sobota, 31 stycznia 2015

Andrzej Wardziak „Infekcja”


W Warszawie wybucha, jak dotąd nieznana ludzkości choroba, zamieniająca ludzi w żywe trupy. Szybko rozprzestrzeniający się wirus dziesiątkuje mieszkańców stolicy Polski, pozostawiając krwiożercze kreatury, które tłumnie wylegają na ulicę w poszukiwaniu ludzkiego mięsa. Nieprzygotowane służby nie są w stanie opanować wszechobecnego chaosu. Osoby, którym udało się uniknąć zarażenia muszą sami zadbać o swoje bezpieczeństwo – stanąć do walki z zombie i postarać się zachować zdrowe zmysły w obliczu koszmaru.

Debiutancka powieść Andrzeja Wardziaka, która najprawdopodobniej będzie kontynuowana w kolejnym tomie (przy odrobinie dobrej woli wydawców). Mieszkaniec Ursynowa, z wykształcenia tłumacz języka angielskiego skonstruował typową dla panującego obecnie boomu na żywe trupy apokaliptyczną historię. Książek i filmów powielających romerowskie motywy powstało już na tyle dużo, aby mogła wykształcić się pokaźna grupka ich fanów, do której z pewnością nie należę (wolałabym, aby artyści propagowali stylistykę Lucio Fulci’ego). Owe opowieści o apokalipsie zombie w większości przypadków nie oferują mi nic poza bezkrytycznym kopiowaniem znanych schematów, zapoczątkowanych przez George’a Romero, które zarówno pisarze, jak i filmowcy często zwyczajnie profanują. Jednak pomimo mojego antypatycznego nastawiania do XXI-wiecznych dzieł o żywych trupach postanowiłam dać szansę zachwalanej przez recenzentów powieści Wardziaka – silnie osadzonej w znanej konwencji, ale wykorzystującej przemyślane chwyty narracyjne, które paradoksalnie rozbudziły moje zainteresowanie tą historią.

„Nie było policji, sądów, innych ludzi. Nie było już przed kim czuć się winnym, a własne sumienie opuściło go parę godzin temu, ustępując miejsca nadciągającemu szaleństwu.”

Fabuły streszczać nikomu nie trzeba – ot, znany każdemu motyw apokalipsy zombie osadzony w polskich realiach. Warszawa zostaje zaatakowana przez zarażonych mieszkańców, łaknących ludzkiego mięsa, a kilku niedobitków walczy o przetrwanie. System przestaje obowiązywać, nie ma wymiaru sprawiedliwości i pomocy medycznej. W Warszawie w ciągu jednej doby demokracja (albo postkomuna, jak kto woli) zostaje wyparta przez anarchię, w której liczy się jednostka, zmuszona do walki o przeżycie w zawłaszczonej przez żywe trupy stolicy, ale też mogąca folgować swoim najniższym instynktom bez ryzyka poniesienia jakichkolwiek konsekwencji. Nieciekawą sytuację w mieście Wardziak przedstawia z punktu widzenia kilku bohaterów, którzy nagle musieli odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Rozproszeni w różnych miejscach Warszawy w chwili wybuchu zarazy łączą się w pary bądź stają w pojedynkę do nierównej walki z nacierającą hordą zombie. Przeskakując z rozdziału na rozdział autor przybliża czytelnikom zróżnicowane charakterologicznie sylwetki kilku niedobitków. W relacji policjanta Kuby i jego żony Natalii dominują typowo partnerskie przekomarzanki. Chociaż to mężczyzna przewodzi, wykorzystując swoje wieloletnie doświadczenie zawodowe, nieustępliwa dziewczyna korzysta z każdej okazji, aby zaznaczyć swoją wyższość nad nim, tym samym wzbudzając moją szczególną sympatię. W innym rejonie Warszawy nastoletni Tomek barykaduje się w mieszkaniu, mając nadzieję, że uda mu się przeczekać chaos w bezpiecznym lokum. Tymczasem inny nastolatek Max łączy siły z żołnierzem Pawłem i razem starają się wydostać z tunelu metra. W tym samym czasie Kaja nieopatrznie dostaje się w sam środek koszmaru, przed którym chroni się na dachu kiosku. Pracownika biurowego Jacka natomiast wybuch zarazy zaskakuje w pracy. Budynek zostaje opanowany przez żywe trupy, a on wraz z koleżanką stara się znaleźć wyjście z tej pułapki. Oczywiście sytuacje wszystkich bohaterów ze strony na stronę będą się zmieniać. Wbrew znanej romerowskiej koncepcji żaden z nich nie osiądzie w jednym miejscu na dłużej, wierząc że tylko będąc w ciągłym ruchu ostaną się przy życiu. Taki zamysł troszkę przypominał mi „World War Z” Maxa Brooksa, tylko na mniejszą przestrzennie skalę z wykorzystaniem wskazówek zamieszczonych w innej jego książce, zatytułowanej „Zombie Survival”.

„Najgorsze jest to, że tak naprawdę wiele się nie zmieniło. Wystarczy na to spojrzeć z odpowiedniej perspektywy. Jesteśmy cywilizacją wojowników. Chociaż określenie ‘barbarzyńców’ byłoby chyba bardziej na miejscu. Ludzie od zawsze atakowali się wzajemnie, odnajdując do tego najgłupsze powody. […] Różnica w naszej aktualnej sytuacji jest tylko taka, że oni walczą wręcz, a my mamy broń trzymającą ich na dystans.”

Survivalowy klimat „Infekcji” znacząco potęgują częste ataki zombie, niewzdragające się przed najwymyślniejszą makabrą, którą jednak można było rozpisać bardziej szczegółowo. Jest krwawo, ale każdorazowy pojedynek z żywymi trupami oraz wszystkie opisy ich okaleczonego wyglądu zewnętrznego autor zamykał w dwóch, trzech zdaniach. Z generowaniem napięcia było już nieco lepiej – oczywiście można było czasem przystanąć i większą uwagę poświęcić zarysowywaniu gęstszego klimatu grozy, ale w takim pełnym akcji wydaniu, kładącym większy nacisk na napięcie i wszechobecne zaszczucie, aniżeli atmosferę niepewnego zagrożenia Wardziak pokazał się z jak najlepszej strony. Narrację znacząco wzbogaca wisielczy humor, świadczący o dużym dystansie autora do tematu, często wtłaczany w kulminacyjne momenty, a co za tym idzie przyjemnie z nimi kontrastujący. Wardziak, bynajmniej nie subtelnie, dowcipkuje nie tylko ze znanych schematów apokalipsy zombie, ale również naszych polskich realiów – cynicznie, acz trafnie. Dla przykładu można przytoczyć mierną kondycję naszej armii bądź księdza-kaznodzieję dopatrującego się w tej nowej rzeczywistości ingerencji sił ciemności.

Wielbicieli konwencjonalnych powieści o żywych trupach do lektury „Infekcji” nie trzeba zachęcać, ale istnieje spora szansa, że osoby mające niewielki próg tolerancji dla typu historii również dadzą się przekonać koncepcji Andrzeja Wardziaka. Ja fanką literatury o zombie nie jestem, a mimo to całkiem nieźle bawiłam się podczas lektury. Niby nic nowego, a podane w taki sposób, żeby zaskarbić sobie sympatię czytelników.

Za książkę z autografem bardzo dziękuję autorowi, Andrzejowi Wardziakowi

czwartek, 29 stycznia 2015

„Zielona pożywka” (1973)


Nowy Jork, rok 2022. Efekt cieplarniany doprowadził do niemalże całkowitego wyginięcia środowiska. Większość społeczeństwa musi się zadowalać pożywkami sztucznie wytwarzanymi przez wiodącą firmę Soylent Corporation, które chwilowo zabijają głód. Policjant Thorn, mieszka ze starszym od siebie Solem Rothem, który w przeciwieństwie do niego pamięta czasy sprzed katastrofy ekologicznej i z nostalgią wspomina zniszczony przez rasę ludzką, lepszy świat. Kiedy bogaty członek zarządu Soylent Corporation, William R. Simonson, zostaje zamordowany sprawę przyjmuje Thorn. Przesłuchanie ochroniarza i młodej partnerki denata, Shirl, utwierdza go w przekonaniu, że upozorowano napad, aby ukryć prawdziwe motywy. Thorn podejmuje się śledztwa, które wkrótce zaowocuje szeroko zakrojonym spiskiem, który zmieni jego postrzeganie na rzeczywistość.

Kultowa adaptacja powieści science fiction Harry’ego Harrisona pt. „Przestrzeni! Przestrzeni!” z 1966 roku, wyreżyserowana przez Richarda Fleischera. Obsypana nagrodami, między innymi Saturnem za najlepszy film Sci-Fi, Grand Prix na Avoriaz Fantastic Film Festival, Nebula Award, za najlepszą prezentację dramatyczną i wpisana na 77 miejsce listy stu najlepszych kwestii filmowych wszech czasów. Doceniona zarówno przez krytyków, jak ówczesnych masowych odbiorców, choć obecnie (moim zdaniem niesłusznie) odchodząca w zapomnienie.

W XXI wieku praktycznie nie kręci się już filmów science fiction przykładających największą wagę do scenerii – dziś twórcy wolą popisywać się „zapierającymi dech w piersiach” efektami komputerowymi. Z tego powodu z niejaką tęsknotą weszłam w świat stworzony przez Fleischera w „Zielonej pożywce”. Przygnębiającą dystopię, w której ludzie zostali zredukowani do pozycji bydła. W przeważającej większości sypiający na ulicach, schodach i w przytułkach w brudnych łachmanach, marzący o przyzwoitym posiłku i czystej wodzie. W ponad trzydziestostopniowym upale spowodowanym efektem cieplarnianym (znakomicie odmalowanym na zdjęciach za pomocą przybrudzonego koloru pomarańczowego) wylegający na ulicę, ilekroć nadejdzie dzień sprzedaży różnobarwnych pożywek, produkowanych przez renomowaną firmę – żółtych, czerwonych, a ostatnio zielonych, pozyskiwanych jakoby z oceanicznego planktonu. Sceny, obrazujące „niekończące się” kolejki głodnych ludzi, czekających na swój przydział pożywek, wykupowanych za skromne zasiłki odrobinę kojarzyły mi się z PRL-em (odrobinę, bowiem scenarzyście, Stanley’owi R. Greenbergowi przyświecała inna myśl). A ujęcia zgarniania „łyżkami” rozwścieczonego tłumu na ciężarówki zaszokowały tak drastycznym zredukowaniem człowieczeństwa do pozycji zwykłych odpadów. Mroczne obrazy pogrążonego w rozpaczy, zniszczonego Nowego Jorku przygnębiają nie tylko dzięki znakomitej realizacji, ale również (albo raczej przede wszystkim) swojego realnego wymiaru. Wszak dystopia Fleischera jest odbiciem naszych, również współczesnych lęków. Zanieczyszczenie środowiska, efekt cieplarniany i w końcu katastrofa ekologiczna, dziesiątkująca rasę ludzką i eliminująca niemalże całą roślinność na Ziemi. „Ludzie sami zgotowali sobie ten los” – mówi scenarzysta, gdzieś w podtekście, a potem cynicznie dodaje – „trzeba było pomyśleć o potencjalnych konsekwencjach swoich destrukcyjnych działań wcześniej”. W świecie stworzonym przez Fleischera, jak orzeka jedna z bohaterek nie ma Boga, nie ma nadziei i przyszłości – jest tylko marna, głodowa egzystencja, którą coraz więcej osób decyduje się na własne życzenie przerwać. Eutanazja w uniwersum „Zielonej pożywki” jest czymś pożądanym, jedynym sposobem na odcięcie się od wszechobecnej beznadziei. Scena, w której jeden z głównych bohaterów decyduje się na taką „ucieczkę” wycisnęła mi łzy z oczu. Ośrodek, w którym można dokonać świadomego samobójstwa swoim wystrojem i podejściem do interesantów jest złudną odskocznią od brutalnego świata zewnętrznego. Klimatyzowane pomieszczenia, wygodne łóżka, smaczny napitek i przede wszystkim wielkie ekrany wyświetlające niedostępne dla innych filmy z dawnych, lepszych czasów obrazujące przyrodę, której już nie ma. Cała ta otoczka ma zapewnić swoiste katharsis każdej zmęczonej życiem jednostce, a widzom uświadomić, co wkrótce możemy stracić.

Obok ekologicznych, tak wielce przygnębiających podtekstów mamy policyjne śledztwo, tropem mordercy członka zarządu Soylent Corporation. Znakomity Charlton Heston kreuje początkowo niedającego się lubić, samolubnego detektywa Thorna, który nie waha się przed nagminnym okradaniem innych. W trakcie dochodzenia poznaje młodą partnerkę denata, Shirl (również bardzo przekonująco odegraną przez Leigh Taylor-Young), z którą połączy go głębsze uczucie. Wspólne pożycie uniemożliwi im wybór ścieżki życiowej Shirl, która w zamian za życie w dostatku pełni rolę seksualnej niewolnicy bogatych mężczyzn. Na domiar złego uparte dążenie do prawdy sprowadzi na Thorna kłopoty w postaci zabójców, będących na usługach wysoko postawionych członków społeczeństwa nowojorskiego. Samo śledztwo i szeroko zakrojony spisek bazują raczej na coraz bardziej zagęszczającej się aurze zaszczucia, aniżeli dynamicznej akcji, ale w moim mniemaniu takie podejście do owego motywu było przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Silniej elektryzuje mroczna atmosfera, sygnalizująca czyhające zewsząd niebezpieczeństwo, niźli multum pościgów i strzelanek, z których słyną współcześni twórcy thrillerów policyjnych. Fleischer nie kręcił jakiegoś tam odmóżdżającego filmu akcji tylko dające do myślenia, prawdziwie ambitne widowisko, które autentycznie przeraża swoim prawdopodobieństwem przyszłości naszej planety, którą kolokwialnie mówiąc mamy gdzieś. Zakończenie natomiast to prawdziwe mistrzostwo dramaturgii i przesłania – ostateczny dowód na to, że w tej hipotetycznie możliwej przyszłości humanizm umarł, pozostawiając jedynie żądzę władzy, pieniądza i doraźnego nasycenia przymierających głodem jednostek.

„Zielona pożywka” w moim mniemaniu jest arcydziełem kina science fiction, pozycją obowiązkową dla każdego fana gatunku i konesera ambitnej kinematografii. Książki Harry’ego Harrisona, na kanwie której oparto scenariusz, nie miałam jeszcze okazji przeczytać, ale po tym, co pokazał mi Richard Fleischer nie mam wyboru, jak po nią sięgnąć. Tak samo, jak moim zdaniem osobom, którym jej adaptacja gdzieś umknęła nie pozostaje nic innego, jak nadrobić zaległości. Nie pożałujecie!

środa, 28 stycznia 2015

„Prosektorium” (2006)


Studenci medycyny przyuczają się do zawodu w kostnicy, gdzie przeprowadzają badania ludzkich zwłok. Na pierwszych zajęciach zostają podzieleni na czteroosobowe grupy. Każda dostaje jedno ciało, które musi poddać autopsji. Alison Blanchard i jej nowo poznani partnerzy zajmują się okaleczoną młodą kobietą. Dziewczynę, widok tego konkretnego ciała, przepełnia złymi przeczuciami. Ale dopiero, kiedy zaczynają ginąć osoby, które weszły z nim w kontakt nabiera przekonania, że prosektorium jest nawiedzone.

Niezależna ghost story wyreżyserowana przez Jasona Todda Ipsona na podstawie scenariusza napisanego wspólnie z Chrisem Billettem. W 2006 roku na International Horror & Sci-Fi Film Festival „Prosektorium” wyróżniono w dwóch kategoriach: najlepszego filmu i najlepszej aktorki, Corri English. Jednakże krytycy w większości nie byli już tak łaskawi. Zarzucali fabule śmieszność, a realizacji amatorkę. Ci bardziej przychylni kwitowali dziełko Ipsona mianem przeciętniaka. Niski budżet, istotnie, rzuca się w oczy, szczególnie podczas obserwacji pracy operatorów. Kamera miejscami jest odrobinę rozchwiana, na domiar złego w kilku momentach szczytowej grozy kąt jej nachylenia nie pozwala dokładnie przyjrzeć się efektom poczynań złośliwego ducha. Na plus natomiast odebrałam oświetlenie. Ostre jarzeniówki na pierwszym planie, a w oddali gęsty mrok. Szczególnie rzuca się to w oczy podczas samotnych wędrówek Alison po korytarzach kostnicy, kiedy oko kamery obejmuje również dalszą perspektywę. Wówczas to twórcy najsilniej koncentrowali się na potęgowaniu napięcia, w czym znacznie pomogło miejsce akcji i ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Michaela Cohena z tajemniczymi zakrzykami w języku portugalskim.

Fabuła, co prawda, oprócz azteckiej klątwy niczym szczególnym się nie wyróżnia. Ot, mamy obłożone przekleństwem ciało, którego dotknięcie sprowadza na człowieka śmierć, mamy poltergeista, grasującego w prosektorium i grupkę studentów, starającą się pokonać klątwę, aby ocalić życie. Jednakże pomimo wtłoczenia scenariusza w ścisłe ramy nadprzyrodzonego teen horroru i wbrew niewielkim nakładom pieniężnym twórcy wystarali się o odpowiednie napięcie i kilka naprawdę realistycznych tożsamych dla gatunku scen. Ipson poruszał się zarówno w stylistyce typowej ghost story, jak delikatnego gore. To drugie najbardziej realistycznie wypadało w trakcie autopsji - krojenie zwłok, odsłanianie wnętrzności i wkładanie w nie rąk. Ale jeśli wierzyć zapewnieniom twórców, że do nakręcenia filmu wykorzystano prawdziwe ludzkie zwłoki przestaje dziwić tak przekonujący efekt w bądź co bądź niskobudżetowym tworze. Gorzej prezentują się już rezultaty morderczej manii ducha kobiety. Jedynie prolog, podczas którego widzimy naszą przyszłą nieboszczkę okaleczającą swoją twarz odłamkiem szkła nie wzdraga się przed dłuższym skupieniem kamery na krwawych poczynaniach antagonistki. Mordy, których dopuszcza się po śmierci rozgrywają się poza kadrem, a i szczegóły ich finalnego wyglądu zostają widzom oszczędzone. Nieco lepiej wypadają elementy nadprzyrodzone, szczególnie w scenach pozbawionych większej dosłowności. Kiedy twórcy jedynie sygnalizują obecność bytu z zaświatów (czy to coraz bardziej szaleńczym zachowaniem Alison, czy z nagła gęstniejącym klimatem, potęgowanym mocniejszą muzyką), ale nie pokazują jego śmiałej działalności, całkiem nieźle odnajdują się w budowaniu aury niezdefiniowanego zagrożenia, które może w każdej chwili wychynąć na korytarz mrocznej kostnicy. Z bardziej dosłownych sekwencji ingerowania nadprzyrodzonej siły w egzystencję żywych podobał mi się jedynie moment w łazience. Wówczas to Alison zostaje uwięziona w ciasnym pomieszczeniu z jakimś cieniem, a oprócz niego towarzyszy jej naprawdę mroczna, wzmagająca aurę niebezpiecznej tajemniczości kolorystyka. Niestety, z biegiem trwania fabuły atmosfera grozy gdzieś wyparowuje, pozostawiając jedynie średnio interesujące próby pokonania przez studentów azteckiej klątwy i beznadziejny finał. Wyglądało to tak, jakby scenarzyści nie mieli pomysłu na intrygujące rozwinięcie swojej historii, która aż prosiła się o choćby jeden zwrot akcji w końcówce. Zamiast tego w drugiej połowie seansu mamy pozbawioną większych niespodzianek historię życia naszej antagonistki, kilka przewidywalnych jump scen i powtarzające się ujęcia „nurkowania” w zbiorniku z ciałem. Nawet taki, mało odkrywczy w gatunku pomysł na fabułę można było urozmaicić bardziej zapadającymi w pamięć motywami – szkoda tylko, że twórcom zabrakło inwencji.

Nagrodzona na Festiwalu Filmowym w Tempe w Arizionie Corri English w moim mniemaniu nie wykazała się niczym nadzwyczajnym. Była poprawna, ale zważywszy na mało stateczną rolę (rozchwianie psychiczne na skutek wydarzeń, którym świadkuje) mogła pokusić się o większą mimiczną ekspresję. Pozostali aktorzy nawet nie mieli szansy się wykazać, bowiem scenariusz przewidział dla nich jedynie role swego rodzaju tła dla odtwórczyni głównej bohaterki.

Chyba przychylę się do opinii, co poniektórych krytyków wtłaczających tę produkcję do grona zwykłych średniawek. Obejrzeć można, bez narażania się na większą nudę. Jest nawet szansa, że znajdą się widzowie tak samo jak ja ukontentowani pierwszą połową seansu. Ale raczej wątpię, żeby pokaźna grupa odbiorców zachwycała się drugą partią „Prosektorium”. Gdybyż tylko scenarzystom nie zabrakło pomysłu na lepsze pociągnięcie tej historii mogłoby powstać coś naprawdę godnego uwagi. A tak pozostaje nam jedynie przeciętniak.      

poniedziałek, 26 stycznia 2015

David Cronenberg „Skonsumowana”

Recenzja przedpremierowa

Dziennikarze i kochankowie, Naomi Seberg i Nathan Math, podróżują po świecie w poszukiwaniu kontrowersyjnych tematów. Oprócz pasji do zawodu łączy ich zamiłowanie do nowoczesnej technologii, która bardzo przydaje się w ich pracy oraz pomaga im urozmaicić życie seksualne. Najnowszym tematem Naomi jest szanowane we Francji małżeństwo filozofów, Celestine i Aristide Arosteguy'owie. Kiedy odnaleziono okaleczone, na wpół skonsumowane szczątki kobiety jej zbiegły z kraju mąż stał się głównym podejrzanym. Podczas, gdy Naomi na potrzeby wywiadu stara się odnaleźć Aristide’a, Nathan zgłębia tajniki eksperymentalnej, kontrowersyjnej medycyny. Poznaje węgierskiego chirurga, Zoltana Molnara, który w przeszłości naraził się wymiarowi sprawiedliwości handlując organami ludzkimi, a teraz interesuje się leczeniem raka i spełnianiem wynaturzonych życzeń pacjentów. Relacja z jego pacjentką sprowadza na Nathana chorobę weneryczną, którą wyleczyć może jedynie mieszkający w Toronto jej odkrywca, Roiphe. Ekscentryczny staruszek zgadza się mu pomóc pod warunkiem, że napisze książkę o jego nowym przedsięwzięciu – terapii jego mocno zaburzonej córki Chase. Tymczasem Naomi dociera do kochanka Arosteguy’ów, Herve’a Blomqvista, dzięki któremu jej śledztwo zaczyna dawać pożądane efekty. Nie wie jeszcze, że na mecie czeka ją zatracenie własnego ja i szeroko zakrojony spisek, którego może zdekonspirować jedynie łącząc siły z Nathanem, mimowolnie poznającym coraz to nowe rewelacje o Arosteguy’ach.

„Musimy w pełni zrozumieć fenomen Internetu, ponieważ konsumpcjonizm i Internet się ze sobą zlały. Stały się jednością, mimo że na pewnym poziomie Internet stał się dla nas anatemą, szkodliwą dla dziwnej, introwertycznej, i tak uparcie snobistycznej osobistej kultury.”

Debiutancka powieść moim zdaniem najlepszego żyjącego reżysera, Davida Cronenberga, który zasłynął szokującymi body horrorami, kręconymi w latach 70-tych i 80-tych XX wieku. Obecnie koncentruje się na hollywoodzkich dramatach, w których jednak można odnaleźć echa jego wczesnych zainteresowań. W wywiadach Cronenberg podkreślał, że „Skonsumowana” bardziej przystaje do jego współczesnej twórczości, z czym zamierzam polemizować. Po zapoznaniu się z XX-wieczną kinematografią Davida Cronenberga doszłam do przekonania, że poświęcił się dramatom głównie dlatego, iż całkowicie wyeksploatował już nurt body horroru. Pokazał już wszystko, co tylko w tym temacie można było pokazać i obawiając się autoplagiatów obrał inny kierunek. Lektura „Skonsumowanej” udowodniła mi, że byłam w błędzie, że Cronenberg ma jeszcze w zanadrzu kilka prawdziwie bulwersujących pomysłów, które co zaskakujące potrafi idealnie oddać nie tylko na ekranie, ale również na kartach powieści.

„Cążkami do paznokci wycinała sobie kawałki ciała i kładła na małe plastikowe talerzyki dla lalek, a następnie je zjadała używając małych zabawkowych sztućców.”

Jak na debiutanta Cronenberg operuje bardzo dojrzałym słownictwem, a konstrukcja długich, złożonych zdań opisowych nie nastręcza mu najmniejszych problemów. Jeśli weźmie się pod uwagę szokującą tematykę „Skonsumowanej”, która jest pełnokrwistym body horrorem (nie dramatem) takie wręcz pornograficzne wgłębianie się w makabryczne szczegóły może okazać się swego rodzaju uosobieniem wygranej na loterii dla wielbicieli gore. A czytelnikom o słabszych żołądkach zagwarantować kilka nieprzyjemnych godzin w toalecie… Paleta kontrowersyjnych wątków, które porusza tutaj Cronenberg jest doprawdy szeroka. Głównie skupia się na perwersjach seksualnych – zarówno tych nieszkodliwych, jak i niemożliwych do zaakceptowania. Fotografowanie narządów płciowych partnera, przepuszczanie ich przez drukarkę 3D, wojeryzm i orgie staruszków z ich studentami to przykłady tych delikatniejszych fetyszy. Prawdziwa jazda zaczyna się dopiero, gdy Cronenberg wkracza w obszary, w których czuł się najlepiej w latach 70-tych i 80-tych. Najpierw delikatnie sugeruje nam, że żaden z jego bohaterów nie jest normalny w ogólnym rozumieniu tego słowa. Nathan odczuwa podniecenie na widok spoczywającej na stole operacyjnym, zniszczonej przez nowotwory kobiety, z którą nie waha się odbyć stosunku seksualnego, aby na własnej skórze odczuć, jak to jest pieścić partnerkę z wieloma piersiami (bo właśnie tak postrzega trawiące ją nowotwory). Natomiast zakochana w nowoczesnej technologii, Naomi, egzystująca bardziej w Sieci aniżeli w rzeczywistości z czasem odkrywa w sobie zamiłowanie do masochizmu i mentalnego wcielania się w bardziej wyzwolone od siebie kobiety. Skoro główni bohaterowie jawią się, jako poszukiwacze mocnych wrażeń, którzy dla zaspokojenia doraźnych pragnień są gotowi wyrzec się normalności i zerwać kajdany moralności to nietrudno zgadnąć, jak autor wykreował klasycznych burzycieli. Czołowym antagonistą zdaje się być podejrzany o zamordowanie i skonsumowanie żony, zajmujący się filozofią konsumpcjonizmu szanowany obywatel Francji, Aristide Arosteguy. Skrótową historię jego życia poznamy dopiero pod koniec, w długim monologu, wygłoszonym na potrzeby Naomi. Wówczas to Cronenberg przekracza wszelkie granice perwersji, delikatnie nawiązując do swojego „Videodrome” (wątek z oddziaływaniem filmu na ludzką psychikę i pastwienie się nad własną piersią), ale wkraczając również w nowe obszary autodestrukcyjnej ludzkiej psychiki. Apotemnofilia, czyli obsesyjne pragnienie amputacji części własnego ciała w nieco zmodyfikowanej postaci. Przekonanie kobiety, że jej pierś nie należy już do niej, że została zawłaszczona przez kłębiące się w jej wnętrzu owady, których niezwłocznie należy się pozbyć. Autokanibalizm w stanie fugi – odkrajanie i konsumowanie własnego ciała podczas osobliwego, parodystyczno-infantylnego podwieczorku. Drukowanie w 3D części kobiecego ciała i tworzenie z nich obscenicznej ekspozycji z penisami sterczącymi z różnych otworów zakrwawionego rekwizytu. Autor oddaje rozpad ludzkiego ciała i destrukcję psychiki człowieka również z wykorzystaniem bardziej delikatnych, acz dających do myślenia metafor. Na przykład chłodno, wręcz klinicznie przygląda się procesowi starzenia, podkreślając, że nie tylko nasze ciała z dnia na dzień poddają się transformacji, ale również zmienia się nasze pojmowanie estetyki – przestajemy podniecać się tym, co piękne i młode, a zaczynamy pragnąć starczego, zniszczonego przez wieloletnie bytowanie ciała.

„Piękno naturalne stawało się atawistyczne, przepełnione nostalgią. Rzeczywistymi przedmiotami wrodzonego pożądania były teraz towary, produkty przemysłowe.”

„Skonsumowana” to nie tylko odstręczający body horror. Cronenberg wątki gore wtłoczył w prawdziwie elektryzującą (choć miejscami odrobinę naciąganą) konwencję literatury szpiegowskiej, której korzenie sięgają Korei Północnej. Częste zbaczanie z aktualnie omawianego tematu w stronę rozległych opisów nowinek technologicznych, mających uosabiać destrukcyjne pragnienia ludzkości posiadania wszystkiego, co tylko można kupić (filozofia konsumpcjonizmu Arosteguy’ów) przez większą część lektury obok epatowania makabrą skutecznie odwracają uwagę od istoty całego spisku. Zresztą i bez tych wtrąceń pewnie nie udałoby mi się przedwcześnie rozszyfrować sensu fabuły, a bo wyjaśnienie wątku szpiegowskiego jest aż nadto nieprawdopodobne. Gdyby autor ograniczył się jedynie do niego, rezygnując z gore „Skonsumowana” pewnie przeobraziłaby się w lekko fantastyczną rozrywkę, która mogłaby się podobać jedynie z przymrużeniem oka. Ale na szczęście Cronenberg postanowił natchnąć tę powieść swoją osobowością, zimnym spojrzeniem na mroczne oblicze świata, które przelał na karty powieści w stylu tożsamym dla jego filmów – w chłodnej, klinicznej atmosferze wszechobecnej degeneracji cywilizacyjnej, której ocenę pozostawił czytelnikom, rezygnując z wyciągania własnych wniosków.

Pomijając nierówny wątek szpiegowski „Skonsumowana” to XX-wieczny David Cronenberg w całej swej hipnotyzująco-makabrycznej okazałości. Powieść podobnie, jak jego wczesne filmy udowadnia, że w nurcie body horroru Kanadyjczyk nie ma sobie równych, i że jego przeznaczeniem jest nie tylko kinematografia, ale również pisarstwo, w którym może wybiegać poza ograniczenia realizacyjne. Wielbicielom kina grozy Cronenberga szczerze polecam to łamiące wszelkie tematy tabu dziełko, ale z zastrzeżeniem, żeby nie przykładali większej wagi do wątków szpiegowskich. Lepiej skupiać się na aspektach, w których ten wirtuoz kina (a wkrótce może również literatury) czuje się najlepiej.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu