sobota, 30 stycznia 2021

„Psycho Goreman” (2020)

 

Małoletnie rodzeństwo, Mimi i Luke, wykopują na tyłach swojego domu, świecący klejnot. Niedługo potem spod ziemi wyłania się opętany żądzą mordu prastary władca pochodzący z innej planety. Okazuje się, że Mimi, jako posiadaczka magicznego klejnotu, ma władzę nad potworem. I nader ochoczo z niej korzysta, pomimo zapewnień swojego niewolnika, że prędzej czy później w bolesny sposób pozbawi życia ją i jej uległego brata. Rodzeństwo nadaje groźnemu Obcemu imię Psycho Goreman, w skrócie PG, i czyni go towarzyszem swoich zabaw, nie bacząc na zagrożenie, jakie ich nowa maskotka, stanowi dla wszystkich wokół.

Psycho Goreman” aka „PG: Psycho Goreman”, kanadyjski obraz Stevena Kostanskiego, twórcy między innymi „Leprechaun powraca” (2018) i współtwórcy „Pustki” (2016), to utrzymana w duchu kiczowatego kina z lat 80-tych i 90-tych XX wieku, mieszanka fantasy, horroru, komedii i, na upartego, science fiction, za scenariusz której też odpowiada Steven Kostanski. Filmowiec zdradził, że obraz tytułowej postaci długo siedział mu w głowie, zanim wymyślił jak go wykorzystać. Pomysł poniekąd poddał mu „E.T.” Stevena Spielberga – uznał, że można wcielić swojego stwora w opowieść dla całej rodziny, w której spotykałyby się różne gatunki. Tyle że zamiast spotkania z przyjaźnie nastawionym Obcym, w „Psycho Goremanie” dostajemy Obcego z zamiłowaniem do krwawej makabry. Premiera filmu miała odbyć się w marcu 2020 roku na South by Southwest, ale festiwal został odwołany z powodu pandemii COVID-19. Po raz pierwszy wyświetlono go zatem jesienią na Sitges Film Festival, a szerszą dystrybucją (między innymi na platformie Shudder) rozpoczęto na początku 2021 roku.

Filmy tak złe, że aż dobre. Z ery VHS. Steven Kostanski w swoim „Psycho Goremanie” przywołuje wspomnienia tych wszystkich zabawnych, ale i makabrycznych, magicznie kiczowatych obrazów z dawnych lat. Filmów o gumowych potworach, cudacznych mieszkańcach innych planet. Filmów z tandetnymi efektami komputerowymi, ale przede wszystkim wymyślonymi dodatkami praktycznymi. Dosadnymi, czasami celowo przekoloryzowanymi, nierzadko zabawnymi, zwariowanymi produktami ludzkich rąk. Para zdolnych dzieciaków, Nita-Josee Hanna i Owen Myre, wcielają się w „Psycho Goremanie” w Mimi i Luke'a, rodzeństwo, które przez przypadek zyskuje władzę nad tytułowym potworem. A właściwie taką władzę zyskuje Mimi, nadzwyczaj apodyktyczna, zarozumiała dziewczynka, która także z brata zrobiła swojego niewolnika. Dziewczynka ewidentnie niemająca wszystkich klepek na swoim miejscu. Za to posiadająca przepotężną charyzmę, która działa nawet na jej rodziców. W każdym razie na pewno na ojca. Bumelanta, strasznego lenia imieniem Greg. Jego żona, Susan, ma już serdecznie dość jego uchylania się od wszelkich obowiązków, czego wcale nie ukrywa, ale poza drobnymi sprzeczkami właściwie nie robi nic, by nakłonić go do zmiany postępowania. Tymczasem ich dzieci robią, co chcą. A raczej zazwyczaj spędzają czas, tak jak akurat życzy sobie tego „królowa Mimi”. Ciekawe są podobieństwa tej małej istoty ludzkiej do jej niezwykłego niewolnika, przybysza z innej planety, któremu ona i jej brat nadają imię Psycho Goreman, w skrócie PG. Mimi tak samo jak tytułowy potwór ma o sobie bardzo wysokie mniemanie. W zasadzie oboje mają się za niepodzielnych władców swoich światów. Szkaradne, ale i bardzo potężne stworzenie przypadkiem uwolnione przez małoletnie rodzeństwo, teraz jednak stoi na gorszej pozycji. Teraz znalazło się na terytorium Mimi, która z wielką przyjemnością pokaże mu, jak wygląda życie poddanego. Ten niegdyś nieustraszony wojownik, mający pod sobą całe rzesze odważnych, albo po prostu zdesperowanych, istot, ten dumny władca planety Gygax (ukłon dla Gary'ego Gygaxa, jednego z twórców gry RPG „Dungeons and Dragons”), boleśnie przekona się, że na Ziemi królowa jest tylko jedna. I ani myśli oddać władzy, bądź co bądź, dużo silniejszemu od niej stworzeniu. Bo tak się szczęśliwie dla Mimi złożyło, że posiadła świecący klejnot o magicznych właściwościach. Klejnot, który daje jej nieograniczoną władzę nad niezwykle agresywnym Obcym. „Psycho Goreman” to obraz, do którego w żadnych razie nie należy podchodzić na poważnie. To jedna z tych zwariowanych, zamierzenie kiczowatych, humorystycznych opowiastek może nie dla całej rodziny, ale dla dorosłych tęskniących za niskobudżetowymi „szkaradami” z dawnych lat, jak najbardziej. Może inaczej: niniejsza propozycja Stevena Kostanskiego może dostarczyć solidnej rozrywki przede wszystkim osobom, które potrafią odnaleźć się w absurdalnych, groteskowych i przynajmniej stylizowanych na tanie, klimatach. W przejaskrawionych, zamierzenie nieprawdopodobnych, bezsensownych wręcz historyjkach, na których mamy się śmiać, śmiać i dziwować. Że też takie pomysły ludziom do głowy przychodzą... Na szczęście dla mnie, bo na takie dziwadła, jak „Psycho Goreman” zawsze mogę liczyć, gdy potrzebuję się porządnie odprężyć.

Tandetny, głupkowaty, przegięty, błądzący w oparach absurdu, nienormalny, zły – wszystkie te określenia idealnie pasują do „Psycho Goremana” Stevena Kostanskiego. I tak miało być. Reżyser „Leprechaun powraca” przedstawia nietypową relację międzyplanetarną oraz raczej niekonwencjonalne podejście do nieśmiertelnego motywu walki dobra ze złem. Zakładając, że w świecie przedstawionym przez Stevena Kostanskiego i jego ekipę jakieś dobro, w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, w ogóle istnieje. Luke, a nawet aż denerwująco władcza Mimi, podbili moje serce. Towarzyszenie tak barwnym, tak nieobliczalnym osobowościom nie mogło nie podziałać na mnie odświeżająco. Nie mogłam nie docenić takich zwariowanych kompanów, którzy poza wszystkim innym przypomnieli mi, jak wspaniale było kiedy było się dzieckiem. Kiedy jeszcze wierzyło się w potwory. A od czasu do czasu nawet się je widywało... Z czasem zrozumiało się, że potworów należy szukać wśród ludzi. To jedna z mądrości przekazanych Luke'owi przez jego wiecznie odpoczywającego ojca, tuż przed pojawianiem się potwora, który bynajmniej człowiekiem nie jest. Zamierzającego urządzić na Ziemi taką rzeź, jakiej na tej planecie nigdy jeszcze nie było. A przecież krew przerażająco obficie się w tym zakątku wszechświecie od dawien dawna przelewa. Niegdysiejszy władca planety Gygax w swoich stronach pobił już wszelkie rekordy ludzkości w tych niechlubnych, obrzydliwych „zawodach”. Obcy nazwany przez Mimi i Luke'a Psycho Goremanem to istna maszyna do zabijania. Nieczłowiek demolka, który właśnie wyrwał się z więzienia, do którego został wtrącony przed wiekami. Oczywiście z nawiązką sobie na to zasłużył. Zdawać by się mogło, że okazano mu litość, bo w jego stronach kara śmierci zakazana nie jest. Ale Steven Kostanski w swoim scenariuszu daje do zrozumienia, że kara, jaką wybrano dla tego eksterminatora niezliczonych istnień, była czymś dużo gorszym od śmierci. Kuriozalnym scenariuszu. W świecie, w którym nic nie jest takie, jak być powinno. W świecie mocno wypaczonym, poprzestawianym, zwichrowanym. W krzywym zwierciadle, gdzie takie rzeczy jak przemiana chłopca w oślizgłą, na swój sposób milutką niemałą „bulwę”, nikogo specjalnie nie dziwi (w sumie wzruszająca historia). Gdzie przemoc nie tylko jest akceptowana, ale wręcz wyczekiwana. Gdzie z niekłamanym zachwytem ogląda się najprawdziwszego potwora w akcji, z uśmiechem na ustach wita się piekło, jakie Obcy zaprowadza na Ziemi. Wprawdzie wśród ludzi są i tacy, którzy widzą w nim śmiertelnego wroga, ale czołowi bohaterowie „Psycho Goremana” nie dostrzegają niczego zdrożnego w destrukcyjnych zapędach swojego pupila. Nie tyle zdają się być kompletnie ślepi na zagrożenie, jakie stwarza ten konkretny Obcy również dla nich, ale bardziej wygląda na to, że mają z tego radochę. Chociaż postawa Luke'a bywa mniej jednoznaczna. Ze wszystkich ważniejszych postaci wykreowanych w „Psycho Goremanie” (wliczając rodziców postawionego na pierwszym planie rodzeństwa) najbardziej zrównoważony wydaje się być właśnie Luke. Sęk w tym, że jego nieustraszona, delikatnie mówiąc, niezbyt normalna, siostra, nie zwykła słuchać rad trzeźwiej myślącego brata. To ona rządzi w tym tandemie i to bardzo twardą ręką. Traktuje Luke'a jak swojego niewolnika, tyranizuje go. I nie można powiedzieć, że taki układ pasuje im obojgu. Luke marzy o tym, żeby przestać być popychadłem swojej nieznającej litości siostry, ale nie potrafi się jej postawić. To wymaga przynajmniej wewnętrznej siły, a tej zdecydowanie mu brakuje. Trwa więc w tej toksycznej relacji, która po pozyskaniu przez Mimi kolejnego niewolnika, staje się dla niego jeszcze trudniejsza... Na pewno? Czy brutalna rozrywka, jaką mordercza maskotka dostarcza Mimi, nie jest aby też rozrywką dla Luke'a? Niby tak, ale jego entuzjazm jest zdecydowanie słabszy. Jest więc nadzieja na to, że prędzej czy później (raczej później) postawi tamę temu szaleństwu. Szaleństwu siostry, która bez opamiętania korzysta ze swojej władzy nad konfrontacyjnie nastawionym do gatunku ludzkiego, Obcym, który jednak... da się lubić. Czarny humor, kiczowate efekty specjalne w stylu retro, wprost promieniująca z ekranu swoboda, chwytliwa lekkości tworzenia, nieskrępowanie, z którym niestety nieczęsto spotykam się we współczesnym kinie grozy. Nie ma żadnych reguł – wrzucamy w „Psycho Goremana” wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Precz z logiką! Niechaj żyje absurd! Szczypta gore, mnóstwo dziwacznego humoru i cała masa cudacznych postaci, członków przeróżnych gatunków, wymyślonych specjalnie na potrzeby tej kuriozalnej historii. Nie jest to wprawdzie jedna z najbardziej pasjonujących „przypominajek” ery VHS, z jaką w życiu się spotkałam. Jedna z najmocniej przykuwających moją uwagę, najbardziej rozrywkowych przygód tego rodzaju, ale jestem wdzięczna ekipie „Psycho Goremana” i za to. Za to szaleństwo.

Tęsknisz za kiczowatymi, bezpretensjonalnymi, zwariowanymi obrazami z ery VHS? Brakuje Ci we współczesnym kinie tej swobody, którą kojarzysz z dawnymi, dobrymi czasami (w każdym razie dobrymi dla filmowego horroru)? Chcesz się pośmiać? Popływać w oparach absurdu? Pobawić się z dzieciakami i ich niezwykłą maskotką? Jeśli tak to „Psycho Goreman” Stevena Kostanskiego może Was zaciekawić. To połączenie umiarkowanie krwawego horroru, komedii, fantasy i science fiction. Kanadyjska mieszanka wybuchowa, zauważalnie nakręcona głównie z myślą o tęskniących za tym co było. I jak widać choćby na załączonym obrazku, bezpowrotnie nie przeminęło. Kicz żyje i ma się dobrze – popatrzcie tylko na tego „dziwoląga” bez wątpienia stworzonego przez człowieka zafascynowanego tanią szeroko pojętą filmową fantastyką z przynajmniej dwóch ostatnich dekad XX wieku. Jest fun!

czwartek, 28 stycznia 2021

„The Empty Man” (2020)

 

Webster Mills w stanie Missouri. Były policjant, obecnie prowadzący sklep, James Lasombra, na własną rękę poszukuje osiemnastoletniej Amandy Quail, córki jego koleżanki Nory. Dziewczyna zniknęła pewnej nocy, zostawiając spisaną krwią wiadomość o niejakim The Empty Manie. James szybko dowiaduje się, że to postać z miejskiej legendy, którą jakoby można przywołać na moście po zapadnięciu zmroku. Dowiaduje się też, że Amanda wraz ze swoimi przyjaciółmi trzy dni przed swoim zniknięciem podjęła się tego wyzwania. I okazuje się, że nie tylko po niej wszelki słuch zaginął. James podejrzewa, że ta sprawa może mieć jakiś związek z pewnym instytutem, o którym nigdy wcześniej nie słyszał.

W 2016 roku do wiadomości publicznej podano informację, że firma 20th Century Fox (od 2020 roku 20th Century Studios) zakupiła prawa do sfilmowania serii komiksów Cullena Bunna i Vanesy R. Del Rey (ilustracje) pt. „The Empty Man”. Scenariusz i reżyserię powierzono Davidowi Priorowi – filmowa wersja „The Empty Mana” to jego pełnometrażowy debiut reżyserski. Zdjęcia do tego wysokobudżetowego projektu ruszyły w sierpniu 2017 roku między innymi w Edwardsville w stanie Illinois. Stary most, który widzimy w filmie to Chain of Rocks Bridge, rozciągający się nad rzeką Missisipi. Film miał trafić do kin w sierpniu 2020 roku, ale z powodu pandemii COVID-19 premierę przesunięto na grudzień tego samego roku. Ostatecznie „The Empty Mana” Davida Priora udało się wrzucić do kin w październiku 2020 roku.

Ponad dwugodzinna amerykańsko-brytyjsko-południowoafrykańska filmowa adaptacja powieści graficznych funkcjonujących pod tą samą nazwą - „The Empty Man” - w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Davida Priora, który jest również autorem scenariusza. Rola główna, byłego policjanta Jamesa Lasombry, przypadła w udziale Jamesowi Badge'owi Dale'owi, a jedną z drugoplanowych postaci powierzono Marin Ireland, którą fani kina grozy mogą kojarzyć choćby z „Jestem legendą” Francisa Lawrence'a czy „Szeptu i mroku” Bryana Bertino. „The Empty Man” Priora to połączenie kryminału z horrorem nadprzyrodzonym, który można podciągnąć pod horror lovecraftowski. Po przejściu przez wyjątkowo długi i bardzo klimatyczny prolog rozgrywający się w 1995 roku – zderzenie z nieznanym w śnieżnej scenerii – przenosimy się do roku 2018, do miasta Webster Mills w stanie Missouri i poznajemy smutnego mężczyznę, sklepikarza nazwiskiem James Lasombra (przekonująca kreacja Jamesa Badge'a Dale'a), który wcześniej był funkcjonariuszem tajnej policji. Jakiś czas temu mężczyzna przeżył osobistą tragedię, która całkowicie odmieniła jego życie. Z odnoszącego sukcesy w pracy, towarzyskiego człowieka, James przekształcił się w prowadzącego monotonne, żeby nie rzec nudne życie w dużej mierze samotnika. Bliższa relacja łączy go z osiemnastoletnią Amandą Quail (w tej roli nieźle sobie radząca Sasha Frolova), która od śmierci ojca mieszka tylko z matką, dawną przyjaciółką Jamesa, Norą (udany choć niezbyt duży występ Marin Ireland). Właśnie dlatego, gdy dziewczyna nagle znika, James bez zastanowienia, rzuca się w wir poszukiwań. Rozpoczyna własne śledztwo, które już na wstępie prowadzi go do legendy miejskiej o niejakim The Empty Manie. Fantomie, którego jakoby przywołuje dmuchnięcie w pustą butelkę (w połączeniu z myśleniem o nim) na moście po zapadnięciu zmroku. Legenda głosi, że każda osoba, która się na to zdobędzie pierwszej nocy usłyszy The Empty Mana, drugiej go zobaczy, a trzeciej poczuje. Mamy więc znany motyw nadprzyrodzonej, niebezpiecznej istoty, którą przywołuje się w ściśle określony sposób (pierwszy z brzegu przykład: „Candyman”, film Bernarda Rose'a, oparty na opowiadaniu Clive'a Barkera pt. „Zakazany”). Wiemy, że Amanda wraz ze swoimi przyjaciółmi niedawno próbowała przywołać tytułowego potwora. Podczas rozmowy Jamesa z jedną z osób, która z inicjatywy Amandy podjęła się tego wyzwania, przenosimy się do tego przesyconego grozą wieczora. Na stary most już po zapadnięciu ciemności, gdzie jeśli wierzyć słowom przyjaciółki Amandy, ci młodzi ludzie zderzyli się z czymś, co można odczytywać jako udaną próbę sprowadzenia legendarnej postaci. Czy tak było, to się okaże, ale nie można odrzucić możliwości, że to The Empty Man odpowiada za zniknięcie/śmierć, jak się okazuje nie tylko Amandy Quail. Obcując z tą historią czułam się trochę tak, jakbym przeniosła się na karty którejś z głośnych powieści grozy Alexa Northa („Szeptacz”, „W cieniu zła”). Zbliżona specyfika – klimat, tematyka – która jednak z czasem przekształca się w coś innego. W coś, co nasuwa na myśl twórczość Howarda Phillipsa Lovecrafta. To skojarzenie narodziło się u mnie, kiedy główny bohater filmu wreszcie skierował swoją uwagę na pewną tajemniczą organizację. Najprawdopodobniej groźną sektę, która zdaje się mieć sporą wiedzę o The Empty Manie.

Przyznaję, że „The Empty Man” Davida Priora nielicho mnie zaskoczył. Nie spodziewałam się takiego wyczucia dramaturgii, tak mrocznych zdjęć (ich autorem jest Anastas N. Michos), tak efektywnego montażu (zasługa Davida Priora i Andrew Bucklanda) i tak skutecznej, zróżnicowanej oprawy muzycznej, za którą odpowiadali Brian Williams i zapewne doskonale znany długoletnim fanom kina grozy, Christopher Young. Nastawiałam się raczej na kolejny beznamiętny pokaz drogiego efekciarstwa i co najwyżej średnio zajmującą intrygę kryminalną z zaledwie nutką horroru. Szczerze mówiąc nie mam najlepszych doświadczeń z pełnometrażowymi filmami, które skupiają się na różnego rodzaju kryminalnych zagadkach. Śledztwach prowadzonych przez jednego czy więcej bohaterów. Generalnie o wiele lepiej odnajduję się w tego typu powieściach, ale jak się okazało bez trudu i to właściwie natychmiast weszłam w zaskakująco mroczny świat przedstawiony w „The Empty Manie” Davida Priora. Choć film trwa przeszło dwie godziny, w ogóle tego nie czułam. Zleciało jak z bicza strzelił. Bo, jak wiadomo, przy dobrej zabawie czas zwykle zdaje się płynąć szybciej. Wbrew moim przypuszczeniom nie przeładowano tego, jak wieść niesie, nietaniego obrazu, efektami komputerowymi. Owszem takowe się pojawiają, ale absolutnie nie miałam wrażenia przesytu i co chyba jeszcze ważniejsze, żaden z tych dodatków nie wydawał się przesadny. Porażająco plastikowy. Właściwie wszystkie manifestacje tytułowej istoty (również te, w których jedynie go słyszymy) poprzedza zręczna żonglerka napięciem. Nie wchodzimy w nieznane ot tak, bez odpowiedniego przygotowania. Najpierw windowanie napięcia – nieśpieszne, ale i nie tak długie, żeby moje zainteresowanie osłabło, żeby choćby zaczęła grozić mi nuda – a dopiero potem uderzenie. Nie zawsze jakimiś upiornymi obrazami, czasami są to jedynie dźwięki, ewentualnie cienie. Często podaje się to w formie jump scenek, w tych prymitywnych zagraniach „buu!”, które w „The Empty Manie”, tak czy inaczej, na mnie działały. No dobrze, nie zawsze, ale przyznaję, że parę razy... drgnęłam. Oprócz takich typowych dla horrorów o zjawiskach paranormalnych (duchach, demonach i innych strasznych istotach) w „The Empty Manie” znajdziemy przynajmniej jeden skłon w stronę tak zwanego krwawego horroru – całkiem pomysłowe zabójstwo/samobójstwo(?), czyli dźgnięcia w twarz. Jest też ukłon w stronę body horroru/horroru kosmicznego, który wydaje się żywcem wyjęty z potwornej mitologii H.P. Lovecrafta. Mowa o najdosadniejszych zdjęciach pokazanych w widowiskowych migawkach, znakomicie zmontowanym kawałku końcowej partii filmu. Znajdziemy też w „The Empty Manie” w sumie dość niepokojącą scenkę, która mogła być świadomym nawiązaniem do horrorów found footage, raczej szybkim liźnięciem tej popularnej techniki. Przy tym wszystkim nie zaniedbano postaci. Na pewno nie czołowej – jest rozwój – ale mam wątpliwości, co do bohaterek drugiego planu: Nory i Amandy. Myślę, że nad tymi paniami można było dłużej popracować. W ogóle widać w „The Empty Manie” duże skupienie na samej fabule, to znaczy przypuszczalnie na szeroko zakrojonej intrydze, stricte kryminalnej zagadce. Zagadce, która może dotykać, a właściwie to wyrastać z jakiejś nieznanej rzeczywistości. Dotyczyć czegoś, co tak naprawdę nie przynależy do naszego świata. Czegoś innego, czegoś co zostało przywołane. Z premedytacją, z pełną świadomością ewentualnych konsekwencji, bądź bez wiary w powodzenie przedsięwzięcia znanego głównie młodym ludziom z Webster Mills z urban legend. Nie jestem tylko przekonana, co do największego zwrotu akcji, niespodzianki zaserwowanej w ostatniej partii tego długiego spektaklu. Zaskoczenie było i to niemałe, ale wraz z tym gwałtownym zakrętem przyszły wątpliwości. Co prawda ma to sens, nie jest tak zupełnie oderwane od wcześniejszych wydarzeń, powiedziałabym nawet, że jest to dosyć spójne, ale jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że lepiej byłoby bez tych finalnych komplikacji. Wcześniej była w tym magiczna lekkość, bezpretensjonalność, naturalność i konsekwencja w prowadzeniu niejednowątkowej, ale zachowującej jakąś poruszającą prostotę, przystępnej opowieści o mężczyźnie po przejściach, który robi wszystko, co w jego mocy, by rozwikłać tajemnicę nagłego zniknięcia jego osiemnastoletniej znajomej. Natomiast decydująca rewelacja dodała tej opowieści ciężaru, który w moich oczach podkopał tę wcześniejszą „nic na siłę” narrację. Ach, nie wspomniałam jeszcze o koszmarach sennych głównego bohatera – jest więc i oniryzm, i to taki, co może napędzić lekkiego stracha (znowu montaż!), w każdym razie dodać nerwowości do i tak już napiętej sytuacji „nieustraszonego” Jamesa Lasombry.

Nie żebym uważała pierwszy pełnometrażowy film Davida Priora, tę filmową adaptację serii komiksów Cullena Bunna i Vanesy R. Del Rey, za arcydzieło współczesnego kina grozy. Nie żebym była pod niespotykanym, przeogromnym wrażeniem „The Empty Mana”. Horroru nadprzyrodzonego/lovecraftowskiego zmiksowanego z kryminałem (jak kto woli thrillerem skupiającym się na śledztwie). Nie, wcale nie uważam, że David Prior i jego ekipa wspięli się tutaj na takie wyżyny. Nie, według mnie nie jest to straszak doskonały. Ale bawiłam się naprawdę dobrze. Na tej klimatycznej, zgrabnie poprowadzonej, choć pod koniec moim zdaniem niepotrzebnie kombinującej, emocjonującej opowieści o byłym policjancie, który poszukując pewnej młodej kobiety zderza się z miejską legendą o potwornej istocie, która być może naprawdę wdziera się do naszego świata. I tajemniczą organizacją, która być może knuje coś niedobrego.

wtorek, 26 stycznia 2021

Bartosz Szczygielski „Winni jesteśmy wszyscy”

 
Recenzja przedpremierowa

Warszawa. Młody mężczyzna, Konrad Łazar, ma wyrzuty sumienia w związku z tragedią sprzed sześciu miesięcy. Wówczas nieopatrzenie wpuścił do biurowca, gdzie sam pracował, mężczyznę, który niedługo po wejściu do środka postrzelił koleżankę Konrada, Agnieszkę, po czym popełnił samobójstwo. Kobiecie cudem udało się przeżyć, ale najprawdopodobniej już do końca życia będzie całkowicie zależna od innych. Na domiar złego inna osoba, która tamtego feralnego dnia znajdowała się w centrum wydarzeń, Ewelina Laskowiak, właśnie odebrała sobie życie. Jej ojciec nie wierzy w samobójstwo, prosi więc Konrada o zbadanie tej sprawy. Okazuje się, że miejscowa policjantka Izabela Mann, która przyjaźniła się z Eweliną, pomimo że oficjalne śledztwo zostało zamknięte, też przygląda się tej sprawie. Łazar niechętnie łączy z nią siły w dążeniu do odkrycia tajemnic Eweliny.

Zdobywca Nagrody Specjalnej im. Janiny Paradowskiej na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału 2017, Bartosz Szczygielski (nie licząc opowiadań) w światku literackim zadebiutował w 2016 roku nominowaną do Nagrody Wielkiego Kalibru powieścią „Aorta”, otwierającą trylogię z komisarzem Gabrielem Bysiem, w skład której weszły jeszcze „Krew” i „Serce”. Oprócz thrillerów/kryminałów, Szczygielski pisze książki dla dzieci i młodzieży. Jest też dziennikarzem technologicznym, namiętnym czytelnikiem, niestroniącym również od dobrego filmu oraz miłośnikiem sztuki tatuażu. Dreszczowiec „Winni jesteśmy wszyscy” pióra Bartosza Szczygielskiego został wydany w 2021 roku przez wydawnictwo Czwarta Strona, w klimatycznej okładce projektu Krzysztofa Iwańskiego.

Winni jesteśmy wszyscy. Otóż to. Główny bohater omawianej powieści Bartosza Szczygielskiego, specjalizujący się w pozyskiwaniu danych, Konrad Łazar, przez ostatnie pół roku obwiniał jednak głównie siebie. Obwiniał się za to, że jego była dziewczyna, Agnieszka, doznała najpewniej nieodwracalnych uszkodzeń mózgu. A teraz na dodatek obwinia się za śmierć innej swojej znajomej, Eweliny Laskowiak. Żadnej z tych hipotetycznych win Konrad nie może odkupić. Nie da się bowiem cofnąć czasu. Wystarczył jeden mały błąd. Jedno nierozważne, nieprzemyślane posunięcie. Ot, rzecz zdawałoby się kompletnie nieistotna. A na pewno niegodna zapamiętania. Ale Konrad to zapamiętał. Bo ten malutki kamyczek wywołał śmiercionośną lawinę. Efekt Domina. Mężczyzna nie ma wątpliwości, że gdyby nie ułatwił pewnemu mężczyźnie wejścia do firmy, w której jak myślał obaj pracowali, to do tragedii, która jak wszystko na to wskazuje pochłonęła aż trzy istnienia, nigdy by nie doszło. Gdyby chociaż w decydującej chwili własnym ciałem zasłonił Agnieszkę... Ale nie, on wyszedł z tego cało, a ona najprawdopodobniej już do końca życia będzie wymagała całodobowej opieki. Konrad jest przekonany, że to on był celem zamachowca, który z własnej ręki zginął tamtego nieszczęsnego popołudnia. Szczygielski przeprowadza nas przez te wydarzenia niejako od tyłu. W prolog „Winni jesteśmy wszyscy” wchodzimy, kiedy najgorsze się już dokonało. A potem przenosimy się wstecz i jeszcze bardziej wstecz... A potem przeskakujemy sześć miesięcy. I już idziemy do przodu. Ramię w ramię z młodym mężczyzną, którego życie nieomal legło w gruzach. Konrad Łazar ma w sobie sporo z bohatera tragicznego. Nieważne jak bardzo się stara, cokolwiek by zrobił, i tak nigdy nie zdoła naprawić tego, co w swoim przekonaniu zepsuł. Niemniej robi co może, żeby choć odrobinę poprawić żywot ludzi, za których od pół roku czuje się odpowiedzialny. W końcu pośrednio przyczynił się do ich niewyobrażalnej krzywdy. A przynajmniej on tak na to patrzy. Punkt widzenia czytelnika może być inny. Postronny obserwator jego niedoli może spoglądać na niego łaskawszym okiem. W sumie prawie na pewno tak będzie. Autor„Winni jesteśmy wszyscy” już się o to postarał. Przedstawił tragiczny splot wydarzeń, którego nijak nie dało się przewidzieć. Osobiście Konrada odbierałam jak jeszcze jedną ofiarę rzezi, jaka dokonała się w prologu książki. Dla mnie był po prostu człowiekiem, który obciążył samego siebie stanowczo nazbyt dużą odpowiedzialnością. Przyjął winę nieproporcjonalną do czynu. W pewnym sensie ten ambitny młody mężczyzna stał się męczennikiem. Samoumartwianie poniekąd weszło mu w krew. I, na dobrą sprawę, można to zrozumieć. Trudno się dziwić takiej reakcji na makabrę, jaka dokonała się w jego miejscu pracy. Trudno się też dziwić małej obsesji Konrada na punkcie strzelca, który tak mocno wpłynął również na jego życie. Temu usilnemu poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Dlaczego ten niczym niewyróżniający się mężczyzna pewnego popołudnia ni z tego, ni z owego otworzył ogień w jednym z warszawskich biurowców? Dlaczego chciał zabić Konrada Łazara. Bo główny bohater książki jest praktycznie pewny, że to on był celem.

(źródło: https://pl-pl.facebook.com/czwartastronakryminalu/)
Winni jesteśmy wszyscy. Winni tragicznego losu niewinnych. Nie dostrzegamy okrucieństwa, jakie właściwie każdego dnia dokonuje się, można powiedzieć, tuż przed naszymi oczami. Uciekamy od czerni, bo tak jest łatwiej. Tak nam wygodniej. Ale też dlatego, że naszą uwagę zaprzątają nasze własne, czasami też ogromne problemy. Życie w Polsce nie jest usłane różami, i wygląda mi na to, że Bartosz Szczygielski doskonale to wie. Nie tylko wie, ale też głośno o tym mówi. Pokazuje na przykład niepełnosprawną, całkowicie uzależnioną od innych, zamkniętą w czterech ścianach osobę, od której prawie wszyscy się odwrócili. Została jej tylko matka i mężczyzna, który przypisuje sobie winę za jej stan. Wszyscy inni o niej zapomnieli. Po prostu odeszli. Odwrócili się do niej plecami. I do jej matki, starszej kobiety, która fizycznie nie jest w stanie sprostać wyzwaniu, jakie na nią spadło. Robi co może, ale najzwyczajniej brakuje jej sił do zapewnienia jak najlepszej opieki swojej dorosłej córce. A gdyby nie Konrad to zapewne nie poradziłaby sobie także finansowo. Ją i jej jedyne dziecko czekałaby bieda. Jestem pewna, że tak by było, bo w Polsce to norma. Leki czy jedzenie? Przed takim wyborem każdego miesiąca staje zatrważająco dużo schorowanych ludzi. I co z tym robimy? Nic. Co nas to obchodzi? Konrada Łazara obchodzi. To jeden z tych rzadkich okazów, który przynajmniej próbuje. Nie ma wprawdzie złudzeń, wie, że pomoc, jaką daje Agnieszce i jej matce, to zaledwie kropla w morzu potrzeb. Sam świata nie zbawi. I raczej do tego nie dąży. Pomaga tym kobietom tylko dlatego, że poczuwa się do winy. Z drugiej strony Szczygielski daje nam trochę dowodów na to, że czołowa postać „Winni jesteśmy wszyscy” nie bez empatii patrzy też na innych ciężko doświadczonych przez los ludzi. Przynajmniej patrzy, bo wielu nawet tego nie raczy robić. Poczucie beznadziei, życie bez celu i większego sensu, męka istnienia, egzystencja w ciągłym cierpieniu, strach przed jutrem, niszcząca niepewność. Ludzie, którzy zamienili się w puste skorupy, mechanicznie wykonujące wciąż te same czynności w oczekiwaniu już tylko na śmierć. Niektórzy się poddają. Nie każdemu starczy sił na tę nieustającą, zażartą walkę. Do tego grona właśnie dołączyła Ewelina Laskowiak, zaledwie trzydziestoparoletnia kobieta, która w przekonaniu jej kolegi, Konrada Łazara, tak naprawdę stała się kolejną ofiarą jego niefrasobliwego posunięcia sprzed sześciu miesięcy. Ale czy na pewno? Czy taka jest prawda, czy może ta sprawa faktycznie, tak jak upiera się jej ojciec, ma jakieś drugie dno? Może to wcale nie było samobójstwo tylko morderstwo... Odkrycia, jakich dokonają Konrad Łazar i jego niespodziewana wspólniczka, aspirant Izabela Mann, diametralnie zmienią nastawienie głównego bohatera do tej, jak wcześniej błędnie zakładał, oczywistej sprawy. I rozpocznie się pogoń za... prawdą. Prawdą o Ewelinie i być może zamachowcu, który przypuszczalnie otworzył tę Puszkę Pandory. Nie mogę powiedzieć, że uradował mnie kierunek, jaki obrał Bartosz Szczygielski w „Winni jesteśmy wszyscy”. Motywy, które wykorzystał w dalszej części powieści. Na których tak naprawdę oparł całą tę dość złożoną intrygę. Kiedy już tajemniczość trochę się rozwiewa, fabuła traci na atrakcyjności. To znaczy w moich oczach sporo straciła, ale tylko dlatego, że z zasady nie przepadam za tego typu literaturą. Za taką problematyką. Opisy mogłyby być co prawda bardziej szczegółowe, ale ogólnie rzecz biorąc, Szczygielski zdołał przemówić do mojej wyobraźni. Mimo wszystko odmalowywały się w moim umyśle ogólne obrazu miejsc i poszczególnych wydarzeń. Ale obok wspomnianej już depresyjnej atmosfery, jaką udało się wytworzyć temu uważnemu obserwatorowi szarej polskiej rzeczywistości, jakim, myślę, jest Bartosz Szczygielski, przy „Winni jesteśmy wszyscy” trzymały mnie przede wszystkim postacie. I to nie tylko te pierwszoplanowe, choć nie ukrywam, że najmocniej przywiązałam się do głównego bohatera. Autor przygotował też parę niespodzianek. Jeden z większych (chyba nawet można nazwać go największym) zwrotów akcji wprawdzie udało mi się przewidzieć, ale na pozostałe uderzenia, szczerze mówiąc, przygotowana nawet w najmniejszym stopniu nie byłam. Były rzeczy, które wydały mi się nieco naciągane, nie wszystko w moich oczach wypadło w pełni wiarygodnie - ogólnie trochę wątpliwości, sceptycyzmu się we mnie wkradło - ale większa część tej intrygi nawet ładnie się spina. Swoją drogą na największy ból, jaki zgotowała mi ta szelma, pan Szczygielski, też gotowa nie byłam, mimo aluzji, jakie długo przed zdetonowaniem tej bomby poczynił sam autor. Motyw znany, ale na szczęście zawsze przerażający. Obrzydliwy, wyciskający łzy z oczu, przywołujący poczucie bezsilności i słuszną wściekłość, która nie może znaleźć ujścia. Nie w tym świecie... pełnym ślepców.

Winni jesteśmy wszyscy. To nie tylko tytuł, ale i w moim poczuciu główne przesłanie depresyjnego thrillera Bartosza Szczygielskiego. Przygnębiającej opowieści o życiu z ogromnym brzemieniem, o wyrzutach sumienia, które prawdopodobnie unicestwić może tylko śmierć. Opowieść o zbrodniach, o tajemnicach, których odkrycie niekoniecznie przyniesie upragnione katharsis. Może być jeszcze gorzej. Dużo gorzej. Czy warto więc zaglądać pod te wszystkie brudne kamienie? Z tym pytaniem Bartosz Szczygielski pozostawi odbiorców „Winni jesteśmy wszyscy”. Po przeprowadzeniu nas przez najeżoną niebezpieczeństwami, niestrudzoną pogoń za nagą prawdą. Lektura „Winni jesteśmy wszyscy” upływała mi raz lepiej, raz gorzej, ale częściej lepiej, więc nie mam jakichś większych oporów przed poleceniem tej pozycji fanom gatunku. Mogło być lepiej, ale... Myślę, że to dokonanie Bartosza Szczygielskiego trafi na podatny grunt. Swoich fanów niewątpliwie znajdzie. I podejrzewam, że będzie ich całkiem sporo.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 24 stycznia 2021

„You're Not Alone” (2020)

 

Po śmierci męża, z którym była w separacji, Emma odzyskuje prawo do opieki nad córką, siedmioletnią Islą i wprowadza się do odziedziczonego dużego domu w malowniczej dzielnicy niewielkiego miasteczka. Kobieta ma za sobą próbę samobójczą, która była głównym powodem jej problemów rodzinnych, ale teraz Emma chce zbudować więź ze swoim jedynym dzieckiem. Nieufnie nastawionej do niej, zamkniętej w sobie dziewczynki, która w pewnym momencie nabiera przekonania, że ich dom jest nawiedzony przez ducha. Emma też ma powody sądzić, że z tym miejscem jest coś nie tak, ale stara się znaleźć jakieś racjonalniejsze wytłumaczenie dla niepokojących zjawisk, jakie zachodzą w ich otoczeniu.

Oparty na scenariuszu debiutującego w tej roli Andrew Wonga, amerykański obraz będący swoistą mieszanką horroru i thrillera, „You're Not Alone”, został wyreżyserowany przez Eduardo Rodrigueza, twórcę między innymi „The Circle”, odcinka godnej uwagi antologii pt. „Oblicza strachu” (2008-2009) oraz „Postrachu nocy 2: Nowa krew” (2013). Warto wspomnieć, że miał on również swój – niewielki - udział w tworzeniu głośnych „Posłańców” w reżyserii braci Pang. „You're Not Alone” bez szumnych zapowiedzi został wydany w Internecie w 2020 roku. I przeszedł praktycznie bez żadnego echa.

Katia Winter w „You're Not Alone” w całkiem niezłym stylu wciela się w pierwszoplanową postać Emmy, kobiety, która dopiero co uzyskała pełnię praw do opieki nad swoim jedynym dzieckiem, siedmioletnią Islą, kreowaną przez też nie najgorzej sobie radzącą małą Leyę Catlett. Wcześniej dziewczynka mieszkała z babcią (która nie jest zadowolona z decyzji sądu o przekazaniu dziecka, jak jest przekonana, niestabilnej psychicznie Emmie), a jeszcze wcześniej z ojcem, który niedawno odszedł z tego świata. Historia zaczyna się od formalnego połączenia matki i córki oraz (no jasne) przeprowadzki Emmy do domu, który przypadł jej w spadku. Dużej nieruchomości w niewielkim amerykańskim miasteczku. Emma tak naprawdę „wraca na stare śmieci”, ponieważ wcześniej mieszkała tutaj razem z ukochanym mężczyzną, z którym wydała na świat Islę. Dziecko, które miało prawo czuć się niechciane przez własną matkę. W historię tę wchodzimy z przeświadczeniem, że ta rodzina rozpadła się niejako za sprawą Emmy. A ściślej doprowadziła do tego przede wszystkim próba samobójcza, jaką w przeszłości podjęła główna bohaterka filmu. Albo antybohaterka, bo wkrótce pojawią się sugestie wskazujące na nawrót tajemniczej choroby Emmy, co rodzi pytanie: czy to czołowa postać „You're Not Alone” stanowi śmiertelne zagrożenie nie tylko dla swojej siedmioletniej córki, ale w ogóle całego otoczenia? Fani kina grozy mogą pamiętać pewien obraz z 2005 roku z gwiazdorską obsadą, w którym zastosowano taki zwrot akcji. Rzecz o ojcu i córce – więcej nie powiem, ażeby nie zepsuć seansu tym, którzy nie zdążyli się z tamtą propozycją zapoznać. Ale na tym nie kończą się podobieństwa „You're Not Alone” z tamtym „sekretnym” dreszczowcem. Początkujący, jeśli chodzi o pełen metraż, scenarzysta, czyni bowiem też uwagi w stosunku do siedmioletniej Isly. To znaczy stara się uczulić widza również na tę postać, także w tę stronę kierować podejrzenia postronnego obserwatora wydarzeń spisanych przez Andrew Wonga i przełożonych na ekran pod kierownictwem Eduardo Rodrigueza. Nie można jednak zapominać o babci Isly, osobie najbardziej niezadowolonej z przyznania Emmie pełni praw rodzicielskich. A więc w pewnym sensie odebrania babci ukochanej wnuczki. Jest jeszcze niejaki Mark, znajomy Emmy, którego ta stara się unikać. Niewątpliwie nie chce mieć z nim wiele wspólnego, nie zamierza odnawiać tej niegdysiejszej przyjaźni po ponownym osiedleniu się w małej mieścinie gdzieś w Stanach Zjednoczonych. To chyba wszyscy... wszyscy, jeśli mówimy o ludziach z krwi i kości. Bo jest jeszcze kwestia zabłąkanej istoty z zaświatów. Ducha, który utknął w domu Emmy i Isly, rozpaczliwie starając się znaleźć kogoś, kto wskaże mu dalszą drogę. Tej myśli trzyma się siedmioletnia dziewczynka. Albo raczej w ten sposób dodaje sobie odwagi, desperacjo chwyta się tego tłumaczenia, choć w głębi duszy zapewne tli się w niej przekonanie, że duch mieszkający w jej domu jest wrogo nastawiony do swoich przymusowych współlokatorek. A jeśli tak, to przypuszczalnie zagraża też innym osobom przekraczającym te przeklęte progi. Jak widzimy możliwości jest sporo, ale podejrzewam, że nie znajdzie się wiele osób (przynajmniej pośród tych, którzy są dość dobrze rozeznani w XXI-wiecznym kinie grozy), którym nie uda się przedwcześnie rozpracować tej, bądź co bądź, schematycznej historyjki. Zbudowanej z wielokrotnie już wykorzystywanych motywów. Wątków doskonale znanych bodaj wszystkim długoletnim miłośnikom horrorów i thrillerów, co samo w sobie by mi nie przeszkadzało, gdyby Eduardo Rodriguez i jego ekipa zdołali wykrzesać z tego jakieś silniejsze emocje. Chciałoby się też większej spójność, bo im dalej w las, tym bardziej się to rozjeżdżało. Mówiąc wprost: coraz trudniej było mi dopatrzeć się w tym jakiegoś większego sensu; pokusa pukania się w czoło rosła wraz z rozwojem tej jakże przewidywalnej opowiastki o nawiedzonym nowoczesnym domu w ładnej okolicy.

Jeśli ktoś spodziewa się po „You're Not Alone” Roberta Rodrigueza mrożących krew w żyłach manifestacji zła, powinien „nieco” obniżyć swoje oczekiwania. Niezwykle długo przyjdzie nam czekać na coś bardziej konkretnego od efektów dźwiękowych i nagłych cięć (gdy zło zdaje się już być na wyciągnięcie ręki, następuje gwałtowny przeskok w miejscu i czasie). No dobrze, w oknie mignie nam jakiś cień, jakaś czarna humanoidalna sylwetka, będą „tajemnicze” zniknięcia, będą zwłoki, ale na dobrą sprawę strachu mają nam napędzać jump scenki. Idące po linii najmniejszego oporu, bo najczęściej bazujące na dźwiękach i rwanym montażu zdjęć, na których nie widać nawet przebłysku agresora/agresorki. Nie muszę chyba dodawać, że ani jedno z tych starań nie wywołało u mnie zamierzonej reakcji. Nie, nie podskakiwałam w fotelu. Nie, nic z tego nie przyprawiło mnie o szybsze bicie serca. I nie, nie miałam okazji dochodzić do tych prymitywnych zagrań z rosnącym napięciem. Oszczędna forma „You're Not Alone” mogła być podyktowana przez budżet, ale mogło być też tak, że najzwyczajniej zabrakło wyobraźni do stworzenia takich efektów, które nie zwiększałyby ryzyka zepsucia tej konkretnej wizji. Zadziwia mnie wiara tej ekipy w coś tak ogranego, w pomysł, który obawiam się już relatywnie dawno się wyczerpał. Żeby jeszcze Eduardo Rodriguez zrobił coś lepiej od swoich poprzedników albo chociaż dosięgnął poprzeczki zawieszonej przez, można powiedzieć, szacowniejsze produkcje opowiadające o... No o tym, o czym mowa i w „You're Not Alone”. W końcowej partii znalazłam aż dwa dość duże plusy: pomysłowe i realistycznie się prezentujące makabryczne ujęcie i UWAGA SPOILER przykuwająca uwagę maska noszona przez oprawcę, co odebrałam jako ukłon w stronę sympatyków nurtu slash. Zresztą cała działalność tego tajemniczego człowieka przypuszczalnie w zamyśle twórców na koniec właśnie takiego slasherowego wymiaru nabrać miała KONIEC SPOILERA. I to w zasadzie tyle jeśli chodzi o horror. Tyle za wizualne smaczki z tego gatunkowego garnca, choć muszę przyznać, że kot sąsiadki Emmy też miał swój (tylko jeden) moment, a i warstwa, którą chyba można określić jako horror, ewentualnie thriller psychologiczny dla mniej wymagających odbiorców, też jakąś tam robotę robiła. Wiedziałam dokąd zmierza scenariusz „You're Not Alone”, więc naturalną koleją rzeczy nie przyjmowałam tej płaszczyzny tak jak najwyraźniej umyślili sobie twórcy tego bez większego pomyślunku posklejanego obrazu. Znika człowiek, a my przeskakujemy do innego tematu – później do tego wrócimy, a do tego czasu wyglądało mi to tak, jakby kompletnie o tym wydarzeniu zapomniano (mimo tego, że łatwo to wytłumaczyć). Sprawa z Markiem, dawnym przyjacielem Emmy, wydaje się wepchnięta na siłę. Nie potrafiłam dopatrzeć się w tym wątku jakiegoś większego sensu. Ot, kolejna brzytwa, której chwytają się twórcy w swoim dążeniu do stworzenia nieprzewidywalnej widowiska. A akcja z duchownym i jego trzódką? Czyli ciąg dalszy jednej z teorii na temat nietypowych zjawisk zachodzących w domu Emmy i Isly. Teorii, która w istocie jest ukłonem w stronę jeszcze innej (która to już z kolei?) konwencji najbardziej utrwalonej w gatunku horroru. Takie nagromadzenie w sumie tradycjonalnych motywów kina grozy, takie zatrzęsienie przeróżnych, ale niezmiennie wielokrotnie podejmowanych już na ekranie wątków raz bardziej kojarzonych z horrorem, innymi razy z thrillerem, w moim odbiorze bardziej szkodziło, niż pomagało temu przedsięwzięciu. Historii z domieszką dramatu/obyczajówki, której szczytem kreatywności bym nie nazwała, ale szczerze mówiąc trudną relacją matki i córki, w tym jej najbardziej przyziemnym charakterze, bardziej się interesowałam niż większością coraz to bardziej gorączkowych, rażąco rozpaczliwych – tak to czułam – wycieczek po, nazwijmy to, mroczniejszych obszarach życia w domu, w którym straszy. A, i jeszcze ten monitoring. „Piękny” strzał do własnej bramki. UWAGA SPOILER Rozumiem, że intruz poruszał się za ścianami, więc kamery mogły tego nie wychwycić, ale wiemy, że sprzęt był czuły na dźwięk, a oprawca lubił sobie poszeptać. I jakoś ciężko uwierzyć, że Emmy nie podkusiło, żeby obejrzeć nagranie z sąsiadką do końca KONIEC SPOILERA.

Weź w to uwierz. Weź spróbuj zawiesić niewiarę na czas trwania „You're Not Alone” Eduardo Rodrigueza. Na cały seans. Bo przez jakiś czas da się to osiągnąć, a potem... Potem konieczne już będzie wyłączenie myślenia. Nie wolno ruszać mózgownicą, bo można się sparzyć! A już najlepiej byłoby, gdyby udało się wyrzucić z głowy wszystkie (a przynajmniej te kluczowe) filmy grozy, z których mniej czy bardziej świadomie czerpano przy tworzeniu tego tutaj. Niezbyt klimatycznej, niezbyt trzymającej w napięciu (u mnie prawie wcale) mieszance horroru i thrillera, wprost przeładowanej wielokrotnie wałkowanymi w kinie motywami, których moim zdaniem nie zdołano nawet odpowiednio pospinać. Chaos... i niski stopień wiarygodność? W każdym razie w moich oczach strasznie naiwnie to wypadło. Niemniej parę smaczków w „You're Not Alone” Eduardo Rodrigueza znalazłam, więc tak dokumentnie czasu nie zmarnowałam. Chyba.

sobota, 23 stycznia 2021

„Spirala” (2019)

 

Rok 1995. Homoseksualna para, Malik i Aaron, przenosi się do małego miasteczka wraz z szesnastoletnią córką tego drugiego z poprzedniego związku, Kaylą. Aaron szybko odnajduje się w lokalnej społeczności, ale jego partner swoim zwyczajem jest bardziej zdystansowany. Malik w przeciwieństwie do swojego męża miał już do czynienia z aktami nienawiści wymierzanymi w osoby nieheteronormatywne, więc zazwyczaj potrzebuje więcej czasu, żeby komuś zaufać. Pewnego wieczora Malik przypadkiem dostrzega coś niepokojącego w domu naprzeciwko. Coś, co zmusza go do jeszcze baczniejszego przyglądania się nowym sąsiadom.

Spirala” (oryg. „Spiral”) to kanadyjski horror nastrojowy/psychologiczny/szpiegowski - klasyfikowany też jako thriller - w reżyserii Kurtisa Davida Hardera, zrealizowany w oparciu o scenariusz Colina Minihana i Johna Poliquina. Wszyscy ci panowie, którzy żyją na przyjacielskiej stopie, spotkali się już na polu zawodowym, przy pracach nad „Poronionym”, horrorem z 2017. Harder i Minihan pracowali też razem nad „Zabij i żyj” (2018) oraz „Z” (2019). O „Spirali” mówi się, że to „Uciekaj!” dla homoseksualistów. Sam reżyser tego widowiska porównał go natomiast do „Drabiny Jakubowej” (1990). „Spirala” w 2019 roku gościła wyłącznie na festiwalach, gdzie zdobyła trochę wyróżnień, a we wrześniu 2020 roku rozpoczęto dystrybucję internetową. Na platformie Shudder.

Nie licząc prologu i epilogu akcja „Spirali” Kurtisa Davida Hardera rozgrywa się w połowie lat 90-tych XX wieku, w małym miasteczku, na który w rzeczywistości złożyły się różne zakątki w kanadyjskim mieście Calgary i jego okolicach. Domy, które na ekranie widzimy w sąsiedztwie nowej nieruchomości czołowych bohaterów, w rzeczywistości stoją daleko od nich. To naturalnie utrudniało pracę całej ekipie, ale reżyser uznał to za konieczność. Z tego prostego powodu, że nie udało mu się znaleźć skupiska budynków mieszkalnych, które pasowałoby do jego wizji. A właściwie to do okresu, w jaki w swoim trzecim pełnometrażowym obrazie, ale już pierwszym filmie grozy, przenosi nas Harder. I jego zdolna ekipa. Dla jednych (w tym dla mnie) „Spirala” jest rasowym horrorem, inni natomiast patrzą na tę historię w kategoriach thrillera. Historię, która tak naprawdę jest jednym wielkim komentarzem społecznym. To film o nas. O Tobie i o mnie. Dzieło skłaniające do introspekcji, do wejrzenia w głąb samego siebie, co jak powiedział sam Harder może okazać się o wiele bardziej przerażające od maniaka biegającego za nami z siekierą. W zalewie tych wszystkich płytkich, plastikowych XXI-wiecznych filmów dotykających zjawiska homofobii, „Spirala” okazała się dla mnie swoistym powiewem świeżości. Rzadkim kruszcem, bo nieprzemykającym jedynie, jak to najczęściej bywa, po obrzeżach tematu, ale docierającym do samego jądra... ciemności. „Spirala” nienawiści. Nienawiści w stosunku nie tylko do mniejszości seksualnych. Na ten diabelski młyn tak zwane oświecone społeczeństwo zwykło wciągać przeróżne mniejszości. Tak zwanych innych. Ludzi, którzy nie pasują do modelu. W jakiś sposób odstają od pozostałych. Od większości. Malik i Aaron (wiarygodne kreacje Jeffreya Bowyera-Chapmana i Ariego Cohena) to właśnie jedni z Nich, tych, co to zagrażają tradycyjnym wartościom, bo ośmielili się kochać nie tych, których trzeba. Trzeba, bo tak każe społeczeństwo. Malik boleśnie przekonał się już o tym, że życie w zgodzie z samym sobą często generuje zajadły konflikt z innymi ludźmi. Zrozumiał, że szczytem heroizmu, gdy żyje się wśród innych ludzi, jest życie w prawdzie. Scenariusz Colina Minihana i Johna Poliquina w subtelny sposób, bez denerwującej nachalności, tak często spotykanej w zbliżonych tematycznie współczesnych filmach, sygnalizuje, że nawet w tak zwanym cywilizowanym świecie najszczęśliwszy ten, który potrafi trwać w kłamstwie, który boi się zrzucić maskę „normalności”. Chyba że urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą, że naturalnie wpasowujesz się w ten właściwy model. Małe miasteczko, do którego przeprowadza się jednopłciowa para wraz z nastoletnią córką z poprzedniego małżeństwa jednego z nich, na pierwszy rzut oka może wydawać się wymarzoną przystanią dla ludzi szukających akceptacji. Sympatyczni, przyjaźnie nastawieni ludzie, ładne domki, bezpieczna i cicha okolica. Istny raj na ziemi! Ten pocztówkowy obraz nie usypia jednak czujności ciemnoskórego Malika. W przeciwieństwie do swojego partnera, białoskórego Aarona i jego córki Kayli (też udany występ Jennifer Laporte), nie stara się zawiązywać bliższych relacji nawet z sąsiadami. Jeśli chodzi o tych ostatnich to na czoło wysforowują się Marshal i Tiffany (Lochlyn Munro i Chandra West, którzy swoją drogą na ekranie tworzyli już parę w „Krwawej wróżbie” Chucka Bowmana). To znaczy można odnieść wrażenie, że to nieformalni liderzy tej przypuszczalnie tylko na pozór spokojnej okolicy. Klimatyczne – mroczne, przyblakłe, klaustrofobiczne, trącące jakąś beznadzieją, wprawiające w podszytą smutkiem zadumę – diablo intensywne zdjęcia Bradleya Stuckela, którym w moim poczuciu przydałby się lepiej słyszalny, bardziej charakterystyczny muzyczny akompaniament, bo kompozycje Avery'ego Kentisa, uważam, są trochę zbyt asekuracyjne. Nie pracują na, bądź co bądź, niepokojący nastrój „Spirali” nawet w połowie tak wytrwale, jak niesamowite obrazy przekazujące tę niegłupią opowieść z niemałym dreszczykiem.

Spirala” Kurtisa Davida Hardera wpisuje się w tak zwaną nową falę kina grozy, a więc trzeba nastawić się na powolną, skoncentrowaną na klimacie narrację. Nieśpiesznie odkrywaną opowieść, która, co trzeba zaznaczyć, nie jest całkowicie pozbawiona tanich sztuczek „buu!” oraz obliczonych na przerażenie, rzadziej zniesmaczenie/zaszokowanie widzów, efektów specjalnych. Głównie praktycznych. Wspomaganie komputerem, na moje oko, wielkie nie było, a nawet jeśli, to oznaczałoby, że tym większym profesjonalizmem wykazali się twórcy tych wszystkich dosadniejszych dodatków. Wraz z rozwojem akcji „Spirala” zyskuje na klimacie niesamowitości. Już z chwilą przybycia Malika, Aarona i Kayli do niedawno nabytej przytulnej i niemałej nieruchomości w niewielkiej mieścinie, poczułam się jakbym jedną nogą wkroczyła do Strefy Mroku. Ogarnęło mnie przeczucie, że „Spirala” to jeden z tych obrazów, na których człowiek czuje się trochę jak badacz jakieś innej, potworniejszej rzeczywistości. I faktycznie, dalsze przeżycia Malika w tym niegościnnym(?) miasteczku, wzmagały to jakże niewygodne (to komplement) poczucie uwięzienia w jakimś dziwacznym świecie. Paranoja, jakaś niedookreślona nadnaturalna obecność, oniryzm i... czyste szaleństwo? Czy to spisek, czy to choroba, czy to sen? Czy to jakaś groźna sekta? Z takiego założenia w pewnym momencie wychodzi główny bohater „Spirali”. A im bardziej się w to zagłębia, tym więcej dowodów na poparcie swojej wyjściowej tezy zyskuje. Co więcej, Malik ma powody przypuszczać, że teraz na celownik wzięto jego i jego bliskich. Aaron tymczasem coraz bardziej martwi się o swojego partnera. On nie dostrzega niczego podejrzanego w całym tym, zasadniczo dość hermetycznym, społeczeństwie. On czuje się tutaj całkiem swobodnie. Aaron właściwie nie ma żadnego powodu, by czuć się choćby w najmniejszym stopniu zagrożony. Może dlatego, że nie ma za sobą tak traumatycznych przeżyć, jak Malik. Wiemy, że Aaron wcześniej był „w jedynym słusznym związku” (to znaczy on plus ona), można więc założyć, że na razie poznał tylko blaski życia u boku Malika, że na własnej skórze jeszcze nie przekonał się, jak wyglądają cienie. Z drugiej strony Aaron nie miał okazji zobaczyć w nowym miejscu zamieszkania tego, co jego ukochany. Nie było go przy nim, gdy Malik z przerażaniem przyglądał się jakiemuś tajemniczemu obrzędowi, jakimś raczej niecodziennym modłom, w domu naprzeciwko. Właściwie to przez cały czas to właśnie Malik zdaje się akurat być w odpowiednim miejscu i czasie. Kiedy rozbrzmiewa jakiś alarm, dzieje się coś niezwyczajnego, coś nader zastanawiającego, Aarona nie ma w pobliżu. Malik jest zupełnie sam. Sam przeciwko ukrytemu złu. Czającym się na zewnątrz bądź wewnątrz. Scenarzyści, ale i realizatorzy, tak zręcznie żonglowali tą, w gruncie rzeczy, niezbyt złożoną opowieścią, że samodzielnie nie potrafiłam znaleźć źródła owego nieustannie wiszącego w powietrzu śmiertelnego zagrożenia. Doprecyzuję: nie jest to wielowątkowa, mocno pokomplikowana propozycja „strasząca”, ale w moim poczuciu może pochwalić się solidną, trzeźwą oceną również współczesnego społeczeństwa (patrzenie wstecz przypuszczalnie ma nam uświadomić – to jest tym, którzy jeszcze tego nie wiedzą - że od lat 80-tych i 90-tych XX wieku, praktycznie nic dla różnych mniejszości się nie zmieniło, że postęp obyczajowy to zwykły mit). I jeszcze te zwroty akcji na koniec. Ależ mną zakręciło! Największą wisienką na tym wybornym torcie w moim odbiorze okazał się jednak monolog wybrzmiewający tuż przed epilogiem (też mądrym, bez krztyny ironii). Warto wsłuchać się w te słowa... prawdy. Tak będę się upierać, że w „Spirali” jest cała, nieupiększona prawda na temat jednego z głównych motorów, pewnie nie całej, ale też niemałej części ludzkości. Żyjemy w spirali nienawiści, bo tak chcemy. UWAGA SPOILER Pamiętajmy jednak, że ktoś inny może na tym korzystać. Ktoś dbający jedynie o własne potrzeby. Moim zdaniem takie jest główne przesłanie tego bezcennego obrazu KONIEC SPOILERA.

Kurtis David Harder w ścisłej współpracy ze swoimi przyjaciółmi, Colinem Minihanem i Johnem Poliquinem, którzy odpowiadają za scenariusz „Spirali”, stworzył coś w moim mniemaniu niezwykle potrzebnego. Coś wartościowego i to nie tylko dla środowiska LGBTQ+, ale też przynajmniej niektórych oddanych fanów kina grozy, a już zwłaszcza sympatyków tak zwanej nowej fali XXI-wiecznego horroru i thrillera. Fanów skoncentrowanych na fabule i odpowiednim klimacie „filmów o czymś”. Nieprzewidywalny, nieznośnie wręcz trzymający w napięciu, niegłupi, zagadkowy, ponury horror o nienawiści, a więc i strachu przed nieznanym. Zachęcający do rzetelnej autoanalizy, do zastanowienia się przede wszystkim nad sobą. Czy jesteś częścią tej (auto)destrukcyjnej machiny? Czy i Ty gdzieś w głębi duszy czujesz paniczny strach przed... innymi? Dla mnie bomba!

czwartek, 21 stycznia 2021

Mads Peder Nordbo „Zimny strach”

 

Grenlandia, rok 2014. Dziennikarz śledczy z gazety „Sermitsiaq” z siedzibą w mieście Nuuk, Matthew Cave, dostaje wiadomość od swojego ojca, Toma Rogera Cave'a, z którym nie widział się od dwudziestu czterech lat. Jak się okazuje w 1990 roku w amerykańskiej bazie wojskowej w Thule, na Grenlandii, przeprowadzano tajny eksperyment medyczny z udziałem Toma, który miał katastrofalne skutki. Jednak zanim Matthew zdąży spotkać się z ojcem, dojdzie do kolejnej tragedii. Jego przyrodnia siostra, nastoletnia Arnaq, córka Toma, ginie bez śladu podczas obozowania z przyjaciółmi w dawno wyludnionej osadzie. Matthew wraz ze swoją ciężko doświadczoną przyjaciółką, Tupaarnaq, która właśnie wróciła do Nuuk, i we współpracy z miejscową policją, stara się rozwikłać tę sprawę, w nadziei, że jego siostra nadal żyje. Jednoczenie zgłębiając tajemnice przeszłości swojego ojca, która, jak wiele na to wskazuje, może pozostawać w ścisłym związku z krwawymi zbrodniami, do których dochodzi obecnie.

Mads Peder Nordbo ukończył literaturę, komunikację i filozofię na Uniwersytecie Południowej Danii i Uniwersytecie w Sztokholmie. Poza swoją rodzimą Danią mieszkał trochę w Szwecji i w Niemczech, a potem osiadł na Grenlandii, gdzie przebywa do dziś. Był między innymi copywriterem, redaktorem i ekspertem ds. komunikacji, a na rynku literackim zadebiutował w 2012 roku powieściowym thrillerem „Odins Labyrint - et glasbarns fortællinger”. Sławę przyniosła mu natomiast wydana w 2017 roku powieść „Pigen uden hud” (ang. „The Girl Without Skin”, pol. „Dziewczyna bez skóry”), pierwsza część trylogii grenlandzkiej z dziennikarzem śledczym Matthew Cave'em. Druga odsłona, „Kold Angst” (pol. „Zimny strach” ze zwracającą uwagę nastrojową okładką zaprojektowaną przez Mariusza Banachowicza: wydawnictwo Burda, 2018) ukazała się już w roku 2018, a powieść zamykająca ten cykl, „De vrouw met het dodenmasker” (pol. „Pustelnik”) wyszła w roku 2019.

Mads Peder Nordbo inspirację czerpie ze swoich własnych życiowych doświadczeń i ze swojego otoczenia. Grenlandia to jego muza – Nordbo przyznał, że nigdy wcześniej nie mieszkał w równie inspirującym miejscu, a kawałek świata zdążył już poznać. Arktyczny klimat, piękno przyrody, ale i piękno samotności, eskimoska kultura, to jedna strona medalu, ale Grenlandia, jak zresztą wszystkie kraje świata, ma też swoją ciemną stronę. Wysoki odsetek samobójstw oraz wykorzystywania seksualnego osób dorosłych i nieletnich – to też ma ogromny wpływ na pisarstwo Madsa Pedera Nordbo. Może nawet większy niż magiczny klimat tej ogromnej wyspy, na której ten urodzony w Danii, poczytny pisarz osiadł już parę lat temu. Trylogia grenlandzka z dziennikarzem śledczym Matthew Cave'em i nieco przypominającą Lisbeth Salander z kultowego cyklu „Millennium” zapoczątkowanego przez Stiega Larssona, a po jego śmierci kontynuowanego przez Davida Lagercrantza, nieprzepadającą za towarzystwem ludzi, trzymającą się niejako na uboczu grenlandzkiego społeczeństwa, samotną mścicielką o imieniu Tupaarnaq. Do lektury „Zimnego strachu” zasiadłam bez znajomości „Dziewczyny bez skóry”, pierwszej części mrocznych przygód między innymi tej dwójki. Nordbo wprawdzie streścił przynajmniej niektóre ważniejsze fakty z tamtego tomu - wykreślił kontekst niezbędny do nadążenia za rozpędzoną akcją „Zimnego strachu” - ale mimo wszystko nie opuszczało mnie wrażenie, że mam spore braki w wiedzy. W każdym razie nie miałam wątpliwości, że w tym przypadku lepiej zachować chronologię, że przed porwaniem się na „Zimny strach” powinnam zapoznać się z treścią głośnej „Dziewczyny bez skóry”. I na pewno się zapoznam, bo nawet bez tej pełnej wiedzy na temat poprzednich przeżyć bohaterów w arktycznej scenerii, dałam się wciągnąć w przerażający wir wydarzeń przedstawiony w omawianej powieści. Wpisującej się w nurt arctic noir, podgatunek nordic noir, który jak sama nazwa wskazuje, gromadzi utwory kryminalne, których akcja rozgrywa się w arktycznych stronach terytorium nordyckiego. „Zimny strach” to kryminał/thriller, także psychologiczny, w którym odzywają się również echa literatury szpiegowskiej. W każdym razie mamy tutaj dość szeroko zakrojoną intrygę, która może sięgać najwyższych szczebli tak naprawdę niejednej władzy. Wielowarstwowa sprawa rozpostarta w środkowej części trylogii grenlandzkiej pióra Duńczyka Madsa Pedera Nordbo może mieć podłoże polityczne, ale już z całą pewnością w jakiś sposób zamieszane jest w nią amerykańskie wojsko. Umowna teraźniejszość to rok 2014, ale co jakiś czas będziemy się przenosić do roku 1990, gdzie poza wszystkim innym, dostaniemy wgląd w tajny wojskowy eksperyment medyczny, w którym w charakterze królika doświadczalnego bierze udział między innymi Tom Roger Cave, ojciec głównego bohatera serii, Matthew Cave'a. Przedmiotem badań są innowacyjne tabletki, które zapewniają nadzwyczajną odporność na nawet ekstremalnie niskie temperatury. Mamy więc klasyczny motyw wielce podejrzanych badań, które mogą mieć katastrofalne skutki nie tylko dla żołnierzy, którzy na ochotnika przystąpili do testów próbnych. Właściwie to już na początku książki zyskujemy pewność, że rzeczone badania z dość odległej przeszłości mają swoje reperkusje w czasach obecnych. To jest w roku 2014, kiedy to Matthew Cave, dziennikarz śledczy mieszkający w stolicy Grenlandii, mieście Nuuk, po niemal ćwierćwieczu milczenia dostaje pierwszą wiadomość od swojego biologicznego ojca. I kiedy jego przyrodnia siostra, nastoletnia Arnaq, którą dopiero niedawno poznał, ginie bez śladu. I kiedy do Nuuk wraca jego przyjaciółka Tupaarnaq, którą swego czasu oskarżono i skazano za zabójstwo rodziców i sióstr. Ona utrzymuje, że zabiła tylko swojego ojca, czego zresztą nie żałuje, zważywszy na okropne rzeczy, jakich się dopuszczał, a Matthew jest jedną z niewielu osób, które wierzą w jej wersję wydarzeń. Tak czy inaczej Tupaarnaq to dość charakterystyczna postać. Tatuaże, łysa głowa... No powiedzmy, że nosi się jak buntowniczka, którą zresztą jest. Kobieta ta, tak samo jak Lisbeth Salander z „Millennium”, jest na swego rodzaju wojnie z mężczyznami, którzy nienawidzą kobiet. I dzieci. Skoro system sobie z nimi nie radzi, Tupaarnaq bierze sprawy w swoje ręce. Swoje sprawy, bo kobieta ta właśnie jest w trakcie poszukiwań człowieka, który, jak myśli, pośrednio przyczynił się do jej niewyobrażalnej krzywdy. Między innymi on ograbił ją z dzieciństwa, również przez niego spędziła kawałek dorosłego życia za kratami i oczywiście bezpowrotnie straciła rodzinę. I, co już dla niej nie ma aż takiego znaczenia, niejako została wykluczona z grenlandzkiej społeczności. Tylko nieliczni czują się komfortowo w jej towarzystwie, tylko nieliczni wykształcili z nią jakąś więź, tylko nieliczni wierzą w to, że nie ma na sumieniu niewinnych istnień.

Mroźna sceneria. Śnieżne pustkowie. I złożona intryga rozpracowywana przez całkiem dokładnie wykreślone, dające się lubić postacie, które naprawdę dużo już w życiu wycierpiały. Bo nie tylko Tupaarnaq ma za sobą niezwykle bolesną przeszłość, ale i jej najbliższy przyjaciel, dziennikarz śledczy z Nuuk (wychowany w Danii, ale mający amerykańskie korzenie), Matthew Cave, jest osobą dotkliwie doświadczoną przez los. A właściwie to ludzi, bo gdyby nie pewni skrajnie nieodpowiedzialni kierowcy jego ukochana żona zapewne nadal by żyła. Żona, która na domiar złego w chwili wypadku była z nim w ciąży. Matthew stracił więc nie tylko kobietę, którą kochał nad życie, ale również z wytęsknieniem wyczekiwaną córeczkę. A teraz może stracić przyrodnią siostrę, z istnienia której do niedawna nie zdawał sobie sprawy. Ale i odzyskać ojca, którego nie widział od blisko ćwierćwiecza. Czyli prawie przez całe swoje życie. Jego ojciec, amerykański żołnierz Tom Roger Cave, od 1990 roku oficjalnie był uznawany za zmarłego. Od tego feralnego roku, kiedy to stacjonował w bazie w Thule, w Grenlandii Północnej. I, o czym najprawdopodobniej wie jedynie garstka ludzi, brał udział w ryzykownym eksperymencie medycznym. Potem niby umarł, ale teraz Matthew, dostaje liścik niewątpliwie skreślony jego ręką. A przynajmniej takie przekonanie ma on i matka drugiego dziecka Toma, przyrodniej siostry głównego bohatera „Zimnego strachu”, obecnie nastoletniej Arnaq. Mads Peder Nordbo w niniejszej powieści praktycznie już na początku przystępuje do komplikacji. Czegoś, co można określić rozwidlaniem fabuły. Wrzuca w ten kocioł parę wątków, które nie wydają się tak zupełnie niepowiązane ze sobą. Nordbo wysyła pewne sygnały świadczący o tym, że artykuł, nad którym obecnie pracuje Matthew Cave łączy się między innymi z wcześniej ujawnionym eksperymentem przeprowadzonym w 1990 roku na tej niezbyt gościnnej (ze względu na panującą tu pogodę, ale przynajmniej w świecie przedstawionym przez Nordbo, to nie jedyny powód) wyspie, jaką jest Grenlandia. Chodzi o tajemniczą masakrę, za którą przypuszczalnie odpowiada jedyna osoba, która wyszła z tego cało. To znaczy fizycznie, bo z jej psychiką jest zdecydowanie gorzej. Potem dochodzi do kolejnej rzezi połączonej z domniemanym porwaniem przynajmniej jednej nastolatki. Przyrodniej siostry Matthew. To ostatnie ma miejsce w opuszczonej osadzie, w opustoszałym miejscu, które z całą pewnością skrywa mroczne tajemnice. Coś lub ktoś się tam przyczaiło. Jakaś istota bądź istoty, które z jakiegoś sobie tylko znanego powodu przypuściły atak na czwórkę nastolatków obozujących w tym miejscu. Tym samym zwracając na siebie uwagę Matthew Cave'a i jego przyjaciółki Tupaarnaq, która swoją drogą w przeciwieństwie do niego specjalizuje się w myślistwie. Akcja „Zimnego strachu” jest naprawdę mocno rozpędzona, ale sztuczka polega na tym, że owa dynamika wydarzeń nie ujmuje warstwie stricte psychologicznej. Nordbo, uważam, absolutnie nie zaniedbał postaci, nie tylko pierwszo-, ale i drugoplanowych, w całym tym zalewie, bez wyjątku trzymających w napięciu i rzecz jasna mocno klimatycznych, wydarzeń. Och ta mroźna Grenlandia, to poczucie alienacji, zagubienia na śnieżnym pustkowiu i wreszcie to narastające wrażenie klaustrofobii... czysta magia! Tak, wszystko w „Zimnym strachu” pięknie mi się skomponowało. I strasznie. Był nawet jeden moment, przez który przebrnęłam z najprawdziwszym płaczem. Potworne losy pewnej dziewczynki... I jeszcze te wyraźne aluzje do motywu, który, żeby za dużo nie zdradzać, nazwę ukłonem w stronę miłośników gore. Właściwie to Mads Peder Nordbo przygotował więcej takich ukłonów, bo na dobrą sprawę, wszystkie opisy zmasakrowanych ciał odznaczają się zaskakującą wręcz śmiałością. Takich szczegółów to bardziej spodziewałabym się po horrorze, choć może nie od razu tym tak zwanym ekstremalnym, niemniej w powieściowych kryminałach i thrillerach tylu krwawych detali zazwyczaj się nie ujawnia. Jakoś aż tak plastycznie, jak w świecie przedstawionym przez Madsa Pedera Nordbo w „Zimnych strachu”, czysta makabra przeważnie w tym gatunkach się nie objawia.

Przeczytać „Dziewczynę bez skóry” Madsa Pedera Nordbo. Zakodowane. Ale to już po „Pustelniku” (bo jest pod ręką), ostatniej odsłonie tej grenlandzkiej trylogii, która odniosła międzynarodowy sukces. „Zimny strach”, środkowy etap mrocznych, mroźnych przygód między innymi dziennikarza śledczego Matthew Cave'a i jego przyjaciółki Tupaarnaq, z zadatkami na kogoś więcej, to zdecydowanie za mało. Za mało prozy tego od lat mieszkającego na Grenlandii duńskiego powieściopisarza, który jak mało kto równoważy dynamiczny rozwój akcji z poruszającymi wyobraźnię opisami śnieżnego krajobrazu „wyspy samotników” oraz szczegółowymi portretami nie tylko głównych postaci. I makabry. Okrucieństwa, które rani do głębi. Zapewne dlatego, że jest w tym prawda. Prawda o największych potworach, jakie stąpają nie tylko po tej skutej lodem grenlandzkiej ziemi, na którą Mads Peder Nordbo w „Zimnym strachu” autentycznie mnie przeniósł. Warto było dać mu szansę!

Recenzja w ramach akcji

http://www.ksiegarniadunska.pl/

wtorek, 19 stycznia 2021

Zakupy

 
Książki, które ostatnio zagościły na mojej półce i które nie mają dużych szans na recenzję. Ale kto wie, co tam mnie najdzie... Tak czy inaczej prezentacja poniżej. Może ktoś coś dla siebie wzrokiem wyłowi.
 
Dean Koontz „W świetle księżyca”
Edward Lee „Miasto piekielne”
Edward Lee „Czachówa”
Louise Doughty „Black Water”
D.B. Thorne „Obserwator”
Alex Dahl „Życie za życie”
 
Michelle McNamara „Obsesja zbrodni. Prawdziwa historia najbardziej poszukiwanego seryjnego mordercy w USA”
Maureen Callahan „Drapieżnik. Prawdziwa historia najbardziej nieuchwytnego mordercy XXI wieku”
Wendy Moore „Chirurg. Krew, złodzieje ciał i narodziny nowoczesnej chirurgii”
Phoebe Morgan „Idealna opiekunka”
M.T. Edvardsson „Zupełnie normalna rodzina”
Judy Melinek, T.J. Mitchell „Skalpel”
Rachel Abbott „Zamknij drzwi”

poniedziałek, 18 stycznia 2021

Louise Candlish „Tuż za ścianą”

 

Lowland Way, enklawa części londyńskiej wyższej klasy średniej. Leżąca na obrzeżach miasta idylliczna ulica z pięknymi domami i skonsolidowaną społecznością. Cisza, spokój, bezpieczeństwo. Z tego słynęła Lowland Way do czasu pojawienia się Darrena Bootha i jego partnerki Jodie. Nowych sąsiadów, którzy nawet nie próbowali dostosować się do panujących tutaj zasad. W stosunkowo szybkim tempie zniszczyli wszystko, na co w ścisłym porozumieniu przez lata pracowali pozostali mieszkańcy Lowland Way. Ulica ta przestała być istnym rajem na ziemi, a stała się prawdziwym polem bitwy. Aż w końcu doszło do tragedii. Z wyłącznej winy skrajnie nieodpowiedzialnego Darrena Bootha. Tak przynajmniej uważają jego sąsiedzi, ale podejrzenia policji skupiają się na nich. Na ludziach, którzy sporo wycierpieli przez nieprzystosowanych, uciążliwych nowych sąsiadów.

Tuż za ścianą” (oryg. „Those People”) to trzeci thriller brytyjskiej autorki Louise Candlish, a drugi wydany w Polsce, po „Na progu zła” (oryg. „Our House”), zdobywcy British Book Award 2019 Crime and Thriller Book of the Year oraz bestsellera numer jeden (wydanie w miękkiej oprawie, ebook i audiobook), którego filmowa wersja jest już w przygotowaniu. Po raz pierwszy wydana w 2019 roku entuzjastycznie przyjęta, również w kręgach tak zwanych znawców literatury, opowieść o sąsiedzkiej wojnie, która doprowadza do najprawdopodobniej nieplanowanej i na pewno nieodwracalnej tragedii. Chwalony między innymi za błyskotliwe ironiczne poczcie humoru, umiejętne dawkowanie napięcia i zaskakujące zwroty akcji, kolejny hit od cieszącej się międzynarodową sławą, obecnie mieszkającej w południowym Londynie, autorki między innymi „The Swimming Pool”, wspomnianego już „Na progu zła” i wypuszczonego w 2020 roku (premiera światowa) „The Other Passenger”.

Sąsiedzi potrafią uprzykrzyć człowiekowi życie. A nawet do szczętu je zniszczyć. Sprawić, że każdy dzień i każda noc staje się najprawdziwszą udręką. Sielankę zamienić w koszmar. Idyllę w horror. Mieszkańcy Lowland Way boleśnie się o tym przekonują po pojawieniu się nowych sąsiadów. Pary, która nie pasuje do tego spokojnego miejsca. Odstaje od tutejszej ludności. Zgranej, żyjącej w harmonii społeczności, która bardzo dba o swoje miejsce na ziemi. Wyższej klasy średniej, która wprawdzie nie patrzy z góry na gorzej sytuowanych obywateli... Tak im się wydaje, ale postronny obserwator może odnieść zgoła inne wrażenie. Louise Candlish „Tuż za ścianą” oparła na niejednokrotnie już wykorzystywanym tak przez pisarzy, jak filmowców, motywie, delikatnie rzecz ujmując, sąsiedzkich nieporozumień w pozornie idyllicznej scenerii tym razem nie amerykańskiego, a angielskiego przedmieścia. W dzielnicy, gdzie na pierwszy rzut oka wszyscy są ze sobą bardzo zżyci, gdzie nikt nie ma prawa czuć się wykluczony, gdzie nikogo nie pozostawia się samego z jego przejściowymi problemami. Mieszkańcy Lowland Way razem pracują na wspólne dobro. Tak jest od lat, aż przychodzi nowe... Ale czy na pewno? Czy rzeczywiście przed pojawieniem się Darrena Bootha i jego drugiej połówki Jodie, na Lowland Way panowała taka powszechna zgoda? Czy faktycznie wszyscy tutaj tak bardzo się lubili? Formę, jaką Candlish nadała „Tuż za ścianą” trudno nazwać tradycyjną, choć część z tego ostatnimi czasy jest częstą praktyką zwłaszcza wśród autorów literackich dreszczowców. Mowa o przyjmowaniu wielu perspektyw (w trzeciej osobie), naprzemiennym serwowaniu rozdziałów każdorazowo tytułowanych imieniem postaci, którą stawia się w centrum wydarzeń. Czymś rzadziej spotykanym są fragmenty z policyjnych przesłuchań mieszkańców Lowland Way tuż po jakiejś wielce zagadkowej tragedii. Candlish ogranicza się do odpowiedzi udzielanych policjantom zajmującym się tą tajemniczą sprawą – pomija ich pytania – ale najlepsze jest to, że rzeczone urywki rozmów wybranych mieszkańców Lowland Way wyprzedzają właściwą akcję książki (jak w „Carrie” Stephena Kinga). Po każdej takiej wstawce Candlish włącza przewijanie do tyłu. Przenosi nas w tygodnie poprzedzające nieznaną katastrofę, która wstrząśnie tą sąsiedzką wspólnotą. Autorka „Tuż za ścianą” tą tajemniczą tragedię na londyńskim przedmieściu potraktowała jako punkt, z którego odchodzą dwie linie. Jedna idzie do wewnątrz, a druga na zewnątrz. Od retrospekcji z krótkimi i na dobrą sprawą niewiele mówiącymi skokami w przyszłość (każdy taki pobyt jest krótkotrwały) do umownej teraźniejszości. Jeśli brzmi to skomplikowanie, to przepraszam za wprowadzenie w błąd, bo naprawdę łatwo się w tym odnaleźć. Ani razu nie dopadło mnie przeświadczenie o narracyjnym chaosie, ani razu nie miałam wrażenia, że Candlish niepotrzebnie rzecz komplikuje, że wprowadza niepożądane zamieszanie poprzez tę niecodzienną formę. Jak to się mówi: przerost formy na treścią? Nie w „Tuż za ścianą”. Uważam, wprawnie skonstruowanej, misternie splecionej intrydze, która jest pochodną kilkutygodniowej zawziętej wojny sąsiedzkiej. A w tego rodzaju bitwach zwykle nie bierze się jeńców...

Wyobraźcie sobie, że tuż za ścianą macie ludzi, którzy nie tylko za dnia, ale również w środku nocy, zwykli na cały regulator puszczać muzykę heavymetalową. Telewizję zresztą też lubią na maksa pogłaśniać. A jakby tego było mało są w trakcie generalnego remontu, który jak wszystko na to wskazuje, szybko się nie skończy. Wiercą, stukają, piłują od rana do wieczora. Sześć dni w tygodniu, ale i w każdą niedzielę zazwyczaj przez parę godzin w ten sposób zakłócają Wasz spokój. Do tego każdą wolną przestrzeń zastawiają starymi samochodami, w ten sposób zmuszając Was do parkowania dość daleko od domu. Nic przyjemnego, prawda? No to teraz wyobraźcie sobie, że mieszkacie w dzielnicy, w której panują ściśle określone zasady. Zasady narzucane przez innych. Samozwańczą władzę. Władzę sąsiedzką. Nie hałasuj. Nie uruchamiaj samochodu w niedzielę, bo w tych dniach cała ulica staje się placem zabaw dla dzieci. Nie wychylaj się, a jeśli już koniecznie chcesz wyjść z jakąś inicjatywą, to postaraj się jak najlepiej ją przedstawić, tak żeby zyskać poparcie sąsiadów. Nie, nie wszystkich. Wystarczy jedna, góra dwie osoby. Wystarczy zyskać akceptację przywódców lokalnej społeczności. Niby na Lowland Way nie ma hierarchii, niby wszyscy są równi... no, ale niektórzy są równiejsi. Naomi i Ralph Morganowie. Najbogatsi ludzie w tej podmiejskiej dzielnicy. On impulsywny, zarozumiały, skory do bitki właściciel wartej wiele milionów firmy; ona ostrożna, działająca w zgodzie z literą prawa, temperująca narwanego męża, właściwie to trzymają go pod pantoflem, mająca najprawdziwszy talent do opracowywania różnych strategii, które nadzwyczaj energicznie wciela w życie. Dla dobra ogółu. Ta dwójka tak naprawdę rządzi na Lowland Way. To oni cieszą się największym autorytetem w tej niewielkiej społeczności. Czy się to komuś podoba, czy nie. Bratowej Ralpha, Tess, z całą pewnością to się nie podoba. Nie podoba jej się, że jej własny mąż, Finn, bardziej liczy się ze zdaniem swojego brata i jego małżonki niż jej, swojej życiowej wybranki. I nie podoba jej się, że Naomi uczyniła ją samą kimś w rodzaju swojej służącej, która nie tylko ma robić, co jej każe, ale i myśleć tak jak ona. A przynajmniej tak to odbiera Tess, bo postacie zaludniające ten thriller psychologiczny raczej nie są osobami godnymi zaufania. Candlish daje nam rozliczne powody, by sądzić, że w sumie każdy z tych dumnych mieszkańców Lowland Way może mieć nieco wypaczony obraz świata. Że ci ludzie nie do końca myślą w taki sposobów, co cichy obserwator wydarzeń, jakie rozgrywają się na tym londyńskim przedmieściu od chwili pojawiania się nieprzyjaźnie nastawionego Darrena Bootha i jego nie mniej zadziornej partnerki Jodie. Z drugiej strony z ich perspektywy może to wyglądać zgoła inaczej. W oczach tej dwójki ta zwarta, hermetyczna wręcz społeczność ma prawo jawić się jako... banda pomyleńców uważająca się za nie wiadomo kogo. Nieudolnie maskująca swoją pogardę dla ludzi gorzej sytuowanych. Nie wiem, kto gorszy. Nie wiem kogo wolałabym mieć za sąsiadów – hałaśliwych, skupionych wyłącznie na sobie Darrena i Jodie, czy narzucających jakieś własne zasady (niefunkcjonujące w systemie prawnym, legalne, ale bardziej restrykcyjne), wręcz z butami wchodzących w życie innych, przemądrzałych, zadufanych... bogaczy? W każdym razie na pierwszy rzut oka może wydawać się, że na Lowland Way mieszkają tylko ludzie, którym powodzi się finansowo. Tylko Darren i Jodie odstają od reszty. Wyglądają, jakby wyszli wprost ze slumsów. I tak też się zachowują. Stereotyp? A i owszem, ale w „Tuż za ścianą” może nie tyle przejmujemy, ile konfrontujemy się ze spojrzeniem „tych lepszych”, a oni tak właśnie myślą. Tak, choć się do tego nie przyznają (nawet przed sobą) sąsiedzi Darrena i Jodie uważają się za lepszych od innych. Zapewne nie wszyscy, ale zwykle tak są odbierani na zewnątrz. Niekoniecznie taki jest ich zamiar, ale tak czy inaczej emanują jakąś energią, która każe innym trzymać się na dystans, która działa odpychająco na (generalizując) osoby z tak zwanych niższych warstw społecznych. „Tuż za ścianą” to nie tylko trzymający w napięciu thriller psychologiczny o eskalacji przemocy na pozornie sielskim, coraz mniej malowniczym przedmieściu, ale i inteligentna satyra na klasę średnią i szerzej życie na „wymarzonym” angielskim osiedlu. W miejscu jak z pocztówki. Okazałe domy, równo przystrzyżone trawniki, kolorowe rabaty pod oknami, kameralne przyjęcia w sąsiedzkim gronie, oddolne inicjatywy hipotetycznie jeszcze poprawiające jakość życia wszystkich mieszkańców tego „rajskiego zakątka planety”. Tej Wisteria Lane w wydaniu brytyjskim. Tego przepięknego obrazka, który przypuszczalnie już od jakiegoś czasu gnije od środka. Można założyć, że ten proces zaczął się na długo przed pojawianiem się Darrena Bootha i jego kochanej Jodie. „Anomalii”, odchyłów od normy, jednostek nieprzystosowanych. Do życia w tym miejscu. Przykuwające uwagę, dość pieczołowicie rozpisane i wbrew pozorom bardzo zróżnicowane portrety psychologiczne. Zręczne podsycanie ciekawości w odbiorcy – nie tylko co do szczegółów tragedii, do jakiej, jak uświadamia się nas już na początku tej zwariowanej, ale i całkiem mrocznej przygody, ale tutaj moim zdaniem Candlish zaszalała najmocniej. Bawiła się tą niebywale uwierającą mnie zagadką, która na dodatek znalazła doprawdy wstrząsające, depresyjne rozwiązanie. A te z kolei przyniosło kolejne pytania. Wiemy co i domyślamy się jak, ale nie wiemy kto. I nie myślcie, że na tym ta nowa architekt intryg wszelakich na beletrystycznych poletku, poprzestanie w drugiej partii tego prawie doskonale skonstruowanego thrillera. Prawie, bo późniejsze zwroty akcji, udało mi się przedwcześnie rozpracować. Niemniej nader niechętnie opuszczałam ten (nie)gościnny światek sąsiedzkich knowań, złośliwości, narastającej agresji tak słownej jak fizycznej i bezradności systemu przynajmniej dopóki ktoś nie straci życia. Z wrednym sąsiadem nie wygrasz...

Louise Candlish nie wyhamowuje. Po emocjonującym thrillerze psychologicznym w Polsce wydanym pod tytułem „Na progu zła”, na naszym rodzimym rynku zawitało kolejne, moim zdaniem, udane dzieło tej brytyjskiej bestsellerowej powieściopisarki. Właściwie to „Tuż za ścianą”, to efektywne zestawienie ironicznego dowcipu, błyskotliwej satyry z mrocznym psychologicznym dreszczowcem, dostarczyło mi jeszcze większych wrażeń. I tylko utwierdziło w przekonaniu, że Louise Candlish to jedna z tych autorek, której pisarski rozwój śledzić po prostu muszę. Jeśli tylko wytrwa w gatunku, w którym w moim uznaniu spisuje się na medal i oczywiście jeśli polscy wydawcy wytrwają przy niej:) we mnie na pewno będzie miała stałą czytelniczkę. Jedną z wielu.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu