukcje przerażonej podwładnej. Zamiast natychmiast przerwać badania i spróbować odwrócić negatywne skutki eksperymentu, firma brnie w ten krwawy zaułek. Klasyczne poświęcanie jednostek dla dobra ogółu? Jeśli już, to dla zysku, ale w przestrzeni publicznej, jak na dżentelmenów przystało, o pieniądzach nie rozmawiamy. Mówimy tylko o ratowaniu zdrowia i życia bliźnich, UWAGA SPOILER a w razie wpadki szukamy kozła ofiarnego KONIEC SPOILERA. Branża medyczna to istna kopalnia złota, bo przecież zdrowie to wartość bezcenna. Poza tym ryzyko biznesowe w tym przypadku jest niewielkie, a przynajmniej ja nie wietrzyłam upadku potężnej firmy z powodu śmierci paru nieuprzywilejowanych osób. Przejściowa burza w mediach – pogadają i zapomną – w moim (cynicznym) przekonaniu było jedynym realnym zagrożeniem dla niepracujących dla idei naukowców. Właściwie zbrodniarzy udających naukowców. „Double Blind” Iana Hunta-Duffy'ego to w gruncie rzeczy konwencjonalna opowieść z dreszczykiem, można powiedzieć zlepek sprawdzonych/do znudzenia wałkowanych (niepotrzebne skreślić) motywów fabularnych, włącznie z takimi detalami jak „upiorzyca pod kołderką” (franczyza „Ju-on. The Grudge” otwarta w 2002 roku przez Takashiego Shimizu) czy wyimaginowana doktorka siedząca na podłodze (w tej pozie przypomina pewną białoooką damę z „Martwego zła” Sama Raimiego). Stereotypowe postacie „zamknięte w nagrzewającym się garnku”. Pewnikiem stojącym na kuchence gazowej – żadna tam płyta indykcyjna czy inne nowoczesne wynalazki:) Chodziło o to, by temperatura rosła w miarę oglądania, żeby odbiorca „Double Blind” poczuł się jak ta nieszczęsna potrawka gotowana na niewolnym ogniu. Czyli sporo się dzieje w tym mikroświecie przedstawionym. Migawki à la „Egzorcysta” Williama Friedkina (rzekomy przekaz podprogowy) – w placówce pseudomedycznej Hunta-Duffy'ego zwykle robiące „buu!”, ale choć z reguły nie przepadam za tą metodą „straszenia”, tym razem obyło się bez wrażenia przesytu i chodzenia po linii najmniejszego oporu. Nieprzesadnie częste (niemocne) uderzenia nie tylko dźwiękiem, ale też obrazem. Halucynacje, koszmary senne i płynne przejścia na tamtą stronę, gdzie tylko raz trąciło tandetą: rogate przywitanie. Dla równowagi w świecie doczesnym heroicznie walczących z sennością, w oczy ukłuł mnie incydent z ogniem. Ot, szczególiki w paradzie solidnych efektów specjalnych. Praktycznych, bo takie preferuje reżyser „Double Blind”, uczciwie uprzedził jednak (wypowiedzi w przestrzeni publicznej) zainteresowanych jego pierwszą ofertą pełnometrażową, że czasami posiłkował się komputerem (na przykład gotujący się mózg?). Rzadko, więc dobra moja:) Średnio efektywna sztuka minimalna – wykrwawiający się, toczący pianę z ust (śmiertelne konwulsje) śniący, „zmartwychwstająca” bohaterka drugiego planu, sekretne drzwi (w sumie łatwo rozpracować tego prześladowcę Claire), skąpo ucharakteryzowane, ale wchodzące w odpowiednich momentach brzydkie twarze i wredne głosy. Co prawda nietrudno samemu złożyć układankę pod tytułem Trauma Claire - przynajmniej dotychczas zdanej wyłącznie na siebie, prowadzącej koczowniczy tryb życia, zamkniętej w sobie, zmagającej się z klaustrofobią, ledwo wiążącej koniec z końcem postaci prowadzącej - wydaje mi się jednak, że ten temat wymagał rozwinięcia. Dodania choć jednego więcej mówiącego wspomnienia, ażeby oddalić widmo oskarżeń o zaniedbanie/zapominalstwo. Nie wspominając już o wewnętrznych demonach Venessy: to dopiero skryta udręczona.

Łatwo się zagapić w pierwszy większy produkt Iana Hunta-Duffy'ego. O ile nie ma się dość korporacyjnych burzycieli, śmiertelnych snów, lockdownów, żywych trupów i innych omamów. Przewidywalna - tradycyjne złożenie znanych motywów - opowieść irlandzka, która wielu przykrości przysporzyć nie powinna. Względnie bezpieczny straszak z tego „Double Blind”. Niedrogie kino bezpretensjonalne. Prostolinijny przeciętniaczek.

sobota, 24 lutego 2024

„Superposition” (2023)

 
Małżeństwo z Kopenhagi Stine i Teit wraz ze swoim pięcioletnim synem Nemo przeprowadzają się do przestronnego, nowocześnie urządzonego domu w szwedzkim lesie. Liczą, że odcięcie od cywilizacji pomoże im na nowo odnaleźć siebie i ponownie scementować ich związek. Poza tym widzą w tym sposób na rozwój zawodowy: kariery pisarskiej Stine i działalności podcastowej Teita, który w swój najnowszy projekt zaangażował partnerkę, mając nadzieję na skruszenie muru, którym otoczyła się po odkryciu jednego z jego sekretów. Niedługo po dotarciu do domu na odludziu Stine nabiera jednak poważnych wątpliwości odnośnie ich projektu internetowego. Za sprawą ludzi z drugiej strony jeziora. Kobiecie nie podoba się, że Teit jest zdecydowany wmawiać potencjalnym słuchaczom, że osiedli na kompletnym bezludziu, ale większe problemy wielkomiejskiej pary zaczynają się po traumatycznej przechadzce matki i syna.

Plakat filmu. „Superposition” 2023, Beo Starling, Citizen Jane Productions, Det Danske Filminstitut

Duński psychologiczny thriller science fiction zrealizowany w odpowiedzi na zaproszenie na imprezę filmów niskobudżetowych – przedsięwzięcie kosztowało mniej więcej milion czterysta tysięcy euro. Pierwsze pełnometrażowe osiągnięcie reżyserskie Karoline Lyngbye, która scenariusz przygotowała razem z Mikkelem Bak Sørensenem, miłośnikiem twórczości Rubena Östlunda, w tym przypadku pozostającym pod lekkim wpływem komediodramatu „W trójkącie” (2022). Oboje są fanami filmów gatunkowych, ale podczas gdy Lyngbye najbardziej pociągają historie silnie skoncentrowane na postaciach – dogłębne portrety psychologiczne – Sørensen przede wszystkim sympatyzuje z opowieściami satyrycznymi. W scenariuszu „Superposition” połączyli swoje filmowe pasje, a z pomysłem wyjściowym wyszła ta, która potem zajęła krzesło reżyserskie. Pierwszy pokaz efektu końcowego odbył się w styczniu 2023 roku na International Film Festival Rotterdam, a niespełna dwa miesiące później w Danii ruszyła dystrybucja kinowa – w Polsce na wielkie ekrany obraz trafił w październiku 2023 (dystrybucja Mayfly), a w pierwszym kwartale następnego roku (luty) „Superposition” objawił się na polskich platformach VOD (dystrybucja Kino Świat).

UWAGA SPOILER Kojarzone z „Wrogiem” Denisa Villeneuve'a, „To my” Jordana Peele'a i „Pod skórą” Jonathana Glazera KONIEC SPOILERA badanie ego współczesnego człowieka w miłosnych związkach pomysłowo skorelowane z klasycznym motywem opowieści grozy. Sieć triangulacyjna debiutującej w pełnym metrażu duńskiej reżyserki Karoline Lyngbye, w przekonaniu której „Superposition” jest w równym stopniu dramatem psychologicznym i horrorem science fiction z jej ulubionej szufladki slow burn arthouse. Niewątpliwie połączenie gatunków, ale akurat horroru w tej niezobowiązującej analizie najstarszej komórki społecznej nie dostrzegłam. Thriller psychologiczny, dramat rodzinny, fantastyka naukowa, a nawet romans i szalona komedia, czy jak kto woli nieśmieszna, gorzka satyra na małżeństwo – tyle gatunkowych gałęzi na tym mocnym pniu wypatrzyłam. Drzewie swego czasu posadzonym przez Edgara Allana Poego, Fiodora Dostojewskiego i Zygmunta Freuda:) „Superposition” kręcono w Szwecji – tam też przenieśli się rodowici Duńczycy ze świata przedstawionego pod kierownictwem Karoline Lyngbye – ponieważ ojczyzna reżyserki nie posiada tak rozległych terenów zielonych. W każdym razie ekipa uznała, że trudno byłoby znaleźć w tym małym kraju miejsce w dostatecznym stopniu oddalone od skupisk ludzkich. Tak, by możliwie najwygodniej się kręciło, by nie utrudniać sobie pracy wymyślaniem dodatkowych sztuczek operatorskich. Stine i Teit (wymagające role Marie Bach Hansen i Mikkela Boe Følsgaarda – wielkie pole do popisu, które według mnie zagospodarowali najwyżej w połowie; szczerze mówiąc moją uwagę skuteczniej kradł debiutujący małoletni Mihlo Olsen, ostatni członek obsady, nietaktownie pomijając pieska) rodzinne gniazdko uwili sobie w stolicy Danii, ale spotykamy ich w drodze do cichego miejsca w Szwecji. Szukali przystani niemal całkowicie odciętej od świata (nie licząc tradycyjnej poczty) i pewnie nie podjęliby decyzji o wyprowadzce z kraju, gdyby znaleźli w nim nieruchomość odpowiadającą ich potrzebom. Taką samotnię jak w oszukańczej reklamie posiadłości w sąsiedzkim państwie. Miała być bezludna „wyspa”, z obserwacji Stine wynika jednak, że nie są sami. Na przeciwnym brzegu jeziora ewidentnie ktoś mieszka. Teit nie sądzi, by celowo wprowadzono ich błąd – skłania się ku turystom chwilowo obozującym „w ich głuszy”. Najpewniej nie zabawią tutaj długo, nie ma więc sensu rozważać propozycji jak zwykle przesadzającej „wspólniczki w podcastowej zbrodni”. Nie będzie zmieniał programu tylko dlatego, że jacyś piechurzy z plecakami zrobili sobie góra kilkudniowy postój nie tak znowu blisko nich. Teit podejrzewa, że żona szuka wymówki, aby móc wrócić do miasta. Życie na łonie Natury było ich wspólnym marzeniem, niewykluczone jednak, że rzeczywistość drastycznie odbiegła od wyobrażeń kobiety. Właściwie szklany dom (efekt lustra) na „zielonym pustkowiu” miał przemawiać za nieuczciwością jego aktualnych dorosłych mieszkańców. Okłamują samych siebie. Dumni z dokonania, na jakie nigdy nie odważyliby się ich znajomi, szczerze gratulujący sobie odwagi, szczycący się gotowością na wyzwania jakie niesie... życie w nowoczesnym domu. Nie tyle życie w zgodzie z Naturą, ile luksusowe schronienie przed siłami Natury. Jedyną osobą w tej małej rodzinie, która żyje w absolutnej komitywie ze sobą jest pięcioletni Nemo. Stine i Teit pewnie kiedyś też tacy byli, ale małżeństwo zrobiło z nich hipokrytów? Kompromisy cichymi zabójcami ego?

Plakat filmu. „Superposition” 2023, Beo Starling, Citizen Jane Productions, Det Danske Filminstitut

Nie jestem pewna, czy archetypiczny motyw w „Superposition” Karoline Lyngbye poza wszystkim innym miał pełnić rolę jednej z większych niespodzianek hermetycznego światka rozpadającej się rodziny z Kopenhagi. Publiczne wypowiedzi reżyserki - z którymi na szczęście zapoznałam się po seansie – wskazują na transparentność tych działań, tak czy inaczej do przełomowej scenki z zabieganą matką i zawstydzającym ją wiedzą przyrodniczą pięciolatkiem (widać ze zrozumieniem - krąg życia - obejrzał „Króla Lwa”), trwałam w błędnym przeświadczeniu, że prawdziwa natura tej opowieści odkryje się na koniec. Przerażające doświadczenie w lesie – rodzicielski lęk w zenicie – które odebrałam jako przypadkowe odarcie „Superposition” z całej tajemnicy. Podejrzenia potwierdziły nieco późniejsze reakcje chłopca na rodziców, zachowanie biednego malca w szklanym domu po powrocie z koszmarnego spaceru, a gdybym miała jeszcze jakieś wątpliwości niewątpliwie rozwiałby je nieprzyjemny sen „złej matki”: powiedziała osoba, która sama chętnie spuszcza z oczu jedyne dziecko. Stine i Teit zdają sobie sprawę, że nie są idealnymi rodzicami (a to już połowa sukcesu), wygląda jednak na to, że tylko jedno z nich poszło dalej w krytycznej autorecenzji. Zdaje się, że jedną z rzeczy, które Stine starała się ukryć przed mężem (nieskutecznie, jak się okazało) była pewność, że jest złą matką. Prawda w oczy kole. Subiektywna prawda – guzik, który można nacisnąć, ilekroć najdzie człowieka ochota ma porządne zranienie bliźniego. Nieważne, co na ten temat myśli Teit – dopóki Stine oskarża siebie, życiowy wybranek dzierży niezawodny oręż w „wojnach domowych”. Zawsze może sięgnąć po ten „argument”, gdy inne obelgi zawiodą. Z kolei Stine zawsze może przypomnieć, jak okrutnie zawiódł jej zaufanie. Dać do zrozumienia, że największy z odkrytych przez nią grzechów Teita nigdy nie zostanie wybaczony. Przed wejściem do „krainy absurdu”, infantylizacją postaci, miałam ich za kochających rodziców, którym nie udaje się pogodzić obowiązków zawodowych z domowymi/rodzicielskimi. Niektórzy mogą pomyśleć, że mają dość własnego dziecka, ja jednak (naiwnie?) założyłam, że najnormalniej w świecie potrzebują też przestrzeni dla siebie. Złapać oddech, zrelaksować się, popracować, co w ich przypadku jest jednocześnie oddawaniem się swoim największym pasjom. Niespełniona powieściopisarka i podcaster, który przed wyjazdem z Kopenhagi zawarł potencjalnie intratną umowę – wspomniana już skrzynka pocztowa, jak się wydaje jedyne (pomijam samochód, prawdopodobnie największe zabezpieczenie początkujących pustelników) połączenie z cywilizacją, to ustępstwo, na które szukające totalnego spokoju małżeństwo poszło z uwagi na zobowiązanie Teita. Co nie znaczy, że gdyby nie musieli wysyłać nagrań przełożonemu mężczyzny, nigdy nie wybraliby tego przeklętego miejsca. Przepuścić takie wygody? Z Naturą równie dobrze można zbratać się w nowoczesnym domu, co w zapyziałej chatce à la „Martwe zło” Sama Raimiego czy namiocie. Większym wyzwaniem jest odnalezienie siebie i zakopanie małżeńskiego topora wojennego. Jak odbudować związek, gdy nawet poświęcenie własnej osobowości okazało się niewystarczające? Wypracowywanie kompromisów w toku kulturalnych negocjacji przyniosło więcej szkód niż pożytku, ale kto by się spodziewał, że w środku lasu też trzeba będzie iść na jakieś większe ustępstwa? Nietajemniczego lasu, w którym mimo wszystko towarzystwa godnie dotrzymywała mi Niepewność. Do wyjścia z blaszanej szopy. UWAGA SPOILER Skąd wniosek, że Nemo stanowi wyjątek? Niemożliwe, żeby byli aż tak niedomyślni (panika chłopca znalezionego w lesie przez nie-matkę; poza tym skoro obie pary (nagrane ze wsparciem CGI) upierają się, że przybyli do szwedzkiego lasu z synkiem, to nie trzeba być geniuszem matematycznym, żeby dojść, iż jednego brakuje. Może uznali, że jeden Nemo został w swoim wymiarze? Albo dwóch identycznych chłopców stało się jednym? KONIEC SPOILERA Mogę tylko gdybać, bo kochający rodzice pośpiesznie ucięli ten temat. Żeby nie mierzyć się z druzgocącą prawdą? Instynktowna reakcja niewyrodnego rodzica na cień podejrzenia, że jego pociecha znalazła się w niebezpieczeństwie zahamowana przez zdolność nabytą, wieloletnią praktykę w okłamywaniu samych siebie? Jedno trzeba im przyznać: potrafią dostosowywać się do nieprzewidzianych sytuacji. Imponujące umiejętności adaptacyjne. Zahartowani w najlepszym razie w niesatysfakcjonujących, w najgorszym w toksycznych związkach, wykuci w ogniu małżeństwa, nie dadzą się znokautować niewiarygodnemu. Niejeden postradałby zmysły, a oni radośnie kopulują, tańczą (zabawa z podtekstem erotycznym) i boki ze śmiechu zrywają. Sama nie wiem, co jest bardziej osobliwe: zjawisko czy zachowanie postaci uwikłanych w tę kabałę? Akcja czy reakcja? Ale najbardziej zdumiało mnie zakończenie. To mógł być jeden z najbardziej zapamiętanych finałów w historii kina gatunkowego, a na pewno jedno z mocniejszych uderzeń pożegnalnych produkcji współczesnej. Mógł być.

Niekonwencjonalne wejście duńskiej reżyserki Karoline Lyngbye w świat pełnego metrażu. Gatunkowa hybryda publicznie piorąca brudy małżeńskie. Niepozbawione poczucia humoru, ale najczęściej będące raczej w minorowym nastroju, pokraczne stworzenie z charyzmą. Niezły czaruś z tego psychologicznego dreszczowca zmiksowanego między innymi z dramatem rodzinnym i fantastyką naukową. Gorzkie refleksje o (nie każdej) współczesnej rodzinie w niezwykłej „auli”. Według mnie potencjał niezupełnie wykorzystany, ale zwolennikom wolniejszych rytmów mrocznych odradzać przyjęcia tej „Superposition” nie zamierzam. Zerknąć nie zawadzi.

Za seans bardzo dziękuję dystrybutorowi

środa, 21 lutego 2024

Justyna Pawlikowska „Zła się nie ulęknę”

 
Biestat, przypadkowo przywołane z zaświatów stworzenie tytułujące się Panem Mroku i Czyścicielem Zła, nadnaturalna istota przybywająca, gdy otchłań zajrzy w głąb człowieka, zachęca do zapoznania się z początkiem swojej ziemskiej działalności. Czterema interwencjami przeprowadzonymi niejako na życzenie ludzi z zainfekowanymi duszami. Śmiertelników zarażonych mrokiem. Umysłów ogarniętych chaosem, rozkoszujących się makabrycznymi myślami, krzywdzących bliźnich i niepoczuwających się do winy. Grzeszników w głębi duszy pragnących odkupienia, ale nie potrafiących samodzielnie znaleźć drogi do światła. Może na to nie zasługujących? Może najwyższy czas, by w świecie doczesnym zatriumfowała sprawiedliwość?

Okładka książki. „Zła się nie ulęknę”, Novae Res 2023

Skromny zbiorek opowiadań debiutującej polskiej autorki Justyny Pawlikowskiej wydany w 2023 roku przez oficynę Novae Res w zagospodarowanej przez Michała Duławę nastrojowej miękkiej okładce. Tylko cztery (pięć, jeśli liczyć niespełna dwustronicowe „posłowie Biestata”) opowieści grozy, zaledwie sto sześćdziesiąt stron, które mają być początkiem przygody z nadnaturalną istotą nawiedzającą starannie wybranych przedstawicieli gatunku ludzkiego. Biestat jest otwarty na dłuższą współpracę z czytelnikami „Zła się nie ulęknę”, żywi nadzieję na rychłe złożenie sprawozdania z dalszej działalności niegospodarczej w świecie śmiertelników. Gdzie mrok okazał się intensywniejszy i smaczniejszy od tożsamego pożywienia w jego niekoniecznie piekielnej rzeczywistości. Pochodzi z tamtej strony, ale zamierza zadomowić się po tej stronie - Czyściciel Zła we własnej demonicznej osobie.

Wyścig „grzeszników” na moje oko wygrało „Wszystkich nieświętych”. Historia dwudziestoparoletniej kobiety imieniem Lena (narracja pierwszoosobowa), która w przeddzień Święta Zmarłych, w halloweenowy wieczór towarzyszy narzeczonemu Dave'owi w wyprawie na cmentarz. Parkują pod bramą nekropolii, gdzie z powodu panujących w jego rodzinie przesądów, kobieta ma zaczekać na odwiedzającego groby bliskich życiowego wybranka. Niedługo po odejściu mężczyzny w okno samochodu puka obca staruszka, prosząc Lenę o dotrzymanie towarzystwa na terenie cmentarza. Starsza kobieta chce postawić znicze na grobie wnuczki, a młodsza nie ma serca jej odmówić. Wędrówka przez nekropolię, w gęstej mgle i z coraz bardziej niegrzeczną nieznajomą, szykującą się do ożenku niewiastę doprowadzi do nieoczekiwanej konfrontacji... z przeszłością.

Krótko i treściwie. Klimatyczna historia cmentarna z drugim dnem. Opowieść z krypty snuta w iście gotyckiej scenerii, przykrytej pierzyną niesamowitości. Wieczorna przechadzka z podejrzaną nieznajomą, garbatą postacią starczym głosem przywołującą mocno hipotetyczne wewnętrzne demony. Niechwalebne wspomnienia bynajmniej skruszonej istoty ludzkiej. Suspens i nieunikniona gorzka pigułka na koniec – wprawiająca w lekki dyskomfort sytuacja pod tytułem „Witamy w Strefie Mroku!”.

A jako drudzy na mecie zameldowali się niefortunna dziedziczka i bezwzględny mięsożerca. W „Laleczce” poznajemy jedyną sukcesorkę adeptki wiedzy tajemnej. Singielkę nie z wyboru, psycholożkę Agatę, która po dopełnieniu formalności związanych ze śmiercią ciotki, z pomocą małoletnich siostrzenic, organizuje wyprzedaż garażową odziedziczonych drobnych ruchomości zaśmiecających najbardziej wartościową schedę: dom mieszkalny, którego nowa właścicielka też zamierza się pozbyć – jak najszybciej wystawić na sprzedaż owiany złą sławą budynek. Rzeczy, które nie znajdą kupców na jej przydomowym straganie niewątpliwie skończą na śmietniku, wszystko wskazuje jednak na to, że ten tragiczny los nie spotka małej kolekcji laleczek nieszczęsnej ciotki. Agata zdumiewająco szybko znajduje chętnego na zaopiekowanie się tymi zaniedbanymi „zabawkami”, niepokojącego mężczyznę przedstawiającego się jako Biestat i oferującego za lalki niebagatelną sumkę. Pod warunkiem, że sprzedawczyni odnowi przedmioty, które wpadły w oko mrocznemu przybyszowi.

Niecodzienne zlecenie od strasznego jegomościa. Rzekomo hojnego klienta, który nie wiedzieć czemu postanowił dodatkowo uprzykrzyć życie pogrążonej w żałobie kobiecie. Jej grzechem było postanowienie wyprzedania dobytku zmarłej ciotki? Spieniężenia odziedziczonej nieruchomości i innych przedmiotów dobrowolnie przepisanych jej przez ukochaną krewną? Podejrzewam, że główna bohaterka niniejszego opowiadania miała uchodzić za osobę nieprzeciętnie pazerną, tak mocno zorientowaną na zysk, by w nieprzebranym tłumie materialistów przyciągnąć Czyściciela Zła. Naprawdę nie wypatrzył większych? Właściwie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Biestat nie tyle schwytał grzeszniczkę (jak w pozostałych przypadkach opisanych w „Zła się nie ulęknę”), ile ją wykreował. Niekonsekwentna działalność „jedynego sprawiedliwego”. Z drugiej strony pociągająca atmosfera panuje w tutejszym świecie przedstawionym. Atmosfera tajemniczości współgrająca z alarmującymi zmianami nastroju sympatycznej protagonistki. Tylko wątek miłosny denerwująco przeciągnięty – przesłodzone przestoje w pomysłowym zderzeniu z niedookreśloną grozą. A największą różnicę robi zakończenie: doprawdy mocny akcent.
Pora na „Smakosza”. Podczas drugiej wojny światowej trzynastoletni Henryk zostaje wtajemniczony przez ojca w kanibalistyczne praktyki swego rodu. Wkrótce potem nieopodal ich odizolowanej chaty staje obóz zagłady, a rodzice małoletniego nie-bohatera zawierają makabryczną umowę z gestapowcami. Nieporuszony cierpieniem więzionych przez Niemców bliźnich, karmiony ich okrutnie zmaltretowanymi ciałami chłopak w siedemnastym roku życia zwraca uwagę na dwa lata młodszą Gretę, Polkę żydowskiego pochodzenia przetrzymywaną w obozie koncentracyjnym, która nie pozostawia mu wątpliwości, że odwzajemnia jego miłość.
Wstrętne sekrety rodzinne, mroczne dziedzictwo, skrajnie patologiczne środowisko kształtujące młodego człowieka. Zdeprawowany w domu. Degrengolada jednostki mniej czy bardziej przekonująco usprawiedliwiana wojennym terrorem. Sposób na przetrwanie w warunkach ekstremalnych. Niewystawna uczta gore – masakra przesadnie kontrolowana, zdecydowanie nie idzie autorka na całość – za to intrygująco złożona osobowość antybohatera tej w zamiarze paskudnej wieczerzy. Niejednowymiarowość, stosunek ambiwalentny, nieoczywisty portret psychologiczny Krwawego Kanibala z Auschwitz.

Materiał promocyjny. „Zła się nie ulęknę”, Novae Res 2023

Pierwsi będą ostatnimi. Subiektywnie rzecz rozpatrując stawkę zamykają otwierające omawiany zbiorek „Szaleństwa Małgorzaty”. Po piętnastu latach małżeństwo tytułowej sadystki ma się skończyć. Mężczyzna zamierza ułożyć sobie życie z inną, ale obłąkana pani domu ani myśli na to pozwolić. Układa plan bolesnej śmierci niewiernego męża i z diabelską konsekwencją go realizuje. Małgorzata jest pewna, że wymyśliła przepis na morderstwo doskonałe, a największą radość czerpie z myśli o dokumentnym zniszczeniu życia znienawidzonej kobiecie. Jest zdecydowana upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, pojawia się jednak pewna nieuwzględniona w zbrodniczym planie okoliczność...
Standardowa opowieść o krwawej zemście. Postępująca psychoza (niestroniącej od ścieżki zawodowej) przechwalającej się, konfabulującej gospodyni domowej z podejrzanym naszyjnikiem - według mnie niepotrzebnym dodatkiem do kroniki Biestata - naciąganym motorem rozczarowująco asekuranckiego horroru ekstremalnego. W każdym razie blisko tej podgatunkowej szuflady, bo za krótko, niedostatecznie szczegółowo, żebym mogła uznać to konwencjonalne opowiadanko za pełnoprawnego członka nurtu paskudnego. Prędzej psychohorroru – na tym stanowisku w moim poczuciu ta w gruncie rzeczy banalna historyjka radzi sobie lepiej. Nieodkrywcze studium szaleństwa w lekkich oparach absurdu i silnym uścisku krainy koszmarnych marzeń sennych, w szponach oniryzmu, największą atrakcją w niewesołym miasteczku małżeńskim pani Pawlikowskiej.

Mała kolekcja raczkującej pisarki. Uważam, że pośpieszyła się Justyna Pawlikowska z publikacją „Zła się nie ulęknę”, że powinna dać sobie więcej czasu na przygotowania do debiutanckiego występu na scenie literackiej. Wstrzymać z prezentacją ziemskich przygód czyściciela z zaświatów przynajmniej do zebrania większej gromadki opowieści (średnio) makabrycznych i niesamowitych. Wyjść do ludzi z książką, a nie książeczką. Cienkim „zeszycikiem” popełnionym jakby na odczepnego. Robota na pół gwizdka? Obawiam się, że takie „niecne myśli” najdą niejednego odbiorcę tego skąpego tomiku. Rzecz nie tylko w ilości – problemem może być też jakość „odtajnionych misji Biestata”. Nie zaszkodziłoby poddać obróbce, dopieścić, doszlifować. Bardziej zaopiekować prozatorskim zestawem – pakiecikiem – dla zwolenników horroru. Raczej oferta dla mniej wymagających, czy jak kto woli niemających wygórowanych oczekiwań, niewybrzydzających;) amatorów gatunku.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 19 lutego 2024

Alan Moore „Iluminacje”

 
Urodzony w Northampton w angielskim hrabstwie Northamptonshire wybitny scenarzysta komiksowy Alan Moore, długo związany z amerykańskim gigantem wydawniczym DC Comics – autor między innymi serii „V jak Vendetta” (1982-1985, 1988-1989), przeniesionej na ekran w 2005 roku przez Lilly i Lanę Wachowski, „Strażnicy” (1986-1987), „Prosto z piekła” (1989-1996), zaadaptowanej na ekran przez Alberta i Allena Hughesa: film „Z piekła rodem” z 2001 roku, „Batmana: Zabójczego żartu” (1988) i cyklu „Liga Niezwykłych Dżentelmenów” (1999-2019); pierwsza wersja filmowa ukazała się w roku 2003 w reżyserii Stephena Norringtona - okultysta, mag ceremonialny, anarchista i powieściopisarz („Voice of the Fire” 1996, „Jerusalem” 2016) w 2022 roku, tym samym, w którym obwieścił koniec kariery komiksowej, po trzech latach spekulacji (faktycznie z komiksowej sceny zszedł w połowie 2019 roku) zaprezentował owoc swojej przeszło czterdziestoletniej, oczywiście nieciągłej, pracy. Zbiór epickich opowieści zatytułowany „Illuminations” (pol. „Iluminacje”), w skład którego weszło osiem opowiadań i coś, co Moore nazwał „krótką historią, która wymknęła się spod kontroli”, nieplanowanie rozrosła; formalnie rzecz biorąc powieść, jednocześnie jednak autor traktuje ją jako opowiadanie, gdyż podejrzewa, że gdyby powstawała ze świadomością tworzenia czegoś większego, przybrałaby mniej radykalną formę. Pierwsze polskie wydanie debiutanckiego zbioru opowiadań - plus jedna hipotetyczna powieść - Alana Moore'a przygotowało wydawnictwo Echa (właściwie imprint literacki oficyny Czarna Owca) na rok 2023. Edycja w twardej oprawie „pokolorowanej” przez Piotra Cieślińskiego, założyciela firmy Dark Crayon.

Okładka książki.„Iluminacje”, Echa 2023

Co możemy wiedzieć o Thundermanie” (oryg. „What We Can Know About Thunderman”), tłum. Paweł Podmiotko
Satyra kafkowska, czyli [definicja Alana Moore'a] groteskowa opowieść upiorna. O przemyśle komiksowym. Najwyżej trzywierszowy konspekt zakładał surrealistyczne pięcie się jednostki po korporacyjnych szczeblach drabiny wydawniczej, fikcyjnej wytwórni komiksów z siedzibą w Nowym Jorku, specjalizującej się w historiach o superbohaterach w trykotach. Po namyśle Alan Moore stwierdził, że najlepiej będzie po prostu niezwłocznie przelewać na papier przeróżne scenki zwyczajowo pchające mu się do głowy i sprawdzić, gdzie go to zaprowadzi. Ilekroć naszedł go jakiś zwariowany pomysł, czym prędzej, nie pozwalając mu okrzepnąć, robił z niego małą opowieść, formował w segment tego zabawnie pulsującego organizmu. Segmentacja artystyczna, odcinek za odcinkiem bez gwarancji na spięcie tego w sezon. Sezon serialu o komiksiarzach. Niechronologiczny zapis zdarzeń, wywiady, recenzje, felietony, protokół przesłuchania „podejrzanego”, transkrypcje nagrań, screeny z fanowskiego forum internetowego i inne eksperymenty stylistyczne w przepełnionym goryczą liście miłosnym bodaj jednego z najsłynniejszych twórców komiksów w historii tego medium. Powieść lub monstrualne opowiadanie, ewentualnie gargantuiczna nowela w gęstych oparach niebiańsko smakującego absurdu. Tak mogłoby wyglądać wspólne dzieło Franza Kafki, Howarda Phillipsa Lovecrafta i Williama Sewarda Burroughsa II (tutaj mam na myśli jego „Nagi lunch”, powieść przeniesioną na ekran w 1991 roku przez mistrza body horroru Davida Cronenberga). Surrealizm nieupilnowany, wolność totalna wyobraźni wszechpotężnej. Zaczynamy w sierpniu 2015 w Jadłodajni u Carla. Tam poznajemy Klub Kolacyjny Niezliczonych Ziemskich Globów w składzie: Jerry Binkle, Don Wheems, Brandon Chuff i Milton Finefinger (Moore był zdumiony i niezmiernie uradowany pociesznymi personaliami, jakie przychodziły mu do głowy w pracy nad „Co możemy wiedzieć o Thundermanie”), komiksowy kolektyw, pracujący dla typowo żarłocznej korporacji American. Następnie przenosimy się do sierpnia 1959 roku, by nawiązać znajomość z Worsleyem Porlockiem, małym chłopcem z wielką pasją, który będzie miał szczęście (i nieszczęście?) zarabiać na tym, co kocha. Miłość teoretycznie toksyczna, niesłabnąca nawet w obliczu kurczącego się kolektywu uzależnionych. Narkomani na odwykach i on, redaktor naczelny obłąkanej machiny kapitalistycznej, zawzięcie racjonalizujący nieprawdopodobne zdarzenia - jakby żywcem wydarte z koszmarów sennych lokatora „domu bez klamek” - w patologicznej rodzinie (na wymarciu?) amerykańskich obsesjonatów historii obrazkowych. Złośliwi twierdzą, że branża komiksowa infantylizuje społeczeństwo, aby bogaci bez przeszkód mogli się bogacić, a autokratyzm w spokoju rozkwitał. Prawdziwa historia amerykańskiego pop-artu w fantastycznie przejaskrawionym wydaniu. Konsumpcyjne szaleństwo, korporacyjna pazerność, chaotyczna indoktrynacja (Moore nie wierzy w szeroko zakrojone spiski – jego zdaniem prawda o świecie jest dużo bardziej przerażająca, w jego przekonaniu tym okrętem nikt nie steruje, żyjemy w cywilizacyjnej entropii) w karnawałowym kostiumie spod znaku makabreski. Według mnie arcydzieło literatury światowej, ale pewnie jestem nieobiektywna, bo zakochałam się w tym utworze. Miłość podobno wszystko wybacza, więc...

Powieść, nie-powieść „Co możemy wiedzieć o Thundermanie” Alana Moore'a obsadziłam „poza konkurencją” - nie uwzględniłam w subiektywnym zestawieniu opowieści zgromadzonych w tomie „Iluminacje” z powodu nieprzystającej do reszty objętości. Stwierdziłam, że to byłaby „walka na nierównych zasadach”, stawianie zawodnika wagi ciężkiej przeciwko zawodnikowi wagi piórkowej. Nieuczciwe. W każdym razie poniżej co nieco o pozostałej zawartości omawianej kolekcji wirtuoza z Wielkiej Brytanii.

Okładka książki. „Illuminations”, Bloomsbury Publishing 2022

Miejsce 1. „Zimny odczyt” (oryg. „Cold Reading”), tłum. Łukasz Witczak
Ricky Sullivan zarabia na życie wmawianiem ludziom, że kontaktuje się z ich nieżyjącymi bliskimi, a jego najnowszym klientem jest David Berridge, który niedawno stracił brata bliźniaka. Wykorzystując sprawdzone metody, szarlatan błyskawicznie rozwiewa sceptycyzm gościa i nie ma nic przeciwko natychmiastowemu udaniu się do mieszkania zmarłego z rozentuzjazmowanym Dave'em.
Bezpośrednia relacja samozwańczego medium usprawiedliwiającego swój sposób na życie szczerą troską o samopoczucie bliźnich. Z jego dygresji wynika natomiast coś wprost przeciwnego. Człowiek przesadnie skupiony na sobie, patrzący z góry na mniej zaradnych, za to wytrawny gawędziarz:) Porywająca narracja kapryśnego boga cynika oszukującego samego siebie, który w mglisty wieczór (pachnie ghost story z epoki wiktoriańskiej) wybiera się na krótki spacer z pogrążonym w żałobie klientem. Nieoczywista opowieść niesamowita, dziarsko maszerująca do niebanalnego finału. Neogotycka perełka.

Miejsce 2. „Hipotetyczna jaszczurka” (oryg. „Hypothetical Lizard”), tłum. Robert Sudół

Som-Som w dzieciństwie została sprzedana przez własną matkę właścicielce Domu bez Zegarów, gdzie poznała menażerię dziwolągów zajmujących się zaspokajaniem wszelkich seksualnych potrzeb ludzi, których stać na ich wyszukane usługi. Som-Som przeznaczono czarnoksiężnikom, co wiązało się z koniecznością poślubienia Milczenia, czyli poddania się neurologicznemu zabiegowi, którego przerażających skutków niepodobna odwrócić. Kobieta nie jest jednak pewna, czy znaczne upośledzenie zdolności komunikowania się jest wygórowaną ceną za nieopisaną poprawę postrzegania wszechświata i/w tym istot żywych. Najwybitniejsi mędrcy i filozofowie nie mogą się z nią równać w sztuce zgłębiania tajników doczesności. Głowę Som-Som zaprząta jednak tylko jedno życie: odznaczająca/odznaczający się żelazną determinacją Raura Czin, mieszkanka Domu bez Zegarów zdecydowana do utraty tchu walczyć o swoje marzenia. Tylko czy zrezygnuje z miłości dla upragnionej kariery daleko od bezdusznych murów domu publicznego?
Klasyczny motyw ubrany w fantasmagoryczne szaty. Czytelnik w jakimś stopniu – domyślam się, że zaledwie w ułamku – przejmuje niezwykły sposób patrzenia frapująco enigmatycznej (osobowość wymazana?) kurtyzany czarnoksiężników. Ludzkie oko w labiryncie wieloznaczności, ledwie prześlizgujące się po okrutnie zabazgranych ścianach, z których w przelocie wyłaniają się jakieś przerażające kształty. Każda próba objęcia wzrokiem całości, a nawet pochwycenia migających pojedynczych obrazów kończy się niepowodzeniem. Obłęd dostrzegany kątem oka, dezorientacja, opowieść wprawiająca w osłupienie ponoć bezkresną wyobraźnię, histeria wszechświata rezonująca w niestandardowej opowieści o miłości trującej. Sensualizm Alana Moore'a. Proza jak heroina – odlot gwarantowany.

Ex aequo. „Nawet nie legenda” (oryg. „Not Even Legend”), tłum. Tomasz Wyżyński

Konferencja Centrum Studiów nad Incydentami Cudownymi, Osobliwymi i Niewytłumaczalnymi (CSICON), założonej pół żartem, pół serio organizacji pozarządowej, którą poświecono planowanemu nowemu kierunkowi rozwoju działalności. I kartki wyrwane z dziennika jednej z ukrytych istot, przedstawiciela gatunku szepczących wacków (prawda, że przeurocza nazwa?), zawsze chętnego dowiedzieć się, co go czeka w ciągu poprzedniego tygodnia. Stworzenia - z braku lepszego słowa w tej fascynująco pomieszanej egzystencji - aktualnie zafrapowanego zagadką wścibskich badaczy zjawisk wykraczających poza znane kategorie.
Zwierzenia zdumiewającej istoty, która na pierwszy rzut oka wygląda znajomo, ale po bliższym przyjrzeniu niezaprzeczalnie wymyka się ziemskim klasyfikacjom. „Równolegle” poznajemy egzotyczną zbieraninę członków naszego gatunku, w większości znudzonych pracowników niekonwencjonalnej firmy. Błądzących gdzieś myślami podczas wymuszenie entuzjastycznej gadaniny prezesa. Ludzie w maskach i nie-człowiek żyjący niechronologicznie. Zielona pożywka dla wyobraźni, ale ostrożnie, bo przedawkowanie grozi kompletnym odklejeniem. Kosmos.

Ex aequo. „Ta ostatnia niedziela” (oryg. „Location, Location, Location”), tłum. Wojciech Szypuła

Prawniczka Angie z angielskiego miasteczka Bedford przybywa na umówione spotkanie z wyjątkowym klientem, którego ma oprowadzić po przekazanej mu posiadłości. Kobieta początkowo jest onieśmielona tak zacnym towarzystwem, ale zaskakująco swobodny sposób bycia królewskiego dziedzica – mów mi Jez – działa jak balsam na zszargane nerwy pani adwokat. Uspokaja struchlałą duszę wybranej. Więcej czasu Angie będzie potrzebować na przyzwyczajenie się do niecodziennych widoków na planecie Ziemia.
Apokalipsa według Alana Moore'a. Dowcipne uwagi i całkiem trafne spostrzeżenia poczynione w nietykalnym świecie nie-przedstawionym. Ryzykowna reinterpretacja (dość powiedzieć, że w tym znajomym i zarazem obcym tłumie, mignęło mi opowiadanie „Maryja” Johna Eversona), sensowne postrzeganie boskości, obawiam się jednak, że temu eksperymentowi nie każdy radośnie się podda. Ludzkość nie jest na to gotowa – może nie powinna, nie wnikam, ale pamiętając kontrowersyjną hipotezę pewnej polskiej wokalistki (o pisaniu w stanie nietrzeźwości) można się zastanawiać, czy chociaż w fikcyjnym uniwersum takie rzeczy są społecznie akceptowalne. W sumie można się zastanawiać nad wieloma rzeczami w tym kończącym się świecie stwórcy-prowokatora. Można się oburzać albo zachwycać, trudniej pozostać obojętnym. To w ogóle wykonalne? Mnie w każdym razie ta literacka wędrówka duchowo wzbogaciła.

Ex aequo. „Nieprawdopodobnie złożony stan skupienia energii” (oryg. „The Improbably Complex High-Energy State”), tłum. Aga Zano

Na początku było Panperule. Pierwsza istota rozumna, mózg Boltzmanna, fałszywy bóg kłamstwami i manipulacją podporządkowujący sobie młodsze stworzenia. To ono położyło podwaliny pod społeczeństwo i ustrój autorytarny. TYM OTO Panperule!
Supernowa lingwistyczna. Oszałamiająca stylem pre-prehistoria, alternatywna teoria ewolucji, nieznana opowieść o początku wszechświata. Tragikomiczna, bo takie jest życie:) Moore'owa nowomowa zręcznie posplatana z fachowym żargonem, niemniej na dłuższą metę taka ekwilibrystyka języka może męczyć. Ale wówczas z odsieczą powinny pośpieszyć hipnotyczne właściwości tego dydaktyczno-rozrywkowego tekstu. Ode mnie senność z łatwością odgoniły.

Okładka książki. „Illuminations”, Bloomsbury Publishing 2022

Miejsce 3. „Aż w końcu, żeby zapełnić ciszę” (oryg. „And, at the Last, Just to Be Done with Silence”), tłum. Paulina Braiter
Dwóch towarzyszy niedoli dzieli się wspomnieniami z najgorszego okresu swego ziemskiego żywota, męki zgotowanej w ramach kary za popełnione zbrodnie. Próbują też ustalić tożsamość jednego z nich i dumają nad najbliższą przeszłością, która, muszą przyznać, rysuje się w niewesołych barwach.
Post-egzystencjalizm w formie dialogowej. Może reinterpretacja mitu o Syzyfie... Trudno orzec, bo indywidualizm twórczy Alana Moore'a zaciera ewentualne wpływy. Zagadkowy świat przedstawiony napromieniowany unikalną wyobraźnią „okultysty słowa pisanego”. Świata przesiąkniętego rezygnacją, trwogą, wyrzutem, ale już niekoniecznie szczerym żalem za grzechy. Rozmowa jak nie każda inna.

Miejsce 4. „Iluminacje” (oryg. „Illuminations”), tłum. Krzysztof Cieślik

Bezimienny protagonista po rozwodzie z żoną, pod wpływem wspomnień ze szczęśliwego dzieciństwa, rezerwuje sobie tygodniowy pobyt na kempingu Ocean Vista, niegdyś South Becks, w angielskiej miejscowości Welmouth, gdzie przed laty spędzał wakacje z rodzicami. Mężczyzna szybko pożałuje swej decyzji, bo oczekiwał regenerujących spacerów szlakiem słodkich wspomnień, a dostał namacalne dowody postępujących brzydkich zmian oraz gorzką konstatację, że pamięć lubi koloryzować rzeczywistość.
Alan Moore natchniony twórczością Raya Bradbury'ego? Tak czy inaczej, utrzymana w nostalgicznym tonie opowieść o przeklętej przemijalności, zjawisku, którego nie sposób zatrzymać, niepodobna na wieki zostać w krainie (nie)powszechnej szczęśliwości. O tęsknocie za dzieciństwem, poczuciu straty, rozdzierającym żalu za utraconym życiem. Monotematyczna wędrówka, jak dla mnie za mało konkretna, ale trochę nadrabia mroczną końcówką.

Ex aequo. „Amerykańskiemu światłu w hołdzie” (oryg. „American Light: An Appreciation”), tłum. Michał Rogalski

Analiza poematu „Amerykańskie światło” pióra Harmona Belnera, opisującego jego dwunastogodzinną wędrówkę po San Francisco, która najprawdopodobniej odbyła się w roku 1979. Bitnikowski sen homoseksualnego poety.
Zabawa formą. Obszerne przypisy Alana Moore'a - „podszywającego się” pod niejakiego C.F. Birda - w którym rozkłada na czynniki pierwsze własny poemat, autorstwa którego „zrzekł się” na rzecz postaci fikcyjnej. Biografia nieistniejącego poety, geneza jego opus magnum, dotąd w niedostatecznym stopniu omówionego, żeby nie powiedzieć nietaktownie omijanego przez poważnych badaczy literatury. Ambitne przedsięwzięcie zachwycające środkami stylistycznymi, ale jako opowiadanie średnio się sprawdza. W każdym razie mnie sama opowieść (neofabuła?), abstrahując od nietuzinkowej formy, nie uwiodła.

Illuminati Alan Moore i jego prestidigitatorskie sztuczki prozatorskie. Specyficzny gatunkowy przekładaniec. Zbiór dziewięciu historii prawdopodobnie najbardziej inspirującego mistrza dekonstrukcji szeroko pojętej fantastyki. Nieszablonowe historie ceremonialnego maga-literata. Olśniewające „Iluminacje” giganta komiksu (nie tylko?) dla zwolenników opowieści niegraficznych. Otwartych na eksperymenty artystyczne, zainteresowanych wycieczkami na Wyspy Dziewicze Wyobraźni. Dla ciekawych nowych doznań.

Za książkę bardzo dziękuję imprintowi literackiemu wydawnictwa Czarna Owca:

sobota, 17 lutego 2024

„Nie wchodź do tego domu” (1979)

 
Donald 'Donny' Kohler jest zamkniętym w sobie trzydziestoparoletnim mężczyzną z obsesją na punkcie ognia, wywodzącą się z traumatycznego dzieciństwa zgotowanego przez rodzicielkę rzekomo wypalającą z niego zło. Kiedy dorósł został z apodyktyczną matką w jej zaniedbanej rezydencji, dzieląc czas między pracę i spełnianie wszelkich zachcianek surowej pani domu. Pewnego wieczora, Donny w sypialni sadystycznej mamusi, w fotelu zwróconym w stronę okna, zastaje jej zwłoki. Z szoku wyciąga go bezcielesny głos, zachęcając do spełniania swoich najskrytszych pragnień. Nowy właściciel przestronnej nieruchomości przygotowuje specjalne pomieszczenie do odrażająco podniecającej zabawy z ogniem i rozpoczyna polowanie na młode kobiety, które podstępem sprowadza do swego „krematorium”.

Plakat filmu. „Don't Go in the House” 1979, Turbine Films Inc.

Jedno z dwóch reżyserskich dokonań Josepha Ellisona – obok wypuszczonego w 1989 roku dramatu pt. „Joey” - nazywany proto-slasherem obraz, który w swoim czasie oburzył krytyków filmowych graficznym przedstawieniem przemocy (pierwsze morderstwo antybohatera, kultowa scena z nagą kobietą w płomieniach oraz gehenna dziecka). Scenariusz „Nie wchodź do tego domu” (oryg. „Don't Go in the House”, tytuły robocze: „The Burning”, „The Burning Man”) Joseph Ellison przygotował we współpracy z Ellen Hammill (też odtwórczyni roli epizodycznej) i pomysłodawcą historii Joe Masefieldem, który później zasili ekipę techniczną takich gatunkowych perełek jak „Martwe zło” Sama Raimiego i „Alone in the Dark” Jacka Sholdera. Budżet „Nie wchodź do tego domu” oszacowano na dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a prace na planie trwały półtora miesiąca (start w lutym, finisz w marcu 1979). Główną lokacją była Strauss Mansion w stanie New Jersey, zabytkowa nieruchomość w stylu królowej Anny, która w tamtym czasie była w kiepskim stanie. Film trafił na niesławną brytyjską listę video nasties, do sekcji 2 (groziła tylko konfiskata taśmy przez dzielnych stróżów prawa), ale w 1987 roku w tamtej części Europy został wydany w skróconej - o trzy minuty i siedem sekund - wersji (nieocenzurowany materiał legalnym kanałem na terenie Wielkiej Brytanii wypłynął dopiero w grudniu 2011 roku). Światowa premiera kontrowersyjnego horroru psychologicznego Josepha Ellisona odbyła się w listopadzie 1979 roku na Paris Festival of Fantastic Films, a w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych został uwolniony w marcu 1980 roku.

W 1996 roku w Austin w stanie Teksas ruszył zorganizowany przez organizację non-profit Austin Film Society festiwal ulubionych filmów Quentina Tarantino (Quentin Tarantino Film Festival) z udziałem bohatera tytułowego, który na to wielkie otwarcie imprezy niezupełnie cyklicznej wybrał między innymi „Nie wchodź do tego domu” Josepha Ellisona, serial killer horror przez niektórych fanów gatunku podejrzewany o luźne związki z autentyczną postacią żyjącą w latach 1860-1896, amerykańskim zbrodniarzem Hermanem Websterem Mudgettem, znanym też pod pseudonimami Dr. Henry Howard Holmes i Henry Mansfield Howard, który miał pozbawić życia około stu gości (potencjalne wyolbrzymienie) swojego hotelu w Chicago, potem nazwanego „Murder Castle”, głównie z powodu odkryć poczynionych podczas wizji lokalnej. Pomieszczenia wyłożone azbestem lub stalowymi płytami, rurki z gazem, narzędzia chirurgiczne i piec krematoryjny - między innymi te znaleziska przekonały opinię publiczną, że człowiek, który przyznał się do dwudziestu siedmiu mordów (skazano go za jedno; kara śmierci przez powieszenie) zbudował sobie coś w rodzaju budynku tortur. Fikcyjny antybohater „Nie wchodź do tego domu” Josepha Ellisona, zadowala się jednym „blaszanym pokojem” we własnym domu. Zabytkowa rezydencja obskurna (w każdym razie wymagająca remontu), w której odbywa się rozkoszne spalanie żywcem. Rozkoszne dla Donalda 'Donny'ego' Kohlera (debiutancki, doceniony przez niejednego miłośnika gatunku, a według mnie przeciętny występ Dana Grimaldi) – Normana Batesa bez motelu. Despotyczna rodzicielka, od której niepodobna się uwolnić; prześladująca jedynego syna także po swojej śmierci. Miłość zmieszana z nienawiścią – maltretowany chłopiec wyrósł nie tyle na troskliwego opiekuna, ile niewolnika obiektu skomplikowanych uczuć. Współczesnych odbiorców może dziwić reakcja poważnych krytyków filmowych we wczesnych latach 80. XX wieku, tych amerykańskich znawców kina, których zbulwersowało zwrócenie uwagi, w tak drastyczny sposób, na mękę małoletnich. Zbrodnią twórców „Nie wchodź do tego domu” było mówienie bez ogródek o przemocy domowej, nielukrowanie brutalnej rzeczywistości dzieci krzywdzonych przez własnych rodziców. Najbardziej jednak film narazili się paskudną akcją z miotaczem ognia, bodaj największą wizytówką tej produkcji, swoistym znakiem rozpoznawczym „Psychozy”:) Josepha Ellisona. Śmiercią Kathy Jordan (nieprzekonująca kreacja Johanny Brushay; jedyna przygoda tej pani na planie filmowym), młodą ekspedientką rozebraną do naga, związaną i spaloną żywcem przez słyszącego głosy piromana w kombinezonie żaroodpornym. Żywa pochodnia w pokoju sadystycznych uciech Donny'ego Kohlera, makabrycznego kolekcjonera ewidentnie nieprzywiązującego takiej wagi do zapachów jak „The Cannibal Man” Eloya de la Iglesii. Właściwie panna Jordan jest pierwszym „eksponatem obłąkanego kustosza” - początek haniebnego zbieractwa człowieka w dzieciństwie uznanego za nosiciela zła. Domniemane urojenia kobiety, która sprowadziła go na świat – rzekoma walka z siłami ciemności, zdrożnymi myślami, zbereźnymi pragnieniami i innymi „grzechami dojrzewania” - albo świadome wprowadzanie w błąd niekochanego dziecka, bajeczki z premedytacją wciskane przez samozwańczą dobrą chrześcijankę. Tak czy inaczej, jej największym orężem w okrutnej wojnie domowej była kuchenka gazowa. Ręce dziecka w ogniu.

Plakat filmu. „Don't Go in the House” 1979, Turbine Films Inc..

Zaskakująco profesjonalnie zrealizowany – zważywszy na mikry budżet – horror psychopatologiczny o spirali przemocy. Pandemia okrucieństwa wobec dzieci. Wirus mutujący, infekujący niektóre ofiary. Absolutnie nie wszystkie, ale „Nie wchodź do tego domu” w reżyserii Josepha Ellisona podąża za jednym ze skrajnych przypadków. Seryjny morderca ukształtowany w dysfunkcyjnym domu. Zbrodniarz wykuty w ogniu środowiska rodzinnego: agresja rodzica destrukcyjnym (też autodestrukcyjnym) czynnikiem rozwoju Donalda 'Donny'ego' Kohlera. UWAGA SPOILER Podane w wątpliwość w epilogu – najsilniejszy argument przemawiający za opcją nadnaturalną. Fałszywe objawy choroby psychicznej, zjawiska przeze mnie interpretowane jako omamy słuchowe i wzrokowe mogły dziać się naprawdę. Ofiary przemocy domowej wodzone na pokuszenie przez jakąś mroczną siłę, niewyimaginowaną obecność bezcielesną KONIEC SPOILERA. Wycofany kawaler na początku filmu poważnie naraża się kierownikowi zmiany, niepośpieszeniem z pomocą palącemu się współpracownikowi. Reprymenda przełożonego przynajmniej jednemu z jego podwładnych, Bobby'emu Tuttle'owi (stający na wysokości zadania debiutant Robert Carnegie), wydaje się niesprawiedliwa. Robi mu się żal kolegi, bo w jego ocenie przydarzyło mu się coś, na co nie miał wpływu – stan zamrożenia – i co może się przydarzyć każdemu, nawet takiemu macho jak kierownik Vito. Pociesza więc w gruncie rzeczy niespecjalnie przejętego Donalda i wychodzi z pierwszą grzecznie odrzuconą propozycją wspólnego wypadu na miasto. Towarzyskiemu (aż za bardzo?) Bobby'emu przykro patrzeć na takiego odludka, ale za jego inicjatywą na rzecz rozproszenia samotności znajomego z pracy nie musi stać wyłącznie litość. Dostrzegł w nim materiał na prawdziwego przyjaciela? Wyczuł dobrego kumpla przez pancerz, w którym Kohler się chowa? Tak czy owak, jeśli Donny nie szuka kolegi, to będzie się musiał bardziej postarać, żeby zawrócić Bobby'ego z obranej drogi. Tak naprawdę niewygodnemu przewodnikowi po ponurym świecie przedstawionym w „Nie wchodź do tego domu” samotność niewątpliwie doskwierała, ale na tym etapie życia Kohlera zacieśnienie więzi z drugim człowiekiem może przynieść mu więcej szkody niż pożytku. Po co ryzykować bratanie się z żywą istotą, kiedy można poszukać dyskretniejszego towarzystwa? Poza tym Donny znalazł już kogoś, na kim w swoim mniemaniu może polegać. Wszechwiedzący głos – niewidzialna przewodniczka życiowa mężczyzny zupełnie nieprzygotowanego do samodzielnej egzystencji. Nauczony wykonywać rozkazy, ale suwerenne podejmowanie decyzji to dla niego czarna magia. Kiedy szefowa (matka) odeszła z tego łez padołu strzaskany umysł „litościwie” podsunął jej następczynię? Głos może i podobny, nie ulega jednak wątpliwości, że nowa szefowa pozwala Donaldowi na dużo więcej. Może słuchać głośno muzyki (z ukochanego adaptera do płyt winylowanych), może skakać po meblach, rzucać śmieci na podłogę, a jeśli najdzie go ochota może nawet przypalić papierosem jakąś figurkę matki rozkładającej się na piętrze. Ulubiony fotel trumną wyrodnego rodzica. Dopóki żyła, Donny nie miał śmiałości gonić za swoimi marzeniami. Strach przed gniewem rodzicielki tłumił mroczne żądze – największy sojusznik w wewnętrznej bitwie „ciemnej i jasnej strony mocy”. To jedna teoria... Dom żywych trupów? Chodząca nieboszczka, upiorna mamuśka od czasu do czasu wychodząca ze swego grobowca (sypialnia w tytułowym domu), widywana przez kolekcjonera ciał w różnych zakątkach Rezydencji Grozy. W dalszej partii twórcy na tej płaszczyźnie wytoczą cięższe działa – doprawdy efektywny moment; eskalacja upiorności, ale nie ohydnej przemocy. Po pierwszym morderstwie Donny'ego Kohlera twórcy „Nie wchodź do tego domu” oszczędzą nam widoków „płomiennych uciech” gospodarza. Widzimy, że makabryczna kolekcja się powiększa, zapełnia gościnna sypialnia w depresyjnym domiszczu, odmawia nam się jednak wstępu do pracującego „krematorium” czarnego charakteru. „Kosmonauta” z miotaczem ognia. W istocie biały kombinezon żaroodporny, charakterystyczny strój seryjnego mordercy wymyślonego (pod wpływem „Psychozy” Alfreda Hitchcocka bądź Roberta Blocha?) na potrzeby omawianej klimatycznej produkcji lekko nużącej. Audiowizualna mroczna uczta – brudne zdjęcia Olivera Wooda i genialna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez połączenie muzyki elektronicznej i instrumentalnej przez Richarda Einhorna: podstępnie drapieżna, szarpiąca nerwy w niehałaśliwym (melancholijnym) stylu, nie wspominając już o dysonansie melodycznym. Uczta w moim odbiorze fabularnie niedomagająca, drętwawa. Może nie od razu monotematyczna, muszę jednak przyznać, że marzył mi się jakiś dodatkowy wątek, ewentualnie rozszerzenie istniejącego. Jestem pewna, że mój odbiór „Nie wchodź do tego domu” byłby lepszy, gdyby chociażby rozbudowano portret psychologiczny seryjnego mordercy.

Obrazoburczy debiut reżyserski Josepha Ellisona. Groteskowa, chora, podła opowieść epatująca nagością i przemocą. W każdym razie horror psychologiczny „Nie wchodź do tego domu” w przeszłości narobił sobie wrogów, zbulwersował zuchwałością. A według mnie niespecjalnie mocne to kino, czasami wręcz wiało nudą. Nihilistyczne, ale niezbyt dosadne. Produkcja zdecydowanie bardziej polegająca na klimacie niż makabrycznych efektach specjalnych. Nie najgorsza i nie najlepsza propozycja, jak dla mnie.

czwartek, 15 lutego 2024

Zapowiedź: „Niepokalana”

 
Sydney Sweeney jako zakonnica w horrorze „Niepokalana”.
Film w kinach od 26 kwietnia 2024.

Plakat filmu. „Immaculate” 2024, Black Bear, Fifty-Fifty Films, Lupin Film

Niepokalana” (tyt. oryg. „Immaculate”) to trzymający w napięciu horror o cudzie, który przeradza się w koszmar. W młodą zakonnicę, która jest główną bohaterką produkcji, wciela się Sydney Sweeney, gwiazda filmu „To nie tylko Ty” oraz seriali: „Reality”, „Euforia” i „Biały Lotos” dwukrotnie nominowana do Emmy.

Zobacz zwiastun: 

Do sieci trafiły zwiastun i plakat, promujące opowieść, której akcja toczy się za murami klasztoru. W „Niepokalanej” dzieją się historie wykraczające poza zdrowy rozsądek i ujawniające nieznaną naturę zła. Główna bohaterka będzie musiała sobie odpowiedzieć na kluczowe pytanie: czy została wybrana przez Boga czy przez Szatana?

Bycie aktorką to było moje marzenie od dziecka. Biorę udział w castingach, odkąd skończyłam jedenaście lat. Brałam udział w przesłuchaniach do ok. 100 projektów filmowych i serialowych. Często później zastanawiałam się, czy ktoś się moją grą zainteresował i w ogóle to oglądał – przyznała w rozmowie z „Vogue” 26-letnia gwiazda. – Teraz staram się skupiać na kolejnych aktorskich wyzwaniach. Mam szczęście do ludzi i nie brakuje mi propozycji, takich jak rola siostry Cecilii w „Niepokalanej” – dodała.

O filmie:

W „Niepokalanej” młoda i pełna wiary zakonnica Cecilia trafia do włoskiego klasztoru, położonego w malowniczej okolicy. Miejsce jest wręcz niepokojąco piękne, a księża i zakonnice nienaturalnie życzliwi. Cecilia od początku ma poczucie, że nie znalazła się tu przypadkiem, i że prawdziwa natura tego miejsca jest pilnie strzeżonym sekretem. Gdy odkrywa, że jest w ciąży, a lekarz potwierdza niepokalane poczęcie, w klasztorze zaczyna się mówić o cudzie. Kobieta ma wrażenie, że jej ciąża dla niektórych księży nie jest zaskoczeniem, a strach, który dostrzega w oczach innych zakonnic, każe jej sądzić, że z tym miejscem wiąże się przerażająca tajemnica. Dziwne obrzędy odprawiane w klasztorze, ciągła kontrola pod pozorem troski, tajemnicze zniknięcia młodych zakonnic i nieustające poczucie czyjejś obecności uświadamiają Cecilii, że została wybrana do wypełnienia misji, która może doprowadzić ją do zguby.

Oprócz Sydney Sweeney w „Niepokalanej” zobaczymy, m.in.: Alvaro Morte („Dom z papieru” – serial, „Koło czasu” – serial, „Walizka”), Simona Tabasco („Biały Lotos” – serial, „Lunapark” – serial”) i Bernadetta Porcaroli („18 prezentów”, „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, „Amanda”).

Horror wyreżyserował Michael Mohan („Kiedy nikt nie patrzy”, „Dobra partia”). Autorem scenariusza jest Andrew Lobel.

Dystrybucja w Polsce: Monolith Films

Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films