Zakochani
młodzi ludzie, Emily i Randall, przybywają do domku na plaży
należącego do ojca chłopaka. Planują spędzić trochę czasu
jedynie w swoim towarzystwie, ale na miejscu zastają starsze
małżeństwo, Mitcha i Jane, które twierdzi, że zostało
zaproszone przez właściciela domu. Emily i Randall nie są tym
zachwyceni, ale decydują się zostać, co bardzo cieszy
niespodziewanych gości. Pierwszy wieczór spędzają we czwórkę w
całkiem swobodnej atmosferze. W pewnym momencie na zewnątrz
zauważają niespotykane, piękne zjawisko, a wkrótce potem nadciąga
nietypowa mgła. Nazajutrz na pierwszy rzut oka wszystko wygląda
normalnie, ale okazuje się, że jedno z nich zniknęło, a pozostali
nie czują się najlepiej.
Niskobudżetowy
pełnometrażowy debiut Jeffreya A. Browna w roli reżysera i
scenarzysty. Horror science fiction „The Beach House”, na którego
wpływ miały między innymi „Inwazja porywaczy ciał” Dona
Siegela, „Dreszcze” Davida Cronenberga, „Obcy – 8. pasażer
Nostromo” Ridleya Scotta i „Zemsta kosmosu” Vala Guesta.
Nakręcony w osiemnaście dni w 2017 roku na Cape Cod (tytułowy dom
w istocie jest własnością ojca jednego z producentów filmu,
Andrew Corkina) obraz przez jego reżysera jest definiowany jako
horror science fiction z lat 50-tych XX wieku we współczesnym
ubraniu. To swoisty hołd dla starych, dobrych filmów grozy.
Zwłaszcza niskobudżetowych, w których to Brown przede wszystkim
gustuje. „The Beach House” w 2019 roku był pokazywany wyłącznie
na festiwalach filmowych, a szeroka dystrybucja rozpoczęła się w
lipcu 2020 roku w Internecie – na platformie Shudder.
„The
Beach House” Jeffreya A. Browna to film wpisujący się w tak zwaną
nową falę horroru. Dość oszczędny w środkach, klimatyczny,
wolno się rozwijający obraz osadzony w chwytliwej scenerii.
Opustoszała plaża, bezkresny ocean i niewielki domek, w którym
zatrzymały się cztery osoby. Studentka chemii organicznej imieniem
Emily, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Liana Liberato,
trochę ustępujący jej warsztatowo Noah Le Gros, jako Randall, jej
chłopak, który niedawno rzucił studia oraz starsze małżeństwo:
Mitch i Jane, solidnie wykreowani przez Jake'a Webera i Maryann
Nagel. Reżyser i scenarzysta „The Beach House” zdradził, że
pisząc tę historię poniekąd znajdował się pod natchnieniem
swoich osobistych doświadczeń. Konkretnie: podróży do Cape Cod,
podczas której nastąpił definitywny rozpad jednego z jego związków
miłosnych. Emily i Randall też najwyraźniej znaleźli się na
rozstaju. Nadal się kochają, ale chyba oboje mają świadomość,
że ich związek może nie przetrwać. A wszystko przez odmienne
aspiracje. Emily chce zostać naukowcem, Randall natomiast wolałby,
żeby poszła w jego ślady. Rzuciła studia i cieszyła się
prostszym życiem u jego boku. Na co ta ambitna dziewczyna przystać
nie może. Wygląda więc na to, że ich ścieżki już wkrótce się
rozejdą. Chyba że znajdą sposób na pogodzenie kariery Emily z
niezobowiązującym trybem życia Randalla. Syna lekarza, który jest
właścicielem tytułowego domu na plaży. Plaży zastanawiająco
opustoszałej tego umownie gorącego lata. Tylko umownie, bo ekipa
filmowa tak naprawdę zmagała się z chłodem. Scenariusz cechuje
prostota, co było celowym zabiegiem, mającym upodobnić „The
Beach House” do kina grozy z lat dawno minionych. Wątków
pobocznych w sumie tutaj nie znajdziemy, chyba że za takowe uznać
informacje mające nieco przybliżyć nam sylwetki czterech osób
przebywających w domku na plaży. Nieco, bo na dobrą sprawę o
bohaterach wiemy niewiele. To jednak nie stanowiło dla mnie
najmniejszej przeszkody. W przeżywaniu tej historii właściwie
każdą komórką swojego ciała. Bo „The Beach House” to horror
nakręcony w sposób, za którym wprost przepadam. Intensywny do
bólu, niby wyciszony, ale w istocie wprost kłębiący się od
emocji, kameralny obraz o działających na wyobraźnie anomaliach
pogodowych/biologicznych. Jak u H.P. Lovecrafta zagrożenia
prawdopodobnie należy wypatrywać w ocenie. W mrocznych głębinach,
które tak fascynują główną bohaterkę filmu. Inteligentne
dziewczę, której rozległa wiedza na temat morskich organizmów w
tym przypadku może okazać się niewystarczająca. Bo z takim
zjawiskiem ludzkość jeszcze nigdy się nie zetknęła. To coś
zupełnie nowego. Coś o niespotykanej sile niszczenia. Albo
tworzenia. Najpierw jednak Emily i Randall poznają starsze
małżeństwo, które niespodzianie zastają w domu na plaży.
Okoliczności są dość zagadkowe, a nawet złowieszcze. Mitch i
jego poważnie chora żona Jane wyjaśniają wprawdzie swoją
obecność w tym miejscu i Randalla i Emily to przekonuje, ale na
zaufanie widza pewnie będą musieli bardziej zapracować. Mitch i
Jane wyglądają nieszkodliwie... i w tym problem. W horrorze
niewinna powierzchowność tego typu osobników zwykle nie wróży
dobrze. Nieznajomych z nagła wkraczających w życie bohaterów i
praktycznie z miejsca zdobywających ich zaufanie. Już ten początek
„The Beach House” wciąga nas do, jak ja to nazywam, Strefy
Mroku. Sytuacja może i nie jest jakoś szczególnie osobliwa, ale
nie można oprzeć się poczuciu, że już za moment dokładnie taka
się stanie. Coś ewidentnie wisi w powietrzu. Jakaś nieuchwytna
groźba, aura zepsucia, która na razie nieśmiało wpełza do
drewnianego domku na plaży. Poczucie klaustrofobii narasta.
Osamotnienie bohaterów jest coraz mocniej wyczuwalne. Dręczące,
przygniatające. Mrok gęstnieje, pojawiają się różnobarwne
światła (wspaniały efekt), przybywa mgła, a potem... Potem
nastaje słoneczny poranek. Słoneczny i zarazem ponury. Paradoks? Na
pewno niełatwa sztuka, którą mogliśmy już zaobserwować choćby
w „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera. Oczywiście efekt
nie jest aż tak miażdżący, ale i tak robi wrażenie. I jeszcze ta
przynajmniej pozorna lekkość przy budowaniu atmosfery „The Beach
House”. Atmosfery zmiennej, nieobliczalnej, ale zawsze tchnącej
wrogością.
(źródło: https://starrymag.com/) |
Pierwszy
pełnometrażowy film Jeffreya A. Browna. Jeszcze raz: amerykański
niskobudżetowy horror science fiction, „The Beach House”, to
pierwsze reżyserskie osiągnięcie tego pana, nie licząc shortów.
Oparte na jego własnym, dość pomysłowym scenariuszu, na który
spory wpływ miała garść kultowych XX-wiecznych dokonań innych
filmowców. Niektórym być może trudno będzie w to uwierzyć. Żeby
coś takiego na starcie?! Ale zdarza się. Pytanie co dalej: czy
Brown, jak wielu przed nim, da się skomercjalizować, czy pozostanie
przy tak elektryzujących formach? Zostanie w tej niszy, czy spróbuje
dotrzeć do dużo większej grupy odbiorców? Dał do zrozumienia, że
planuje dalej działać w gatunku horroru, więc liczę, że już
niedługo znowu o nim usłyszę. I oby przy okazji powstania dzieła
formą zbliżonego do jego „The Beach House”. Widowiska, od
którego oczu nie mogłam oderwać!