piątek, 30 czerwca 2023

„Bruno Reidal: Spowiedź mordercy” (2021)

 
Na początku września 1905 roku seminarzysta z głębokiej prowincji we francuskim departamencie Cantal, siedemnastoletni Bruno Reidal obcina głowę chłopcu nazwiskiem Francois Raulhac, po czym oddaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości. W więzieniu młody zabójca staje przed komisją lekarską, w skład której wchodzi między innymi Alexandre Lacassagne, ceniony lekarz sądowy, wykładowca na wydziale medycznym Université Claude Bernard w Lyonie. Chłopak uznany za potwora ze szczegółami przedstawia swoją życiową historię. Opowiada o nieszczęśliwym dzieciństwie na zapadłej prowincji i krótkiej przygodzie w seminarium. O makabrycznych fantazjach i według niego grzesznej pokusie, którą miał nadzieję zwalczyć z pomocą Boga Wszechmogącego.

Plakat filmu. „Bruno Reidal” 2021, Stank, Arte France Cinéma, Capricci Films

Nominowany do Złotej Kamery i Queerowej Palmy na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes oraz Nagrody Cezar (César) w dwóch kategoriach, nagrodzony między innymi na Bari International Film Festival 2022 (najlepszy reżyser), francuski biograficzny thriller/dramat psychologiczny Vincenta Le Porta, który scenariusz napisał w oparciu o oryginalne rękopisy nastoletniego mordercy z Cantal. Autentycznej postaci, której personalia zostały zmienione, ale autor skryptu i zarazem reżyser surowego obrazu pt. „Bruno Reidal: Spowiedź mordercy” (oryg. „Bruno Reidal” aka „Bruno Reidal, confession d'un meurtrier”, tytuł międzynarodowy: „Bruno Reidal, Confessions of a Murder”), dokładnie skopiował (zachował w niezmienionym kształcie) niektóre wypowiedzi niewygodnego narratora tej prostej opowieści. Vincentowi Le Portowi zależało na zachowaniu klasycznej formy, na płynnym (nieszarpany, niedynamiczny montaż) przechodzeniu przez niezbyt zawiłe korytarze młodego umysłu. W zasadzie plan Le Porta zakładał postawienie widza obok Brunona Reidala, nie zaś w jego głowie – zdystansowanie sposobem na poszerzenie przestrzeni na refleksje publiczności. Główne zdjęcia ruszyły 10 lipca 2019 roku, a zakończyły się w drugiej połowie sierpnia (dokrętki w grudniu 2019). Kręcono między innymi w prowincjonalnych (w tym leśnych) rejonach departamentów Cantal, Aveyron, Haute-Vienne i Saône-et-Loire, a premierowy pokaz odbył się w lipcu 2021 na Festiwalu Filmowym w Cannes, w sekcji „Międzynarodowy Tydzień Krytyki”.

Materiał historyczny zgromadzony przez francuskiego filmowca Vincenta Le Porta mierzącego się z ciężkim tematem mordu sprzed ponad wieku, zawierał około stu stron osobistych wyznań człowieka, którego ówczesna opinia publiczna okrzyknęła potworem. Wyznania młodego mordercy okazały się zbyt obszerne; budżet nie pozwalał na wykorzystanie wszystkich wątków, Le Port musiał więc przeprowadzić selekcję. To ta trudniejsza część obróbki materiału, bo w dziennikach zbrodniarza roiło się od powtórzeń, których pominięcie znacznie uszczupliło jego filmową biografię. Z mniej więcej 100-stronicowej opowieści ostało się siedem lub osiem stron. Kolejnym wyzwaniem było odwzorowanie epoki. Przy wyższym budżecie to najpewniej nie byłoby problemem, ale Le Port musiał poszukać jak najtańszych sposobów na odmalowanie realiów chłopaka, którego nazwał Brunonem Reidalem. Musiał poszukać odpowiedniej lokalizacji. Sporo czasu zajęło ekipie odnalezienie „widoków ze starych pocztówek”, bo budując niniejszy świat przedstawiony podpierali się taką „zakurzoną makulaturą”. Świat Brunona Reidala, chłopaka, którego, w odróżnieniu od jego sąsiadów, Vincent Le Port nie miał ochoty osądzać. W pewnym sensie dopuścił go do głosu we własnej sprawie, ewentualne oceny pozostawiając widzom. Konfesjonałem tytułowego spowiednika jest praktycznie urządzone, jeśli już nie po spartańsku, pomieszczenie w więziennym gmachu. Naturalnie nieprzytulna, wręcz kliniczna izba, w której siedemnastoletni osadzony spotyka się z małym gremium lekarskim. Z legendą kryminologii i kryminalistyki na czele: jednym z twórców antropologi kryminalnej, biegłym sądowym, nauczycielem akademickim, światowej sławy francuskim lekarzem, profesorem Alexandre Lacassagne (zadowalająca kreacja Jeana-Luca Vincenta). Minęło parę miesięcy od morderstwa małoletniego Francoisa Raulhaca, które w wielkim skrócie pokazano w prologu, a w szczegółach pod koniec wyczerpującego zeznania jednostki od lat marzącej o „uwolnieniu się od cierpienia zwanego życiem”. Przesłuchania prowadzone przez biegłych sądowych, którzy prawdopodobnie zadecydują o jego dalszym losie. Więzienie o zaostrzonym rygorze lub zamknięty ośrodek psychiatryczny: takie opcje ma nastolatek, który w biały dzień obciął głowę młodszemu koledze. „Potwór z Cantal” bezbłędnie wykreowany przez Dimitriego Doré – popękane posągowe oblicze, lodowate spojrzenie chwilami topniejące pod naporem bolesnych wspomnień; hardość rozpraszana przez melancholię. W młodszą wersję Brunona w całkiem niezłym stylu wcielił się Roman Villedieu, ale moją uwagę bardziej przykuł Alex Fanguin, najmłodsza z przytoczonych odsłon tytułowego nie-bohatera. Pomijając prolog, na płaszczyźnie retrospektywnej najpierw spotykamy sześcioletniego Brunona Reidala. Mieszkającego w nędznej murowanej chałupie w ubogiej wiosce w leśnym zakątku francuskiego departamentu Cantal, małomównego chłopca częściej bitego niż przytulanego przez wymagającą matkę. Jego bracia i siostry bynajmniej nie są traktowani ulgowo. Chyba że przez ojca, rzadziej (nie czytaj: wcale) stosującego przemoc fizyczną wobec własnych dzieci, nadużywającego alkoholu i szanownego w tym stronach mężczyzny, który ciężkiej pracy się nie boi. Jego żona nie zwykła okazywać miłości swoim latoroślom, a przynajmniej Bruno przeważnie zdecydowanie lepiej czuł się w towarzystwie ojca (i mógłby przysiąc, że jego rodzeństwo miało podobnie). Tym bardziej, że nie potrafił sprostać wymaganiom matki. Nie pracował tak ciężko i wydajnie, jak od kiedy Bruno sięga pamięcią, wyraźnie życzyła sobie tego jego rodzicielka. Podobnie jak jej mąż, codziennie wylewająca siódme poty w ich niewdzięcznym gospodarstwie domowym. Skromny żywy inwentarz, mała hodowla, pożerająca mnóstwo energii, ale grunt że pozwalająca wykarmić tę wielodzietną rodzinę.

Plakat filmu. „Bruno Reidal” 2021, Stank, Arte France Cinéma, Capricci Films

Smutna pieśń o niewolniku mrocznej żądzy. Toksycznym pragnieniu młodzieńca, od dzieciństwa walczącego z potrzebą złamania piątego przykazania. Wiara w Boga Wszechmogącego i Maryję Zawsze Dziewicę zawsze była w nim silna. Bruno Reidal wychował się w religijnej rodzinie, od dziecka był praktykującym chrześcijaninem, bogobojnym człowiekiem desperacko walczącym... ze swoją naturą? „Bruno Reidal: Spowiedź mordercy” Vincenta Le Porta nie daje prostych odpowiedzi w temacie nastoletniego zbrodniarza z Cantal. To równie dobrze może być opowieść o przemocy rodzącej przemoc, jak i o tak zwanym urodzonym mordercy, skrajnym przypadku sadystycznej osobowości psychopatycznej. Makabryczne marzenia po raz pierwszy nawiedziły ambiwalentnie przedstawionego przewodnika, sprawozdawcę wydarzeń z przełomu XIX i XX wieku, w szóstym roku życia. Początek ulubionej rozrywki Brunona Reidala – fantazje o mordowaniu bliźnich. Kolegów, którzy w gruncie rzeczy niczym mu nie zawinili, a przynajmniej do takiego wniosku po latach dojdzie człowiek wygodnie nazwany potworem (łatwiej zdehumanizować niż pogodzić się z faktem, że w gatunku ludzkim występują też tacy osobnicy). Wydaje mi się jednak, że Bruno nie przez przypadek pierwszą ofiarą swoich makabrycznych imaginacji uczynił najlepszego ucznia w klasie. Zazdrość ambitnego chłopca. Zawiść mierzącego wysoko (najwyżej!), ale wiecznie drugiego ucznia w swojej rodzinnej wiosce. Można powiedzieć, że Bruno dorasta na oczach widza w krainie niedoścignionych marzeń. Chłopczyk, który nie mógł znieść przeraźliwego kwiku zarzynanej maciory, dojrzewający morderca szczycący się empatycznym stosunkiem do zwierząt (zarzeka się, że tylko raz skrzywdził brata mniejszego), spotka złego pasterza, który wepchnie go w szpony wstrętnej obsesji. „Grzech masturbacji” - zdaje się, że mniejszą odrazą napawa Brunona rosnąca potrzeba przelania krwi bliźniego, że większego problemu upatruje w rozładowywaniu napięcia seksualnego, aniżeli w planach zakazanych przez jego Boga. Był taki czas, kiedy poważnie rozważał samobójstwo. Zaspokojenie apetytu na zabijanie i zarazem skrócenie męki istnienia. Bo dla Brunona życie to przekleństwo, bardziej kara niż nagroda od Wszechmocnego Stwórcy. Klątwa, którą chętnie by zrzucił, gdyby jego Kościół nie uznawał samobójstwa za grzech ciężki. A zabójstwo innego człowieka, to grzech lekki? Nie, Bruno tego nie powiedział, ale po przemyśleniu sprawy - całe lata przed niestety skutecznym targnięciem się na cudze życie – stwierdził, że morderstwo w przeciwieństwie do samobójstwa można odpokutować. A zatem uchronić swoją nieśmiertelną duszę od ogni piekielnych, od wiecznego potępienia. Czy Bruno oparłby się potwornej pokusie, gdyby dojrzewał w bardziej liberalnym środowisku? I nie wpadł w odrażające łapska innego drapieżnika? Gdyby nie wpojono mu, że masturbacja to Zło? Czy jego długoletnia walka z ohydnymi demonami wewnętrznymi zakończyłaby się zwycięstwem, gdyby jego seksualne przebudzenie przebiegało w innej atmosferze; powiedzmy, trafiło na łaskawszy grunt? Może tak, może nie. Tak czy inaczej, nie jestem pewna, czy w naszej podobno bardziej oświeconej epoce, Brunonowi byłoby dużo łatwiej. Nie jestem przekonana, czy ponad sto lat później interwencja z zewnątrz nie byłaby tak straszliwie spóźniona. Lubimy myśleć, że wypracowaliśmy lepszy system namierzania potencjalnie niebezpiecznych jednostek od naszych antenatów, że jesteśmy bardziej wyczuleni na alarmistyczne sygnały przynajmniej w swoim najbliższym otoczeniu... A potem słuchamy kolejnej medialnej przypowieści o zbrodni, której podobno nie można było zapobiec. O wiecznie niedoinformowanych urzędnikach i niedostatecznie czujnych krewnych i/lub sąsiadach. Bo to zawsze jest wina tych drugich, nawet wtedy, gdy zawczasu uprzejme donosy spływały. Wracając do historii Brunona – podanej z jego perspektywy – która na szczęście dla mnie rozwijała się powoli, choć w pewnym momencie może ciut monotematycznie. Myślę, że nie trzeba było aż tak się upewniać, iż nikomu nie umknie wątek znienawidzonego nałogu Brunona Reidala. Potrzeba, której wbrew usilnym staraniom, nie udaje mu się zwalczyć. Codziennie obiecuje sobie i Bogu, że przestanie grzeszyć onanizmem i codziennie kilkukrotnie łamie tę solenną obietnicę. Dobrze, czasami udaje mu się jakiś czas wytrwać w tym postanowieniu, ale jedynym wyjściem z tej obrzydliwej pułapki może być spełnienie jego największego marzenia. Bestialski mord ostatnią deską ratunku dla chłopaka zmagającego się z demonem masturbacji? Tak czy inaczej, jedna z wypowiedzi spowiadającego się Brunona kazała mi myśleć, że awersję do onanizmu podsycało w nim przekonanie, że owe „grzeszne igraszki” bez przerwy stają mu na przeszkodzie. Odsuwają w czasie wytęsknione morderstwo. W sumie to kameralny obraz, utrzymany w dość intensywnym klimacie. Depresyjnym, zamkniętym, ciasnym, dusznym, ale spokojnie można było to wszystko podkręcić. Wzmocnić tę niedelikatną opowieść.

Oparta na faktach, niedroga produkcja powstała pod artystycznym kierownictwem francuskiego twórcy Vincenta Le Porta. „Bruno Reidal: Spowiedź mordercy” to, jak sama nazwa wskazuje, propozycja przede wszystkim dla zainteresowanych biografiami zbrodniarzy. Niedynamiczny thriller/dramat psychologiczny przekonująco osadzony w niedzisiejszej epoce. Zuchwałe zabójstwo popełnione w pierwszej dekadzie XX wieku przerażającym punktem przecięcia dwóch nieprostych. Wcześniejszych i późniejszych wydarzeń. Gorzkie wspomnienia przegranego młodego człowieka. Niewątpliwie żałującego siebie, ale czy równie mocno współczującego swojej ofierze? Zaciekawiła mnie ta historia. Poruszyła, nie zmiażdżyła. Chyba wystarczy, żeby polecić amatorom mroczniejszych klimatów?

środa, 28 czerwca 2023

Franck Thilliez „Zdarzyło się dwa razy”

 
W marcu 2008 roku w górskim miasteczku Sagas w Sabaudii dochodzi do zaginięcia siedemnastoletniej Julie Moscato, córki żandarma i pielęgniarki domowej. Miesiąc później zaangażowany w śledztwo ojciec domniemanej ofiary porwania, Gabriel Moscato, zjawia się w hotelu Falaise nieopodal Sagas w celu sprawdzenia listy gości. Pracuje w pokoju numer dwadzieścia dziewięć, gdzie w końcu morzy go sen. W nocy Gabriela budzi deszcz martwych ptaków, a rano wstaje jako zupełnie inna osoba w pokoju numer siedem. I dowiaduje się, że jest listopad 2020 roku, a jego jego jedyna córka nadal ma status osoby zaginionej. Tymczasem w innej części miasta zostają odnalezione zwłoki tajemniczej kobiety, która ponad wszelką wątpliwość została zamordowana w noc spadających ptaków. Sprawę prowadzi oficer wydziału kryminalnego brygady terytorialnej w Sagas, kapitan Paul Lacroix, wieloletni przyjaciel Gabriela Moscato, z jakiegoś powodu wrogo nastawiony do zdesperowanego ojca. Byłego żandarma, który najwyraźniej, w przeciwieństwie do organów ścigania, przez ostatnie dwanaście lat nie ustawał w wysiłkach na rzecz odnalezienia swojego ukochanego dziecka.

Okładka książki. „Zdarzyło się dwa razy”, Czarna Owca 2023

Zdarzyło się dwa razy” (oryg. „Il était deux fois”), książka, która swoją światową premierę miała w roku 2020, to czwarty wydany w Polsce - w 2023 roku przez wydawnictwo Czarna Owca - utwór Francka Thillieza, jednego z najlepiej sprzedających się współczesnych francuskich powieściopisarzy, działającego też w branży filmowej w charakterze scenarzysty. Urodzonego w Annecy absolwenta Institut supérieur de l'électronique et du numérique w Lille - po zakończeniu edukacji przez jakiś czas pracującego w wyuczonym zawodzie (inżynier nowych technologii). Specjalizujący się w kryminałach i thrillerach autor między innymi powieściowej serii z komisarzem Franckiem Sharko, który w swojej twórczości ma w zwyczaju czynić ukłony w stronę mrocznych dokonań innych artystów. W „Manuskrypcie niedokończonym” (oryg. „Le manuscrit inachevé”), powieści pierwotnie wydanej w 2018 roku (pierwsza polska edycja: Czarna Owca 2022) i powiązanej ze „Zdarzyło się dwa razy” , Franck Thilliez złożył hołd między innymi Stephenowi Kingowi, Agathcie Christie, Arthurowi Conan Doyle'owi i Maurice'owi Leblancowi. W 2022 roku na francuskim rynku wydawniczym pojawiła się kolejna odsłona tego luźnego cyklu Thillieza, powieść „Labyrinthes”.

Kiedy człowiek wszystko stracił, często zatraca też samego siebie.”

Według Francka Thillieza znajomość „Manuskryptu niedokończonego” nie jest wymagana w kontakcie ze „Zdarzyło się dwa razy”. W przestrzeni publicznej porównał to do „Lśnienia” Stanleya Kubricka, filmowej adaptacji powieści Stephena Kinga (ten tytuł zresztą przewinie się też przez nieludzko poplątaną rzeczywistość Gabriela Moscato), gdzie też ukryto rożne symbole, ich odnalezienie i właściwe odczytanie zdaniem Thillieza nie jest jednak czymś bez czego nie można się obyć. Z drugiej strony Thilliez nie ukrywał, że dla osób mających za sobą lekturę „Manuskryptu niedokończonego” przygotował dodatkowe atrakcje. A największa czeka na nich na końcu „Zdarzyło się dwa razy”, mrocznego thrillera, który na polskim rynku wydawniczym zadebiutował w hipnotycznej, stylowej miękkiej okładce zaprojektowanej przez Magdę Kuc i w solidnym (w każdym razie dobrze się czytającym) tłumaczeniu Moniki Szewc-Osieckiej. Nie czytałam „Manuskryptu niedokończonego”, poszłam więc za radą autora - zawartą w posłowiu – i powściągnęłam chęć przeczytania ostatnich stron niniejszej publikacji. Chwilowo, bo naprawdę nie mam zamiaru długo odwlekać spotkania z „Manuskryptem niedokończonym” aka „Niedokończonym rękopisem”. „Zdarzyło się dwa razy” to nie jest zwykła opowieść o porwaniu, tj. twardo osadzona w konwencji, podejrzewam, doskonale znanej miłośnikom kryminałów i/lub thrillerów psychologicznych. Zaczynamy w Strefie Mroku, a potem skóra jeszcze bardziej cierpnie. Niepowstrzymanie zmierzamy w stronę ostatecznego koszmaru, okrucieństwa nie do przyjęcia. Totalnego bestialstwa. Pierwszy przystanek: fikcyjna niewielka miejscowość w Górnej Sabaudii, depresyjne miasteczko Sagas w dolinie Arve, którego architekt tego miejsca, rzecz jasna Franck Thilliez, nie nazwałby wymarzonym miejscem dla turystów. Zalega tu bowiem nader ciężka atmosfera, do czego w jakimś stopniu na pewno przyczynia się ogromne więzienie, które przypomniało mi Dom Marstenów z „Miasteczka Salem” Stephena Kinga - coś w rodzaju wstrętnego pomnika Sagas, jakby górującego nad tym nieszczęsnym mini miastem; pomnika okrutnie szpecącego górski krajobraz – ale największym odstraszaczem najprawdopodobniej jest tak zwane zjawisko czarnej śmierci. Niefortunne ukształtowanie terenu: duża wilgotność powietrza i nadzwyczaj rzadkie przebijanie się promieni słonecznych niewątpliwie energicznie pracują na złą sławę Sagas, miasteczka z wybitnie wysokim wskaźnikiem samobójstw. W 2008 roku ten duszny zakątek Francji – na dobrą sprawę malowniczy, aczkolwiek obłożony swego rodzaju klątwą – nawiedza inne nieszczęście. Domniemane porwanie podczas rowerowej przejażdżki leśną drogą. Siedemnastoletnia Julie Moscato, jedyne dziecko oficera tutejszego wydziału kryminalnego Gabriela i pielęgniarki domowej Corinne, regularnie urządzała sobie takie wypady, ale miesiąc przed fatalnym przebudzeniem głównego bohatera „Zdarzyło się dwa razy” w ponurym hotelu Falaise w Alpach Sabaudzkich, dziewczyna nie wróciła do domu. Genialne wprowadzenie w niekrótką historię pewnego porwania. Nadnaturalny horror wdzierający się w thriller. Atmosfera niesamowitości, którą pięknie podsyca nocny deszcz martwych ptaków. Przypomina hibernację, to osobliwe zdarzenie w Falaise. W sumie autor nie każe nam długo czekać na wyjaśnienie przypadku Gabriela Moscato, bestialsko okradzionego ojca, który przespał(?) dwanaście lat. W jedną noc z zasłużonego członka wydziału kryminalnego brygady terytorialnej w Sagas zamienił się w persona non grata, bezczelnego intruza w miasteczku, w którym się wychował i uwił własne gniazdko rodzinne. Od kiedy Gabriel sięga pamięcią jego najlepszym przyjacielem był Paul Lacroix, kolega z piaskownicy, szkolnej ławy i pracy, który w odróżnieniu od wybitnie zagubionego, naturalnie mocno zdezorientowanego Moscato, nadal pracuje w Żandarmerii Narodowej. Z jakiegoś nieznanego Gabrielowi powodu, Paul nie chce mieć z nim nic wspólnego. Stary przyjaciel i zaufany zawodowy partner w jedną noc przekształcił się w człowieka straszliwie zagniewanego. Wróg, który kiedyś był oddanym sojusznikiem? Jedno jest pewne: oficjalne śledztwo w sprawie zaginięcia Julie Moscato zostało przerwane lata temu. Niemniej wszystko wskazuje na to, że przynajmniej jeden człowiek nigdy nie odpuścił. Z naciskiem na „przynajmniej”.

Okładka książki. „Il était deux fois”, Fleuve Editions 2020

Turpizm. Xiphopagus. Palindrom. Kryminalny rebus Franka Thillieza. Ale najpierw spadające ptaki, Jane Doe i Walter Guffin. Po świecie przedstawionym w „Zdarzyło się dwa razy” oprowadzają nas głównie Gabriel Moscato i Paul Lacroix. „Marty McFly z Powrotu do przyszłości” (porównanie poczynione przez autora książki) podąża swoim śladem. W niecodziennym stylu wraca do punku wyjścia. Dwukrotne nieoficjalne śledztwo byłego żandarma. Wybuchowego gościa z Sagas w dolinie Arve. Dziury zabitej dechami, w której dusiła się pewna ambitna siedemnastolatka, jak wielu jej rówieśników, niecierpliwie wyczekująca wyjazdu na studia – pierwsza okazja do wyrwania się z tej przygnębiającej mieściny. Jej najlepsza przyjaciółka Louise Lacroix pewnie też miała takie plany, ale koniec końców dołączyła do miejscowego zespołu śledczego. W nowej rzeczywistości Gabriela Moscato, dwanaście lat po domniemanym porwaniu Julie, Louise pracuje w tym samym wydziale kryminalnym, w którym jeszcze przed chwilą (w subiektywnym odczuciu) i on pracował. Żandarm wyklęty. Zespołem od jakiegoś czasu kieruje kapitan Paul Lacroix, na oko Gabriela wypalony gliniarz, który pokornie zarzucił podobno najważniejsze śledztwo w jego karierze. Podwójna zdrada przyjaciela... który pewnie nie bez powodu, jak to się mówi, traktuje Gabriela jak trędowatego. Pozory oczywiście mogą mylić, ale tak czy owak, słusznie zawzięty ojciec, nie widząc innego wyjścia, zasięgnie języka u tej śmiertelnie obrażonej istoty. Może nawet wciągnie dawnego kolegę w swoją sekretną działalność. Sekretną dla niego, ale zgodnie z przewidywaniami w najbliższej przyszłości niepoddającego się ojca przewiną się ludzie, których nie kojarzy, ale oni kojarzą jego. Nieznajomi znajomi. Kolejny rebus: łańcuszek z zawieszką w kształcie książki, Wanda Gerschwitz (tutaj wskazówka ode mnie: „Halloween” Johna Carpentera), szary ford, dziennik z zagadkami, wakacyjna przygoda, domek do wynajęcia, szantaż. Wszystkie drogi prowadzą do hotelu Falaise? W końcu tam doszło do Zdarzenia, nie M. Nighta Shyamalana, ale śmiem przypuszczać, że ów filmowiec nie pogardziłby i taką koncepcją. Tam życie Gabriela Moscato wywróciło się do góry nogami. Przerażająca sytuacja, ale nie tak jak utrata dziecka. Nie dla potwornie sponiewieranego protagonisty „Zdarzyło się dwa razy”, jednego z francuskich mistrzów współczesnej literatury kryminalnej. Bohater tragiczny, któremu z całego serca życzyłam odnalezienia jego Graala. Najbardziej upragnionej ostatniej stacji jego wybitnie długiej drogi krzyżowej. Czyli łaknęłam happy endu – nieczęsto mi się to zdarza, jeśli chodzi o fikcyjne historie, tym bardziej więc doceniam moc oddziaływania biednej postaci stworzonej przez bezkompromisowego literata. Właściwie wszystko we mnie – poza sercem – krzyczało, że najlepszym rozwiązaniem tej niemożliwie poplątanej, sprytnie złożonej intrygi, jest odmówienie najwytrwalszemu szachiście nagrody głównej. Bo jakie jest prawdopodobieństwo, że Julie gdzieś tam żyje? Nikłe. Ale na pewno gdzieś tam żyje ktoś, kto mógłby naprowadzić zrozpaczonego rodzica na rozwiązanie tej przeklętej zagadki. Może tajemniczy palindromista? W zasadzie dla mnie najmniej sekretny element tej wymagającej układanki; w większości nieprzewidywalnej i dość wstrętnej (to komplement) opowieści na zepsucie humoru. Niepodnosząca na duchu, żeby nie powiedzieć trująca historia, zaryzykuję twierdzenie, że wnikliwego obserwatora prawdziwego, nietelewizyjnego, świata. Tak mrocznego, że aż odechciewa się żyć. Drapieżnego, egoistycznego, wyzutego z nadziei. Pożywka dla skrajnych pesymistów? Kubeł zimnej wody dla optymistów? A może bezwstydne, nieakceptowalne demonizowanie cywilizacji? Przekraczanie granic dobrego smaku (także na terenie Polski) w oburzająco wydumanym, rażąco nieprawdziwym świecie? Chciałabym mieć takie przekonanie. Wierzyć, że takie rzeczy nie mają prawa zdarzyć się choćby raz. Frank Thilliez co prawda nie ucieka od drastycznych opisów, ale sympatycy tak zwanej prozy ekstremalnej i/lub kina gore zapewne nie nazwą tego wystawną krwawą ucztą. Bo mam nadzieję, że drogi przynajmniej niektórych z nich przetną się ze „Zdarzyło się dwa razy” Francka Thillieza, pozycją nieepatującą krwawą makabrą, bezsensowną przemocą. Gorzej: ta przemoc ma „sens”. Wstrętnie pokręcony, chory, perwersyjnie kreatywny rzekomo wyższy cel. Przyjemne z NIEpożytecznym.

Okropna rzecz. Okropnie dobra. Olśniewające szkaradzieństwo Francka Thillieza, poczytnego francuskiego powieściopisarza i scenarzysty, które, podejrzewam, lepiej brać po jego „Manuskrypcie niedokończonym”. Napisała osoba, dla której „Zdarzyło się dwa razy” było pierwszym, i co istotniejsze nadspodziewanie udanym, spotkaniem z literacką twórczością tego zdolnego pana. Zachwycona i rozżalona. Zła na siebie za niezadanie sobie trudu pochylenia się nad „Niedokończonym rękopisem” ze „Zdarzyło się dwa razy” przed zanurzeniem się w gehennę ojca „podróżującego w czasie”. Ale chyba da się to naprawić? Tak czy inaczej, spróbuję. Taki przymus po tej druzgocącej opowieści o miłości i śmierci.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 26 czerwca 2023

„Kto ich zaprosił” (2022)

 
Na parapetówce Adama i Margo, nowych mieszkańców Hollywood Hills, zjawiają się nieproszeni goście, elegancka para, która dopiero po imprezie przedstawia się gospodarzom. Tom i Sasha: małżeństwo z domu obok. Czarujący nieznajomi, przyjmujący spontaniczne zaproszenie Adama na kolejnego drinka. Margo początkowo nie jest przekonana do tego pomysłu, ale na dłuższą metę i ona okazuje się nieodporna na niezaprzeczalny urok przebojowych gości. Tymczasem w innej części miasta Teeny, przyjaciółka Adama i Margo, ten nocy pełniąca też rolę opiekunki do dziecka, odpowiadając na usilne prośby ich sześcioletniego syna Dylana, wyrusza w nadspodziewanie dłużą podróż po ukochaną maskotkę chłopca, który od czasu przeprowadzki zmaga się z koszmarami sennymi.

Plakat filmu. „Who Invited Them” 2022, Shudder

Pierwsze pełnometrażowe reżyserskie dokonanie Duncana Birminghama oparte na jego własnym scenariuszu. „Kto ich zaprosił” (oryg. „Who Invited Them”) jest określany jako polite horror – także przez jego czołowego twórcę, który ma sentymentalny stosunek do takich klimatów: największa filmowa miłość dorastającego chłopca. Dorosły Birmingham definiuje je jako thrillery o zagubionych yuppies nagle wpadających w poważne tarapaty. Według niego do tej grupy należą między innymi „Ręka nad kołyską” Curtisa Hansona, „Dzika namiętność” Jonathana Demme'a, „Po godzinach” Martina Scorsese i „Sublokatorka” Barbeta Schroedera. Ale największy wpływ na „Kto ich zaprosił” miały „Funny Games” Michaela Hanekego, „Zaproszenie” Karyn Kusamy i „Tanie podniety” E.L. Katza. Swój ślad na „Kto ich zaprosił” mogły też odcisnąć „Nędzne psy” Sama Peckinpaha, „Przylądek strachu” Martina Scorsese, remake dreszczowca J. Lee Thompsona z 1962 roku oraz „Helter Skelter” Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry'ego, prawdziwa historia, którą Duncan Birmingham trzyma na szafce nocnej, by nigdy nie zapomnieć o zamknięciu drzwi na noc. Reżyser i scenarzysta „Kto ich zaprosił” jest miłośnikiem filmów z nurtu home invasion i od dawna chciał nakręcić jakąś wariację na ten temat. Zabawną i zarazem niepokojącą. I choć „Nieznajomych” Bryana Bertino obejrzał po napisaniu scenariusza, nie był specjalnie zdziwiony porównaniami jego długometrażowego debiutu do tamtej głośnej produkcji. Światowa premiera „Kto ich zaprosił” odbyła się w sierpniu 2022 na FrightFest w Wielkiej Brytanii, w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych film pokazał się już na samym początku września tego samego roku na platformie Shudder, a w Polsce w czerwcu 2023 na CDA Premium.

Nawiedzony dom na wzgórzu. Kolejna słabość Duncana Birminghama – filmowe opowieści w mniejszym lub większym stopniu osadzone na wzgórzach w Los Angeles. Malowniczych i trochę strasznych. Upiorne wycie kojotów, zanikający zasięg w telefonie komórkowym i rzecz jasna zdradzieckie ukształtowanie terenu: chwila nieuwagi w najlepszym razie może skończyć się złamaniem paru kości, a w najgorszym nagłą śmiercią. W świecie przedstawionym w „Kto ich zaprosił” niebezpieczeństwo prawdopodobnie czyha w domu. W nowym rodzinnym gniazdku ludzi żyjących ponad stan. Zakup nieruchomości na ekskluzywnym osiedlu w Los Angeles był pomysłem Adama, w przyzwoitym stylu wykreowanego przez Ryana Hansena (m.in. „Piątek 13-go” Marcusa Nispela, „Wyspa Fantazji” Jeffa Wadlowa) aspirującego przedsiębiorcy, póki co nadskakującego swojemu upartemu szefowi. Według Adama prezes działa na szkodę własnej firmy, blokuje jej rozwój swoją niezrozumiałą niechęcią do szerzej zakrojonej działalności w internecie. Adam to typ „zastaw się, a postaw się”, nic więc dziwnego, że uparł się na zakup luksusowej nieruchomości w prestiżowej okolicy. Tym razem postawił na swoim – podjął decyzję sprzeczną z wolą jego małżonki, rozgoryczonej kobiety imieniem Margo, w którą w niespecjalnie zajmujący mnie sposób wcieliła się Melissa Tang. Zamiast robić karierę w branży muzycznej, utknęła w przytłaczająco wystawnym domu z nieodpowiedzialnym człowiekiem, który ma czelność zarzucać jej brak wsparcia. A przecież ona poświęciła więcej dla tego nieperfekcyjnego małżeństwa i jedyne, czego oczekiwała od Adama, to odrobina rozwagi. Mierzenie sił na zamiary. Margo aż za dobrze wie, do czego prowadzi życie na kredyt. Tę cenną wiedzę wyniosła z domu, a teraz zyskała mocny dowód na to, że daje się prowadzić ku tej samej przepaści, w jaką swego czasu wpadli jej rodzice. Katastrofa finansowa mimowolnie projektowana przez członka amerykańskiej klasy średniej, który uznał, że najwyższy czas zaszaleć. W końcu zasłużyli sobie na takie lokum – ciężko pracowali, oszczędzali i w ogóle wykazali się imponującą cierpliwością (hmm) w procesie bogacenia się. Adam chce tylko podkręcić tempo w wyścigu szczurów. Co w tym złego? Tym bardziej, gdy trafia się prawdziwa okazja: willa za bezcen. Zdaniem Margo i tak stanowczo powyżej ich możliwości finansowych, ale nawet ona musi się zgodzić z tym, że Adam wypatrzył naprawdę wielką promocję. Takie chałupy normalnie kosztują dużo więcej, a zatem musi być jakiś haczyk. W każdym razie tego uczą kino i literatura grozy (przypomnijmy sobie choćby Lutzów, inną amerykańska rodzinę, którym trafiła się podobna okazja) – by do takich rzeczy podchodzić ze zdwojoną ostrożnością. Czerwona lampka zapaliła się też w głowie Adama, który po zgłębieniu tematu pewnie gorąco podziękował wszechświatowi za to, że Margo bardziej nie zainteresowała się tą „cenową anomalią”. Że uwierzyła w jego bajeczkę o naturalnych zgonach starszego małżeństwa w tym przestronnym lokum, „smaganym” przeraźliwym wyciem kojotów; lokum, które niebawem jakby zacznie się kurczyć. After party z zaproszonymi „wampirami”, którzy bezczelnie wepchnęli się na właściwą imprezę. Skrzętnie zaplanowaną parapetówkę Adama, w przekonaniu jego żony, kierowanego potrzebą pochwalenia się przed przyjaciółmi - nie wspominając już o szefie, któremu w ocenie Margo jej partner ma w zwyczaju obrzydliwie wchodzić w cztery litery – swoim najnowszym sukcesem. Efektownym nabytkiem, potwierdzającym jego wysoki status materialny. Adam oczywiście jest nagi, ale nikt nie musi o tym wiedzieć. Nikt poza wyraźnie tracącą cierpliwość, wieczną narzekaczką, którą samozwańczy krezus - na swoje nieszczęście? - poślubił.

Kadr z filmu. „Who Invited Them” 2022, Shudder

Kto ich zaprosił” Duncana Birminghama to satyra społeczna w lekko skrzywionych ramach home invasion. Dreszczowiec niezbyt szczodrze podlany czarnym humorem, który sprawił na mnie wrażenie historii niedokończonej. Obiecujący początek, pustawy środek i spodziewany koniec. Nieprzewrotna opowieść, której jakoś nie skojarzyłam z „Nieznajomymi” Bryana Bertino, przyznaję jednak, że moje myśli krążyły wokół „Gości” Christiana Tafdrupa (i rzecz jasna „Zaproszenia” Karyn Kusamy), zdecydowanie mocniejszego kina. I nie tak grubymi nićmi szytego. Tom i Sasha (całkiem intrygujący Timothy Granaderos i w moim odczuciu niezmiennie pozostająca w jego cieniu Perry Mattfeld) wpraszają się na parapetówkę nowych mieszkańców Hollywood Hills, a jakby tego było mało zaskakują gospodarzy po wyjściu ostatnich z zaproszonych gości. Tłumaczą, że się zasiedzieli, przegapili niewielki exodus na anielskich wzgórzach. Wykazują też skruchę za swoje nietaktowane zachowanie, za szczeniackie wbicie się na imprezę w gruncie rzeczy obcych ludzi. Powód? Samochód zastawiony przez któregoś z gości nowych sąsiadów. Tak, Tom i Sasha zdają sobie sprawę, że to żadne usprawiedliwienie; naprawdę nie wiedzą, co ich napadło, ale skoro mieszkają tuż obok, to prędzej czy później wypadałoby wpaść z wizytą. Incydent z zastawionym samochodem można więc uznać za impuls do załatwienia sąsiedzkich formalności. Dlaczego zatem najpierw się nie przedstawili? Faktycznie, ich błąd. Tom i Sasha przyznają, że źle się do tego zabrali, a Adam nie zamierza robić z tego problemu. Ot, drobne nieporozumienie, niefortunne najpewniej wspaniałego początki. Wspaniałej przyjaźni, bo potencjalnie bardzo korzystnej dla Adama. Czy niespełniony karierowicz właśnie połknął przynętę rzuconą przez Toma? Skuszony fałszywymi obietnicami zadowalającego rozwoju zawodowego? Johnowi Miltonowi to by się spodobało („Pycha to mój ulubiony grzech”), zakładając że niesubtelne aluzje czynione przez autora „Kto ich zaprosił” pod adresem Toma i Sashy nie są klasyczną zmyłką. Zakładając, że nocni goście knują coś niedobrego. Jeśli Tom zastawił skuteczną pułapkę na Adama, to Sasha identycznie pograła z Margo. Ta ostatnia z rasowej final girl w moich oczach przeobraziła się w drugoplanową bohaterkę horroru. Ignorowany głos rozsądku, wzmożona ostrożność w kontaktach z obcymi, czy jak kto woli nowymi znajomymi, stosowna nieufność - hamulce zwolnione przez chodzący ostatni krzyk mody. Szara myszka przeobraża się w królową imprez. Tymczasem jej kochany mężuś, oddaje się słodkim marzeniom o pikantnym zwieńczeniu tego kameralnego przyjęcia. Tom nie pozostawia mu wątpliwości, że jedyną przeszkodą, jaką może napotkać w realizacji tego nieśmiało krystalizującego się planu, jest jego konserwatywna małżonka. Tłamsząca Adama, niepozwalająca mu pełnymi garściami czerpać z życia, przeżywać takich przygód, o jakie „pantoflarz z Hollywood Hills”, nie bez powodu podejrzewa liberalną parę, która zaszczyciła ich wizytą. By nastawić gospodarzy przeciwko sobie? Prędzej utwierdzić w przekonaniach, podpisać się pod ich negatywnymi recenzjami tak zwanej drugiej połówki. Niekonwencjonalna terapia małżeńska albo przednia zabawa zdemoralizowanych jednostek. Perwersyjne gierki (nie)wytrawnych manipulantów. Zabójczy wieczorek zapoznawczy? Prawdopodobnie wszystko zależy od „reinkarnacji Dicka Halloranna”? Tak czy inaczej, wyprawa Teeny (zadowalający występ Tipper Newton) - podobnie jak drugi wątek poboczny, czyli koszmary senne sześcioletniego Dylana – wydawała mi się niższym ukłonem w stronę tajemniczości, a zatem huczniejszą zapowiedzią jakichś niespodziewanych rozwiązań. Może wkroczenie do Strefy Mroku? Zagubiona na wzgórzach. Ale najpierw koszmarne znalezisko. W sumie spodziewane, ale na pewno tliła się w Teeny iskierka nadziei na szczęśliwe zakończenie pewnego incydentu drogowego. Straszliwie frustrujący wybieg Duncana Birminghama. A może najzwyczajniej zapomniało mu się dopiąć ten guzik, co zresztą nie byłoby jedynym takim przypadkiem; nawet nie najbardziej rozczarowującym (jeden z wątków według mnie okazał się zwykłym zapychaczem czasu, drogą donikąd). UWAGA SPOILER Skróciła cierpienia, wniosła do samochodu czy zostawiła poważnie rannego brata mniejszego? Obstawiam to ostatnie, ale wolałabym mieć pewność. A skoro już w spoilerze jesteśmy, to muszę się przyznać, że jedno podejrzenie na temat Toma i Sashy urodziło się praktycznie na sam koniec. Niespodzianka to za duże słowo, ale wcześniej przez myśl mi nie przeszło, że testują Adama i Margo. Doszukują się w nich cech swoich biologicznych rodziców. Zbrodnicza misja ratowania wybranych dzieci przed wyrodnymi opiekunami prawnymi? KONIEC SPOILERA Bo naprawdę nie widzę sensu w tak enigmatycznym przedstawieniu na dobrą sprawę nieistotnego elementu tej niewyszukanej fabularnej konstrukcji. Powiedziałabym wręcz, że pozbawionej charakteru, nieodróżnialnej w tłumie współczesnych filmowych dreszczowców.

Jak dla mnie zawodny thriller. Więcej obiecujący, niż dający. Profesjonalnie zrealizowany, utrzymany w dostatecznie mrocznym klimacie, ale niewystarczająco klaustrofobiczny, rozczarowująco kompromisowy, żeby nie powiedzieć ugrzeczniony i nazbyt przejrzysty. Zaczyna, ale nie wszystko kończy. W moim przekonaniu nie pochylił się Duncan Birmingham nad wszystkimi wątkami zawiązanymi w „Kto ich zaprosił”, niebłyskotliwej satyrze społecznej i kulawym home invasion. Subiektywnie: średnio na jeża.

sobota, 24 czerwca 2023

„Kobieta z lasu” (2022)

 
Rok 1987. Peter McCalister, dwudziestojednoletni wnuk właściciela Camp Briarbrook, na koniec sezonu, po wyjeździe małych podopiecznych, zbiera opiekunów przy ognisku, aby podjąć kolejną próbę przywołania antybohaterki historii od lat opowiadanej przy ognisku. Ducha pielęgniarki z Camp Briarbrook, wiedźmy, w istnienie której tak naprawdę żadne z nich nie wierzy. Wszyscy zgromadzeni przy ognisku traktują to jak niewinną zabawę. Wszyscy, poza dziewczyną Petera, Lauren Davis, która pomimo swojego sceptycznego podejścia do obozowej legendy, uważa, że nie warto kusić losu. Bierze jednak udział w rytuale, który tym razem okazuje się skuteczny. Samozwańcza czarna owca rodziny McCalisterów przypadkiem znalazła sposób na wskrzeszenie największej zmory Camp Briarbrook. A to miała być tylko zabawa...

Plakat filmu. „She Came from the Woods” 2022, Mainframe Pictures

Rozszerzona wersja wyróżnionego na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto krótkometrażowego obrazu Carsona i Erika Bloomquistów pod tym samym oryginalnym tytułem („She Came from the Woods”), który swoją światową premierę miał w roku 2017. Źródłem inspiracji dla braci Bloomquist był ich ulubiony serial w okresie dorastania, „Czy boisz się ciemności?” (1990-2000), który ukształtował ich wrażliwość artystyczną. Właściwie pierwotny projekt „She Came from the Woods” przez jego inicjatorów i głównych twórców był traktowany jako powrót do korzeni ich niesłabnącej fascynacji opowieściami z dreszczykiem; swoisty list miłosny do „Czy boisz się ciemności?”. Bardzo krótka podróż sentymentalna – projekt sfinalizowali ponad trzy miesiące po wpadnięciu na ten pomysł. A w czerwcu 2021 roku zakończyli prace na planie (w Connecticut) pełnometrażowej wersji „She Came from the Woods” (pol. „Kobieta z lasu”). Lekkiego retro(?) horroru obozowego, który pierwszy pokaz miał w sierpniu 2022 roku na FrightFest w Wielkiej Brytanii, a regularna dystrybucja ruszyła w pierwszym kwartale 2023 roku, głównie na platformach VOD.

Wyreżyserowany przez Erika Bloomquista na podstawie scenariusza spisanego z bratem Carsonem, bajka ludowa z Camp Briarbrook. Amerykańska produkcja, która klimatem przypominała mi „Ulicę Strachu - część 2: 1978” Leigh Janiak: stare, dobre camp slashery przepuszczone przez współczesne filtry. Tym razem przenosimy się do drugiej połowy lat 80. XX wieku, a w każdym razie taki był zamysł sentymentalnych autorów tej historyjki do opowiadania przy ognisku. Po enigmatycznym prologu z małą dziewczynką w upiornym lesie, przeskakujemy do słonecznej krainy – z lekka wyblakła pogodna tkanina – zarządzanej przez Gilberta McCalistera (przyzwoita kreacja Williama Sadlera, którego fani kina grozy mogli widzieć choćby w „Pożartych” Davida Winklera, „Mgle” Franka Darabonta opartej na opowiadaniu Stephena Kinga, „Krwawych wzgórzach” Dave'a Parkera, „The Grudge: Klątwie” Nicolasa Pesce'a i w „Sanktuarium” Evana Spiliotopoulosa na podstawie powieści Jamesa Herberta; pomijam już „Skazanych na Shawshank” i „Zieloną milę” Franka Darabonta, głośne ekranizacje/adaptacje odpowiednio minipowieści i powieści Stephena Kinga, bo to bardziej dramaty) z pomocą córki imieniem Heather, w którą w zadowalającym stylu wcieliła się Cara Buono (m.in. „Dziennik mordercy” Tima Metcalfe'a, „Pozwól mi wejść” Matta Reevesa, readaptacja powieści Johna Ajvide'a Lindqvista i „Diabelskie nasienie” Roba Lowe na motywach powieści Williama Marcha). Obóz nad Crystal Lake, letnia atrakcja dla dzieci, urocze drewniane domki otoczone soczyście zielonym lasem. Młodszy syn Heather McCalister, Peter (przyciągający uwagę występ Spencera Lista) w poprzednich sezonach należał do zespołu opiekunów, dość zżytej grupy młodych dorosłych, którą nadal zasila jego lepsza połowa Lauren Davis, niezgorzej wykreowana przez Clare Foley (m.in. „Sinister” Scotta Derricksona i „Sinister 2” Ciarána Foya). Tymczasem od Petera oczekuje się zgodnej współpracy z jego starszym bratem Shawnem (Tyler Elliot Burke, który nie miał tutaj wielkiego pola do popisu), prawą ręką ich matki. Odpowiedzialniejszym bratem, tym, na którym można polegać. Pete nie ma wątpliwości, że Shawn jest pupilkiem mamusi i dziadka, a jemu samemu przypadła rola czarnej owcy, która w gruncie rzeczy niespecjalnie mu przeszkadza. Shawn to pracuś, a Peter prawdziwa dusza towarzystwa. Bumelant, który może i nie miałby nic przeciwko zyskaniu w oczach krewnych, ale aby to osiągnąć musiałby trochę popracować, a ta wizja zdecydowanie go nie pociąga. W końcu są wakacje! W zasadzie wakacje chylą się już ku końcowi, a na ostatni wieczór Peter przygotował coś specjalnego, coś tylko dla opiekunów. Wielki finał ich corocznej zabawy w przywoływanie wiedźmy z lasu. Urban legend Camp Briarbrook: dawno, dawno temu żyła sobie Agatha Good, prawdopodobnie niewykwalifikowana pielęgniarka, której czarna dusza nadal kroczy między tutejszymi drzewami. À propos, czy mi się wydaje, czy bracia Bloomquist w pewnym momencie puszczają oko do sympatyków „Dzieci kukurydzy”, filmowej franczyzy, która swoje istnienie zawdzięcza Stephenowi Kingowi, jego opowiadaniu z 1977 roku? Tak czy owak, w „Kobiecie z lasu” znalazło się też miejsce dla upiornych dzieciaków, opętanych milusińskich, najpewniej narzędzi w rękach morderczej pannicy, która notabene prezentuje się całkiem zacnie – nie spodziewałam się takiego maszkarona (solidna robota charakteryzatorów) po tak niepoważnym - w sam raz na niedzielne popołudnie - horrorze. Ale najpierw rytuał przy ognisku. Ostatnie obozowe show Petera McCalistera Anno Domini 1987. Chłopak zdecydowanie jest w swoim żywiole, ale mina szybko mu zrzednie, bo wbrew oczekiwaniom jego metoda zadziała. Sposób na wyrwanie Agathy Good z ogni piekielnych. Wiedźma wraca do domu.

Kadr z filmu. „She Came from the Woods” 2022, Mainframe Pictures

Kobieta z lasu” Erika Bloomquista to horror nadprzyrodzony w nieprzesadnie gęstym komediowym sosie, utrzymany w konwencji camp slashera. Taki cudak. W moich oczach najskuteczniej broniący się klimatem, bo choć bardziej cenię sobie dalej idące stylizacje na kino z dawnych lat, to takie filmowe eksperymenty z reguły też wprowadzają mnie w iście nostalgiczny nastrój. Nazwijmy to mniej agresywnym sposobem na przywoływanie magii kina z lat 70. i 80 XX wieku. W „Kobiecie z lasu” mamy typową slasherową ferajnę; plejadę stereotypowych postaci niekoniecznie z final girl na czele. Cechy tej ostatniej (pierwotny model, powiedzmy, finałowa dziewczyna sprzed rewolucji obyczajowej w tak zwanych krwawych horrorach) ma Lauren Davis, której niepodobna odróżnić od Alice Hardy, legendarnej postaci odegranej przez Adrienne King. Dobrze, trochę przesadziłam, ale zaklinam się, że panna Davis, celowo bądź przypadkiem, przywołała piękne wspomnienie nieśmiertelnej bohaterki slasherowego (pół)światka. Sumienna sezonowa pracownica McCalisterów i przypuszczalnie największa nadzieja dla niesfornego Pete'a. Dużego dzieciaka, który z Lauren ma szansę wyjść na ludzi. W każdym razie takiego zdania prawie na pewno jest jego dziadek, właściciel Camp Briarbrook, z kolei najmniejsze nadzieje z Peterem zdaje się wiązać jego starszy brat Shawn, który wprawdzie nie ma nic przeciwko Lauren, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przestał już pocieszać się myślą, iż dziewczyna zdoła odczarować swojego Piotrusia Pana. Naturalnie największą optymistką wśród McCalisterów jest matka. Może nawet większą od samego Petera... Wiedząc, że to nie spodoba się jego rodzinie, a już zwłaszcza Shawnowi, Lauren stara się wyperswadować najmłodszemu McCalisterowi najnowszy pomysł na rzekome przywołanie Agathy Good. Potencjalny gniew Shawna to jedno, ale z jej postawy wyczytałam, że pomimo deklarowanej niewiary w istnienie tej diabolicznej pielęgniarki, w głębi ducha uważa, że lepiej trzymać się z dala od takich rzeczy. Nie wywoływać czarownicy z lasu, z czeluści piekielnych, czy z czego tam jeszcze. Ale presja grupy robi swoje: Lauren idzie za resztą jak ta owca na rzeź. Właściwie robi to dla Petera - niech chłopak ma swoje wielkie show. Na efekty nie trzeba długo czekać: Martwe Zło usłuchało wezwania (przeklęta inkantacja). I wyczuło krew. Według mnie najlepsze przygotowało na początek. „Romantyczne chwile” nad jeziorem i niezaplanowana reakcja przy ognisku - ekstremalnie nietaktowne wcięcie się w rozmowę dwóch pań. Tymczasem w drodze nagle zapada upiorna cisza. Autokar pełen znieruchomiałych dzieciaków (Petrificus Totalus) z zabójczymi ognikami w oczach. Tak, to na pewno mój ulubiony moment „Kobiety z lasu” Erika Bloomquista. Kobiety, która wie, jak poruszać się w ramach gatunku. Tradycjonalistka; absolwentka starej szkoły straszenia, ale chyba bez czerwonego paska na świadectwie. Potrafi budować napięcie - rozmazana sylwetka przemykająca między drzewami, twardo stojąca w oddali... i z nagła chwytająca gagatka chowającego się w krzaczorach (strzeż się rąsi!) - na tyle, by utrzymać mnie przed ekranem, może mieć jednak problem z bardziej wymagającymi horrormaniakami. No cóż, „taka była wola nieba”. Ten prześmiewczy ton autorów. Myślę, że „Kobiecie z lasu” bardziej do twarzy byłoby w mniej dowcipnym kostiumie. Dobry czarny humor nie jest zły, odniosłam jednak wrażenie, że bracia Bloomquist w ten sposób starali się ukryć jakieś swoje wyimaginowane niedostatki. Albo po prostu, w przeciwieństwie do mnie, nie widzieli w tym materiału na poważny horror. Rozumiem pragnienie postawienia drugiego (większego) pomnika dla „Czy boisz się ciemności?”, marne to jednak pocieszenie, gdy czujesz, że silniejsze emocje są praktycznie na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło lekko docisnąć. I darować sobie te „makabryczne dekoracje” w dostatecznie mrocznym lesie. W charakterze krwawej uczty „Kobieta z lasu” raczej się nie sprawdzi, jednakże nie należy przez to rozumieć, że twórcy jak ognia wystrzegają się drastycznych momentów; jeden nawet mocno przykuł moją uwagę (palenie zabija). Doceniam też udaną imitację krwi, chciałoby się jednak docenić jeszcze ze dwie - albo z dziesięć - okrutnie poszarpane rany, nie wspominając już o „soczystym” widoku parujących ludzkich wnętrzności i poodrywanych/poodcinanych kończyn. No co? Pomarzyć zawsze można. W sumie dziwna sprawa z tą „Kobietą z lasu” Erika Bloomquista, bo połowa mnie została z poczuciem niedosytu, a druga połowa, przesytu. Takie kuriozum. Na marginesie: przyjemnie, jeśli wolno mi użyć tego słowa, zaskoczona jednym zgonem. Byłam pewna, że dadzą żyć.

Szóste pełnometrażowe reżyserskie osiągnięcie zdeklarowanego fana horrorów Erika Bloomquista – po „Long Lost” (2018), „Ten Minutes to Midnight” (2020), „Weekenders” (2021), „Nocy Pod Orłem” (2021) i „Christmas on the Carousel” (2021) – którego scenariusz przygotował w ścisłej współpracy z bratem, Carsonem Bloomquistem, z wykorzystaniem sprawdzonej koncepcji (rozbudowa ich shorta z 2017 roku). W mojej ocenie średnio udane osiągniecie, ale grunt że udane. Dość odprężający horrorek o nawiedzonym letnim obozie. Chyba nie najgorsza propozycja dla miłośników camp slasherów z przedostatniej dekady XX wieku?

czwartek, 22 czerwca 2023

Daryl Gregory „Objawicielka”

 
Rok 1933. Dziewięcioletnia Stella Wallace zostaje przywieziona przez swojego ojca do chaty w kotlinie na terenie Parku Narodowego Great Smoky Mountains w stanie Tennessee. Dziewczynka ma zamieszkać ze swoją babcią ze strony matki, Mathildą 'Motty' Birch: surową kobietą, obcującą z Bogiem w Górze zwanym też Duchojcem, wielopokoleniowym sekretem rodu Birchów.
Rok 1948. Gorzelniczka z Maryville w Tennessee, Stella Wallace, otrzymuje wiadomość o śmierci krewnej Motty Birch, której nie odwiedzała od czasu swojej przeprowadzki przed dekadą. Wiedząc, że nestorka rodu wychowywała jej obecnie dziesięcioletnią kuzynkę Sunny i mając na względzie jej bezpieczeństwo, Stella niezwłocznie udaje się do kotliny, gdzie niebawem pojawią się też pozostali członkowie wtajemniczonej rodziny. Z najżarliwszym wyznawcą Boga w Górze na czele, gotowym przejąć opiekę nad Sunny, którą z kolei Objawicielka Stella zamierza zawrócić ze ścieżki przeznaczenia.

Okładka książki. „Objawicielka”, Mag 2023

Daryl Gregory wychował się w Chicago w stanie Illinois. Ukończył anglistykę i teatr na Illinois State University, a potem przez trzy lata był nauczycielem w liceum w Michigan – przed przeprowadzką do Salt Lake City, motywowanej otrzymaniem posady przez jego małżonkę na tamtejszym University of Utah. Potem para przeniosła się do State College w stanie Pensylwania, gdzie zaczęła się wielka pisarska przygoda Daryla Gregory'ego. A właściwie nabrała tempa, bo pierwszy jego utwór, opowiadanie „In the Wheels”, opublikowano już w 1990 roku - trzy lata po ukończeniu przez niego studiów - na łamach „The Magazine of Fantasy and Science Fiction”. Natomiast w 2008 roku zadebiutował na scenie powieściowej, pozycją pod tytułem „Pandemonium”, uhonorowaną Crawford Award i nominowaną do Shirley Jackson Award, World Fantasy Award oraz Mythopoeic Award. Jego druga powieść, „The Devil's Alphabet” otrzymała nominację do Philip K. Dick Award, a piąta, „We Are All Completely Fine”, historia z dreszczykiem, której światowa premiera przypadła na rok 2014, została finalistką Nebula Award oraz laureatką Shirley Jackson Award i World Fantasy Award 2015. W 2017 roku światło dzienna ujrzała jego powieść spekulacyjna „Spoonbenders” - pierwsza powieść Daryla Gregory'ego wydana w Polsce, pt. „Wyginacze łyżeczek” (Czarna Owca, 2018) - prawa do adaptacji/ekranizacji której nabyła firma Berlanti Productions...

A w 2023 roku na polskim rynku wydawniczym objawiła się, nomen omen, „Objawicielka” (oryg. „Revelator” 2021). Edycja wydawnictwa Mag w twardej oprawie, ze stosownie mroczna ilustracją na froncie sporządzoną przez Dark Crayon (opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński) i starannym tłumaczeniu Roberta Walisia. Dość osobista historia Daryla Gregory'ego w fantazyjnym przebraniu. Wspomnienie Cades Cove, malowniczej doliny w Parku Narodowym Great Smoky Mountains stanie Tennessee. Wspomnienie nieodległych przodków, nad którym zawisło widmo wywłaszczenia. W zasadzie większość musiała opuścić swoje skromne posiadłości, ale nielicznym mieszkańcom tego rajskiego zacisza politycy „łaskawie” pozwolili dożyć swoich dni na ich ukochanej ziemi (umowa dzierżawy dożywotniej, oczywiście nieprzewidująca prawa do dziedziczenia). Russell Gregory, antenat autora „Objawicielki”, był jednym z pierwszych założycieli odizolowanej osady w dolinie, który oddał życie w jej obronie – poległ pod koniec wojny secesyjnej, broniąc doliny przez żołnierzami Konfederacji. A wujek Daryla Gregory'ego ze strony matki pędził wyśmienity bimber i lubił „wygłaszać kazania”. Barwna postać, co prawda mającą trochę zatargów z prawem, ale chętnie spędzająca czas ze swoim dociekliwym siostrzeńcem. Dorastającym chłopcem często odwiedzającym Cades Cove; niezapomniane wypady z tatą. Dzieje fikcyjnego rodu Birchów amerykański wielokrotnie nagradzany powieściopisarz - przez czytelników kojarzony głównie z fantasy i science fiction, ale deklarujący nieprzywiązywanie się go gatunkowych szufladek - spisał pod natchnieniem kroniki rodu swego. „Objawicielka” to sprytna mozaika faktów i wymysłów. Owoce wyobraźni z historycznymi pestkami. Bo Daryl Gregory przysięga, że jego rodzina nie czciła Boga w Górze alias Duchojca (oryg. Ghostdaddy), a przynajmniej nic mu o tym nie wiadomo:) W moim odczuciu najbliżej „Objawicielce” do dark fantasy, zdania są jednak podzielone, co można potraktować jako potwierdzenie publicznych wypowiedzi Gregory'ego o jego podejściu do obszarów gatunkowych. O nieograniczaniu się takimi szczegółami. Niepętaniu wyobraźni gatunkowymi kajdanami. Powieściowy szwajcarski zegarek: tak to niebanalne dziełko w myślach podsumowałam. Szalenie precyzyjna robota, artysty najwyraźniej niebojącego się wyzwań. Lubiącego sobie utrudniać? Tak czy inaczej, nawet bardziej wymagający czytelnicy mogą nie przypadkiem dojść do wniosku, że to doskonale przemyślana kompozycja; dopracowana w najmniejszych szczegółach, dokręcona (a raczej stopniowo dokręcana) do ostatniej śrubki, dobrze naoliwiona maszyneria, przewrotnie okryta płaszczykiem tuzinkowości. Innymi słowy, z nieoryginalnej formy stwórca „Objawicielki” odlał genialną w swojej prostocie osobliwość. Wybitna strategia artysty nieunoszącego się pychą – nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Gregory stara się wmówić swoim czytelnikom, że „Objawicielka” jest typową przedstawicielką szeroko pojętej literatury fantastycznej. Prostą historyjką o mrocznym przeznaczeniu. O amerykańskiej matriarchalnej rodzinie obłożonej straszliwą klątwą bądź obdarowanej czymś wyjątkowym. O wybrańcach Wielkiego Przedwiecznego... to jest pradawnego stwora, którego - słusznie czy nie - mają za najprawdziwszego boga. Wszechmocną istotę, która prędzej czy później wyjdzie z ukrycia. Opuści swoją coraz mniej wygodną górę, by zaprowadzić nowy porządek albo definitywnie zakończyć nieudany projekt Dnia Szóstego.

Okładka książki. „Revelator”, Knopf 2021

Najpierw za pomocą dostępu do bóstwa i ludzkiej skłonności do przesądów należy zdobyć wyznawców, następnie wyciągnąć od nich pieniądze i wydać je na zakup nieruchomości albo zdobycie czegoś innego, na czym nam zależy. Choćby władzy politycznej. To najstarsza sztuczka znana ludzkości.”

Równomierna przeplatanka teraźniejszości Stelli Wallace z jej przeszłością. Pierwsza z wymienionych nitek w całości rozciąga się w roku 1948, a druga zaczyna się w 1933, kiedy to główna bohaterka „Objawicielki” Daryla Gregory'ego liczy sobie całe dziewięć lat, a kończy w roku 1938. Zainspirowany kainowym piętnem i znakiem Szatana, empatyczny stwórca „wybranek Boga w Górze” odróżnił je od białego tłumu czerwonymi plamami. W tamtych czasach w Stanach Zjednoczonych kolor skóry miał znaczenie, o czym Stella boleśnie przekonała się jeszcze przed twardym lądowaniem w chacie Motty Birch. Zasadniczej babuni, która chcąc nie chcąc wspięła się na najwyższy szczebel rodzinnej drabiny. Jej słowo jest prawem, przynajmniej w kwestiach teologicznych. W sprawach ściśle i luźno związanych z Duchojcem. Stella wolała zostać z ojcem, on jednak wolał zostać sam. Wolał podrzucić swoje jedyne dziecko kobiecie, o której najwyraźniej nie miał najlepszego zdania. Apodyktycznej kobiecie mieszkającej w osamotnionej chatce u podnóża imponującej góry na ternie Parku Narodowego Great Smoky Mountains. Społecznego wyrzutka, który jedynego przyjaciela może mieć w człowieku nazwiskiem Abby Whitt, swoim najbliższym sąsiedzie, aktywnie uczestniczącym w wychowywaniu dziewczynek Motty. Przed Stellą była Lena, a po Stelli będzie Sunny. To Abby wprowadził czołową postać omawianej książki w arkana sztuki gorzelniczej – przekazał jej praktycznie całą swoją wiedzę o pędzeniu przedniego bimbru, z której Stella zrobiła użytek po opuszczeniu znienawidzonej kotliny. Rozkręciła nielegalny biznes z niemałą pomocą Alfonse'a Bowlina. Wielu z nieskrywanym niesmakiem spogląda na tę „egzotyczną parę”. Bała kobieta z czerwonymi plamami na ciele i czarnoskóry mężczyzna, a zatem podczłowiek dumnych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Główna (właściwie jedyna) siedziba ich pokątnej firmy znajduje się w mieście Maryville; tam też Stella uwiła sobie całkiem przytulne domowe gniazdko – małe, ciasne, ale własne – nie zaprzątając sobie głowy mrzonkami o założeniu rodziny. Wystarczy jej zawodowy małżonek, wspólnik, do którego ma bezgraniczne zaufanie. W przeciwieństwie do swoich krewnych, ze szczególnym wskazaniem na wujecznego dziadka Hendricka Bircha, brata nieprzejednanej Motty. Twardej, jak wszystkie Objawicielki z amerykańskiej Krainy Czarów. Z pocztówkowej okolicy, do której Stella Wallace najchętniej już nigdy by nie wracała. Ponad swój komfort psychiczny przedkłada jednak dobro dziesięcioletniej kuzynki Sunny. Teraz, kiedy umarła wieloletnia „prezeska rodu Birchów”, teoretycznie jej nadzwyczajne uprawienia przeszły na Stellę. A zatem nadgorliwy wyznawca Boga w Górze, musi uszanować wolę zawodowej gorzelniczki? Może i musi, ale czy zechce? W oczach Hendricka Stella może być podłą zdrajczynią, wstrętną dziewuchą, która wyrzekła się mniejsza że swoich krewnych, większa że własnego boga. Daryl Gregory uprzedza niektóre fakty (na przykład zagadkowa śmierć niekoniecznie pierwszej miłości Stelli), ale zasadniczą część tej opowieści przebiegle może odsuwać w czasie. Dorosła Stella Wallace prawdopodobnie nie dopuszcza nas do wszystkich zakamarków swojego mrocznego skarbca pamięci, nie odkrywa wszystkich najważniejszych kart ze swojego poplątanego życia z piętnem Duchojca. Z drugiej strony niezwykła protagonistka tego niesamowicie plastycznego, magicznego świata przedstawionego (tak zwięźle, a tak sugestywnie!) nie daje po sobie poznać, że ukrywa jakieś istotne fakty o sobie i/lub swoich bliskich. Wydaje się być otwartą księgą, nieopędzającą się od zainteresowanych jej prywatnymi sprawami, ciekawskich czytelników, niemniej równie dobrze może to być iście prestidigitatorska sztuczka. Czeka aż jej młodsza wersja wyjmie wszystkie króliki z wszystkich kapeluszy? Prędzej maciory, bo Daryl Gregory nie robi żadnej tajemnicy z tego, że Motty Birch hodowała te szlachetne stworzenia. Do obowiązków Stelli należało codzienne karmienie żywego inwentarza „wiedźmy z bogobojnej kotliny”. Poganki straszącej dzieci i nastolatków, a dorosłych obrażającym swoim nieprzystojnym trybem życia. Wypisała się nie tylko ze wspólnoty lokalnej, ale i wspólnoty kościelnej. A może została wypisana? Wypchnięta na margines społeczny i znosząca to z godnością kłującą w oczy ludzi, którzy zgotowali jej ten los. „Objawicielka” to smutna opowieść o wykluczeniu społecznym, bezrefleksyjnym dążeniu do tego, by wszyscy byli jednakowi (wieczna walka z tak zwanymi innościami, cokolwiek to znaczy), o jeszcze mniej zrozumiałym niszczeniu planety Ziemia, o bezdusznym wywłaszczaniu rodaków, o umierającym bogu, o niespotykanej(?) bliskości boga, o nadgorliwym apostole (jeden z autorów Nowego Pisma Świętego?) i wreszcie wielopokoleniowym piekle powtarzalności. Pokornym przyjmowaniu niechcianej roli czy to ze strachu przed gniewem bożym, czy przez zobojętnienie, niewykluczone, że jedną z najsilniejszych toksyn na tym łez padole.

Fascynująca przypowieść Daryla Gregory'ego. Gorzka historia pewnej niezwyczajnej rodziny. Wprawiająca w głęboką zadumę, skłaniająca do refleksji pozycja z pogranicza horroru i fantasy. Brutalna rzeczywistość w mistycznej mgle. O bogu i jego owieczkach. O religijnym uniesieniu, fałszywych prorokach i drastycznym ochłodzeniu relacji z istotą wszechmocną. Żar, nie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zamieniający się w kostkę lodu. Skonstruowana z zegarmistrzowską precyzją mroczna saga o ludziach Góry. Błyskotliwa, hipnotyczna, hiperrealistyczna... rzecz o nadprzyrodzonym „dzikim lokatorze” amerykańskiego parku narodowego. Piękna rzecz, jak na mój gust.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 20 czerwca 2023

Zakupy

 
Okręt widmo” Fredericka Marryata, pierwotnie wydana w 1839 roku klasyczna morska powieść grozy, czerpiąca z legendy o Latającym Holendrze. „Piąte dziecko” noblistki Doris Lessing, mroczna minipowieść z 1988 roku, która dwanaście lat później doczekała się kontynuacji, w Polsce wydanej pod tytułem „Podróż Bena. „Wyspa skazańców” Dennisa Lehane'a, podstawa głośnego filmowego thrillera Martina Scorsese z 2010 roku (pol. „Wyspa tajemnic”), będąca hołdem dla gotyckich scenerii, filmów klasy B i pulp magazines – pisana też z myślą o swego rodzaju skrzyżowaniu twórczości sióstr Brontë i „Inwazji porywaczy ciał” Dona Siegela, pierwszego przeniesienia na ekran wiekopomnej powieści Jacka Finneya. Trylogia „Niezgodna” Veroniki Roth... Bo lubię filmowe adaptacje/ekranizacje;) I coś tam jeszcze.
 

Frederick Marryat „Okręt widmo”
Doris Lessing „Piąte dziecko”
Dennis Lehane „Wyspa skazańców”
Michael Augustyn „Wład Drakula”
Maxime Chattam „Obietnica mroku”
Mary Dixie Carter „Fotografka”

 

John Saul „Taniec”
John Saul „Ciemność”
John Saul „Stwór”
Veronica Roth „Niezgodna”
Veronica Roth „Zbuntowana”
Veronica Roth „Wierna”

poniedziałek, 19 czerwca 2023

Zapowiedź: „Mów do mnie!”

 
Mów do mnie!” – najstraszniejszy horror dekady, w kinach już 28 lipca! Prezentujemy polski zwiastun.

Plakat filmu. „Talk to Me" 2022, Bankside Films, Causeway Films, Head Gear Films

Tajemnicza zabalsamowana ręka pozwala grupie przyjaciół wprowadzać w swoje ciała duchy nieżywych. Jednak kiedy złamią reguły gry, życie każdego z nich zamieni się w koszmar.
Grupa przyjaciół organizuje imprezy, podczas których łączą się z zaświatami za pomocą zabalsamowanej dłoni. Każdy, kto weźmie ją do ręki i wypowie słowa: „Mów do mnie”, oddaje swoje ciało we władanie demona. Panuje tylko jedna żelazna zasada: kontakt nie może przekroczyć 90 sekund. Gdy jeden z uczestników zabawy łamie zasady, życie każdego z nich zamieni się w koszmar.

Obejrzyj zwiastun: 

Kadr z filmu. „Talk to Me" 2022, Bankside Films, Causeway Films, Head Gear Films

Stanie się viralem”
- The Hollywood Reporter
 
Przeraża i szokuje”
- IndieWire
 
Demoniczny”
- Slant Magazine
 
Poprowadzi cię za rękę prosto do piekła”
- Film School Rejects

Mów do mnie!” (reż. Danny Philippou i Michael Philippou) w kinach 28 lipca 2023. Dystrybutorem filmu jest M2 Films.

Źródło: wszystkie materiały od M2 Films

niedziela, 18 czerwca 2023

Sarah Bonner „Sobowtórka”

 
Konsultantka do spraw zarządzania Megan Hardcastle zerwała kontakt ze swoją siostrą bliźniaczką, influencerką Leah Patterson, kiedy przywłaszczyła sobie owoc ich wspólnej pracy: autobiograficzną książkę, która w szybkim czasie zrobiła z niej milionerkę. Na domiar złego Leah nie pominęła najbardziej niewygodnych faktów z historii rodziny Pattersonów, tym samym rujnując życie ich matki. Leah ma bogate doświadczenie w okradaniu siostry z rzeczy i ludzi, na których jej zależy, a teraz Megan nabiera przeświadczenia, że zagarnięcie jej pracy twórczej nie zwieńczyło tej wieloletniej niechlubnej działalności, że Leah wdała się w romans z jej mężem Chrisem. Czy wyrachowana siostra podszywała się pod nią? Okrutnie zmanipulowała życiowego wybranka Megan? Zdradzona kobieta postanawia rozmówić się ze złą bliźniaczką, aktualnie przebywającą w swoim ekskluzywnym domku letniskowym. Z którego nie wyjdzie żywa. Megan tego nie planowała, nie przybyła do tego zacisznego zakątka po to, by zabić siostrę. Czasu nie cofnie, ale może sztucznie utrzymywać Leah przy życiu. Prowadzić podwójne życie.

Okładka książki. „Sobowtórka”, Muza 2023

Na początku 2020 roku mieszkająca w angielskim hrabstwie Sussex Sarah Bonner stara się pogodzić swoją dość wymagającą pracę (zajmuje się finansami i zarządzaniem projektami) z gonieniem za swoim największym marzeniem. Chce być pisarką, ale prace nad jej pierwszym utworem posuwają się w iście żółwim tempie. Doba jest za krótka... a potem sytuacja odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Bonner traci pracę w pierwszym lockdownie tłumaczonym pandemią COVID-19; i tak zyskuje mnóstwo czasu dla „Sobowtórki” (oryg. „Her Perfect Twin”). Później dojdzie do wniosku, że pisanie uchroniło ją od utraty zmysłów, a w każdym razie znacznego osłabienia kondycji psychicznej w tej nowej, nienormalnej rzeczywistości. Debiutancka powieść Sarah Bonner miała być opowiadaniem, romantyczną opowieścią o kobiecie rozważającej kolejną randkę z mężczyzną przekonanym, że spotkał się z jej bliźniaczką. A co jeśli podszywa się pod swoją siostrę, bo ją zabiła? - taka myśl w pewnym momencie pojawiła się w głowie wcześniej nastrojonej romantycznie miłośniczki powieściowych thrillerów, a w ślad za nią przyszło wspomnienie pierwszych chwil w twardym lockdownie. Wspomnienie rozmowy o niegodnej pozazdroszczenia sytuacji osób prowadzących podwójne życie. W takich realiach to dopiero ciężko kursować między dwoma gniazdkami rodzinnymi! I tak Bonner uznała, że jej opowieść o dwóch siostrach wymaga większej przestrzeni, że to materiał bardziej na powieść niż opowiadanie.

Na scenę wydawniczą Brytyjka Sarah Bonner oficjalnie wkroczyła w roku 2022 – światowa premiera powieściowego thrillera psychologicznego, który do Polski przybył w kolejnym roku, w wyniku działalności wydawnictwa Muza (tłumaczyła Agata Suchocka, a zaakceptowany, psychodeliczny, projekt graficzny okładki przedłożył Tomasz Majewski). Wypada wspomnieć, że w 2023 roku światło dzienne ujrzała druga powieść Sarah Bonner, następny thriller psychologiczny tym razem zatytułowany „Her Sweet Revenge”. Możliwe że największymi sojusznikami w jej pierwszym literackim projekcie były dzieła Gillian Flynn, Samanthy Downing, Catherine Ryan Howard i Alice Feeney, ale wielka miłośniczka ich twórczości natchnienia niewątpliwie poszukała też w powieściowym cyklu Jeffa Lindsaya o seryjnym zabójcy Dexterze Morganie oraz powieści „My Sister, the Serial Killer” (pol. „Moja siostra morduje seryjnie”) Oyinkan Braithwaite. Pod tym samym kątem rozpatrzyła „My Lovely Wife” (pol. „Moja doskonała żona”) Samanty Downing. Pod kątem budowy szarej osobowości. Nie miała wątpliwości, że efektywność „Sobowtórki” jest zależna od odbioru Megan Hardcastle, z domu Patterson. Zabójczyni siostry, robiącej wszystko, co w jej mocy, by uniknąć odpowiedzialności za ten czyn. Nie tyle odsunąć od siebie ewentualne podejrzenia, ile nie dopuścić do tego, by ktokolwiek zorientował się, że jej bliźniaczka nie żyje. Początkująca pisarka wybrała sobie niełatwy sposób budowania dramaturgii – utrudniła sobie zadanie postawieniem w centralnym punkcie tej opowieści jednostki moralnie niejednoznacznej. Zabójstwo w afekcie i tuszowanie zbrodni z premedytacją. Jak przekonać czytelnika do sympatyzowania z postacią tak sobie poczynającą? Może poprzez schłodzenie wizerunku ofiary? Obsadzenie Megan i Leah w innych rolach do tego tragicznego spotkania z domu letniskowym. Gdyby tak zasugerować, że Leah to osobowość psychopatyczna, która uwzięła się na swoją bliźniaczkę? Można odnieść wrażenie, że życiowym celem Leah jest rujnowanie życia siostrze. Od kiedy Megan sięga pamięcią, Leah nie pozwalała jej długo cieszyć się podarkami od losu. W dzieciństwa najbardziej skupiała się na niszczeniu jej rzeczy, ale w okresie nastoletnim Megan pewnie zatęskniła za tamtą złośnicą. Apetyt Leah rósł w miarę jedzenia. Odbieranie siostrze rzeczy martwych już jej nie wystarczało. Marna to rozrywka, gdy bliźniaczce bardziej zależy na chłopcach niż przedmiotach nieożywionych. Cierpliwość Megan wyczerpała jednak dużo później, za sprawą bestsellerowej książki Leah Patterson. W zasadzie większy wkład w to dzieło miała Megan – bez niej ta wydajna maszynka do robienie pieniędzy na pewno by nie powstała – niemniej zawarły ustną umową, że ewentualne zyski będą dzielić po równo. Megan powinna była wiedzieć, że słowo Leah nie jest nic warte, ale to w końcu jej siostra... Yhm, a Kain był bratem Abla. A Skaza Mufasy:) W każdym razie Leah się obłowiła, a Megan została z niczym. Niezupełnie, bo niedługo po podwójnej zdradzie siostry (prawa autorskie to jedno, ale nie bez znacznie jest też to, czym Leah zechciała podzielić się ze światem) poznała swojego przyszłego męża.

Okładka książki. „Her Perfect Twin”, Hodder & Stoughton 2022

Swoją „Sobowtórkę” Sarah Bonner podzieliła na cztery części zatytułowane imionami (w jednym przypadku też nazwiskiem) narratorek i narratorów. Z małym znakiem zapytania. W każdym razie najpierw do głosu zostaje dopuszczona Megan Hardcastle, wzięta konsultanta do spraw zarządzania, prawdziwa bizneswoman, która praktycznie utrzymuje swojego męża Christophera. Mężczyzna wprawdzie nie jest bezrobotny, ale Megan zarabia więcej, a on jest rozrzutny. I pedantyczny, i zaborczy, i niewierny. Osoba kontrolująca, ale najwyraźniej w ograniczonym zakresie. Dla własnego dobra, z egoistycznych pobudek Chris powstrzymuje się od wkraczania w sferę zawodową Megan. Powściąga swoją naturalną skłonność, bo nie chciałby zniszczyć kariery, z której ma spore profity. Natomiast jego niewierność... Tak, nie ma wątpliwości, że Chris co najmniej raz przespał się z jedyną siostrą swojej „niemądrej żoneczki” (jego zdanie), kwestią sporną pozostaje jednak czy mężczyznę nie zmylił wygląd zewnętrzny przygodnej(?) partnerki. Idealne sobowtórki. Jak dwie krople wody. Identyczne bliźniaczki jednojajowe – tak podobne, że jak się wydaje nawet ich biologiczni rodzice nigdy nie nauczyli się ich rozróżniać. Mężczyzna, który nie został przedstawiony Leah tym bardziej mógł więc się pomylić. A Leah? Mogła nie wiedzieć, że przystojniak, na którego podobno natknęła się w jakimś hotelu, od paru lat jest w związku małżeńskim z jej siostrą? Mało prawdopodobne, ale możliwe. Niekoniecznie możliwe dla Megan, bo można odnieść wrażenie, że mierzy Leah swoją miarą. Zakłada, że bliźniaczka stalkuje ją w Sieci. O nie, Megan nie jest żadną stalkerką – po prostu często przegląda social media lokalnej celebrytki, która dorobiła się grubych milionów (a zyski nieprzerwanie płyną) na wstydliwej historii ich rodziny. Klątwa Pattersonów. Podwójne życie ojca, za które opinia publiczna w swojej „sędziowskiej mądrości” obwiniła głównie matkę. Jak to coraz częściej w takich medialnych szopkach się zdarza, najmocniej oberwało się jednej z poszkodowanych. Śmierć cywilna za to, że wcześniej nie rozeznała się w sytuacji. Za niezaradność – tak denerwującą „nieomylną, nigdy nie popełniającą błędów, perfekcyjną w każdym calu część społeczeństwa” - za klapki na oczach, za zakochanie się w niewłaściwym człowieku. Kolejny sukces w tak zwanym demokratycznym świecie – kolejna ofiara „przykładnie skopana”. Kolejna psychika „pięknie złamana”. Sprawa tym smutniejsza, że zainicjowana przez córkę ofiary medialnej nagonki. Nic nie wskazuje na to, by Leah spotkała jakaś ogromna krzywda ze strony rodzicielki, by influencerka traktowała to w kategoriach wyrównywania rachunków, odpłacania się matce pięknym za nadobne. Pewnie ma jej za złe, że związała się z mężczyzną, który jak się okazało miał drugą rodzinę, ale jeśli już Leah chciała komuś zaszkodzić wydaniem nieocenzurowanej (prawdopodobnie nie dotyczy jej wizerunku) kroniki rodzinnej, to swojej bliźniaczce. Musiała wiedzieć, że to ją zaboli. Może nawet bardziej od nietaktownego pominięcia jej współautorstwa. Styl Sarah Bonner wymaga jeszcze paru szlifów, a przynajmniej ja nie mam wątpliwości, że „Sobowtórce” przysłużyłaby się bardziej zwarta narracja, z płynniejszymi przejściami (i nie tak częstymi!) z umownej teraźniejszości w sferę wspomnień. Miałam wrażenie lekkiego chaosu, słownego bałaganu, ale nie na jakąś ogromną skalę. Taki tam mały nieporządek – Chris Hardcastle pewnie i tak by się zżymał, ale myślę, że większość odbiorców „Sobowtórki” będzie bardziej wyrozumiała. W zasadzie mam podejrzenie graniczące z pewnością, że „swobodny styl wypowiedzi” Sarah Bonner, wartka rzeka myśli, zdarzeń i emocji, oczaruje niejednego czytelnika. W każdym razie sprosta wymaganiom jakiejś części amatorów mocniejszych wrażeń. Hitchcockowskich doznać. No, to może lekka przesada, ale znana opowieść o trzęsieniu ziemi i narastającym napięciu w mojej ocenie jest zawarta w „Sobowtórce”. Najpierw zabójstwo siostry, a potem konsekwentne zagęszczanie atmosfery, potęgowanie emocji niecodziennym – interesująca koncepcja, chwytliwy motyw – procederem zdesperowanej kobiety z małego angielskiego miasteczka o nazwie Guildford. Kobiety, który odtąd będzie częściej odwiedzać stolicę kraju; pod pretekstem obowiązków zawodowych kursować między swoim nieprzytulnym małżeńskim gniazdkiem i luksusową nieruchomością, którą znacznie ociepli niejaki Tom Eagleton. I kiedy wydaje się, że Megan wszystko już sobie poukładała, że jej życie wreszcie trafiło na odpowiednie tory (nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło), rzeczywistość się wykoleja. Wkracza tak zwana nowa normalność. Sarah Bonner zgrabnie wkomponowała swoją intrygę w realia pandemiczne - trzeba nadążać za zmieniającym się światem:) - oszczędziła jednak Megan lęku przed śmiercionośnym wirusem, wyczerpaniem papieru toaletowego czy wreszcie utratą źródła dochodu. Główna (anty)bohaterka „Sobowtórki” ma inne zmartwienia. Liczyłam na bardziej klaustrofobiczną atmosferę, a i fabuła pobiegła nie tyle w zaskakującym, ile w niepożądanym przeze mnie kierunku. Wyczerpała się inwencja? Może nie aż tak, ale nie ukrywam, że pierwsze partie „Sobowtórki” w moich oczach ponadgryzały (nie że całkiem zjadły) dalsze. Innymi słowy, szczebel niżej na drabince zaangażowania.

Chyba nie wypada nie polecać. Jak myślicie? Namawiać czy nie namawiać; oto jest pytanie. Fani gatunku mogli przywyknąć do wyższej jakości, ale z drugiej strony niektórzy z nich zapewne mają na liście swoich ulubionych lektur podobne konstrukty. Bezpretensjonalne. Debiutująca brytyjska powieściopisarka stworzyła coś lżejszego w swoim gatunku. Niespecjalnie mroczną i może nie najprostszą – przewidziała bowiem parę, powiedzmy, że komplikacji – ale też niezbyt złożoną opowieść o dwóch siostrach. Miała Sarah Bonner pomysł na „Sobowtórkę” i moim zdaniem całkiem nieźle go wykorzystała. No i mam odpowiedź: zwrócić czyjąś uwagę na tę pozycję mogę, ale namawiać nikogo nie będę.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu