Tajna placówka rządowa, dowodzona przez Bena Childressa, zajmuje się
badaniami młodych ludzi ze zdolnościami parapsychologicznymi. Wbrew swej woli
trafia do niej Robin Sandza, chłopak obdarzony potężnymi mocami psychicznymi, a
jego ojciec Peter, były agent rządowy, stara się go odzyskać. Tymczasem na
badania do kliniki zgłębiającej wyjątkowe zdolności młodych ludzi,
współpracującej z Childressem, zgłasza się Gillian Bellaver. Dziewczynę
przeraża moc czytania w cudzych myślach, która wywołuje u ludzi poważne
krwotoki. Początkowo ma nadzieję, że lekarze pomogą jej okiełznać owe
zdolności, ale kiedy nawiązuje mentalny kontakt z Robinem nabiera przekonania,
że tylko on może ją wyleczyć.
Horror Briana De Palmy, do którego scenariusz napisał John Farris na
podstawie własnej głośnej powieści z 1976 roku pod tym samym tytułem. Podobną
tematykę w późniejszych latach podjęli między innymi David Cronenberg w
produkcji zatytułowanej „Skanerzy” i Stephen King w swojej powieści pt.
„Podpalaczka”, aczkolwiek w moim odczuciu (pomimo miłości, jaką darzę wczesnego
Cronenberga) De Palmie wyszło to najlepiej. Może do poziomu „Furii” przyczyniło
się jego doświadczenie w takiej problematyce, bowiem dwa lata wcześniej
przeniósł na ekran „Carrie” Stephena Kinga, która w nieco odmienny sposób
również podejmowała problem destrukcyjnych parapsychicznych mocy. Choć
„Skanerzy” zdobyły więcej nagród filmowych, „Furię” uhonorowano Saturnem za
charakteryzację i również nie mogła uskarżać się na brak pozytywnych recenzji
krytyków.
Podczas gdy David Cronenberg podszedł do tematyki mocy parapsychicznych we
właściwym sobie w latach 80-tych dosłownym, pełnym efektów gore stylu, kilka lat wcześniej następca Alfreda Hitchcocka podobny
scenariusz przeniósł na ekran w bardziej delikatny sposób. Choć kilka krwawych
ujęć również w „Furii” się pojawia nadrzędnym celem De Palmy zauważalnie było
utrzymywanie widza w ciągłym napięciu i obsesyjna dbałość o najdrobniejsze
detale fabuły. Nigdy nie podejrzewałabym, że dosłowność przegra u mnie z delikatnością,
ale choć nadal lubię „Skanerów” w zestawieniu ich z „Furią” muszę oddać jej
pierwszeństwo. Początek filmu nie nastroił mnie pozytywnie. Dwutorowa fabuła
skupiająca się na mocach młodej Gillian Bellaver, przyzwoicie wykreowanej przez
Amy Irving i sensacyjnej rozgrywce pełnej pościgów i strzelanek pomiędzy
Peterem i Childressem (w tych rolach znakomici Kirk Douglas i John Cassavetes)
wzbudzała moje zainteresowanie jedynie tym pierwszym wątkiem. Z czasem jednak
pojedynek próbującego odzyskać syna z bezwzględnym agentem rządowym odszedł na
dalszy plan i akcja w całości skupiła się na jakże intrygujących mocach Gillian
i Robina. We właściwym sobie zimnym stylu De Palma szczegółowo przedstawił
pobyt dziewczyny w ośrodku, badającym zdolności parapsychiczne. Gillian zaufała
lekarzom i dobrowolnie poddała się eksperymentom sprawdzającym zakres jej mocy,
mając nadzieję, że specjaliści pomogą jej nad nimi zapanować. Podczas badań
szybko okazuje się, że jej umiejętności są praktycznie nieograniczone.
Dziewczyna nie tylko opanowała sztukę telepatii, ale również krzywdzenia
bliźnich siłą woli. De Palma w bardo wysublimowany sposób poszedł do realizacji
wizji Gillian. Szybki montaż, wyblakłe kolory, szarpiąca nerwy ścieżka
dźwiękowa skomponowana przez Johna Williamsa idealnie dopasowana do obrazu i migawki
krwawiącego ciała „ofiar” dziewczyny, ukazane minimalistycznie, a co za tym
idzie jakże realistycznie. Zalewająca się posoką ręka lekarza ściskana przez
zaglądającą w jego umysł Gillian oraz całe ciało (szczególne wrażenie robią
oczy) pani doktor spływające krwią podczas kontaktu fizycznego z dziewczyną.
Cały pobyt Gillian z ośrodkiem współpracującym z Childressem to taka kompilacja
badań, manifestacji jej mocy i nawiązującego się mentalnego kontaktu z Robinem
(jakże demoniczny Andrew Stevens), przebywającym w tajnej placówce rządowej.
Podczas gdy dziewczyna niepoddawana większej presji zachowuje swoją delikatną
naturę, chłopak nabiera większej bezwzględności. Manifestacje jego mocy są o
wiele bardziej okrutne i widowiskowe, a i jego twarz sprawia bardziej
niepokojące wrażenie, głównie za sprawą żył wykwitających na jego czole podczas
każdorazowego wysiłku mentalnego.
Oprócz pojawiających się głównie na początku i pod koniec wątków sensacyjnych,
kilku umiarkowanie krwawych scen i mnóstwa widowiskowych pokazów zdolności „cudownych
nastolatków” scenarzysta wystarał się również o dające do myślenia przesłania.
Problem dostosowania się do społeczeństwa odstającej od norm kulturowych
jednostki i jej usilne dążenie do zniżenia się do jego przeciętnego poziom. Ostracyzm
społeczny i brak tolerancji dla różnego rodzaju mniejszości, który notabene w
skrajnych przypadkach prowadzi do szerzenia destrukcji przez odrzuconego. I
oczywiście zatracanie swojego jestestwa pod presją innych. Niektóre z tych
prawd twórcy artykułują wprost, ale większość jak to u celującego w
wymagających widzów De Palmy pojawia się jedynie w podtekstach. Na odstępstwo
od swojej stylistyki reżyser pozwolił sobie jedynie pod koniec. Ostateczna rozgrywka
pomiędzy dobrem i stworzonym przez rząd złem kończy się dla jednej z tych stron
wybuchem całego ciała na milion kawałków. Najkrwawsze i zdecydowanie
najbardziej efekciarskie ujęcie, nagrane za pomocą wielu kamer i umiejętnego
montażu robi o wiele lepsze wrażenie niż bliźniaczo podobna sekwencja w „Skanerach”
– tam eksplodowała tylko głowa i choć Cronenberg równie dobrze to nakręcił w porównaniu
do De Palmy postawił na większy minimalizm. Oddając jednak sprawiedliwość Kanadyjczykowi
już finał jego filmu wypadł o wiele bardziej odstręczająco od propozycji De
Palmy, który moim zdaniem zrobiłby lepiej, gdyby odszedł w końcówce od efektów gore na rzecz typowego dla siebie
poddającego się wielorakiej interpretacji, skomplikowanego akcentu.