środa, 29 września 2021

Riley Sager „Wróć przed zmrokiem”

 

Dwadzieścia pięć lat temu Ewan i Jess Holtowie kupili po okazyjnej cenie wiktoriańską rezydencję Baneberry Hall, leżącą w niewielkiej miejscowości Bartleby w stanie Vermont, gdzie wprowadzili się ze swoją pięcioletnią córką Maggie. I skąd po dwudziestu dniach uciekli w popłochu. Szczegółowa relacja z ich pobytu w nawiedzonym przez duchy wielkim domostwie, książka pod tytułem „Dom grozy” napisana przez samego Ewana Holta, stała się fenomenem wydawniczym. Wielu uwierzyło, że Baneberry Hall jest siedliskiem istot z zaświatów, ale nie Maggie Holt. Obecnie projektantka wnętrz, która już w dzieciństwie szczerze znienawidziła wielkie dzieło ojca. Kobieta nie ma wątpliwości, że to mistyfikacja, mimo że Ewan przez wszystkie te lata upierał się przy swoim stanowisku. Jess natomiast twardo odmawiała wszelkich rozmów o Książce. Teraz Ewan nie żyje, a wyłączną właścicielką Baneberry Hall staje się jego niestrudzenie poszukująca prawdy córka, która zamierza złamać obietnicę daną ojcu tuż przed jego śmiercią i spędzić trochę czasu w tej niesławnej posiadłości. Aby przygotować ją do sprzedaży, ale głównie po to, by wreszcie dowiedzieć się, co naprawdę wydarzyło się w Baneberry Hall ćwierć wieku temu.

Riley Sager to pseudonim amerykańskiego dziennikarza, grafika i redaktora, obecnie mieszkającego w Princeton w stanie New Jersey. Pierwsza powieść opublikowana pod tym wymyślonym nazwiskiem, „Final Girls” (pol. „Ocalałe”) z 2017 roku, dała mu rozgłos nie tylko na arenie krajowej, ale także międzynarodowej. Rekomendowany przez samego Stephena Kinga absolutny bestseller w paru krajach świata. Podobnie było z kolejnymi powieściami Sagera: „The Last Time I Lied” (2018), w Polsce wydaną pod tytułem „Moje ostatnie kłamstwo”, „Lock Every Door” (2019) i wreszcie „Home Before Dark” (pol. „Wróć przed zmrokiem”), horrorem/thrillerem, który swoją światową premierę miał w roku 2020. Wszystkie te pozycje trafiły na listę bestsellerów „The New York Timesa”. Ciekawostka: na amerykańskim rynku pojawiło się wydanie „Home Before Dark” w święcącej w ciemności okładce, która zaskoczyła i oczywiście zachwyciła samego autora powieści. W 2021 roku wyszła następna, niecierpliwie wyczekiwana przez dość potężne grono jego wiernych czytelników, powieść Rileya Sagera, pt. „Survive the Night”. Prawa do sfilmowania „Wróć przed zmrokiem” zostały już sprzedane i chodzą słuchy, że do zespołu producentów dołączył Shawn Levy, bodaj najbardziej kojarzony z serialem „Stranger Things”.

Cenisz sobie twórczość Ruth Ware i/lub S.K. Tremayne'a? A może porwała Cię „Idealna rodzina” Lisy Jewell albo „Rezydencja” Laury McHugh? Albo „Amityville Horror” Jaya Ansona. W takim razie odwiedź Baneberry Hall. Riley Sager inspiracji do swoich książek przeważnie szuka w klasycznych opowieściach grozy. Tym razem padło na rzekomo autentyczną przeprawę rodziny Lutzów w domu w Amityville. Autor „Wróć przed zmrokiem” przyznał, że nigdy nie był fanem ani książki Jaya Ansona, ani filmów spod tego szyldu. Fascynuje go natomiast cała otoczka, jaką przypuszczalnie z premedytacją wypracowano dla tej w gruncie rzeczy tradycyjnej opowieści o nawiedzonym domu. Sprzedaż pod hasłem „historia prawdziwa”, w co obecnie już mało kto wierzy. Większość – przynajmniej zdaniem Sagera – jest przekonana, że to jedna wielka mistyfikacja, że Lutzowie kłamali. Możliwe, że na bardzo podobnym kłamstwie wzbogacili się mieszkający na kartach „Wróć przed zmrokiem” Holtowie. Sam Sager wskazuje te podobieństwa – niejako zestawia swoją własną historię prawdopodobnie z zafałszowaną historią Lutzów. Dobry ruch. Strategia obliczona na wyprzedzenie domysłów, nieuchronnych skojarzeń jakiejś, najpewniej niemałej, części czytelników. Przy takim przedstawieniu sprawy trudno bowiem czynić zarzut z tego, że dzieje Holtów to częściowa powtórka z „rozrywki w Amityville”. Tak miało być: mówi nam autor tej zgrabnej mieszanki thrillera psychologicznego z horrorem o zjawiskach nadprzyrodzonych. Utrzymanej w gotyckim klimacie ghost story, która przypuszczalnie ghost story nie jest. Jedna z narratorek, główna bohaterka „Wróć przed zmrokiem”, Maggie Holt, od dawna jest przekonana, że to wszystko wymysł jej ojca. Bajeczka, która okazała się bardzo dochodowa. Bogactwo i (nie)sława. Życie z piętnem „tych, którzy mieszkali z duchami”. Bardziej przekleństwo niż cenny dar od losu. Tak odbiera to Maggie Holt, projektantka wnętrz, która na początku książki nabywa zaskakujący spadek po ojcu. Staje się wyłączną właścicielką zbudowanej w 1875 roku rezydencji na obrzeżach małego miasteczka w stanie Vermont. Wielkiego domu, w którym w przeszłości mieszkała wraz z rodzicami. Znacie to - młode małżeństwo, tym razem z jednym dzieckiem, trafia na prawdziwą okazję: imponująca nieruchomość podejrzanie nisko wyceniona. Ale czy spotkaliście się już z taką konstrukcją wzniesioną na motywie nawiedzonego domu? Teraźniejszość reprezentowana przez Maggie Holt, przez większość książki równomiernie przeplata się z głośną historią jej ojca, Ewana Holta. Książka w książce. „Wróć przed zmrokiem” Rileya Sagera i „Dom grozy” Ewana Holta w jednym:) Polscy wydawcy (Mova, rok 2021) zadbali o odpowiednią stylizację - zakładam, że w innych krajach też tego dopilnowano – wzmocnienie, dopełnienie wrażenia obcowania z prozą, bądź co bądź, fikcyjnej postaci stworzonej przez Sagera na użytek tej znanej-nieznanej opowieści o duchach. Klasyka spotyka się z nowoczesnością. Twarda konwencja, żelazna tradycja zderza się z nowym. A to wszystko na kanwie fenomenu „Amityville Horror”. O fascynującym zjawisku wcześniej rozpętanym przez małżeństwo George'a i Kathy Lutzów oraz Jaya Ansona, a później przez Ewana i Jess Holtów, którzy w latach 90-tych XX wieku przez chwilę mieszkali w Baneberry Hall. Domu, który ma swoją historię i swoje sekrety. Państwo Holt zrobiło praktycznie to samo, co według wielu zrobiło państwo Lutz. Wymyślili sobie historię o duchach i bez skrupułów wmawiali ludziom, że napisało ją samo życie. Ich życie. Tylko czy na pewno Holtowie skłamali? Czy powinniśmy, wzorem Maggie Holt, już na wstępie odrzucić wersję przedstawioną przez jej ojca w jego najbardziej rozchwytywanej książce? Dorosła Maggie stara się przekonać nas, że jej ojciec, przynajmniej w tej jednej kwestii, nie jest osobą godną zaufania. Że do jego „Domu grozy” powinniśmy podchodzić z jak największym dystansem. Z przekonaniem, że nic z tego nie miało miejsca w świecie przedstawionym przez Rileya Sagera w jego pomysłowej składance horroru i thrillera. Nowa opowieść o nawiedzonym domu zbudowana na tradycyjnych, doskonale znanych fanom opowieści z dreszczykiem, fanom klimatów nadprzyrodzonych, wątkach. Z inwencją, z pomyślunkiem. Własnym okiem na nawiedzony dom chociaż raz nie na wzgórzu:)

Kiedy naszpikuje się powieść odpowiednią liczbą faktów i splącze je tak, że przypominają wężowisko, niektórzy ludzie uwierzą w każdy jej element. Politycy robią tak cały czas.”

Baneberry Hall, niechciana, samotna rezydencja wzniesiona w XIX wieku dla majętnej rodziny Garsonów. Trudno nie skojarzyć tego z miniserialem w reżyserii Craiga R. Baxleya, na podstawie scenariusza Stephena Kinga i pod tytułem „Czerwona Róża”. A stąd już prosta droga do „Nawiedzonego” aka „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Shirley Jackson i naturalnie do powieści Ridleya Pearsona „Czerwona Róża. Z dziennika Ellen Rimbauer”, która ma też swoją filmową wersję – prequel „Czerwonej Róży” również w reżyserii Craiga R. Baxleya. Historia „operacji pod kryptonimem Czerwona Róża” też mogła zainteresować Rileya Sagera. W nawiedzonym domu wzniesionym na kartach „Wróć przed zmrokiem”, dzieje się prawie dokładnie to samo, co działo się w niezliczonych domostwach w szerokim świecie horroru. Thrillera zresztą też. W Baneberry Hall jest żyrandol (patrz: okładka książki), który od czasu do czasu „nieproszony” rozgoni nocną ciemność i „dzienną jasność”. W Baneberry Hall można usłyszeć, głównie po zapadnięciu zmroku, odgłosy świadczące o tym, że ktoś - pewnikiem jakiś intruz - przechadza się po korytarzach. Stuk, stuk, stuk. Niewidzialni, ponoć wymyśleni przyjaciele. Cmentarz, wielka szafa podobna do tej z „Obecność” Jamesa Wana i tajemnicza, zacieniona postać widywana za oknem. W Baneberry Hall samoczynnie włącza się gramofon. Repertuar zawsze ten sam. Od dwudziestu pięć lat właściwie nic się nie zmieniło. Czas jakby się zatrzymał w tych niegościnnych murach, w których Maggie Holt zamierza spędzić całe lato. Przygotować ten zaskakujący spadek po niedawno zmarłym ojcu do sprzedaży i przede wszystkim poznać wreszcie prawdziwą historię rodziny Holtów. Maggie ma świadomość, że owa prawda może ją zaszokować, ale woli to od życia w kłamstwie. W cieniu niby opartej na faktach Książki, która dała jej pieniądze, ale zabrała prawie wszystko inne. Zabiła marzenie o pójściu śladami ojca, o utrzymywaniu się z pisania, czy to książek, czy artykułów do gazet. Zabrała jej prywatność. Znacznie utrudniła kontakty z ludźmi, nawiązywanie przyjaźni, o romansach już nie wspominając. I przede wszystkim skomplikowała jej relacje z rodzicami. Maggie zawsze była tak zwaną córeczką tatusia. Nigdy nie przestała odwzajemniać jego miłości, ale przez tę przeklęta Książkę już zawsze miała go za oszusta. Mężczyznę, który ordynarnie skłamał. Dla pieniędzy i sławy? Być może, ale Maggie nie może oprzeć się wrażeniu, że jej rodzicami kierowało coś innego. Ma przeczucie, że sprawa jest bardziej złożona, jeszcze szkaradniejsza, zdecydowanie bardziej cuchnąca od niestety pospolitego postanowienia dorobienia się na oszukiwaniu bliźnich. Podatnych na wpływy, nieodpornych na manipulację, niektórzy pewnie powiedzą naiwnych ludzi, którzy są gotowi wykłócać się z każdym, kto ma czelność kwestionować prawdziwość takich historii jak „Dom grozy” Ewana Holta. Maggie patrzy na nich z czymś w rodzaju współczucia zmieszanego z lekką pogardą i większą urazą. Bo gdyby nie uwierzyli, to może jej życie wyglądałoby inaczej. Może sprawa szybko rozeszłaby się po kościach, a ona mogłaby wzrastać w takich warunkach, jak inne dzieci, nienaznaczone piętnem Baneberry Hall. W oczach innych być taką Maggie, jaką jest w istocie, a nie taką, jaką przedstawiono ją w Książce. Kobieta nie przypomina sobie ani jednego wydarzenia opisanego przez jej ojca w „Domu grozy”. Owszem, miała wtedy zaledwie pięć lat, ale zakłada, że takie potworności zapisałyby się w jej pamięci. Co tylko utwierdza ją w przekonaniu, że „Dom grozy” to czysta fikcja. Ale... Dobrze myślicie. Powrót do owianego złą sławą domostwa wcześniej czy później zmusi naszą bohaterkę do zweryfikowania swoich poglądów na Baneberry Hall. Na opus magnum jej nieżyjącego już ojca, spisanego w innym stylu niż wydarzenia, które w tym świecie przedstawionym opisuje nam dorosła już Maggie Holt. „Dom grozy” stylem ponad wszelką wątpliwość nawiązuje do XX-wiecznych opowieści o duchach. Tych prostszych – takich jak „Amityville Horror” Jaya Ansona i „Nawiedzony” Jamesa Herberta, bo raczej nie takich jak „Lśnienie” Stephena Kinga czy „Upiorna opowieść” Petera Strauba. Mało szczegółowe, krótkie, bardzo ogólne opisy. Dynamiczny rozwój akcji, niezbyt pogłębione postaci. A po stronie Maggie wszystko na odwrót. Wolniej, dokładniej, ze zdecydowanie większym naciskiem na psychologię. Zamieszanie w głowie kobiety, która niepotrzebnie wróciła do domu. Klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Ach, jak przyjemnie, ach jak (nie)wesoło, zanurzyć się w tę mroczną atmosferę w starym (nie)dobrym nawiedzonym domu w – a jakże! – małym amerykańskim miasteczku, gdzie nie brakuje ludzi niepocieszonych rozgłosem, jaki Ewan Holt nadał ich okolicy. Największą z niespodzianek przewidzianych we „Wróć przed zmrokiem” przez Rileya Sagera udało mi się rozpracować – nagły błysk zrozumienia, nagłe oświecenie, mniej więcej w połowie lektury – ale autor przygotował coś jeszcze. Zaskoczyć, lekko zaskoczył, ale jednak wolałabym, żeby pozostał przy poprzednim rozwiązaniu. Bez zaskoczeń, ale odważniej, mocniej, dosadniej. Bez patyczkowania się z czytelnikiem. Bezkompromisowo... mogło być. Ale nie obrażam się. Właściwie to już rozglądam się za innymi powieściami tego czującego horrorowego bluesa amerykańskiego powieściopisarza publikującego jako Riley Sager.

Najlepsza powieść grozy, jaką w tym roku przeczytasz? Tak może być. Przeczuwałam, że to będzie coś, że to będzie hit. „Wróć przed zmrokiem” Rileya Sagera to wielkie spotkanie starego z nowym. Klasyczna opowieść o duchach, o potencjalnie nawiedzonym starym domostwie, rezydencji, w której straszyło kiedyś i straszy dziś. Teraźniejszość i mniej pewna, kwestionowana, mniej godna zaufania przeszłość w scenerii niby żywcem wyjętej z gotyckich opowieści nadprzyrodzonych. W atmosferze rodem z „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Shirley Jackson. No, dobrze nie aż tak, ale miłośników tej i innych słynnych utworów o przynajmniej na pozór nawiedzonych, przeklętych domostwach, wszystkich, wszyściuteńkich, fanów literackich ghost story właściwie i starych, i nowych, gorąco namawiam do przyjrzenia się temu nieskromnemu dziełku. Zachęcam do wejścia w trzewia wiktoriańskiej rezydencji Baneberry Hall. Dumnego braciszka pewnego domu w Amityville. Albo, używając słów samego autora, Manderley na sterydach.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 27 września 2021

„Widziałam, co zrobiłeś” (1965)

 

Państwo Mannering wychodzą na całą noc, zostawiając swoją młodszą córkę Tess pod opieką starszej, nastoletniej Libby, w ich domu na odludziu. Przez parę godzin towarzystwa ma dziewczętom dotrzymywać najlepsza przyjaciółka Libby, Kit Austin, która po raz pierwszy gości u swojej koleżanki. Gdy już Kit zostaje oprowadzona po posiadłości Manneringów, Libby i Tess wciągają ją w swoją ulubioną zabawę. Dzwonią do losowo wybranych z książki telefonicznej osób i bawią się ich kosztem. W ten sposób zwracają na siebie uwagę człowieka, który właśnie zamordował swoją żonę.

Widziałam, co zrobiłeś” (oryg. „I Saw What You Did”) to amerykański czarno-biały dreszczowiec oparty na scenariuszu nieżyjącego już William P. McGiverna inspirowanego pierwotnie wydaną w 1964 roku minipowieścią Ursuli Curtiss pod tytułem „Out of the Dark”. Za reżyserię i produkcję odpowiadał zmarły w 1977 roku William Castle, twórca między innymi „Macabre” (1958), „Domu na Przeklętym Wzgórzu” (1959), „13. duchów” (1960) i „Nocnego wędrowca” (1964), który podobno najbardziej wykosztował się na Joan Crawford, jedną z jaśniej błyszczących gwiazd Złotej Ery Hollywood, zaciekłą rywalkę Bette Davis (wielki konflikt wielkich aktorek), z którą wystąpiła w głośnym obrazie Roberta Aldricha pt. „Co się zdarzyło Baby Jane?”. Mówi się, że Joan Crawford za zaledwie kilkuminutowy występ (sumując wszystkie sekwencje, w których się pojawia) w „Widziałam, co zrobiłeś”, zainkasowała aż pięćdziesiąt tysięcy dolarów. William Castle opracował całkiem kreatywną kampanię promocyjną dla „Widziałam, co zrobiłeś”. Na przykład przed premierą zapowiedziano, że w niektórych kinach fotele zostaną zaopatrzone w pasy bezpieczeństwa, żeby przerażeni widzowie nie zrywali się z miejsc.

William Castle ostrzega: to film o UXORICIDE!”: tak brzmiało jedno z haseł reklamowych pierwszego przełożenia na szklany ekran utworu „Out of the Dark” pióra Ursuli Curtiss. W 1988 roku swoją premierę miała telewizyjna readaptacja - choć chyba prędzej remake obrazu Castle'a - pod tym samym tytułem: „I Saw What You Did” (pol. „Niebezpieczny żart”), wyreżyserowana przez Frada Waltona, twórcę między innymi „Kiedy dzwoni nieznajomy” (1979) i „Prima aprilis” (1986). Swoją drogą są pewne podobieństwa pomiędzy „Widziałam, co zrobiłeś” a „Kiedy dzwoni nieznajomy” - motyw nastoletniej opiekunki do dziecka i telefon. W „Widziałam, co zrobiłeś” Williama Castle'a wspomnianą opiekę nad kilkuletnim dzieckiem rodzice powierzyli swojej starszej córce, nastoletniej Libby Mannering, której przez parę godzin towarzystwa będzie dotrzymywać najlepsza przyjaciółka, także nastoletnia Kit Austin. Wspomniany telefon odegra bardzo istotną rolę w tej historii, ale jak by nie patrzeć, różniącą się od tej, którą w następnej dekadzie pokazał Fred Walton w swoim inspirowanym popularną urban legend dreszczowcu „Kiedy dzwoni nieznajomy”. Na marginesie: w 2006 roku swoją premierę miał luźny remake tego tytułu w reżyserii Simona Westa, który w przeciwieństwie do swojego poprzednika całość oparł na wątku młodej opiekunki do której dzwoni jakiś nieznajomy. „Widziałam, co zrobiłeś” Castle'a na początek serwuje pomysłowe ujęcia rozmów telefonicznych Libby i Kit. Uwaga: podglądacz. Taka sugestia płynie z tych wstępnych kadrów, gdzie dwie dziewczyny umawiają się na wieczór. Wolałyby na całą noc, ale Kit nie udaje się przekonać ojca do tego pomysłu. Mężczyzna podwozi ją pod osamotniony dom Manneringów i zapowiada, że odbierze ją przed północą. Zdjęcia pejzażowe robią wrażenie, choć tak naprawdę to sztuczne twory, makiety – zaciszna kraina zamieszkała wyłącznie przez czteroosobową i jak widać już po samym wystroju ich domu, dobrze sytuowaną rodziny Manneringów, została zbudowana w Universal City Studios. W dzień: istna idylla (sielska muzyka zbyt nachalna), ale gdy nastaną ciemności, niezaprzeczalne piękno tego w istocie nienaturalnego krajobrazu, który wydaje się jak najbardziej naturalny, ustąpi miejsca niemal namacalnej wrogości. Trochę przesadzono ze sztuczną mgłą – widać, że nieprawdziwa – ale gra światłem i cieniem robiła na mnie niemałe wrażenie. Nerwowa wędrówka kamery po „strasznych krzakach” na podwórzu Manneringów, abo scena z żonobójcą Steve'em Marakiem kopiącym na zalesionym, ale jak się okazuje niezbyt skrytym spłachetku ziemi. Ta rola przypadła w udziale Johnowi Irelandowi, który według mnie stanął na wysokości zadania, pewne zastrzeżenia mam jednak do rzeczonego zadania. Postać zbyt płaska, mało charakterystyczna, nie tak intensywnie diaboliczna, jak można tego oczekiwać. Przypomnijmy sobie chociażby „Podglądacza” Michaela Powella, nie wspominając już o „Psychozie” Alfreda Hitchcocka – powiedzieć, że przy antybohaterach tamtych kultowych produkcji, Steve Marak wypada blado, to mało. Patrząc na niego i mając w pamięci tamtych nieszacownych „dżentelmenów”, nie mogłam oprzeć się myśli, że ten pierwszy to taki trochę – albo bardziej niż trochę – ciapciak. Nie bez powodu wspominam akurat te dwie produkcje, nie bez powodu oglądając „Widziałam, co zrobiłeś” Williama Castle'a, wędrowałam w myślach do „Podglądacza” Michaela Powella i „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Na te tropy, z premedytacją, czy zupełnie niechcący, naprowadzili mnie sami twórcy. Opisany już w paru słowach wstęp z automatu, jak za naciśnięciem guzika w pilocie tkwiącym w moim maleńkim mózgu, nasunął skojarzenia z zabójczym operatorem filmowym z niezapomnianego dreszczowca Michaela Powella, przez niektórych uważany za jeden z kamieni milowych tego gatunku. Jego popularniejszy „braciszek”, oparta na powieści Roberta Blocha pod tym samym tytułem, przełomowa, legendarna wręcz „Psychoza” Alfreda Hitchcocka (moja jedyneczka na liście filmowych thrillerów) też w pewnym sensie, tak jakby, ma swoje pięć minut w „Widziałam, co zrobiłeś” twórcy pierwszego „Domu na Przeklętym Wzgórzu”. Pewności nie mam, ale wydaje mi się – tak podejrzewam – że morderstwo, które wprawia w ruch to koło przemocy, w jakie w wyniku nie tak znowu niewiarygodnego zbiegu okoliczności (nie dla mnie, ale zakładam, że nie każdy będzie miał tyle wyrozumiałości, że niektórzy uznają to za nazbyt naciągane) wmieszane zostaną dziewczęta, które brzydko bawiły się telefonem w domu na odludziu, zostało pomyślane, jako wariacja na temat sławnej na cały świat sceny pod prysznicem z jednego z najważniejszych dokonań niekwestionowanego mistrza suspensu Alfreda Hitchcocka. Niektórzy nazywają to odwróceniem tego „wiekopomnego wydarzenia” w historii światowego kina grozy – zamieniamy się miejscami.

Widziałam, co zrobiłeś” Williama Castle'a składa się z dwóch, naturalnie splatających się ze sobą, wątków. Dwa tory, rzadko poprzecinane ścieżynkami reprezentowanymi przez rodziców nastoletniej Libby i jej młodszej siostry Tess goszczących u swoich przyjaciół: domowe przyjęcie w bardzo wąskim gronie. Dziewczyn, które wraz z Kit Austin napędzają jeden z głównych wątków. Drugi dostał się Steve'owi Marakowi, który wdał się w romans ze swoją sąsiadką Amy Nelson (w tej roli jak zwykle wspaniała Joan Crawford). Można się tylko domyślać, jak układało im się do tej pory, ale teraz trudno oprzeć się wrażeniu, że Steve nie odwzajemnia miłości Amy. Ona mu się narzuca, on ją odpycha. Ona za nim szaleje, on czuje się przez nią osaczony. Chciałby mieć więcej przestrzeni, o czym zresztą mówi jej wprost. Chciałby, żeby nie decydowała za niego, nie wpychała go pod pantofel, co też jasno daje jej do zrozumienia. Zwłaszcza teraz, gdy musi usunąć dowody zbrodni, której właśnie się dopuścił. Pozbyć się zwłok żony (mała rólka Joyce Meadows), której się wydawało, że tak po prostu może od niego odejść – nie, na to nie mógł pozwolić – i... wyeliminować świadków. „Widziałam, co zrobiłeś i wiem, kim jesteś”: z takimi słowami Libby i Kit, dwie nastolatki robiące przypadkowym ludziom kawały za pośrednictwem telefonu, rzecz jasna stacjonarnego (w końcu to lata 60-te XX wieku) w dosyć odizolowanym domu jednej z nich, zwracają się do obcych mężczyzn. Jest z nimi młodsza siostra Libby, mała Tess, wykreowana przez przeuroczą Sharyl Locke. Ten jej rozbrajający, szeroki uśmiech.... Normalnie cudo! Gorzej, znacznie gorzej, znosiłam Andi Garrett (Libby Mannering). Ta jej „teatralna maniera”, rażąco udawane, do bólu sztuczne pozy i miny, i jeszcze ta „kwadratowa dykcja”... Dla mnie zdecydowanie najsłabsze ogniwo obsady „Widziałam, co zrobiłeś”. Sara Lane, która miała za zadanie tchnąć życie w Kit Austin, przyjaciółkę głównej bohaterki wątku poświęconego tej coraz mniej wesołej ferajnie, która na swoje nieszczęście wyrwała się na chwilę spod kontroli dorosłych, zresztą niewiele lepsza. Ale trochę tak. Koncepcja - notabene zaczerpnięta z minipowieści Ursuli Curtiss wpuszczonej na amerykański rynek wydawniczy mniej więcej rok wcześniej – jest genialna w swojej prostocie. Fascynujący rozwój sytuacji, której mimo wszystko przydałby się większy elementy zaskoczenia. Właściwie to jakikolwiek element zaskoczenia. Czy to mogło zaskoczyć publiczność z lat 60-tych XX wieku? Czy dla wielu ówczesnych odbiorców ten obraz mógł być szalenie nieprzewidywalny? Dla niektórych pewnie tak, ale czy dla wielu? Ujmę to tak: gdybym się dowiedziała, że tak właśnie było, to nielicho bym się zdziwiła. Ciekawe, że choć nie tyle przeczuwałam, ile miałam absolutną pewność, jak to się potoczy, to napięcie jakoś nie chciało mnie opuścić. Trzymało mimo braku niespodzianek. Bo chwytliwy sposób na zawiązanie akcji – nieszczęsną zabawę telefonem, robienie sobie głupich żartów kosztem innych, na chybił trafił wyławianych z książki telefonicznej, nieznajomych – taką klasyczną, w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, niespodzianką, raczej nie jest. To już prędzej środek służący rozbudzeniu ciekawości w szukającym mocniejszych wrażeń odbiorcy. Ale bez przesady. Nie za ostro. W każdym razie nie brakuje z lekka żartobliwych momentów w tym solidnie zrealizowanym, niedrogim „spektaklu” pod kierownictwem, amerykańskiego reżysera, producenta, scenarzysty i aktora Williama Castle'a, któremu na pewno nie można odmówić zasług dla szeroko pojętego kina grozy, który miał swój udział w rozwoju lepszej, tj. ciemniejszej gałęzi kinematografii. Chwila wytchnienia, bezwiedny szeroki uśmiech i z powrotem w kleszczach niebezpieczeństwa stwarzanego przez mężczyznę, który właśnie z zimną krwią zamordował swoja żonę (wielokrotne ciosy nożem). W dusznej, obezwładniającej, już całkowicie poważnej atmosferze, która za jakiś czas znowu na chwilkę spuści z tonu. Lekki spadek napięcia i skok, spadek i skok – w takim rytmie William Castle i jego ekipa utrzymali to naprawdę wciągające „przedstawienie”, które przestrzega przed żartami telefonicznymi. Młody człowieku, zastanów się dobrze, zanim zaczniesz się tak nieładnie bawić, bo przypadkiem – ot, zwykły pech – możesz natknąć się na człowieka, który uzna za konieczne zakończenie Twojego żywota. Na człowieka, który uzna Cię - tak właśnie Ciebie - za zagrożenie. Bo przecież widziałeś, co zrobił...

William Castle i jego (nie)wesoła twórczość. Pierwsze przełożenie na ekran minipowieści „Out of the Dark” autorstwa Ursuli Curtiss, którą przydałoby się w końcu wydać w Polsce (tak tylko mówię...) - następne, wyreżyserowane przez Freda Waltona, pojawiło się w roku 1988 – które mimo że jest praktycznie pozbawione elementów zaskoczenia (dla mnie na pewno), trzyma do końca. Ta nieprzekombinowana, prosta opowieść o młodych ludziach, którzy ściągają na siebie uwagę niebezpiecznego człowieka. Mężczyzny, który zabij swoją żonę i jest gotowy pozbyć się każdego, kto zna jego brudny sekret. Co nieco zdałoby się poprawić, ale i tak czuję się pochłonięta. Wciągnęła mnie ta opowieść, ten ładnie opakowany, całkiem solidnie nakręcony dreszczowiec powstały pod kierownictwem Williama Castle'a. Myślę, że „Widziałam, co zrobiłeś” z 1965 roku, to dziełko godne polecenia przynajmniej tym zwolennikom gatunku, którzy nie są uprzedzeni do „takich staroci”.

sobota, 25 września 2021

Sue Wallman „Wiem, że to ty”


Niespełna szesnastoletnia Ruby Marshall powoli aklimatyzuje się w nowym miejscu zamieszkania, angielskim miasteczku Barchester, i w nowej szkole, Akademii Robinsona. Pewnego dnia dziewczyna znajduje na swojej szkolnej szafce kartkę z napisem „Wiem, że to ty”. Czyżby ktoś w Barchester dowiedział się, że w wieku czterech lat Ruby zabiła swoją rówieśniczkę? Obawy dziewczyny niestety się spełniają: wraca koszmar, przez jaki przechodziła w poprzedniej szkole. A jakby tego było mało, Ruby znajduje się w centrum podejrzeń w związku ze śmiercią jednego z uczniów liceum Robinsona. Gdy zabójca uderza ponownie, dziewczyna nabiera przekonania, że sprawca usiłuje wrobić ją w te zbrodnie. I wszystko wskazuje na to, że jego starania przynoszą efekty.

Sue Wallman pierwsze lata swojego życia spędziła w różnych miejscach w swojej rodzimej Anglii – między innymi mieszkała na terenie szpitala w Yorku, gdzie jej ojciec pracował w charakterze psychiatry. Gdy Wallman miała osiem lat wraz z rodziną przeniosła się do Highcliffe w dystrykcie Christchurch, gdzie mieszkała do osiemnastego roku życia. Po ukończeniu nauki w Oxford Brookes University zajęła się dziennikarstwem. Na jakiś czas przeprowadziła się do Paryża, gdzie pracowała dla jednej z gazet. Trochę podróżowała po Ameryce Południowej, by w końcu powrócić do Anglii. Obecnie mieszka w okolicy Kingston upon Thames w hrabstwie Surrey. Na rynku literackim zadebiutowała w 2016 roku, powieścią dla młodzieży pt. „Lying About Last Summer” (pol. „Kłamstwo minionego lata”), która zdobyła Worcestershire Teen Book Award 2017. Jej kolejna powieść, „See How They Lie” (pol. „Zobacz, jak oni kłamią”) została natomiast wyróżniona Lancashire Book of the Year 2018. Potem były „Your Turn to Die” (pol. „Dzisiaj umrzesz ty”) i „Dead Popular”, a w okresie tak zwanego lockdownu tłumaczonego pandemią COVID-19, Sue Wallman napisała „I Know You Did It” (pol. „Wiem, że to ty”), piątą z kolei powieść młodzieżową, której światowa i polska premiera przypadła na rok 2021.

Autorka „Koszmaru minionego lata”, to znaczy „Kłamstwa minionego lata”, Sue Wallman, swoją pisarską – całkiem prężną – karierę ukierunkowała na tak zwaną literaturę dla młodzieży. Dreszczowce pisane przede wszystkim z myślą o nastoletnich odbiorcach, ale wśród jej najwierniejszych czytelników naturalnie są i osoby starsze. „Wiem, że to ty” to moje pierwsze spotkanie z twórczością tej brytyjskiej nagradzanej powieściopisarki, która podobnie jak jej sławniejszy kolega, jeden z najpopularniejszych autorów młodzieżowej literatury grozy, Amerykanin R.L. Stine, uważnie obserwuje realiach młodych. Życie tak zwanego pokolenia Z. Zawsze na bieżąco z trendami. Jak na przykład TikTok. W okresie, w którym powstawało „Wiem, że to ty” w mediach dyskutowano o planach ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa, dotyczących tego chińskiego portalu. Jako że głowa tego mocarstwa odgrażała się, że zablokuje Amerykanom dostęp do TikToka, Wallman na wszelki wypadek, nie wspominała w swojej książce o tej cieszącej się ogromną popularnością wśród młodych (i nie tylko) stronie internetowej. Dodała tę nazwę już po zakończeniu pierwszego etapu tworzenia „Wiem, że to ty”, kiedy odeszło widmo zakazu zapowiadane przez prezydenta Stanów Zjednoczonych. Akcja „Wiem, że to ty” wprawdzie jest osadzona w jej rodzimej Anglii, ale Wallman nie miała przecież gwarancji, że kraje europejskie nie pójdą za przykładem swojego sojusznika zza oceanu. Opowieść zaczyna się już po przeprowadzce prawie szesnastoletniej Ruby Marshall i jej matki do niewielkiego angielskiego miasteczka o nazwie Barchester. Starsza siostra głównej bohaterki i jednocześnie narratorki, Alice, wyjechała na studia, a ich ojciec jakiś czas temu porzucił rodzinę i skupił się na robieniu kariery w branży muzycznej. Gdy on zaczął spełniać swojego największe marzenie, jego była już żona, swoje marzenie musiała porzucić. Zamknąć swoją małą działalność gospodarczą i wrócić do branży, która dawała jej większe pieniądze. Zapewnia stabilność finansową. Ruby i Alice mają tylko nadzieję, że ich rodzicielka znowu nie podupadnie na zdrowiu, że nie nastąpi nawrót jej choroby psychicznej. Dziewczyny wiedzą, że ich mama nie może zbytnio się stresować, ale wygląda na to, że w Barchester czeka na nie boleśnie znajomy koszmar. Wallman szybko ujawnia, że Ruby Marshall niecałe dwanaście lat temu, kiedy była zaledwie czteroletnią dziewczynką, zabiła swoją rówieśniczkę. Coś takiego mogłoby się przydarzyć każdemu. Jedno jakże niefortunne popchnięcie na placu zabaw. Pchnięcie, które zakończyło jedno istnienie i położyło się cieniem na drugim. Ruby Marshall wciąż ma ogromne wyrzuty sumienia i nie ma powodu, by sądzić, że kiedykolwiek się ich wyzbędzie. Że wybaczy samej sobie. Tej czteroletniej dziewczynce, która tak naprawdę nie wiedziała, co czyni. Nie chciała zabić. Tragedia, której nie dało się przewidzieć. Przepychanka, jakich wiele, i to nie tylko wśród dzieci, która przez zwykły pech, złośliwość losu, skończyła się w taki, a nie inny sposób. Przemawia do wyobraźni, prawda? Niepokojąca wizja. Tak przerażająco prawdopodobna. To mogło przydarzyć się każdemu. Nadal może. Każdy z nas może stać się taką Ruby Marshall. Wystarczy jedno lekkie pchnięcie... „Wiem, że to ty” określiłabym jako młodzieżowy dreszczowiec romansujący z teen slasherem. Kolejna opowieść o tajemniczym zabójcy polującym na nastolatków. Uczniów renomowanej szkoły średniej w angielskiej miejscowości Barchester. Zabójcy, który najwyraźniej robi wszystko, co w jego mocy, by skierować podejrzenia na nową uczennicę Akademii Robinsona. Kim jest sprawca? I dlaczego tak uwziął się na Ruby Marshall? O ile tak jest, tj. zakładając, że podejrzenia naszej narratorki nie są przesadzone. Co ukrywają jej nowi znajomi, zagadkowe kółko adoracji aroganckiego redaktora naczelnego szkolnej gazety? I wreszcie: kto ujawnia drażliwe informacje o poprzednim życiu Ruby Marshall? Zabójca?

W „Wiem, że to ty” Sue Wallman stworzyła przekonujący, niepowierzchowny, można powiedzieć całkiem dojrzały portret niespełna szesnastoletniej dziewczyny, która – jakżeby inaczej – właśnie przeprowadziła się do innego miasta. Zawiązała już parę znajomości w nowej szkole, ale wszystko wskazuje na to, że trafiła też na „czarną listę” szkolnych łobuzów. Grupy, której przewodzi Issac Linesman. Ruby Marshall w przeciwieństwie do wielu innych uczniów Akademii Robinsona nie daje się zastraszyć. Stawia czoło tym szkolnym dręczycielom, co bynajmniej nie studzi ich agresywnych zapędów względem nowej uczennicy liceum Robinsona. Gdzie powoli rozwija się też wątek Scotta i „jego przybocznych”. Ruby zauważa, że ten główny redaktor szkolnej gazety, zgromadził wokół siebie uczniów, którzy z jakiegoś zagadkowego powodu są na każde jego zawołanie. Wśród nich jest chłopak, które stanie się jej bardzo bliski. Nowa przyjaźń z zadatkami na coś więcej. Życie szkolne przeplata się na kartach piątej powieści Sue Wallman z życiem rodzinnym naszej bohaterki. Zresztą nie tylko jej, bo autorka serwuje nam też trochę obrazków „z domowego zacisza” innych postaci, których los w taki, czy inny sposób związał z naszą imponująco silną bohaterką. Wielu innych w jej sytuacji już dawno by się załamało. Z jednego piekła w następne i to bez większej nadziei na lepsze jutro. Myślała, że uda jej się odciąć od poprzedniego życia, że wieść o tym, co zrobiła przed dwunastoma laty, nie dotrze do uczniów Akademii Robinsona. Ale się pomyliła. Nie zdążyła nawet do końca się rozpakować, gdy w szkole zawrzało od plotek na jej temat. Ordynarnych kłamstw, ale i prawdziwych informacji, faktów z ciężkiego życia wyjątkowo pechowej dziewczyny. Ale tak jak w poprzedniej szkole, większość nie ma dla niej ani grama litości. Sue Wallman, i chwała jej za to, porusza bardzo życiowy problem, który w dobie internetu zyskał monstrualny, dotychczas niespotykany rozmiar. Problem praktycznie ignorowany przez tak zwane organy ścigania i przez władze, jak to się ładnie mówi, cywilizowanych krajów. Niektórzy może i walczą, ale efektów jakoś nie widać. Słyszeliście o domniemaniu niewinności? Możliwe że nie, bo to w zasadzie martwy przepis. Papier wszystko przyjmie. Praktyka jest jednak mniej więcej taka, jak w przypadku Ruby Marshall. Osądzi cię społeczeństwo. Bez prawa do obrony. Bez obszernego materiału dowodowego. No, chyba że za materiał dowodowy uznać zjadliwe komentarze zostawiane przez samozwańczych detektywów, sędziów i katów w Sieci... Nie zawsze anonimowo, choć oczywiście w realu większość woli szeptać za placami. Odbywa się to jednak na tyle jawnie, że Ruby z miejsca orientuje się, że trafiła na języki przypuszczalnie wszystkich uczniów Akademii Robinsona. Stary koszmar wraca, z tą różnicą, że teraz „na scenę” wkracza także zabójca. Sue Wallman w centrum tej utrzymanej w slasherowej konwencji (trzeba jednak zaznaczyć, że nie jest to jedna z tych opowieści, która biegnie od zabójstwa do zabójstwa: trup nie ściele się gęsto, a i drastycznych, szczegółowych opisów próżno tu szukać) stawia dziewczynę, z którą łatwo nawiązać więź. Sympatyczną, poszkodowaną przez los, a jeszcze bardziej przez innych ludzi, nastolatkę, która nie ugina się pod naporem takiego okrucieństwa, jakie zgotować mogą tylko bliźni. To prawda, że przerwy woli spędzać w samotności, w kryjówce jaką znalazła sobie w gmachu szkolnym. I tak, czasami woli zostać w domu, zalewać się łzami tam, gdzie czuje się najbezpieczniej, zamiast znowu przechodzić przez istną gehennę, jaką tak naprawdę zawsze była dla niej szkoła. Wszystko się zgadza, ale nawet w tych chwilach bezsilnego obserwatora tego smutnego żywota, chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, nie tak winnej dziewczyny, jak ją malują, prawdopodobnie nie będzie opuszczało przekonanie, że Ruby mężnie to wszystko znosi. Ma dziewczyna grubą skórę, ma twarde siedzenie. Gdzieś jednak musi być granica jej wytrzymałości. Czy tą kroplą, która przepełni czarę goryczy będzie najnowszy wyrok wydany przez społeczeństwo? W każdym razie jakąś jej część, bo nie wszyscy wierzą w to, że za zabójstwami licealistów z Barchester stoi dziewczyna, która dwanaście lat wcześniej niechcący spowodowała śmiertelny w skutkach wypadek na placu zabaw. Ruby ma sojuszników, ale nie wszystkim ufa. Zaklęty krąg mrocznych podejrzeń. Spirala nieufności, kleszcze jak najbardziej uzasadnionego strachu, zasianego przez „mordercę bez twarzy”. Słowem: standardowa opowieść o młodzieży, która znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Chociaż nie. Nie tak zupełnie standardowa, bo jednak nieczęsto można spotkać w slasherach – w każdym razie slasheropodobnych utworach – taką dbałość o portrety psychologiczne ważniejszych postaci. Stereotypowych, odmalowanych od znanych szablonów, ale uważam odmalowanych dobrze. Na tyle starannie, bym mogła cieszyć się ich towarzystwem.

Zleciało jak z bicza strzelił. Lekka i na swój sposób przyjemne lektura od brytyjskiej autorki tak zwanych powieści dla młodzieży. Thriller, powiedziałabym nawet, że psychologiczny (tak trochę, tak średnio, umiarkowanie...) zbudowany na teen slasherowym gruncie. Zdecydowanie zahaczający o tę tradycję. Przywołujący ducha... choćby „Krzyku” Wesa Cravena. A co, tak sobie odważnie rzeknę. W każdym razie Sue Wallman przekonała mnie swoim „Wiem, że to ty” do zainteresowania się jej poprzednimi dokonaniami na scenie wydawniczej. Pewnie nieprędko, ale mam zamiar poczytać coś jeszcze od tej pani. Bo dobrze się czyta. Potrafi wciągnąć, mimo że jakichś większych, potężnych emocji, ten mój start w jej bibliografii mi nie zapewnił. Ale też nie spodziewałam się takich przygód. Nastawiałam się raczej na maksymalnie uproszczoną, naiwną, nawet trochę głupiutką opowiastkę o młodych ludziach, którzy znaleźli się na celowniku tajemniczego zabójcy. A dostałam nie tak znowu głupią, nie tak naiwną opowiastkę nie tylko o młodych ludziach, którzy mogą być na liście tajemniczego zabójcy. Nieźle, nieźle, pani Wallman.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

czwartek, 23 września 2021

Bartłomiej Grubich „Koniec. Baśń o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat”

 

Młoda kobieta z Poznania, barmanka o imieniu Anna, wyjechała do Bydgoszczy i wszelki słuch po niej zaginął. Na jej poszukiwania ruszają trzy nieznające się osoby: nadużywający alkoholu ksiądz Zbigniew Mikołaj, który wychował się w Bydgoszczy, tkwiąca w niesatysfakcjonującym związku przyjaciółka Ani, Katarzyna Stand oraz młody mężczyzna nazwiskiem Artur Kasprzyk, od jakiegoś czasu ukradkiem wzdychający do Ani. W mieście, w którym zawsze pada deszcz czekają ich niezwykłe, zagadkowe, nie zawsze nieprzyjemne doświadczenia. Zagubieni we własnych wspomnieniach, z nowo obudzonymi pragnieniami, przemierzają poplątane, brudne ulice wielkiego miasta, nie tyle w nadziei na odnalezienie młodej barmanki, ile samych siebie. A to wszystko pod czujnym okiem Szatana.

Bartłomiej Grubich studiował socjologię i filozofię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie przeprowadził się z Bydgoszczy. „Koniec. Baśń o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat” z 2021 roku to jego druga powieść – powieściowy debiut Grubicha ukazał się w roku 2019 pod tytułem „Biegacz”. Obie książki wyszły pod szyldem wydawnictwa Vesper. Trzykrotnie wyróżniony na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału i w paru innych konkursach literackich za krótsze formy. Jego opowiadania zagościły między innymi w takich antologiach, jak „Dreszcze” (2016) wydawnictwa GMORK, „Obscura” (2020) Phantom Books Horror i „Grobowiec Tom 1. Zaraza” przygotowany przez wydawnictwo Vesper. Też autor kilkunastu artykułów opublikowanych na łamach „Nowego Obywatela” i „Take Me”.

Płaczący klaun na okładce. Projekt Macieja Plamowskiego, również autora czarno-białych grafik uświetniających wnętrze „Końca. Baśni o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat”. Chwytliwy projekt, w tej epoce wzmożonego zainteresowania upiornymi klaunami. Główna w tym zasługa dwuczęściowej readaptacji powieści „To” Stephena Kinga, dochodowego filmowego przedsięwzięcia w reżyserii Andy'ego Muschiettiego. Bartłomiej Grubich napomyka o tym w swojej drugiej opublikowanej powieści, liczącej sobie zaledwie dwieście trzydzieści stron surrealistycznej historii egzystencjalnej. Wspomina też mniej znane „Mordercze klowny z kosmosu”, komediowy horror science fiction, Stephena Chiodo z roku 1988. Ci, którzy spodziewają się kolejnej opowieści o strasznym klaunie, mogą się srogo rozczarować. Bo choć takowa postać się w tej opowieści przewija (bardziej człowiek-zagadka niż tradycyjne straszydło), to na pewno nie jest to kolejny horror niewskazany, lub jak najbardziej wskazany (zależne od indywidualnych oczekiwań), dla ludzi dotkniętych koulrofobią. Utwór egzystencjalny w surrealistycznym, onirycznym klimacie. Realizm magiczny. Powieść obyczajowa w fantastycznej, niezwykłej otoczce. Kontrolowany absurd. Bezsens, cuda niewidy w mieście pełnym ludzi samotnych, opuszczonych, kręcących się w kółko. Przegrywających swoje życia. Zmarnowane istnienia. Bezcelowe wędrówki tłumów, skłębionej ludzkiej masy (nie)strudzenie brnącej nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. Męcząca przeprawa przez bezdenny ocean, przez który prawie bez ustanku przetaczają się fale absurdu. I tylko nieliczni pamiętają, nigdy nie zapominają, dokąd zmierza ten coraz to mniej stabilny, rozchwierutany statek. Większość dostąpiła łaski zapomnienia. Nie myśli, nie chce myśleć, o końcu tej drogi. O krańcu świata, gdzie prędzej czy później każdy z nas trafi. Powrotu nie będzie. To bilet w jedną stronę. Zgaduję, że – mogę tylko zgadywać, bo „Koniec...” to jedna z tych opowieści, gdzie nic nie jest oczywiste, w zasadzie niczego nie można brać za pewnik – Bydgoszcz ma symbolizować rzeczony kraniec świata. Metafora ostatniej stacji ludzkiego żywota. Ostatnia faza śmiertelności. A zatem poszukiwacze zaginionej Ani nie wrócą z tej spontanicznej, nieprzemyślanej wyprawy? Niekoniecznie. Nie musi tak być. Może Śmierć da się oszukać. Umknąć nieprzejednanej pani z kosą. Albo Szatanowi. W „Końcu...” Bartłomieja Grubicha przeplatają się – w różnych konfiguracjach – trzy perspektywy (narracja trzecioosobowa), ale zdarzają się też jakieś sporadyczne występy innych bohaterów tego dramatu. Tej tragedii pod tytułem „Samo życie”. Historii wymagającej, ciężkiej, wyczerpującej... jak życie. No, prawie. Pierwsza stacja: sprawdzony, wykorzystany w niezliczonych kryminałach/thrillerach (i nie tylko) motyw zaginięcia, w tym przypadku młodej barmanki z Poznania, na poszukiwania której, niezależnie od siebie, wyruszają trzy osoby. Nadużywający alkoholu katolicki ksiądz Zbigniew Mikołaj, który w ten sposób robi przysługę swojej parafiance, babci zaginionej Ani. Katarzyna Stand, młoda kobieta rozczarowana swoim związkiem, która po prostu martwi się o swoją, od paru dni niedającą znaku życia, przyjaciółkę. I jest jeszcze Artur Kasprzyk, dwudziestoparoletni mężczyzna skrycie podkochujący się w tajemniczej pani Ani. Niewiele o niej wiemy. Prawie nic. Enigma. Osoba, o której szybko się zapomina... W każdym razie ograny motyw zaginięcia w świecie przedstawionym przez Bartłomieja Grubicha, jak się okazuje, jest wstępem do zupełnie innej historii. Razem z nieświętą trójcą wyruszamy na poszukiwania młodej barmanki, ale gdy już osiądziemy w dziwnie mrocznej Bydgoszczy, przyłapiemy się na tym, że wcale nie szukamy tej kompletnie obcej nam dziewczyny. Szukamy sensu w tej poplątanej historii. Sensu życia... u jego kresu? Razem z naszymi zdezorientowanymi, gubiącymi albo wreszcie odnajdującymi się, przewodnikami, w tej deszczowej krainie, gdzie twarda rzeczywistość przytula się do baśniowego, magicznego świata, z którego przebija jakaś nieuchwytna groźba. Zła energia, którą niekoniecznie uosabia Władca Piekieł, ale oczywiście nie można tego wykluczyć. Szatan we własnej osobie, który, że zacytuję Deana Koontza słucha, patrzy i czeka. Na tytułowy Koniec? Być może. Być może swoją rolę w tym arcytajemniczym przedstawieniu odegra też jego odwieczny przeciwnik. Bo skoro jest Szatan, to musi być i Bóg. Prawda?

(źródło: https://www.facebook.com/bgrubichautor)

Koniec. Baśń o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat” Bartłomieja Grubicha to powieść złożona z niedomówień, niedokończonych, pourywanych wątków, w których aż roi się od nieczytelnych symboli. Historia, którą można odczytywać, jak komu wygodnie. Interpretacji może być tyle, ilu czytelników. Zastanawiam się, czy sam autor miał jakiś konkretny pomysł na tę historię, czy w myślach wytyczył jakiś kierunek dla tej opowieści, czy po prostu łapał „przypadkowe fale” w tym pisarskim surfingu. Artystyczny nieład. Chaos twórczy, który bezskutecznie starałam się okiełznać. Uporządkować. Posklejać ten pocięty obraz. Ujrzeć wreszcie całość. Odkryć nieodkryte. Wybitnie frustrujące doświadczenie. Nie na moją głowę. Nie na mój ograniczony umysł. Wymyka mi się ta historia. Ucieka... Czy tak miało być? Czy chodzi właśnie o to, by nie rozumieć? Jeśli tak, to w moim przypadku cel został osiągnięty. Wiem, że nic nie wiem. Chociaż nie, coś tam do mojej skołowanej głowy dotarło. Nie wiem, o co chodzi z Anią, z klaunem, czy „powstałym z martwych” niegdysiejszym sąsiadem jednego z bohaterów, kompletnie nie rozumiem akcji z żołnierzami, nie wiem nawet czy to sen, czy jawa. I o co chodzi z tymi podejrzanymi typami, mrocznymi mężczyznami? Różne wcielenia Szatana? Ale jeśli zejdzie się na ziemię, zapomni na chwilę o tych wszystkich dziwowiskach zachodzących w otoczeniu bohaterów, jeśli skupić wzrok na ludziach, a nie na tym co wokół nich, to mamy już jakieś zakotwiczenie w tym „krzywym zwierciadle”. W tej Strefie Mroku. Dla mnie zwykle nadzwyczaj gościnnej, do której chętnie wchodzę i którą niechętnie opuszczam, ale z „Końcem...” Bartłomieja Grubicha było inaczej. Co prawda weszłam śmiało, bez obaw (zasługa opowiadania „Co było, minęło”, zamieszczonego w „Grobowcu Tomie 1. Zarazie”), ale z rozdziału na rozdział słabł mój zapał, słabło zainteresowanie. Rosło zmieszanie. Dezorientacja. Dziecko we mgle prowadzone przez zdaje się jeszcze gorzej widzących, niezbyt dobrze znanych osobników. Nie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Nie narodziła się między nami praktycznie żadna więź. Zbigniew Mikołaj, Katarzyna Stand i Artur Kasprzyk byli mi całkowicie obojętni. Starałam się, ale nie udało mi się przekroczyć tej niewidzialnej bariery, która rozciągała się między nami. Tego okropnego dystansu. Język – piękna polszczyzna miesza się z nieładną mową potoczną - też nie ułatwiał mi tej mozolnej przeprawy przez ponure, skąpane w straszliwym poczuciu beznadziei, samotne „miasto cudów” pełne tajemniczych, oderwanych od rzeczywistości, groźnych, ale i boleśnie doświadczonych, pokrzywdzonych przez los, mężczyzn i kobiet. Jak u Shirley Jackson – cokolwiek, ktokolwiek wędruje po tym mieście, wędruje samotnie. Nie oglądając się na innych idzie, nie wiedząc gdzie i co gorsza w ogóle nie zaprzątając sobie głowy takimi myślami. Bo niebezpiecznie jest szukać sensu życia. Jeśli szukasz prawie na pewno przegrasz swoje życie. Grubich daje nam jasno do zrozumienia, że szczęśliwi ci, którzy idą, miast myśleć. W takim razie może „odwieczni mieszkańcy” Bydgoszczy – tej wykreowanej na kartach „Końca...” - tylko wyglądają na takich, którzy nie zaprzątają sobie zbytnio głowy filozoficznymi rozważaniami o życiu i śmierci. Przyznaję, że jest coś pociągającego w tym artystycznym ujęciu Bydgoszczy. W tym mrocznym, gnijącym świecie przedstawionym, gdzie najpewniej nie ma przyszłości. Nie ma jutra. Jest cała wieczność. Piekło? Czyściec? Bo chyba nie Niebo... Senny koszmar, który trwa i trwa, z którego nie można się wybudzić czy twarda rzeczywistość tak naprawdę każdego z nas? Że napotkani ludzi mówią bez ładu i składu, że ich wywody nie mają najmniejszego sensu, że to czysty bełkot? Że są w tym świecie jacyś dziwni przebierańcy i że gadają o zbliżającym się końcu świata? Że przechadzają się tu jakiej szatany? Że ludzie zdają się nie widzieć, w każdym razie nie zwracają najmniejszej uwagi na to, co dzieje się w ich najbliższym otoczeniu, tuż przed ich nosami? Zastanówmy się dobrze, czy to już surrealizm, czy jeszcze realizm. Może ten świat przedstawiony jest nam bliższy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Może dobrze go znamy. Czasem kochamy, czasami nienawidzimy. Uporczywie się go trzymamy w oczekiwaniu na nieuchronny koniec, który w powieści Grubicha może trwać w nieskończoność. Bo kto powiedział, że sam koniec musi mieć jakiś koniec? W sumie nie miałabym nic przeciwko dopięciu tego czy tamtego. Za dużo tych niedopowiedzeń, niejasności, nierozwiązanych zagadek, pytań bez odpowiedzi. Za mało konkretów, zbyt gęsta ta mgła, przynajmniej jak na mój próg tolerancji. Ale – cholercia! - jest w tym niedługim utworze coś takiego, że w kółko obraca się go w myślach. Przywołał Grubich jakieś demoniczne stworzenie, które w jakimś stopniu opętało mój umysł.

Trudno wyrzucić z głowy tę, bądź co bądź, mączącą, mało ciekawą (według mnie) historię. I nie, nie sądzę, żeby cała sztuczka zasadzała się na naturalnej przecież potrzebie zrozumienia, znalezienia odpowiedzi na wszystkie palące pytania, zobaczenia całego obrazu, a nie tylko jego fragmentów. To też, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest w tym coś więcej. Coś, czego nie umiem nazwać. Dodatkowe pole magnetyczne. „Koniec. Baśń o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat” Bartłomieja Grubicha: krótka powieść egzystencjalna w surrealistycznym, onirycznym, magicznym klimacie, która nie daje jasnych odpowiedzi. Daje symbole, metafory i inne dziwowiska. Daje materiał do przemyśleń, wprawia w coś na kształt filozoficznej zadumy, ale jak to interpretować? Jak to rozumieć? Nie wiem, jeszcze myślę:) czy polecać, też nie wiem. Nic już nie wiem po tej wyczerpującej, nie-na-moją-głowę, wyprawie przygotowanej przez na pewno nieszablonowo myślącego pisarza. Mojego i Twojego rodaka.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


wtorek, 21 września 2021

„Candyman” (2021)

 

Afroamerykanie, malarz Anthony McCoy i jego dziewczyna, dyrektorka galerii sztuki Brianna Cartwright, zadomawiają się w odnowionej chicagowskiej dzielnicy Cabrini-Green. Brat Brianny, Troy, opowiada im o makabrycznych wydarzeniach z przeszłości, które rozegrały się w tej części miasta i jakoby były spowodowane przez oszalałą białą kobietę. W trakcie poszukiwań inspiracji do swoich obrazów Anthony poznaje starszego mężczyznę, właściciela pralni, który przedstawia mu legendę o Candymanie. Czarnoskórym od dawna nieżyjącym mężczyźnie z hakiem zamiast dłoni, którego jak wieść niesie można przywołać poprzez pięciokrotne wypowiedzenie jego imienia przed lustrem. Anthony postanawia wykorzystać to w swojej sztuce. Ma też zamiar zdobyć więcej informacji na temat mitycznego Candymana, którego nieroztropnie zdążył już przywołać...

Najpierw było opowiadanie Clive'a Barkera pt. „Zakazany” (oryg. „The Forbidden”) zamieszczone w piątym tomie jego kultowych „Ksiąg krwi”. A potem nieśmiertelna adaptacja Bernarda Rose'a pod tytułem „Candyman”, która doczekała się dwóch sequeli. W 2004 roku odtwórca tytułowej postaci we wszystkich trzech filmach o tym mordercy z hakiem w miejscu dłoni, Tony Todd, ujawnił, że rozpoczęto pracę nad czwartą odsłoną tego cyklu. Projekt upadł, ale w 2018 roku ogłoszono, że Jordan Peele („Uciekaj!”, „To my”) bierze udział w rozmowach na temat nowego „Candymana”, niemającego związku z poprzednią, upadłą, inicjatywą. W mediach określano to jako spiritual sequel, ale też jako alternatywną dwójkę – kontynuację pierwszej ekranowej odsłony o „Candymanie”, ignorującą poprzednie, oryginalne sequele. Scenariusz napisali Jordan Peele, Win Rosenfeld i Nia DaCosta. Na krześle reżyserskim zasiadła ta ostatnia, która wcześniej wyreżyserowała tylko jeden pełnometrażowy obraz, „Little Woods” z 2018 roku. Budżet nowego „Candymana” oszacowano na dwadzieścia pięć milionów dolarów, a dotychczasowe wpływy z biletów z całego świata przekroczyły sześćdziesiąt sześć milionów dolarów. W weekend otwarcia obraz pozostawił „całą konkurencję” w tyle. Tym sposobem Nia DaCosta przeszła do historii jako pierwsza czarnoskóra reżyserka, której film wskoczył na pierwsze miejsce w kinowej kasie. Na której to pozycji utrzymał się tylko do następnego weekendu.

Slasher z drobnymi elementami body horroru, utrzymany w nadnaturalnym, odrobinę surrealistycznym klimacie, który co do zasady zaznaczał się także w kultowym obrazie Bernarda Rose'a pod tym samym tytułem. Jak można się było tego spodziewać wkład Nii DaCosty i jej ekipy w tę popularną franczyzę jest bardziej wygładzony, nie tak duszny jak pierwszy ekranowy występ nieśmiertelnego Candymana. Czasy się zmieniły, zmieniła się technika... wyewoluował mit o czarnoskórym mordercy z hakiem zamiast dłoni. Jordan Peele, Win Rosenfeld i Nia DaCosta w swoim wspólnym scenariuszu mówią między innymi o naturalnej tendencji różnego rodzaju mitów, funkcjonujących w różnych społeczeństwach legend, do rozrastania się o coraz to nowe wątki. Na przykładzie Helen Lyle, bohaterki filmu Bernarda Rose'a z 1992 roku, twórcy omawianej produkcji pokazują, jak dalece takie szeptane opowieści mogą rozminąć się z prawdą. Prawdą znaną wszystkim odbiorcom pierwszego „Candymana”. Można powiedzieć, że Daniel Robitaille osiągnął swój cel – zrobił z Helen antybohaterkę przerażającej opowieści przekazywanej nie tylko z ust do ust. Bo przecież mamy internet. Jest rok 2019. Czołowa postać „Candymana” DaCosty, malarz Anthony McCoy, który dopiero co przeprowadził się do Cabrini-Green, dzielnicy Chicago, tej samej w której Helen Lyle szukała informacji do swojej pracy studenckiej, o Candymanie usłyszy później. Wcześniej pozna opowieść o oszalałej kobiecie, właśnie Helen Lyle,, która rzekomo przed laty dopuściła się potwornych czynów, by na koniec spłonąć na ogromnym stosie usypanym w Cabrini-Green. Ta historia skłania Anthony'ego do rozpoczęcia swoich, jak można się tego spodziewać, tragicznych w skutkach poszukiwań. Ten szukający nowej inspiracji malarz, najwyraźniej przez zupełny przypadek, napotyka właściciela pralni, który przedstawia mu zupełnie nową dla niego, wcześniej niesłyszaną historię o Candymanie, który nie jest tym Candymanem jakiego znamy z poprzednich filmów. Według mnie ciemnoskóry mężczyzna, który wedle opowieści właściciela pralni w Cabrini-Green, zginął w 1977 roku, zastrzelony przez białych policjantów przekonanych, że dopadli poszukiwanego przestępcę rozdającego dzieciom cukierki z żyletkami, był inspirowany opowiadaniem Clive'a Barkera, od którego to wszystko się zaczęło. To tam była mowa o cukierkach, tam też przewinęły się żyletki, zupełnie pominięte w adaptacji Bernarda Rose'a. A więc readaptacja „Zakazanego” Barkera? I tak, i nie. Candyman, o którym opowiada właściciel pralni ma więcej wspólnego z prototypem tej postaci wykreślonym przez Barkera niż z Danielem Robitaille'em ożywionym na szklanym ekranie, ale obraz Nii DaCosty to także, albo raczej przede wszystkim, dalszy ciąg opowieści przedstawionej w filmie Bernarda Rose'a dość luźno opartym na „Zakazanym” twórcy „Hellraisera”. Według mnie to dość ambitna koncepcja, jest w tym rozmach, jest intrygujący pomysł własny, a i wykonanie nie najgorsze. Właściwie to całkiem efektowne to widowisko, aczkolwiek lepiej nie nastawiać się na powtórzenie tego brudnego, przymglonego, zgniatającego klimatu wypracowanego przez Bernarda Rose'a i jego ekipę dla pierwszego ekranowego występu Candymana. Drugie pełnometrażowe dokonanie w reżyserskiej karierze Nii DaCosty, moim zdaniem całkiem zgrabnie, z głową, przetwarza, rozwija mit Candymana. Dostawia zupełnie nowe wątki do tej zupełnie fikcyjnej opowieści o mordercy z hakiem w miejscu dłoni, który przybywa, gdy pięciokrotnie wypowiesz jego imię do lustra. Tworzy zupełnie nową legendę o niesłodkim mężczyźnie. Coś czego jeszcze nie było. Nowy wizerunek jednego z najbardziej znanych zabójców w historii na pewno filmowego, ale już niekoniecznie literackiego, horroru, który tak jakby został doszyty do starych. I nie odniosłam wrażenia, że na zasadzie „nieważne gdzie, nieważne jak, byle przypiąć co tylko wpadnie do pomysłowej głowy”. Przy takiej próbie łatwo nabałaganić, przekombinować, wrzucić biednego widza w bezwładną plątaninę fabularnych ścieżek, niesmaczną mieszaninę „z Księżyca wziętych” motywów. Nie, porządek moim zdaniem został zachowany. Ma to ręce i nogi.

W roli głównej wystąpił Yahya-Abdul-Mateen II, któremu partnerowała Teyonah Parris. Postacie może i niezbyt wymagające, ale tak czy inaczej dobrze się na tę dwójkę patrzyło. A jeszcze lepiej na niepiękną twarzyczkę zabójcy z hakiem zamiast dłoni - całkiem upiorna charakteryzacja - który w świadomości publicznej (a przynajmniej starszych mieszkańców chicagowskiej dzielnicy Cabrini-Green) zapisał się jako gość od diabelnie ostrych cukierków. Zjawa z lustra. Po drugiej stronie lustra... Pierwszy mord, jaki dokona się w umownej teraźniejszości, to jest w 2019 roku, w otoczeniu usilnie starającego się wybić malarza Anthony'ego McCoya, daje do zrozumienia, że Candyman żyje po drugiej stronie lustra. Te dwa światy w fascynujący sposób tak jakby się przenikają. Morderca działa nie wychodząc z domu. Ciałem jest po tamtej stronie, a jego duch (niewidzialna energia) przedostaje się do naszego świata. Do galerii, w której właśnie wystawiono makabryczne obrazy zainspirowane legendą o tym czarnoskórym mordercy, który zabije prawie każdego, kto odważy się pięciokrotnie wypowiedzieć jego imię do dowolnie wybranego lustra. Ta brutalna akcja w galerii, ale bez przesady – DaCosta nie chciała robić z takiego spektaklu przemocy, jaki zwykle kojarzy jej się z filmami slash, zależało jej na bardziej sugestywnym podejściu do zbrodniczej działalności mrocznego pana z lustra (swoją drogą uwagę zwraca śmierć widziana przez okno: oddalająca się kamera) – nie odkrywa jednak całej istoty sprawy. Specyfiki tytułowej postaci. Prawda okaże się bardziej złożona. Razem z Anthonym widz stopniowo, krok po kroku, będzie odkrywał kolejne rozdziały tej mitologii z Cabrini-Green. Kiedyś biednej i niebezpiecznej dzielnicy zamieszkałej głównie przez Afroamerykanów. Stare budynki jakiś czas temu wyburzono, a w ich miejscu postawiono nowoczesne, błyszczące budowle. Jedna z bohaterek filmu ujmuje to mniej więcej tak: kiedy biali ludzie uświadomili sobie, że stworzyli getto dla czarnych ludzi, gdy wreszcie ogarnął ich wstyd, postanowili naprawić swój błąd. Ewentualnie błędy poprzednich pokoleń białych ludzi z wielkiego amerykańskiego miasta. Film DaCosty dotyka więc problematyki tak zwanej gentryfikacji. Z punktu widzenia Afroamerykanów młodszych i starszych. Trauma pokoleniowa. Krzywdy, które wciąż są i zapewne już zawsze będą pamiętane. Krzywdy, które wpływają na myślenie tych ciemnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych, którzy mieli szczęście dorastać w lepszych warunkach niż ich antenaci. Którzy „dostąpili zaszczytu” życia w mniej rasistowskiej cywilizacji. Pokój, miłość i tolerancja. Uważać tylko na gliniarzy – twórcy nowego „Candymana” zabierają też głos w jednym z najgłośniejszych tematów toczących się już od dłuższego czasu w Stanach Zjednoczonych, czyli, mówiąc wprost, zabijania bezbronnych czarnoskórych osób przez niektórych ludzi w mundurach. Tak trochę po łebkach moim zdaniem podeszli filmowcy do problemów Afroamerykanów. O rasizmie w wielkim skrócie. Żeby nie powiedzieć płytko. W każdym razie liczyłam na więcej w tym temacie. Jest raczej standardowo. Jak to najczęściej we współczesnym kinie się pokazuje. Pomijając problem gentryfikacji. To na pewno jakieś odstępstwo, coś niepospolitego, jakaś świeżość, w temacie niedoli czarnych ludzi podejmowanym przez filmowców. Wspomnieć jeszcze muszę o teatrzyku cieni, który wykorzystano w niektórych retrospekcjach. Tylko w tych momentach słychać niezapomnianą, wybitną wręcz kompozycję Philipa Glassa. Szkoda, że nie przeniesiono całej przerażającej ścieżki dźwiękowej (ta muzyka zawsze przyprawia mnie o dreszcze) z pierwszego filmu o Candymanie na ten jak na razie ostatni film o nie do końca tym samym upiornym jegomościu, ale główny temat muzyczny autorstwa Roberta Aikiego Aubreya Lowe'a w sumie też pracuje na groźną, coraz to bardziej złowieszczą tonację, tego nawet udanego, nowoczesnego podejścia do jednego z najpopularniejszych slasherów w historii kina. Są i elementy body horroru, a największe wrażenie zrobiło na mnie zdzieranie paznokcia. Żadne zaskoczenie: z jakiegoś nieznanego mi powodu to zawsze na mnie działa. Boli. UWAGA SPOILER Ale „zdeformowana” kończyna, zainfekowana przez - nie mogło być inaczej – pszczołę, to też rzecz godna pochwały. Dobra robota twórców efektów specjalnych. Tych praktycznych, spece od komputerów zajęli się natomiast twarzą Tony'ego Todda, który pojawia się dopiero na koniec. W „cudownie” odmłodzonym wydaniu. Virginia Madsen, czyli Helen Lyle z pierwszego filmu o Candymanie, dostała natomiast mały udział głosowy. Jej twarz zobaczymy tylko na starym zdjęciu, wygrzebanym przez naszego zdolnego malarza w trakcie jego fatalnych w skutkach poszukiwań makabrycznych opowieści ze starej niedobrej dzielnicy-getta w wielkim amerykańskim mieście KONIEC SPOILERA. Podczas napisów końcowych jeszcze jedna scenka w formie teatru cieni.

Poprawnie nakręcona reinterpretacja mitu, któremu początek dał Clive Barker w swoim opowiadaniu „Zakazany”, przy czym zdecydowanie zapożyczył co nieco z popularnej urban legend o Panu Haku. A nieśmiertelność, jak przypuszczam, zapewniła mu filmowa adaptacja z 1992 roku w reżyserii Bernarda Rose'a. Dla mnie: pozytywne zaskoczenie, ten wkład Nii DaCosty w popularną franczyzę, której dobrą radą służył twórca „Uciekaj!” i „To my”, współscenarzysta tego stosunkowo kasowego przedsięwzięcia, Jordan Peele. Nie ma się czego wstydzić, według mnie. Tak, zawsze mogło być lepiej. I tak - ależ oczywiście! - wolę „Candymana” od pana Rose'a. Tamten film kocham i mogę się założyć o wszystko, że to miłość dozgonna, a ten po prostu lubię. Aż lubię, bo naprawdę nie spodziewałam się takiej jakości od strony wizualnej i tym bardziej takiego ujęcia opowieści o Candymanie w scenariuszu. Jest w tym coś fascynującego. W tej wielopokoleniowej podróży, w którą według mnie lepiej wyruszyć po zapoznaniu się przynajmniej z „Candymanem” 1992. Znajomość opowiadania, które rozpoczęło „całe to zamieszanie” też powinno wzbogacić odbiór tego umiarkowanie makabrycznego „spektaklu cieni”.

niedziela, 19 września 2021

Polly Phillips „Toksyczna przyjaźń”

 
Recenzja przedpremierowa

Isabel 'Izzy' Waverly ma wszystko: przystojnego, odnoszącego sukcesy zawodowe męża Richarda, uroczą córeczkę Matildę oraz okazały dom w reprezentacyjnej dzielnicy Londynu. Jej najbliższa przyjaciółka Rebecca 'Bec' Maloney zazdrości jej tego idealnego, doskonale zorganizowanego życia. Sama mieszka w niewielkim mieszkanku w gorszej dzielnicy miasta i zajmuje się mniej istotnymi rzeczami w redakcji magazynu dla kobiet, marząc o zostaniu pełnoprawną dziennikarką. Izzy i Bec przyjaźnią się od dzieciństwa, choć ich relacja zawsze była dość skomplikowana. Toksyczna, co Rebecca w pełni uświadamia sobie dopiero teraz, po dziesiątkach lat ich nierozerwalnej przyjaźni. Sytuacja jeszcze nigdy nie była tak napięta, choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że nic między nimi się nie zmieniło. Przyjaciółki i jednocześnie zaciekli wrogowie. Zawsze tak było, ale ich cicha wojna teraz wkracza na kolejny poziom. Aż dochodzi do tragedii...

Polly Phillips urodziła się w Londynie, a obecnie mieszka w Perth w Australii wraz z mężem, córką i psem. Thriller psychologiczny „Toksyczna przyjaźń” (oryg. „My Best Friend's Murder”), którego światowa i polska premiera przypadła na rok 2021, to jej debiutancka powieść, nagrodzona na Emirates Airline Festival of Literature. Wcześniej Phillips pracowała nad inną historią, ale jako że nie szło jej zbyt dobrze, postanowiła spróbować czegoś innego. Jak to ujęła: być sobą, zamiast próbować pisać jak Maggie O'Farrell czy Lionel Shriver. Pomysł na „Toksyczną przyjaźń” wziął się z jej własnych wspomnień. W czasach szkolnych Phillips trwała w takiej niezdrowej przyjaźni i spisując tę zasadniczo fikcyjną opowieść, podobnie jak Bec, czuła się jak jedyna ofiara tej swojej dawno zerwanej toksycznej relacji. Pod koniec Phillips inaczej już na to patrzyła. Uzmysłowiła sobie, że jej też zdarzało się brzydko traktować swoją koleżankę. Co więcej, część tych zachowań przedstawiła na kartach swojej pierwszej opublikowanej powieści. Taki po trosze rachunek sumienia. Szczere wyznania początkującej pisarki w fikcyjnej historii o walczących ze sobą - na śmierć życie(?) - najlepszych przyjaciółkach.

Mogłoby się wydawać, że w „Toksycznej przyjaźni” zderzą się dwie perspektywy – spojrzenia dwóch zwaśnionych nie rodów. We współczesnych powieściowych thrillerach psychologicznych to nader często stosowana konstrukcja. Modne zjawisko, które w przypadku takiej opowieści z pewnością nie byłoby niczym nadnaturalnym. Pasowałoby. Tak myślałam na początku lektury, ale Polly Phillips szybko udowodniła mi, że „gdy dopuści się do głosu” tylko jedną stronę konfliktu, może być jeszcze ciekawiej. Padło na Rebeccę 'Bec' Maloney, z którą autorka w pewnym stopniu się identyfikowała. Ze wszystkich postaci zaludniających tę wciągającą powieść, to ona ma sobie najwięcej z Polly Phillips. Dawnej Polly, Polly z czasów szkolnych, która jednakże dopiero podczas spisywania tego dziełka zaczęła inaczej patrzeć na tę młodszą wersję siebie. Można powiedzieć, że to Bec pomogła jej spojrzeć na wydarzenia ze swojej własnej przeszłości bardziej obiektywnym okiem niż dotychczas. Rebecca, jaką widzimy w pierwszej partii omawianej książki, przypomina tę Polly, jaka na długie lata zachowała się we wspomnieniach piszącej te słowa [tj. „Toksyczną przyjaźń”]. Bezsprzeczna ofiara toksycznej przyjaźni. Jedyna poszkodowana strona w tej długoletniej relacji. Ale czy na pewno? Od czasu do czasu słychać bowiem sygnały świadczące o tym, że Bec też ma swoje za uszami. Nie pozostaje dłużna – takie wrażenie można odnieść - złośliwej Isabel 'Izzy' Waverly. Kobiecie najwyraźniej czerpiącej perwersyjną przyjemność z wdeptywania swojej najbliższej przyjaciółki w ziemię. Wszystko na to wskazuje, ale czy można mieć taką pewność? Absolutne przekonanie, że Izzy jest „tak zła, jak ją malują”? Jak maluje ją, narratorka tej na swój sposób bardzo skromnej opowieści. Żeby było ciekawiej, przynajmniej na początku, nie ma się wrażenia, że Bec z premedytacją demonizuje Izzy. Prędzej ją rozgrzesza, znajduje najróżniejsze usprawiedliwienia dla wszelkich przykrości, jakie spotykają ją ze strony przyjaciółki. Jak można się tego spodziewać jej [Bec] ocena sytuacji stopniowo będzie się zmieniać. Pytanie tylko, czy aby nie wyciąga zbyt daleko idących wniosków? Czy aby nie przegina w drugą stronę? Od wmawiania sobie, że Izzy nie chciała jej zranić do wmawiania sobie, że odpowiada ona za wszystkie niepowodzenia w jej życiu miłosnym i zawodowym. Bec zobaczyła to dopiero wtedy, kiedy wreszcie zaczęło jej się układać. Gdy los nareszcie zaczął się do niej uśmiechać. Znalazła odpowiedniego mężczyznę, którego niedługo ma poślubić, a i na polu zawodowym może wreszcie się wykazać. Zapracować sobie na dawno wyczekiwany awans – z „przynieś, wynieś, pozamiataj” do ścisłego dziennikarskiego grona w piśmie dla kobiet z siedzibą w Londynie. „Toksyczna przyjaźń” to ten rodzaj literackiego dreszczowca, który darzę szczególnymi względami. Akcja nie pędzi na łeb na szyję. Jakichś potężnych wstrząsów też raczej tutaj nie uświadczymy. Może zaskoczyć, chociaż raz, ale myślę, że miłośnicy powieściowych thrillery psychologicznych, zdążyli już przywyknąć do nieporównywalnie silniejszych uderzeń. Dobrze jest być maltretowanym przez powieściopisarza/powieściopisarkę, ale czasami (nie zawsze) wiąże się to z nadmiernymi kombinacjami. Kombinacjami, które osłabiają poczucie realizm. Utrudniają tak zwane zawieszenie niewiary. Scenariusz wykreślony przez debiutującą brytyjską autorkę, obecnie mieszkającą w Australii (zazdroszczę), spokojnie mógłby rozegrać się w prawdziwym świecie. Zresztą niektóre fragmenty zainspirowało samo życie, ale nawet te „najgwałtowniejsze burze” przygotowane przez Polly Phillips są na tyle prozaiczne, tak niewymyślne, nieprzesadzone, że w ogóle by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że te zjawiska nieatmosferyczne zainspirowało samo życie.

Niekiedy ludzie z najbliższego otoczenia bywają najbardziej fałszywi.”

Najlepsze-najgorsze przyjaciółki, Bec Maloney i Izzy Waverly, żyją tak jakby w różnych światach. Ta pierwsza zajmuje niewielkie i zaniedbane mieszkanko w biedniejszej dzielnicy Londynu, które jest własnością wspólną, jej i jej narzeczonego Eda, który pracuje w ubezpieczeniach. Bec poznała go przez Izzy, która wcześniej pracowała w tej samej firmie, ale gdy poznajemy tę niezbyt uroczą przyjaciółkę naszej narratorki, jest już tylko gospodynią domową. Oczywiście zajmuje się też swoim jedynym dzieckiem, trzyletnią (potem już czteroletnią) Matildą 'Tilly', której było mi najbardziej szkoda. Miałam dla niej najwięcej - ogrom! - współczucia. Współczułam jej takiego rodzica, ale jeszcze bardziej współczułam jej potem, po spodziewanej ostatecznej konfrontacji jej (nie)idealnej mamy ze wzorową przyszywaną ciocią. W domu Waverlych rządzi Izzy. I wszystko wskazuje na to, że rządzi dość twardą ręką. Jej mąż Richard 'Rich', przynajmniej w oczach Bec, jest prawie całkowicie pod kontrolą Izzy. Potencjalnie chorobliwie zaborczej żony i jak się wydaje wytrawnej manipulantki. Na pewno matki, która nie zwykła pobłażać swojemu „rozkapryszonemu” dziecku. Dyscyplina, jaką narzuciła tej kilkulatce najprężniej pracowała na mój niechętny, antypatyczny stosunek do Izzy. Bardziej nawet niż jej stosunek do Bec. W każdym razie przykrości, jakie Izzy sprawiała umownej sprawozdawczyni wydarzeń zapisanych w „Toksycznej przyjaźni”. Tilly to jedno z tych nieszczęśliwych dzieci, któremu własny rodzic odbiera takie uroki dzieciństwa, drobne przyjemności, jakimi cieszy się wielu jej rówieśników. Tilly nie wolno jeść fast foodów, a produkty z dużą zawartością cukru to tylko okazjonalnie, od święta. Zdrowa żywność i nie ma dyskusji. Telewizja ściśle racjonowana (króciutkie dzienne dawki), co jeszcze można zrozumieć, ale kamery w zabawkach? Może i jestem staroświecka, ale uważam, że to już naprawdę gruba przesada. A akcja w okresie świątecznym? Uparte odmawianie trzylatce rozpakowania choćby jednego prezentu wcześniej, niż dyktuje harmonogram przygotowany przez rodzica? Takie wychowywanie zgodne ze szczegółowym planem rozpisanym w głowie. I na małych karteczkach przygotowanych specjalnie dla opiekunki Tilly. Bo przecież Richard zdążył już przyswoić sobie zasady panujące w tym domu, jak z katalogu i Izzy raczej nie podejrzewa go o jakieś działania za jej plecami. Raczej. Sekwencja wydarzeń przedstawiona przez początkującą autorkę - czego zupełnie nie widać: szczegółowe, płynne, dojrzałe opisy, doszlifowane dialogi, wiarygodne i też porządnie, dogłębnie scharakteryzowane postaci, a przynajmniej główni „aktorzy tego dramatu” - to takie na poły niewinne obrazki z dnia codziennego. Phillips bazuje na subtelnościach – groźba niestrudzenie, ale niezbyt mocno puka w dno od spodu, z lekka przebija przez obyczajową kurtynę. Na zewnątrz względna cisza i jako taki sposób, a wewnątrz istne kłębowisko złych emocji. Dwie od zawsze konkurujące ze sobą kobiety widać mają już dość zabawy w przyjaciółki na śmierć i życie. Ale czy na pewno? Może brat Bec ma rację i przynajmniej Izzy nigdy nie ukrywała, że nie chce, by Rebecce dobrze się wiodło. Więcej: przez wszystkie lata ich bliskiej znajomości Izzy mogła z premedytacją torpedować zarówno życie prywatne, jak zawodowe swojej tak zwanej przyjaciółki. Choćby po to, by mogła czuć się „tą lepszą”. Typowe: dowartościowywanie się poprzez przystawanie z osobą, której gorzej się wiedzie. Która nie dostąpiła zaszczytu wejścia w związek małżeński z takim wspaniałym mężczyzną, jak Rich Waverly. Która może jedynie pomarzyć o takim domu, jaki ma Izzy, modelowa dama z wyższych sfer. Wzór matki, żony i córki. A także jeden z najcenniejszych nabytków renomowanej firmy zajmującej się ubezpieczeniami. Bec od lat tak jakby zjadała resztki ze stołu Izzy. Wprost uginającego się od przysmaków, bez opamiętania pochłanianych przez tę wyjątkowo żarłoczną istotę, która litościwie zostawiała okruszki swojej przyjaciółce. A to – w domyśle – poprosiła swojego ojca, członka zarządu pisma dla kobiet, o wciśnięcie jej na jakieś niższe stanowisko. A to zeswatała ją ze swoim kolegą z pracy i w dodatku na swój koszt wyprawiła im wystawne przyjęcie zaręczynowe. Gdzie główna rola oczywiście przypadła Izzy. Tak zawsze było, ale Bec nie zamierza dłużej tego tolerować. Coś w niej pęka. Ma dość. Nie będzie już pokornie przyjmować ciosów zadawanych przez bezduszną przyjaciółkę... Na pewno bezduszną? A co jeśli Bec wszystko się pomieszało, powyolbrzymiało? A jeśli toksyną w tej skomplikowanej relacji jest zazdrość Bec? Bo niewątpliwie zazdrości Izzy jej perfekcyjnego życia. Które może być jedynie starannie wyreżyserowanym przedstawieniem, perfekcyjną pokazówką dla wszystkich mniej i bardziej zainteresowanych dziejami rodziny Weverlych. Polly Phillips dobitnie pokazuje, że nie trzeba nie wiadomo czego, nie trzeba sięgać po jakieś spektakularne rozwiązania, żeby całkowicie skraść uwagę współczesnego czytelnika, zaglądającego w ciemniejsze oblicze beletrystki. Bez przesady z tą mrocznością, ale i tak trzyma mocno. W niepewności.

Wyśmienity suspens. Spora porcja emocji od początkującej autorki, którą wydała angielska ziemia i która już szykuje kolejną, miejmy nadzieję równie trzymającą w napięciu, powieść, której światową premierę zaplanowano na rok 2022 (prawdopodobnie w oryginale będzie nosiła tytuł „The Reunion”). Tymczasem wszystkich zwolenników wolniejszych thrillerów psychologicznych namawiam do zapoznania się z debiutanckim utworem Polly Phillips. Dość osobistą opowieścią o być może zabójczej przyjaźni dwóch kobiet z różnych światów. Zdecydowanie niepasujących do sobie... albo pasujących aż za bardzo. Skłaniająca do refleksji, smutna, elektryzująca opowieść o niepięknej długoletniej relacji, która (nie)szczęśliwie zaczyna się rozpadać. Opowieść o prawdziwie „Toksycznej przyjaźni”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 17 września 2021

„Wcielenie” (2021)

 

Madison Mitchell trwa w toksycznym małżeństwie ze skorym do przemocy Derekiem, z którym spodziewa się dziecka. Pewnego wieczoru mężczyzna rani ją w głowę. Kobieta ukrywa się w sypialni, a niedługo potem zasypia i nawiedza ją koszmarny sen o jakiejś istocie, która wdziera się do jej domu i zabija Dereka. Po przebudzeniu kobieta odkrywa zwłoki swojego męża i powiadamia organy ścigania. Sprawą zajmują się detektywi Kekoa Shaw i Regina Moss. Gdy pojawiają się kolejne ofiary, jak wszystko na to wskazuje, tego samego sprawcy, Maddie informuje prowadzących śledztwo policjantów, że doznaje czegoś w rodzaju wizji, w których widzi wszystkie te zabójstwa w czasie rzeczywistym. Ma wgląd w zbrodniczą działalność poszukiwanego przez nich człowieka. O ile to jest człowiek.

Film, który podzielił publiczność. Zrealizowany za mniej więcej czterdzieści milionów dolarów horror „Wcielenie” (oryg. „Malignant”) wyreżyserowany przez Jamesa Wana, twórcę między innymi „Piły” (2004), „Martwej ciszy” (2007), „Naznaczonego” (2010) i jego sequela z roku 2013 oraz „Obecności” (2013) i jej sequela z roku 2016. Historię Wan obmyślił razem ze swoją żoną Ingrid Bisu oraz między innymi współscenarzystką „Parku grozy” Gregory'ego Plotkina, Akelą Cooper, która już w pojedynkę przelała ją na karty scenariusza. Wedle słów Jamesa Wana, „Wcielenie” to mieszanka rzeczy, które miały jakiś wpływ na jego własną twórczość. Kształtowały jego artystyczne oblicze. Science fiction, horrory science fiction, thrillery psychologiczne, monster movies. „Wcielenie” przede wszystkim jednak miało być swoistym hołdem dla kiczowatych horrorów z lat 80-tych XX wieku, obrazów z nurtu giallo, ze wskazaniem na dokonania Mario Bavy i Dario Argento oraz klasycznych body horrorów – tutaj Wan spodziewał się przede wszystkim skojarzeń z twórczością Davida Cronenberga. Film kręcono od września 2019 roku do grudnia tego samego roku w Los Angeles. Premiera miała odbyć się w sierpniu 2020 roku, ale wiadomo COVID-19. „Wcielenie” wypuszczono więc we wrześniu 2021 roku w kinach i w usłudze HBO Max.

Znana między innymi z „Annabelle” Johna R. Leonettiego (część franczyzy nazwanej The Conjuring Universe, którą zapoczątkował nie kto inny, jak właśnie James Wan), Annabelle Wallis, w całkiem przekonującym stylu wciela się, ha, we „Wcieleniu” w Madison 'Maddie' Mitchell. Ofiarę przemocy domowej, której męki kończą się już na początku tej cudacznej historii. W dość zagadkowych okolicznościach. Pierwszy akt „Wcielenia” Jamesa Wana to ten rodzaj straszenia, do jakiego przywykli jego fani. A właściwie rozdział drugi, bo osadzony w latach 90-tych XX wieku w szpitalu badawczym (z zewnątrz prawie jak Hogwart z ekranowych przygód Harry'ego Pottera), prolog, to już zupełnie inna bajka – ukłonik w stronę krwistych, mięsistych horrorów science fiction z dawnych lat. Ale wróćmy do czasów współczesnych, do głównej bohaterki omawianej produkcji, jak szybko się okazuje, doznającej czegoś w rodzaju wizji. Makabrycznych wizji. Maddie bezsilnie przygląda się nocnym „harcom” tajemniczego oprawcy - jakiegoś ledwie dostrzegalnego stworzenia - które można streścić jako typowy straszak od Jamesa Wana. Jakaś zjawa tu się skrada. Prawie jak w „Obecności”. Prawie. Zabawa w „buu! Bój się” nie była już tak skuteczna. Właściwie to nic nawet nie drgnęło. Przyjmowałam te wszystkie próby przestraszenia z całkowitą obojętnością. Za szybko, jak dla mnie. Nie potrafiłam wejść w to tempo, dostosować się do tej zawrotnej prędkości. Niezmiennie tak jakby z boku. Wyautowana z tego zwariowanego świata przedstawionego. W tym szaleństwie na pewno jest jakaś metoda, ale to nie na mój umysł. Poważnie: trzeba wyższego ilorazu inteligencji, by dopatrzeć się w tej produkcji tego geniuszu, tej wyższej wartości, obiecywanej przez część recenzentów. Rozwinięcie i zakończenie. Z pominięciem wstępu. Od razu w sam środek cyklonu. Ciągle w biegu. Chociaż nie, od czasu do czasu nadarza się okazja do odpoczynku. Chwila na oddech. Zebranie sił przed kolejnym uderzeniem nadzwyczaj zwinnego, gibkiego (wygina śmiało ciało) napastnika w jakiś zagadkowy sposób związanego z główną bohaterką „Wcielenia”. Maddie Mitchell sporo już przeszła. Życie zdecydowanie jej nie rozpieszczało. Zawsze jednak mogła liczyć na wsparcie przynajmniej jednej osoby, swojej siostry Sydney. W tej roli Maddie Hasson, która moim zdaniem stanęła na wysokości tego niezbyt wymagającego zadania. Za mało danych. A jeszcze mniej na temat dzielnych detektywów (George Young i Michole Briana White) na tropie wyjątkowo groźnego przestępcy. W sumie nawet główna bohaterka taka jakaś papierowa mi się wydawała. Ogólniki, strzępy informacji wrzucane to tu, to tam, zazwyczaj podczas wspomnianych przystanków na tej wyboistej drodze do Prawdy. Mnóstwo zwrotów akcji, mnożące się kurioza, cała masa zamierzanie niewiarygodny rozwiązań. Tak bardzo nie do wiary, że aż pusty śmiech mnie ogarniał. Owszem, doszły mnie słuchy, że „Wcielenie” miało działać także jak czarna komedia, że jakoby przemycono do tego poplątanego scenariusza jakieś humorystyczne akcenty, ale jeśli faktycznie tak było to... powiedzmy, że dowcip był na tyle wyrafinowany, tak sprytny, żeby przynajmniej moje, wymęczone, oko go nie rejestrowało. Nie miałam wrażenia, że śmieję się (nie w głos, gdzieś głęboko w duchu, pod złogami czegoś zbliżonego do zażenowania) z Jamesem Wanem i jego wesołą ekipą. Już prędzej z nich. Z ich – tak niestety to odbierałam – rozpaczliwych, usilnych starań obliczonych na zapewnienie widzom rozrywki. Świeżej rozrywki. Wręczenie im czegoś niepowtarzalnego. Czegoś, co ma szansę zapisać się w historii światowej kinematografii w dziale poświęconym największym innowacjom w gatunku horroru.

Eksperyment, owszem. Ale czy taki oryginalny, jak niektórzy mówią? Przyznaję, że mi także szczęka opadła, że dołączyłam do grona wstrząśniętych, ale i olśnionych straszliwą Prawdą ujawnioną w przedostatnim akcie. Dla samych tych niepięknych obrazków (body horror w czystej postaci!), warto było się pomęczyć. Dobrnąć do tego zupełnie niespodziewanego, zdumiewającego punktu, który wszystko zmienia. To już nie jest ta sama historia. Zmienia się perspektywa. Zmienia się cały krajobraz. Wypacza horyzont, przy czym owe przejście od pewnie dobrze znanych miłośnikom gatunku, wielokrotnie już wykorzystywanych motywów do czegoś niewątpliwie mniej pospolitego, nie tak rozpowszechnionego, jest całkiem płynne. Jak by powiedzieli młodzi: trzyma się to kupy. Ma to sens, oczywiście w ramach wariackiego światka, jaki specjalnie dla „Wcielenia” wymyślono. W ramach tej zwariowanej konwencji, tego, jak się okazuje, „uporządkowanego chaosu”. Mocne, ale czy takie nowatorskie, jak się mówi? W wykonaniu może i tak, ale z podobną koncepcją (sam pomysł) miałam już przyjemność się spotkać UWAGA SPOILER w „Let Her Out” Cody'ego Calahana, pomijam już „Harry'ego Pottera i Kamień Filozoficzny” KONIEC SPOILERA. Co więcej, całościowo patrząc, tamto widowisko dla mnie było bardziej apetyczne. Jeśli wolno mi użyć takiego słowa w przypadku tak ekstremalnej opowieści. Albo raczej umiarkowanie makabrycznej. Jak na współczesne kino głównego nurtu granica obrzydliwości została dość daleko przesunięta. Ale czy aż tak, jak u Davida Cronenberga, w jego wiecznie żywych body horrorach? Według mnie nie, ale to już każdy sam sobie rozsądzi. Na pewno James Wan nie miałby nic przeciwko, gdyby ten jego w gruncie rzeczy niewielki wkład w owe gniazdko kina grozy, był zrównywany z osiągnięciami mistrza Cronenberga. Specjalisty od horrorów cielesnych. W swoich wypowiedziach medialnych reżyser „Wcielenia” obiecywał także coś w rodzaju pomnika dla klasycznych obrazów z nurtu giallo. Wymienił choćby takie nazwiska jak Mario Bava i Dario Argento – wielcy, których, od artystycznej strony, poznał już w okresie młodzieńczym. „Wychował się” na ich filmach i jak sądzi, tamte wczesne kontakty z włoskim kinem grozy, mają jakiś wpływ na jego własną twórczość. Ten hołd to pewnie wątek reprezentowany przez niestrudzoną parkę detektywów (tak myślę, choć ja tam kojarzę nurt giallo z zupełnie innym klimatem). Policyjne śledztwo w sprawie brutalnych morderstw dokonywanych przez człowieka-widmo, w jakiś niepojęty sposób związanego z Madison Mitchell, która dopiero co straciła męża. Powiedziałabym: mała strata, ale nie chcę być posądzona o niehumanitarne podejście do mężczyzn maltretujących swoje żony. Maddie w każdym razie nie rozpacza z tego powodu. Ma inny powód do zmartwień. Przygnębienie graniczące z depresją. Z tego stanu próbuje oczywiście wyrwać ją ukochana siostra, jej opoka, największe oparcie na tej nadzwyczaj ciężkiej życiowej drodze, którą niekoniecznie sama sobie wybrała. To może mieć jakiś związek ze szkaradną istotą najwyraźniej prześladującą główną bohaterkę filmu. Interesujący potworek – te wszystkie nienaturalne, aż ciarki przechodzą, ruchy, to w całości robota tancerki, bez wspomagania komputerowego. Tylko twarz zrobiona: upiorny makijaż i animatronika. Swoją drogą, pod koniec, w ogniu walki, to „panisko” wyglądało zupełnie jak V z „V jak Vendetta” Jamesa McTeigue'a. Bez tej charakterystycznej białej maski, ale poza tym no wypisz, wymaluj sławny na cały świat rewolucjonista w czerni. Wojownicza bestia Wana też ma misję, też przyświeca jej jakiś „wyższy cel”, ale niekoniecznie coś tak chwalebnego (tak wiem, nie wolno pochwalać takich działań), jak w przypadku wspomnianego człowieka w masce. Ach, i jeszcze zapowiadany przez samego Jamesa Wana kicz podpatrzony w tanich horrorach z lat 80-tych wieku. Gdzież on jest? Odrobina w prologu – akcja jednakże została osadzona w latach 90-tych XX wieku – więcej po odnalezieniu zakurzonych VHS-ów. „Grindhouse: Death Proof” Quentina Tarantino i „Grindhouse: Planet Terror” Roberta Rodrigueza to to nie jest. Aż taka stylizacja na obraz powstały w minionym wieku to, przynajmniej na moje oko, się we „Wcieleniu” nie odbywa. A tak się naczytałam o tym powrocie do wspaniałej przeszłości filmowego horroru w wykonaniu bezsprzecznie uzdolnionego Jamesa Wana. Wiem to z paru jego poprzednich filmów, bo ze „Wcieleniem” to już niezbyt dobrze mi się ułożyło. Do bólu sztuczne efekty komputerowe (tak, oczywiście tak miało być), plastikowa makabra (może z dwoma-trzema wyjątkami), krwawe i bezkrwawe starcia, takie tam błyskawiczne mordobicia, bardziej w duchu kina akcji niż kina grozy (tak, oczywiście tak miało być), niegroźny, niezbyt mroczny, niezbyt pobrudzony klimat (po takim scenariuszu ma się chyba prawo spodziewać większego zanieczyszczenia), chaotyczny montaż (tak, oczywiście tak miało być), przerzucanie widza to tu, to tam, bezwładna skakanina od sceny do sceny u boku praktycznie obcych ludzi. Postacie-wydmuszki. Chyba że Maddie... No nie, w ten umysł też nie dano mi się należycie zagłębić. Za mało informacji, za mało przestrzeni także dla tej czołowej przecież postaci. Płótno obiecujące, ale według mnie malarz nie miał cierpliwości do jakże pożądanych przeze mnie szczegółów. Albo nie miał czasu, bo tyle się działo. Tyle biegania, tyle siekania i skakania. Tyle cudów współczesnej techniki... Zdecydowanie można się na „Wcieleniu” przepysznie bawić. Jeśli, jak to się mówi, lubi się takie klimaty.

Będzie kult? Obstawiam, że tak. Nie moja bajka, ale mam przeczucie, że to jeden z tych kinematograficznych cudaków, o których pamięć nigdy nie zginie. Następne pokolenia będą to oglądać. I o tym rozprawiać. O tym eksperymencie gatunkowym powstałym pod kierownictwem Jamesa Wana. Horror paranormalny, body horror, film akcji, a i walorów komediowych się w tym rozpędzonym „Wcieleniu” podobno można doszukać. Wysokobudżetowy spektakl zdecydowanie nie dla wszystkich. Raczej nie dla mnie, chociaż... To jedno coś. Właściwie dwa cosie, bo jedna miazga pociąga za sobą kolejną. Te momenty robią różnicę. Chwile godne zapamiętania. W sumie chcąc nie chcąc zapewne dłużej będą zakotwiczone w mojej dobrej, ale dziurawej pamięci. Jeśli nie dożywotnio. Takie to dobre. Soczyste mięsko:) Więc nie, nie żałuję, że poświęciłam na to prawie dwie godziny mojego niecennego żywota, choć lekko nie było. Ciężkostrawny pokarm dla mojego organizmu. Ale Ty masz inny.