poniedziałek, 30 listopada 2020

Jennifer Hillier „Małe sekrety”

 

Seattle w stanie Waszyngton. W trakcie świątecznych zakupów ze swoją mamą czteroletni Sebastian zostaje porwany przez niezidentyfikowaną osobę w stroju świętego Mikołaja. Piętnaście miesięcy później majętni rodzice Sebastiana, słynna stylistka fryzur Marin i dyrektor dochodowej firmy zajmującej się zdrową żywnością Derek Machado, nadal mieszkają razem, ale rzadko się widują. Marin korzysta z pomocy terapeuty i uczestniczy w spotkaniach grupy wsparcia dla rodziców, których dzieci zaginęły, ale nie stara się pozbyć rozpaczy, w którą wpadła po zniknięciu swojego synka. Obwinia się i wciąż uporczywie trzyma nadziei, że Sebastian się odnajdzie. Niedługo po jego porwaniu, w tajemnicy przed mężem, Marin wynajęła prywatną detektyw, Vanessę Castro, do poszukiwań swojego jedynego dziecka, która przypadkiem odkrywa, że Derek ma romans z dwudziestoczteroletnią studentką i baristką, McKenzie Li. Na wieść o tym w Marin budzi się gniew. Gniew na młodą kobietę, która w jej przekonaniu próbuje ukraść jej męża, na co Marin nie zamierza jej pozwolić.

Urodzona w Toronto, ale od kilku lat mieszkająca w okolicach Seattle w stanie Waszyngton wraz z mężem i synem, Jennifer Hillier pisać zaczęła już w dzieciństwie. Naturalnie „do szuflady”. Na poważnie zajęła się pisarstwem po przekroczeniu trzydziestki i przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych. Na rynku literackim zadebiutowała w 2011 roku powieścią „Creep”, która już w następnym roku doczekała się kontynuacji noszącej tytuł „Freak”. Po dwóch kolejnych powieściach kariera Hillier nabrała rozpędu za sprawą thrillera psychologicznego „Jar of Hearts”. Na tej fali płynie jej wydana w 2020 roku powieść „Little Secrets” (pol. „Małe sekrety”). Pierwsza opublikowana w Polsce książka Jennifer Hillier, autorki porównywanej między innymi do Jima Thompsona i Cornella Woolricha.

Jennifer Hillier pisze mroczne thrillery, ale uważa się za dość strachliwą osobę. Zdradziła, że boi się między innymi porcelanowych lalek i klaunów, nie czuje się komfortowo przechodząc przez ulicę i stara się unikać następowania na włazy w jezdniach/chodnikach. Ale najstraszniejszą rzeczą, jaką potrafi sobie wyobrazić jest nagłe zniknięcie jej dziecka. Największy lęk wielu rodziców, który w życiu Hillier tylko raz, i na szczęście tylko na chwilę, się urzeczywistnił – jakiś czas temu na lotnisku dosłownie na moment straciła swojego synka z oczu, ale był to najbardziej przerażający moment w jej życiu. Stąd wziął się pomysł na „Małe sekrety”, powieść, która, jak przyznaje jej autorka, niełatwo się pisała. Mogłoby się wydawać, że najcięższe dla Hillier było przedstawienie samego porwania czteroletniego chłopca, otwierającego tę fikcyjną opowieść, ale z tym poszło w miarę gładko, ponieważ bez trudu mogła wczuć się w sytuację pierwszoplanowej postaci, Marin Machado, matki porwanego chłopca imieniem Sebastian. Schody zaczęły się, gdy trzeba było pochylić się nad następstwami tego strasznego wydarzenia. Hillier musiała sobie wyobrazić, jak ona sama czułaby się w obliczu takiej tragedii. Jak wyglądałoby jej życie kilkanaście miesięcy po porwaniu jej dziecka. Dziecka, którego los wciąż byłby nieznany. „Małe sekrety” niejako zmusiły Hillier do wejrzenia w najczarniejszą otchłań. W wyobraźni weszła w swój najgorszy koszmar – najgorszy koszmar wszystkich kochających rodziców – i w efekcie powstała depresyjna, trzymająca w napięciu opowieść, która łączy w sobie motyw porwania dziecka z motywem zdrady małżeńskiej. Wątki często wykorzystywane w thrillerze - zdawać by się mogło historia, jakich wiele w dziale beletrystyki - ale raczej nieczęsto idą one w parze. Zazwyczaj powieściopisarze skupiają się na jednym z nich - albo rzecz o porwaniu, albo o „zakazanym” romansie. Można więc powiedzieć, że Hillier wypłynęła na szersze wody w swoich „Małych sekretach”. Thrillerze psychologicznym o niekoniecznie złych ludziach, ale z całą pewnością dokonujących złych wyborów. Derek Machado, jak odkrywa jego żona Marin, parę miesięcy po porwaniu ich syna uwikłał się w romans z dużo młodszą od siebie kobietą, który nadal trwa. Wychodzi więc na to, że bez skrupułów oszukiwał swoją i tak ledwo radzącą sobie żonę. Żonę, która ma za sobą już przynajmniej jedną próbę samobójczą, o czym Derek doskonale wie, ale może nie zdawać sobie sprawy z tego, że Marin nadal stoi nad przepaścią. Główna bohaterka „Małych sekretów” nauczyła się bowiem ukrywać swoją rozpacz. Oprócz jej terapeuty, najlepszego przyjaciela i może ludzi z jej grupy wsparcia, nikt nie ma powodów przypuszczać, że Marin nie porzuciła jeszcze zamiaru odebrania sobie życia. Najpierw jednak chce się dowiedzieć, co spotkało jej syna. Nadal wierzy, że Sebastian żyje, ale gdyby okazało się, że zginął, ona także odejdzie z tego świata. Jest zdecydowana zakończyć swoje życie, jeśli tylko dowie się, że jej dziecka nie ma już wśród żywych. Póki co trzyma się jednak nadziei. „Małe sekrety” mówią między innymi o tym, jak niszczących wpływ na poszczególne jednostki może mieć nadzieja. Mówi o tym, że niewiedza o losie dziecka może być dla jego rodzica dużo gorsza od pełnego przekonania o jego śmierci. Wiedza, nawet tak straszna, czasami może być lepsza niż niepewność. Ale Marin w to nie wierzy – ona nie ma wątpliwości, że lepiej już trwać w takim swoistym zawieszeniu, w jakim pozostaje już od przeszło roku, niż dowiedzieć się, że twoje dziecko jest martwe. Lepiej mieć tę iskierkę nadziei, niż nie mieć jej wcale.

Portret psychologiczny Marin Machado to w moim odczuciu najsilniejsza składowa „Małych sekretów”. Niesamowicie smutny obrazek kobiety, którą przy życiu tak naprawdę trzyma jedynie ta wątła iskierka nadziei, że jej synek w końcu odnajdzie się cały i zdrowy. Kobiety, która od piętnastu miesięcy bardziej udaje, że żyje, niż naprawdę żyje. Kobiety, która nie zamierza ruszyć do przodu dopóki nie odzyska swojego jedynego dziecka. Porwanego dosłownie sprzed jej nosa na targu tuż przed Świętami Bożego Narodzenia przez niezidentyfikowaną osobę w stroju świętego Mikołaja. Co ma być przestrogą dla rodziców, a w każdym materiałem do przemyślenia. Hillier zauważa bowiem, że choć odpowiedzialni rodzice uczą swoje pociechy niezadawania się z obcymi ludźmi, to wielu z nich nie myśli o tym, żeby uczulać je na „świętych Mikołajów”, a wręcz budują w nich bezgraniczne zaufanie do brodaczy w czerwonych strojach rozdających wymarzone prezenty. Za których przebrać może się każdy. Także porywacz, o czym boleśnie przekonali się Marin i Derek Machado, zajmujące postacie wykreowane na użytek „Małych sekretów” przez „zamerykanizowaną Kanadyjkę”. Pisarkę, która może i nie zdobyła się tutaj na jakąś większą oryginalność, bo jak by na to nie patrzeć swoją opowieść zbudowała na wielokrotnie już wykorzystywanych w literaturze, ale i w kinie, motywach, ale nie pozostawiła mi wątpliwości, że sztukę budowania suspensu ma w małym palcu. Wie, jak sprawić, by czytelnik z niecierpliwością oczekiwał rozwoju poszczególnych zdarzeń wkradających się w życie ważniejszych postaci. Jennifer Hillier najmocniej pozwala nam wniknąć w umysł Marin Machado oraz McKenzie Li, kochanki męża tej pierwszej. Dwudziestoczteroletniej kobiety pracującej w kawiarni i studiującej na akademii sztuk pięknych. Li wydaje się być modelową przedstawicielką tak zwanego pokolenia Y, millenialsów. Jak wielu młodych ludzi sporo czasu poświęca budowaniu swojego wirtualnego wizerunku. Jej konto na Instagramie ma dziesiątki tysięcy obserwujących. Tak zwanych znajomych, z których McKenzie tak naprawdę zna jedynie garstkę osób. I ta garstka zna prawdziwą Kenzie – reszta musi się zadowolić starannie wyreżyserowanym, fałszywym wizerunkiem swojej internetowej idolki. Chociaż nie jest powiedziane, że i ci nieliczni obserwujący profil McKenzi na Instagramie, z którymi zna się także w realu, znają jej całe prawdziwe oblicze. Niektórzy tak, ale czy wszyscy? Bo Kenzie ma powody także w twardej rzeczywistości ukrywać niektóre co istotniejsze fakty ze swojego życia. Na przykład taki, że od paru miesięcy spotyka się z żonatym mężczyzną, który przeszło rok wcześniej stracił swoje jedyne dziecko. Kiedy Marin Machado dowiaduje się, że jej mąż Derek zdradza ją z tą obcą dla niej kobietą, z miejsca dochodzi do wniosku, że to McKenzie jest tutaj czarnym charakterem. W pojęciu Marin to kochanka Dereka jest najbardziej winna jego zdrady. Gdyby nie ona, mężczyzna, którego wciąż darzy miłością, pomimo tego, że w ostatnich miesiącach znacznie się od siebie oddalili (skutek porwania Sebastiana), pewnie by jej tego nie zrobił. Hillier na kartach „Małych sekretów” przedstawia dwa spojrzenia na kwestię zdrady małżeńskiej. A ściślej: każe nam zastanowić się, kto w takim przypadku jest bardziej winny. Niewierny mąż czy jego kochanka? Czy o McKenzie powinno się myśleć jak o złodziejce mężów, tak jak robi to Marin, czy raczej przyjąć tłumaczenie, że przecież to nie niezamężna osoba ma moralny obowiązek się pilnować, tylko jej zaobrączkowany kochanek? Pilnować to znaczy nie wdawać się w romanse z żonatymi mężczyznami. O Kenzie można powiedzieć to samo, co o Marin. Kobiety Dereka charakterem (wyglądem zresztą również) bardzo się od siebie różnią, ale łączy je wytrwałość w dążeniu do celu i przede wszystkim niejednoznaczna natura. Autorka „Małych sekretów” nie poszła po linii najmniejszego oporu konstruując dwie pierwszoplanowe żeńskie postacie tej emocjonującej i dość zaskakującej opowieści, która przez większość czasu, przynajmniej pozornie, bardziej skupia się na „zakazanym” romansie i jego konsekwencjach niż na motywie porwania. Hillier unika jaskrawego podziału na tych dobrych i tych złych. Pokazuje, że pozory mogą mylić – że dobrzy ludzie mogą dopuszczać się rzeczy strasznych, a ci, których początkowo mogliśmy uważać za tych złych, po bliższym przyjrzeniu okazują się podobni nam. Tak czy inaczej to zwykli ludzie, którzy nie mają w życiu lekko. Radzą sobie tak, jak umieją. Ich sposoby bywają co najmniej wątpliwe moralnie, nie są najszlachetniejsze, ale ciężko tutaj mówić o jakiejś zimnej, wyrachowanej, skrajnie egoistycznej kalkulacji. To już prędzej próba ratowania siebie i/lub swoich bliskich. Poprawienia komfortu życia, a właściwie to przeżycia na tym depresyjnym padole. Bo „Małe sekrety” utrzymano właśnie w takiej depresyjnej tonacji. Tkwimy w poczuciu beznadziei, w oddali jednak cały czas dostrzegając światełko w tym ciemnym tunelu, jakim jest egzystencja rodziców, którzy stracili dziecko, ale też żywot ludzi, którzy na każdym kroku przekonują się, że pieniądze wcale nie są tak mało ważne, jak próbują nam wmówić co poniektórzy idealiści. Którzy w większości zapewne składają się z tych, co to nigdy w biedzie żyć nie musieli. Derek wie jak to jest. Podobnie jak jego młoda kochanka, która jednak w przeciwieństwie do niego jeszcze od finansowego dna się nie odbiła. I być może nigdy się to jej nie uda. Być może jest skazana na życie nie tyle w skrajnej nędzy, ile zdecydowanie skromniejsze od jej oczekiwań. Zakładając, że uda jej się wyjść cało z sytuacji, w którą wpakowała się rozpoczynając swój luźny związek z bogatym mężczyzną, który niedawno stracił dziecko w podejrzanych okolicznościach.

Kto porwał czteroletniego chłopca i czy dziecko, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, nadal żyje? Jak daleko może się posunąć zdradzona kobieta kierująca ostrze swojego gniewu na kochankę męża? A następnie może samego małżonka...? I wreszcie, jak daleko posunie się kochanka, niechcący zakochująca się w życiowym partnerze innej kobiety? Jestem prawie pewna, że mało kto nie da się zaskoczyć przygotowanym przez mającą już doświadczenie w powieściowych thrillerach psychologicznych, Jennifer Hillier, gwałtownym zwrotom akcji tej spisanej prostym, acz treściwym językiem, dość mrocznej, trzymającej w napięciu i przede wszystkim smutnej opowieści, która kończy się... U mnie skończyło się potokiem łez, a u Was? Jeśli jeszcze tego nie sprawdziliście, to zachęcam. Wszystkich fanów thrillerów psychologiczny, a już zwłaszcza marriage thrillerów oraz dreszczowców opartych na motywie porwania dziecka.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 28 listopada 2020

Zapowiedzi wydawnictwa Vesper

 
Poniżej garść jeszcze niewspominanych tutaj zapowiedzi od wydawnictwa Vesper. Premiery wstępnie zaplanowano na rok 2021. Kolejność przypadkowa.

 

Herman Raucher „Dom Maynarda”

Powieść z 1980 roku. Autor głównie znany jest z napisania jednej z najlepiej sprzedających się powieści lat siedemdziesiątych - "Lato 1942 roku". Był nominowany do Oscara za napisanie scenariusza do ekranizacji owej książki. "Dom Maynarda" opowiada historię Austina Fletchera - młodego weterana, który właśnie zakończył służbę w Wietnamie. Wykończony psychicznie i fizycznie pragnie odpocząć w chacie na odludziu, gdzieś wśród bezkresnych lasów w stanie Maine. Chacie, którą zapisał mu w spadku jego przyjaciel z oddziału - tytułowy Maynard. Fletcher dociera do chaty w samym środku piekielnie ostrej zimy na przełomie 1972 i 1973 roku. Wkrótce zostaje odcięty od świata. Zdany tylko na siebie zaczyna mierzyć się z demonami wojny, które nawiedzają go w snach i wspomnieniach. W dodatku dowiaduje się, że dom Maynarda jest stary, bardzo stary, a jego fundamenty pamiętają czasy gdy purytanie urządzali polowania na czarownice. Ponoć jedna z nich mieszkała gdzieś w okolicy, a rosnące niedaleko wiekowe drzewo posłużyło do jej egzekucji. Drzewo które nie rzuca cienia...

Grzegorz Kopiec „Eksperyment”

Co roku, wraz z nastaniem jesieni na całym świecie dochodzi do niewyjaśnionych zaginięć fanów horrorów. Łączy je wspólna cecha - incydenty mają miejsce podczas imprez literackich – na konwentach, spotkaniach z autorami czy promocjach książek. Wśród zaginionych znajduje się także grupa Polaków, mieszkańców Krakowa i Lublińca. Gdy działania policji nie przynoszą rezultatów, rodzice zaginionych zatrudniają do sprawy detektywa Michała Majera. Po nawiązaniu współpracy z francuską policjantką Christine Benoit, zaangażowaną w śledztwo z osobistych pobudek, okazuje się że tropy prowadzą do Paryża. Rozpoczyna się wyścig z czasem. Do sieci trafia dramatyczne nagranie jednej z uprowadzonych. Ślady prowadzą do miejsca skrywającego w swych podziemiach pradawne tajemnice. Detektywi staną twarzą w twarz z jego wyniosłym gospodarzem, oddanym wraz z towarzyszami makabrycznym eksperymentom.

Joan Samson „The Auctioneer”
 
"The Auctioneer" Joan Samson to powstała w 1975 roku powieść, która zainspirowała Stephena Kinga do napisania "Sklepiku z marzeniami". Bohaterem jest John Moore i jego żona Mim. Do niewielkiego, spokojnego miasteczka Harlowe w stanie New Hampshire, w którym życie toczy się w niezmiennym tempie od pokoleń, przeprowadza się Perly Dunsmore - tytułowy aukcjoner. Ujmujący, czarujący, nieszkodliwy miastowy wariat, jakim wydaje się być w oczach mieszkańców Harlowe, wkrótce zaczyna odgrywać w ich społeczności coraz większą rolę, zmieniając życie Moore'a i jego sąsiadów w koszmar. Wielkie zło w małym miasteczku - czyli co wielbiciele starych horrorów lubią najbardziej. Napisana prostym językiem, z wciągającą, nieśpiesznie prowadzoną fabułą, ujmuje czytelnika przede wszystkim powoli narastającą atmosferą lęku, wszechobecnego strachu jaki odczuwają bohaterowie, a który narasta ze strony na stronę.

Bartłomiej Grubich „Koniec”

Młoda barmanka pewnego dnia znika. Wyjeżdża bez słowa wyjaśnienia. Podobno pojechała do Bydgoszczy. Jej śladem, niezależnie od siebie, wyruszają trzy osoby: jej najlepsza przyjaciółka, platonicznie zakochany w niej mężczyzna oraz ksiądz, który w ten sposób chce pomóc babci dziewczyny. Chaotycznie krążą po ulicach miasta próbując wpaść na jakikolwiek trop. Ich wędrówka z każdą chwilą przybiera coraz bardziej fantasmagoryczny charakter, przeszłość każdego z bohaterów wraca, miesza się z teraźniejszością. Na ich drodze stają surrealistycznie postacie, miejsca, wydarzenia. A za nimi, krok w krok podąża Szatan....

Dan Simmons „Pieśń Bogini Kali”

Autor zabierze nas na wycieczkę po mrocznych i dusznych zaułkach Kalkuty lat 70. XX wieku. A przewodnikiem po niej będzie bohater o swojsko brzmiącym nazwisku Robert Luczak, który jako wysłannik czasopisma literackiego udaje się w raz z żoną i maleńką córeczką w podróż do Indii celem pozyskania praw do publikacji najnowszego poematu jednego z największych indyjskich poetów. Szkopuł w tym, że poeta ów - Das - zaginął kilka lat wcześniej i powszechnie uważany jest za zmarłego. Luczak wplątuje się w intrygę, którą zaplanowali czciciele potężnej bogini i patronki miasta - krwawej i okrutnej Kali.

Alan Dean Foster „Obcy: Decydujące starcie”

Obcy, dużo obcych i Ellen Ripley wspomagana przez oddział komandosów - po prostu klasyk, zbeletryzowana wersja scenariusza jednego z najsłynniejszych filmów science fiction w historii.

Ira Levin „Dziecko Rosemary”

Opis własny: Małżeństwo, Rosemary i Guy Woodhouse, wprowadza się do nowego mieszkania w wielkiej, prestiżowej i owianej złą sławą kamienicy. Po zadomowianiu się poznają parę miłych staruszków mieszkających obok. Wkrótce Rosemary zachodzi w ciążę, a splot dziwnych wydarzeń każe jej podejrzewać sąsiadów o czarnoksięstwo. Obawiając się o siebie i swoje nienarodzone jeszcze dziecko postanawia poszukać pomocy u ludzi, którzy jej zdaniem nie należą do spisku.

Antologia opowiadań „Grobowiec Tom I. Zaraza”

Grobowiec” to cyklicznie wydawana antologia prezentująca Dzieła najciekawszych przedstawicieli polskiej literatury grozy. Każdy tom będzie charakteryzował się motywem przewodnim. W pierwszej edycji będzie to ZARAZA.

Źródło: https://pl-pl.facebook.com/WydawnictwoVesper

piątek, 27 listopada 2020

„Come Play” (2020)

 

Autystyczny chłopiec, Oliver, czuje się bardzo samotny. Koledzy w szkole mu dokuczają, a matka naciska, by jeszcze ciężej pracował nad sobą. Sarah chce, żeby jej syn jak najszybciej zaczął komunikować się ze światem werbalnie, a nie jak teraz, za pomocą smartfona. Od niedawna niemieszkający z nimi ojciec Olivera, Marty, lepiej dogaduje się z chłopcem. Akceptuje go takim, jaki jest, pogodził się już z jego chorobą. Ale też nie spędza z synem tyle czasu, co Sarah. Pewnej nocy na telefonie Olivera pojawia się bajka o potworze imieniem Larry. Potworze, który podobnie, jak Oliver marzy o przyjacielu. I wszystko wskazuje na to, że stwór upatrzył sobie tego autystycznego chłopca, który z kolei nie chce mieć z nim nic wspólnego. Oliver rozpaczliwie stara się pozbyć tego stworzenia, które jakimś cudem przedostaje się do jego świata. Stanowiąc ogromne zagrożenie dla całego otoczenia chłopca i być może także jego samego.

Reżyser i scenarzysta horroru nastrojowego „Come Play”, Jacob Chase, przez lata wraz z przyjaciółmi prowadził dom strachów. Jeden z upiornych kostiumów, które stworzył na jego użytek z czasem zdecydował się wykorzystać w krótkometrażowym obrazie (wówczas miał już spore doświadczenie w takich filmowych projektach), któremu nadał tytuł „Larry”. Produkcja liczyła sobie zaledwie pięć minut i ukazała się w 2017 roku. Wytwórnia Amblin Partners wyraziła zainteresowanie rozszerzeniem tego projektu – Chase po raz pierwszy miał rozpisać, a następnie wyreżyserować obraz pełnometrażowy. Głównym bohaterem „Come Play” Chase uczynił autystycznego chłopca, do czego poniekąd zachęciła go praca małżonki. Praca z dziećmi ze spektrum autyzmu, która, siłą rzeczy, pozwoliła także Chase'owi lepiej poznać małych ludzi z tą przypadłością. Z kolei Larry sporo zawdzięcza potworowi Frankensteina – to na nim wzorował się Jacob Chase tworząc wysokie, nienaturalnie powyginane monstrum szukające przyjaciela w nie swoim świecie. Budżet „Come Play” oszacowano na dziewięć milinów dolarów, a dystrybucję rozpoczęto pod koniec października 2020 roku. Premiera miała odbyć się już w lipcu, ale pandemia COVID-19 wymusiła odłożenie tego wydarzenia na parę miesięcy.

Amerykański horror o potworze korzystającym z nowoczesnej technologii. Pomysłodawca i główny twórca „Come Play”, Jacob Chase, nie chciał podchodzić do aspektów technologicznych, jak to się zwykle czyni w kinie grozy. Bardziej od straszenia widza postępem, zajmowało go strasznie tym co ukrywa się za szybą. Intruzem „infekującym” przedmioty, które notabene poprawiają komfort życia autystycznego chłopca. Z jednej strony, bo Chase mimo wszystko nie ograniczył się jedynie do punktowania korzyści, jakie nowoczesna technologia daje niepełnosprawnym osobom. W swój scenariusz wcielił też jedno z najgorszych następstw tego postępu, czyli głębokiej samotności. Internet niby pomaga w nawiązywaniu znajomości, ale nie dość, że owe znajomości często opierają się na wątłych podstawach, to na dodatek długie wgapianie się w ekran to swego rodzaju izolatka. Odgradzamy się od świata, od ludzi z naszego ścisłego – prawdziwego, nie wirtualnego – otoczenia. Również od tych, którym najbardziej na nas zależy. A więc pogrążamy się w świecie wirtualnym z tęsknoty za towarzystwem, co wzmaga nasze osamotnienie w twardej rzeczywistości. Błędne koło. Z tym nieubłaganie szerzącym się problemem (acz niedotyczącym wszystkich, przynajmniej na razie) konfrontuje nas „Come Play”, debiutancki obraz Jacoba Chase'a. Empatyczny monster movie. Tak bym go nazwała. Bo film wprost emanuje współczuciem, co ciekawe nie tylko do chłopca, który przez swoją chorobę ma trudności w nawiązaniu bliższej relacji z rówieśnikami, ale także potwora, który już na początku filmu, nieproszony wdziera się do jego życia. Autystycznego chłopca marzącego o wiernym towarzyszu zabaw. Ale nie aż tak, żeby ucieszyć się z nieoczekiwanego pojawiania się tego usilnie zabiegającego o jego przyjaźń nieludzkiego stworzenia. To odstępstwo od reguły – inne podejście do wielokrotnie wykorzystywanego w horrorze motywu rzekomo wyimaginowanego przyjaciela dziecka. Oliver w przeciwieństwie do wielu innych dzieciaków, które w horrorach znajdują sobie takie niecodzienne towarzystwo, nie ulega zgubnej perswazji istoty z innego świata, który przedstawia się jako Larry. Najpierw jest bajka, co prawda w wersji elektronicznej, ale niektórzy odbiorcy „Come Play” i tak dopatrzyli się w tym dużego podobieństwa do „Babadooka” Jennifer Kent. Trudno się dziwić, bo odejście od wydania papierowego, z jakim spotykamy się w „Babadooku”, to sprawa drugorzędna. Ważniejsza jest treść, a ona niepokojąco przypomina bajkę z głośnego horroru Kent. Na smarfonie Olivera pewnej nocy pojawia się oto opowieść o pokracznej istocie z innego świata, która próbuje przedostać się do naszego. A w zasadzie część opowieści, która będzie się rozwijać wraz z rozwojem tej nieskomplikowanej historii z dreszczykiem. Najsilniej skoncentrowanej na małym Oliverze (bezbłędnie kreowanym przez Azhy'ego Robertsona). Samotnym, nierozumianym, nieakceptowanym wręcz chłopcu, który komunikuje się z innymi poprzez najpierw smartfon, a potem tablet. Głównie z rodzicami i nauczycielami, bo wśród swoich rówieśników nie ma nikogo, z kim mógłby wdać się w dłuższą rozmowę. W szkole Oliver trzyma się na uboczu. Bynajmniej nie dlatego, że tego chce, ale jest do tego po prostu zmuszony. Bo żaden z pozostałych uczniów nie wykazuje najmniejszej chęci kolegowania się z nim. Wydaje się, że jego samotność wynika z autyzmu – dzieciom brakuje cierpliwości do chłopca, który porozumiewa się za pomocą smartfona, bo nie potrafi mówić. I nie zachowuje się tak, jak inni. Nie przez cały czas. „Come Play”, jak na tradycyjny współczesny straszak z głównego nurtu, jest zaskakująco głęboki. W każdym razie nie tak płytki, jak się obawiałam. Porusza ważne kwestie społeczno-obyczajowe, zwraca uwagę na istotne problemy niepełnosprawnych osób (autystycznych, ale można to przełożyć też na inne utrudniające kontakty z ludźmi, przypadłości), ale też ich najbliższych.

Come Play” to przede wszystkim opowieść o samotności. Samotności w ogromnym świecie zdominowanym przez technologię. Samotności autystycznego chłopca, która w pewnym sensie rozciąga się też na jego rodziców. A na pewno na jego matkę, Sarah, w którą wcieliła się Gillian Jacobs (nie najgorsza kreacja moim zdaniem za mało wyrazistej postaci). Kobieta, jak na kochającego rodzica przystało, współodczuwa jego krzywdę. Ból Olivera, jest jej bólem. Jego samotność, jej samotnością. Chcąc temu zaradzić, Sarah tylko wyrządza swojemu dziecku dodatkową krzywdę. Zamiast posłuchać rad jego lekarki i przygotować się co najwyżej na niewielkie postępy, Sarah, co zrozumiałe, czeka, aż chłopiec zacznie mówić. I to pełnymi zdaniami. Oliver zauważalnie czuje się przez nią naciskany. Czuje, że matka nie jest z niego zadowolona. A co gorsza wyrzuca sobie, że nie potrafi sprostać jej wymaganiom. Sarah robi wszystko, co w jej mocy, by zapewnić mu maksymalny komfort psychiczny, ale nie potrafi zmniejszyć swoich oczekiwań w niwelowaniu ograniczeń, jakie choroba narzuca jej dziecku. Chce walczyć z chorobą syna na ostro. Nie zamierza brać przykładu z ojca Olivera, Marty'ego (tę najbardziej powierzchownie z całej pierwszoplanowej rodziny przedstawioną postać, powierzono Johnowi Gallagherowi Jr.), który uważa, że lepiej pozwolić chłopcu rozwijać się w swoim tempie. Wspierać go i cieszyć się z najmniejszych postępów. Jacob Chase nie demonizował żadnej z tych postaw – tyle samo zrozumienia miał dla bezstresowego podejścia Marty'ego do syna, jak do bardziej wymagającego, niecierpliwego podejścia Sarah. Przedstawił dwa różne sposoby postępowania rodziców z autystycznym dzieckiem, dwa oblicza trudnego rodzicielstwa, które wprawdzie różnie można odbierać, ale nie zauważyłam jednoznacznie potępiającego spojrzenia reżysera i zarazem scenarzysty „Come Play” na któregoś z rodziców Olivera. Wręcz przeciwnie: zabiegał on o współczucie widza względem także rodziców Olivera, nie tylko samego chłopca, którego los oczywiście miał napawać największym smutkiem. Wyszła z tego dość depresyjna opowieść, ale niepozbawiona ziaren nadziei. Przygnębiająca, ale też budująca, podnosząca na duchu. Miejscami może trochę patetyczna, a na pewno przesłodzona, ale tylko odrobinę. Jacob Chase jest osobą szczególnie doceniającą w kinie niejednoznaczne postacie. Dlatego chciał, żeby jego potwór miał w sobie coś ludzkiego. Coś, co skłaniałoby widza do spoglądania na niego również litościwym okiem. I tak też było u mnie. Głęboko współczułam usychającemu z samotności Larry'emu, choć ani na chwilę nie opuszczało mnie przekonanie, że stanowi on śmiertelne zagrożenie dla innych. Nie ma wątpliwości, że niepowstrzymany, potwór wyrządzi niepowetowaną krzywdę i tak pokrzywdzonej przez los rodzinie. Możliwe że nie tylko im, bo w sprawę wmieszane są również inne dzieci – chłopcy ze szkoły Olivera, których poznajemy jako jego prześladowców. Z nimi wiąże się w moim poczuciu najbardziej widowiskowa, powiedzmy, że najbardziej upiorna, w każdym razie trzymająca mnie w największym napięciu scena „Come Play” (atak Larry'ego podczas wspólnego nocowania). Z jednym z nich, stojącym na czele tej paczki Byronem, w którego w wyśmienitym stylu wcielił się Winslow Fegley, wiąże się też sekwencja, która najbardziej mnie poruszyła. Bardziej od finału. Spodziewanego, ale wypada zaznaczyć, że Chase wybrał najlepszą z przewidywanych przeze mnie ścieżek. UWAGA SPOILER Abstrahując od prologu, bo tradycyjnie wolałabym, żeby pozostawiono mnie z gorzkim posmakiem, zamiast osłabiać tragiczny wydźwięk tej opowieści KONIEC SPOILERA. Bezpiecznie mrocznej opowieści - metaliczna, po trosze plastikowa czerń, bez „przybrudzenia”, bez zdecydowanej posępności, bez chłodu i wilgoci. Ale wśród tych wszystkich nowszych straszaków, klimat nawet się broni. Straszaków z dynamiczniejszym rozwojem akcji, obowiązkowymi jump scenkami (tych w „Come Play” nie znalazłam wiele , ale te, które zdecydowano się wrzucić, zamierzonego efektu na mnie nie wywarły) i nie tak znowu małym wspomaganiem komputerowym, co tyczy się głównie Larry'ego. Nawet pomysłowo zrobionego, ale jednak wolałabym coś praktycznego – kostium, charakteryzację – bo mam powody przypuszczać, że to dodałoby stworowi realizmu, którego w moich oczach stanowczo mu brakowało. Gdy tylko przemyka po domu, wtapia się w cień, czai gdzieś w kącie (długo widać go jedynie przez kamerkę w telefonie czy tablecie: motyw nie raz już wykorzystywany w kinie grozy) albo kiedy widać tylko jego zdeformowane, nienaturalnie powyginane nogi, jest dobrze, ale na zbliżeniach w całej swej nieurodziwości, może budzić niepożądany niesmak. Przynajmniej lekko irytować swoją... „malowaną baśniowością”.

Sądzę, że nie najgorszy to start w pełnym metrażu. Niezły horror nastrojowy, monster movie od Jacoba Chase'a, człowieka, który w roli reżysera i scenarzysty wcześniej spełniał się wyłącznie w shortach (przy dłuższych projektach zdarzało mu się pracować w innych charakterach: aktorstwo, montaż). Produkcja będąca rozwinięciem jego kilkuminutowego filmiku z 2017 roku pod tytułem „Larry”. Prosta opowieść, jakich wiele, choć nie do końca. Bo nieczęsto ma się okazję zobaczyć tak empatyczne podejście nie tylko do bohaterów, ale i potwora. W każdym razie nie w tych dynamiczniejszych, niestroniących od efektów komputerowych i robiących „buu!” współczesnych straszakach. Żebym się „Come Play” zachwyciła to nie, ale przyznaję, że pozytywnie mnie zaskoczył. Nastawiałam się na coś dużo gorszego, a tu proszę: tak szybciutko, prawie bezboleśnie zleciało. Dałam się wciągnąć w tę niewymyślną, ale przemycającą ważne treści opowieść o małym chłopcu i dużym potworze, którzy marzą o przyjacielu.

czwartek, 26 listopada 2020

„Run” (2020)

 

Siedemnastoletnia Chloe Sherman cierpi na paraplegię, cukrzycę, astmę i hemochromatozę. Uczy się w domu, w którym mieszka wraz ze swoją matką, Diane, robiącą wszystko, by zapewnić jej jak najlepszą opiekę. Chloe nigdy nie miała powodów, żeby w to wątpić, ale teraz sytuacja się zmienia. Dziewczyna ma nadzieję, że już wkrótce rozpocznie studia na wymarzonej uczelni. Planowany wyjazd córki bardzo niepokoi jej nadopiekuńczą matkę, ale w żaden sposób nie daje odczuć Chloe, że nie cieszy się jej szczęściem. Pewnego dnia nastolatka odkrywa jednak coś, co każe jej baczniej przyjrzeć się swojej troskliwej opiekunce i zarazem jedynej przyjaciółce.

Bardzo dobrze przyjęty przez krytykę amerykańsko-kanadyjski thriller psychologiczny pt. „Run” został wyreżyserowany przez Aneesha Chaganty'ego, twórcę „Searching” (2018). Pomysł narodził się w trakcie prac nad „Searching” - jego scenarzyści Chaganty i Sev Ohanian skończyli sporządzać szkic „Run”, gdy kończyły się prace nad „Searching”. Po dwumiesięcznej przerwie przystąpili do pisania właściwego scenariusza, co zajęło im ponad pięć miesięcy. Główne zdjęcia ruszyły w końcówce października 2018 roku w Winnipeg w Kanadzie i trwały trochę ponad dwa tygodnie. Aneesh Chaganty utrzymuje, że ani on, ani Sev Ohanian nie inspirowali się żadną konkretną historią, odbiorcy jego drugiego pełnometrażowego obrazu odnaleźli w nim jednak duże podobieństwa do autentycznej sprawy Gypsy Rose Blanchard i jej matki Dee Dee Blanchard (przypadek?). „Run” swoją premierę miał w październiku 2020 roku na Nighstream Film Festival. W planach była szeroka dystrybucja kinowa, ale pokrzyżowała je pandemia COVID-19. W sierpniu prawa do dystrybucji sprzedano telewizji internetowej Hulu, gdzie film ukazał się w listopadzie 2020 roku.

Psychoza” i „Okno na podwórze” Alfreda Hitchcocka oraz „Niezniszczalny” i „Znaki” M. Nighta Shyamalana – te tytuły podaje reżyser i współscenarzysta „Run”, Aneesh Chaganty, pytany o techniczne odniesienia do innych obrazów zastosowane w jego drugim pełnometrażowym filmie. W tekście natomiast znajdujemy dwa wyraźne nawiązania do twórczości Stephena Kinga: pada nazwa jego fikcyjnego miasteczka Derry w stanie Maine, a jedna z bohaterek nazywa się Kathy Bates – tak samo, jak odtwórczyni oscarowej roli Annie Wilkes w „Misery” Roba Reinera, kultowej ekranizacji powieści Kinga pod tym samym tytułem. To ostatnie pewnie nie było przypadkowe, bo nawet, jeśli pomysł na fabułę „Run” wziął się znikąd (jak daje do zrozumienia jego główny twórca), to trudno nie dopatrzyć się tutaj podobieństw (nawet samym pomysłodawcom) do historii o szalonej byłej pielęgniarce i jej najukochańszym pisarzu. Główne role powierzono doskonałej w swoim fachu Sarah Paulson oraz debiutującej w pełnym metrażu Kierze Allen. Obiecującej wschodzącej gwieździe, która wcieliła się w schorowaną siedemnastolatkę. Poza wszystkim innym poruszającą się na wózku inwalidzkim – tak samo jak jej odtwórczyni. Nieczęsto, właściwie to prawie nigdy, niepełnosprawne postacie filmowe są kreowane przez osoby faktycznie borykające się z daną niepełnosprawnością. I mogę mieć tylko nadzieję, że „Run” zapoczątkuje nową tradycję, że angażowanie niepełnosprawnych aktorów i aktorek, choćby początkujących, w niedalekiej przyszłości będzie zjawiskiem powszechnym, a nie jak dotychczas jedynie sporadycznym. Stanie się nowym zwyczajem. Bo po co grać niepełnosprawność, skoro na swoją szansę czekają takie talenty, jak Kiera Allen? Nie twierdzę, że w „Run” dorównuje Sarah Paulson, ale jeśli uwzględni się doświadczenie w zawodzie (Paulson je ma, a Allen swoją przygodą z aktorstwem dopiero zaczyna), to trudno nie docenić też tego mniej przecież widowiskowego występu Allen. Jeśli zaś chodzi o fabułę, to jest zaskakująco... zwyczajna. Podobnych dreszczowców trochę już powstało – osobiście patrzyłam na to, jak na swoiste połączenie „Misery” Stephena Kinga i „Domu Glassów 2: Dobrej matki” Steve'a Antina. Nie zapominając przy tym o autentycznej i tragicznej historii Gypsy Rose i Dee Dee Blanchard. Były sobie matka i córka. Córka od urodzenia zmagała się z wieloma poważnymi chorobami, a matka, od kiedy córka sięgała pamięcią, otaczała ją nader troskliwą opieką. Matka właściwie była jej jedyną przyjaciółką. Stałą i zaufaną towarzyszką, jedyną powierniczką, centrum jej małego wszechświata. Chloe Sherman, bo tak nazywa się ta nieszczęsna siedemnastolatka, nie daje się pokonać chorobom. Kiedy ją poznajemy toczy całkiem szczęśliwy żywot u boku ukochanej matki Diane. Widać, że już dawno nauczyła się żyć ze swoimi ograniczeniami. Radzi sobie tak dobrze, że nie ma wątpliwości, co do słuszności swojego postanowienia o rychłym wyfrunięciu z rodzinnego gniazda. Dotychczas Chloe uczyła się w domu, ale czuje, że jest już gotowa do podjęcia tradycyjnej nauki – do wyjazdu na studia już za kilka miesięcy. Ona może i jest gotowa, ale jej matka bynajmniej. Już prolog „Run” ujawnia niechętny stosunek Diane do karkołomnego postanowienia jej jedynego dziecka. Niechęć być może zrodzoną z obaw o bezpieczeństwo córki. Albo z obawy o siebie. Syndrom pustego gniazda? Na to wygląda. Ale można pójść jeszcze dalej w tych założeniach, co do rozwoju scenariusza „Run”. Wypatrywać u Diane oznak zastępczego zespołu Münchhausena. Czy to najzwyklejsza lub trochę bardziej ekstremalna niż normalnie, nadopiekuńczość, czy raczej pilnie wymagająca leczenia choroba psychiczna? Tego dowiemy się później. Co nie znaczy, że już w pierwszej partii „Run” nie można się tego domyślić. Właściwie to zdziwiłabym się, gdyby wielu stałych odbiorców tego gatunku nie zdołało przedwcześnie przewidzieć... prawie wszystkiego.

Spora część akcji zamyka się w przytulnym jednopiętrowym domu zamieszkałym przez Diane i Chloe Sherman. Domu stojącym na obrzeżach miasta, w pobliżu którego nie widać innych zabudowań. Tylko gęsty las i rzadko uczęszczana asfaltowa droga. Prawie jak w nadzwyczaj gościnnych progach Annie Wilkes. Prawie, bo Aneesh Chaganty i jego ekipa obrali zupełnie inną kolorystykę. A więc stworzyli inny (nieprzybrudzony, niezbyt ponury i mroczny) klimat. Taki bardzo nowoczesny, taki plastikowy. W pewnym napięciu mimo wszystko „Run” mnie trzymał. Raczej delikatnym, bez szaleństw, ale tyle wystarczyło, żeby z umiarkowanym zainteresowaniem prześledzić tę absolutnie nieodkrywczą opowieść. Podążającą przetartymi szlakami, powielającą znane schematy, ale i mającą w zanadrzu kilka zwrotów obliczonych na zaskoczenie odbiorców. Inna sprawa, czy to zadziała – nie mogę tego obiecać, bo poza finałem (ale bez jakiegoś potężnego wstrząsu), nic z tego nie wywarło na mnie zamierzonego efektu. Nic, czego po takiej historii nie można się spodziewać. Właściwie to „owe rewelacje” same się nasuwały i to już w początkowej fazie tej w gruncie rzeczy bardzo prostej opowieści. Opowieści o matczynej miłości, która może, ale nie musi, zakrawać na szaleństwo. Opowieści o niepełnosprawnej dziewczynie, która chce się wreszcie usamodzielnić. I strasznych podejrzeniach, jakie zaczyna mieć względem najważniejszej osoby w swoim życiu. Swojej jedynej podpory. Ukochanej matki, która, jak sądziła, zawsze stawiała jej dobro wysoko nad własne. Chloe to bardzo bystra, uzdolniona (technicznie) dziewczyna, ale wcześniej nie miała powodów do najmniejszym podejrzeń względem swojej rodzicielki. Wcześniej, czyli przed pewnym odkryciem. Znaleziskiem, które wszystko zmienia. Nie od razu. Dokonuje się to raczej stopniowo, wraz z postępem amatorskiego dochodzenia wszczętego przez niepełnosprawną dziewczynę. Dziewczynę, która zyskuje coraz większą pewność, że nie jest bezpieczna w swoim własnym domu. Że jedyna osoba, którą w życiu kochała, tak naprawdę jest jej wrogiem. Że przy Diane jej życie stale jest zagrożone. Czy Diane z premedytacją działa na niekorzyść córki? Czy w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, że wyrządza swojej córce ogromną krzywdę? Chciałabym dołączyć do tego jeszcze takie oto pytanie: czy możemy być pewni, że podejrzenia Chloe względem Diane są trafne? Chciałabym, ale „Run” takich wątpliwości nie wprowadza. Scenarzyści „nie bawią się w takie gierki” - w żadnym razie nie starają się kwestionować osądu przerażonej nastolatki, nie robią nic, by choćby tylko z lekka osłabić zaufanie widza względem Chloe. Nie wiem dlaczego, ale akurat to podejście do pewnych znanych motywów zdawało mi się dopraszać o takie pogranie z widzem. Taki prosty zabieg natchnąłby tę opowieść lekką świeżością i co dla mnie ważniejsze, gdyby umiejętnie to rozegrać, „Run” zyskałby tę nieprzewidywalność, której w moim pojęciu stanowczo mu brakuje. Bo to jedna z tych historii, która niewątpliwie miała zaskakiwać – widać, że twórcom na tym zależało, że bardzo chcieli, żeby odbiorcom umykała cała prawda o Shermanach. Żeby musieli z narastającą niecierpliwością czekać, aż oni wydobędą wszystkie trupy z szafy Diane. Cóż, ja tam najbardziej zastanawiałam się nad tym (w sumie nadal się nad tym głowię), dlaczego nie można było zbić szyby w oknie w tradycyjny sposób. Po co te kombinacje? Nie wystarczyłoby czymś uderzyć? To była pancerna szyba, czy jak? A może miało to służyć jedynie pokazaniu jak w praktyce spisuje się ten techniczny talent, jakim, jak już dawno wiemy, jest Chloe. Jeśli tak, to powiedziałabym, że uczyniono to w nader niefortunny sposób, bo wyszło na to, że ta uzdolniona, ponadprzeciętnie inteligentna dziewczyna nie potrafi myśleć praktycznie. Jeśli, bo zagadki tej „magicznej” szyby jeszcze nie rozwikłałam. A skoro już przy tym jesteśmy. Pamiętacie zapewne Kale'a z „Niepokoju” D.J. Caruso. Młodego człowieka obcykanego z technologią, który staje się bezsilny w obliczu... obciętego kabla od telewizora. W „Run” można dostrzec podobne niekonsekwencje u Chloe i już zostawmy to nieszczęsne okno – za przykład niech posłuży cała ta scena ucieczki z domu. Chloe zachowuje na tyle przytomności umysłu (to znaczy nie poddaje się panice), żeby opracować, a potem wdrożyć w życie naprawdę misterny i wielce ryzykowny, wymagający od niej niemałego wysiłku fizycznego, ale psychicznego pewne też, ale już nie przewiduje takiego najbardziej oczywistego posunięcia, jak skierowanie się do telefonu zaraz po przedostaniu się na parter. No, ale takie „kwiatki” zawsze można wyjaśnić nagłą paniki dochodzącą do głosu, gdy już trochę opadła z naszej Chloe adrenalina. Przy odrobinie dobrej woli można sobie zarówno to, jak wszystkie inne na pierwszy rzut oka nie do końca przemyślane przez scenarzystów, posunięcia tej czy innych postaci, wytłumaczyć. Postaci raczej pobieżnie odmalowanych, ale ta niewielka liczba szczegółów na temat Chloe i Diane (bo to na nich się skupiamy) w moich oczach zbytnio tym postaciom nie umniejszała. Pewnie największa w tym zasługa aktorstwa, ale myślę, że scenarzystom też należy się plusik. Dość przystępnie, i nawet z jakimś tam uczuciem do tych sylwetek podeszli. Na tyle dużym, bym nie cierpiała w otoczeniu pań Sherman.

Run”, thriller psychologiczny Aneesha Chaganty'ego, który spotkał się z bardzo przychylnym przyjęciem widzów. Nie wszystkich rzecz jasna, ale jak na współczesny dreszczowiec zebrał sporo entuzjastycznych recenzji. A to pewnie zaledwie początek. Możliwe, że będzie to jeden z najgłośniejszych, najlepiej przyjętych thrillerów 2020 roku. Tak przypuszczam, choć mnie tam nie zachwycił. Dla mnie to kolejny niczym niewyróżniający się, niewymagający myślenia, prosty, przewidywalny, niezbyt klimatyczny i tylko lekko emocjonujący thriller z solidną obsadą. Nic, co będę wspominać, ale nawet bezboleśnie przez tę opowieść przeszłam. Ujdzie.

wtorek, 24 listopada 2020

Wojciech Uszok „Manuskrypt”

 
Recenzja przedpremierowa

Rok 1621, Horni Dunajowice, Morawy. Powszechnie poważany żydowski alchemik, Nikolas Stroiber, zostaje schwytany, kiedy próbuje dokonać rytualnego zabójstwa nastoletniego chłopaka.
Rok 1945, Laskowitz na Dolnym Śląsku. Zwiad konny 52 Armii 1 Frontu Ukraińskiego pod wodzą porucznika Lwa Borowskiego zwanego Dzikim, napotyka nietypowo, nienaturalnie wręcz zachowujących się osobników z obozu wroga.
Rok 2013, Brzezinki. Marek Wroński i jego młodszy brat Witold przyjmują wymarzone zlecenie od burmistrza. Za godziwą opłatą mają wyremontować piwnicę tutejszego ratusza. Już pierwszego dnia pracy, po wyburzeniu starej ściany działowej, odkrywają tajemniczą księgę. Spisany łaciną wiekowy manuskrypt, który, o czym naturalnie nie wiedzą, odegrał główną rolę w nadzwyczajnych wydarzeniach z XVII i XX wieku.

Z wykształcenia historyk sztuki – absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego – miłośnik twórczości między innymi Johna Steinbecka, Michela Houellebecqa, Johna Simmonsa Bartha i Grahama Greene'a. Fan siatkówki (zapalony kibic reprezentacji polski w piłce siatkowej) od kilkunastu laty mieszkający w Brzezinkach w województwie dolnośląskim. Tyle na razie ujawniono na temat Wojciecha Uszoka, debiutującego na rynku literackim powieścią „Manuskrypt”. Horrorem nastrojowym, który ukazał się pod szyldem wydawnictwa Vesper w 2020 roku. W zwyczajowej dla tej ekipy starannej oprawie zaprojektowanej przez Krzysztofa Wrońskiego, który jest także autorem czarno-białych ilustracji widniejących w środku tej niedługiej, bo liczącej zaledwie dwieście trzydzieści siedem stron, publikacji.

Akcja „Manuskryptu” Wojciecha Uszoka toczy się w trzech znacznie oddalonych od siebie okresach. Od XVII przez XX po XXI wiek. Rozpiętość czasowa jest więc bardzo szeroka, a gabaryty książki nader skromne. Autor każdą z tych epok zamyka w wąskich ramach – serwuje tak jakby trzy jednowątkowe opowieści z dreszczykiem, które, jak można się domyślić, połączą się w jedną całość – a to nie tylko nie umniejszało u mnie niedogodności płynących z ciągłego skakania od bohatera do bohatera, ale wręcz je podsycało. Jestem pewna, że zdecydowanie łatwiej wchodziłoby mi się w tę opowieść, gdyby Uszok rzecz rozbudował. I to znacząco, bo nie mam wątpliwości, że wymyślona przez niego fabuła jest na to podatna. Więcej nawet: nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że historia ta doprasza się o rozciągnięcie. Pogłębienie, meandrowanie w różnych przestrzeniach czasowych, przedzieranie się przez coraz to bardziej zagadkowe losy, coraz bardziej zagrożonych protagonistów. I antagonistów, bo najstarsze dzieje z przedstawionych w „Manuskrypcie” nie dają nam ani jednej postaci, z którą łatwo sympatyzować. Wszystko zaczyna się w ciemną nocą, na którą szanowany w całych Hornych Dunajowicach, żydowski alchemik Nikolas Stroiber, zaplanował odprawienie jakiegoś mrocznego rytuału. Szybko okazuje się, że wymaga on złożenia ofiary z człowieka, do czego Stroiber zresztą już wcześniej się przygotował. Porwał szesnastoletniego chłopaka, pierworodnego syna burmistrza, który teraz leży skrępowany w izbie ewidentnie parającego się czarną magią starszego jegomościa. Nie dowiemy się jednak - a przynajmniej jeszcze nie - jaki był cel zbrodniczych działań Stroibera, ponieważ za sprawą interwencji osób trzecich rytuał się nie dopełnił. Dalsze losy człowieka, który jak można założyć, od dawna zgłębiał moc tajemną, są łatwe do przewidzenia. Pewną niespodzianką może być jednak rola, jaką Uszok przewidział dla jednego z wybawców ostatniego porwanego przez Stroibera młodzieńca. Jedyna postać (z tych bardziej znaczących) uczestnicząca w wydarzeniach z 1621 roku mająca zadatki na biały charakter. Ale teraz mężczyzna ten stanął na rozdroż. Otrzymał ofertę nie do odrzucenia. Prawie jak swego czasu niejaki Faust... Ta, osadzona w XVII wieku, gałąź fabuły „Manuskryptu” zajmuje najmniej miejsca, ale nie tutaj znalazłam najwięcej niedomkniętych kwestii. W ilości tychże przoduje środkowa oś fabularna skoncentrowana na sowieckim zwiadzie konnym pod dowództwem porucznika Lwa Borowskiego. Zaprawionego w boju mężczyzny, którego trudno nazwać zacnym, bo niejedne bezeceństwo zdążył już popełnić. W końcu trwa jedna z najstraszliwszych wojen w historii ludzkości, a jak wiadomo w takich warunkach nawet najłagodniejsze osoby nierzadko stają się bestiami. Borowski i jego ludzie skrzywdzili już niejednego cywila i bynajmniej sobie tego nie wyrzucają. Takie realia. Trzeba autorowi „Manuskryptu” oddać językową elastyczność. Dostosowywał styl do epoki. I do postaci. Tak więc na gałęzi reprezentowanej przez porucznika Lwa Borowskiego znajdziemy wiele z rosyjska brzmiących wyrazów i oczywiście trochę wojskowego żargonu – w każdym razie takiego, jaki z powodzeniem mógł być używany w sowieckiej armii podczas drugiej wojny światowej. „Manuskrypt” jest więc swego rodzaju przebieżką przez kawałek historii ludzkości. Czarne stronice w dziejach świata, które za sprawą fikcyjnego dodatku stają się jeszcze mroczniejsze. Zanim jednak Wojciech Uszok wprowadzi nas na terytorium horroru, zanim na pierwszy plan wysunie się tak zwana namacalna groza, wraz z porucznikiem Lwem Borowskim zbadamy nieprzyjazny, prawie wyludniony obszar jeszcze do niedawna zajmowany przez Niemców, w tym żołnierzy hitlerowskich. Pobłądzimy trochę po zaśnieżonym terenie, na którym obecnie leży wieś Brzezinki, w której osiadł autor „Manuskryptu”. A przynajmniej ja błądziłam, bo przez jakiś czas trudno było mi dopatrzeć się w tym jakiegoś celu. Idą, idą, odpoczywają i znowu idą. A to wszystko podane, wprawdzie przystającym do epoki (czasu i miejsca akcji, ale też pochodzenia „bohaterów”) językiem, ale... Cóż, wychodzi na to, że nie jestem dobrym odbiornikiem takiego stylu, ponieważ pomimo usilnych starań nie potrafiłam w należytym stopniu zaangażować się w mroczne przygody porucznika Lwa Borowskiego w osadzie Laskowitz na Dolnym Śląsku.

(źródło: https://pl-pl.facebook.com/WydawnictwoVesper)

Swój finał pierwsza opublikowana fikcyjna opowieść Wojciecha Uszoka znajdzie w wieku XXI, w dolnośląskiej wsi o nazwie Brzezinki. Początkowo ta część fabuły „Manuskryptu” będzie przeplatać się z ostatnimi rozdziałami środkowej odnogi (z roku 1945), ale potem już (nareszcie!) zakończy się to skakanie. No, z jednym małym wyjątkiem. Swoją drogą ubolewam, że Uszok więcej miejsca poświęcił wydarzeniom z XX wieku niż tym z wieku XVII. Proceder żydowskiego alchemika i jego następstwa wydawały mi się bardziej obiecujące. Poza tym ta gałąź wypuszczała najpiękniejsze, najplastyczniejsze pędy opisowe. To jest w Hornych Dunajowicach zastałam najbardziej przemawiający do mojej wrażliwości warsztat pisarski. Natomiast w czasach nam współczesnych, w pierwszej połowie drugiej dekady XXI wieku, spotkałam się z... Nie najgorszymi, nawet pobudzającymi wyobraźnię, dość żywotnymi fragmentami opisowymi oraz „połamanymi” dialogami. Rolniczy żargon? Lokalny slang? Nie wiem jak to nazwać, ale z pewnością wypowiedzi i przemyślenia bohaterów nader często wybrzmiewały dość niezgrabnie. Była w nich jakaś dysharmonia, nie było tej płynności, którą odnajduję w czystej polszczyźnie. A jakby tego było mało niektóre rozmowy wydawały mi się nad wyraz nienaturalne – jakoś nie mogłam uwierzyć, że podobne wymiany zdań mogłyby odbyć się w rzeczywistości, gdyby oczywiście tak nieprawdopodobne zdarzenia, jakimś cudem kiedyś zaistniały. Reprezentant tej gałęzi fabuły „Manuskryptu”, Marek Wroński, starszy mężczyzna mieszkający ze swoim bratem Witoldem i jego dobroduszną żoną Marią, jak zresztą duża część tej niewielkiej społeczności, ledwo wiąże koniec z końcem. On i jego młodszy brat chwytają się każdej, nawet najdrobniejszej pracy, byle tylko zarobić trochę grosza. Nic więc dziwnego, że zlecenie od samego burmistrza traktują jak wygraną na loterii. Bo wiadomo przecież, że na garnuszku państwowym można znacząco podreperować domowy budżet przy niewielkim wysiłku. Tak czy inaczej bracia Wrońscy nie mają wątpliwości, że za wyremontowanie gminnej piwnicy zostaną sowicie wynagrodzeni. A dużo roboty nie ma – nie dla nich, ludzi, którzy właściwie przez całe dorosłe życie pracowali fizycznie, którzy dali się poznać w wiosce, jako niezawodni robotnicy, rolnicy, złote rączki. Krótko: pracownicy od wszystkiego, co nie wymaga siedzenia za biurkiem. Chociaż starszy brat, Marek, pewnie i w biurze znakomicie by się odnalazł. Bo to myśliciel. Mężczyzna oczytany, potrafiący wyciągać trafne wnioski ze strzępów informacji; wnikliwie obserwujący, właściwie to potrafiący prześwietlić człowieka na wylot i to zaledwie jednym dłuższym spojrzeniem. Jego najlepszy przyjaciel, Kazimierz, jest tymczasem jego zupełnym przeciwieństwem. Prosty człowiek żyjący z uprawy ziemi i skromnej hodowli zwierząt, który, zdaje się, nie zobaczyłby prawdy nawet gdyby w nią wdepnął. Nie potrafi tak dobrze oceniać ludzi, jak Marek. A wygląda na to, że właśnie nastał moment, w którym ta zdolność nabierze takiej wartości, jak nigdy wcześniej. Ta partia jest bardziej ukierunkowana na rozwiewanie tajemniczości, niźli jej budowanie, jak to miało miejsce we wcześniejszych epokach, więc trudno oczekiwać tego dreszczyku (u mniej raczej nikłego, ale zawsze), który dało się odczuć wcześniej. Tej samej aury niezdefiniowanego, ale niewątpliwie śmiertelnego zagrożenia. Zagrożenia, które ma jakiś związek z wiekowym manuskryptem, okazałym spichlerzem i... pewnym odwiecznym pragnieniem ludzkości. UWAGA SPOILER I Bramem Stokerem. W każdym razie horrorem wampirycznym, bo przebijanie serc nieśmiertelnych kreatur drewnianymi kołkami i, już pewnie w mniejszym stopniu, sypianie w grobach, to tak charakterystyczne cechy opowieści o krwiopijcach, że... Zapożyczenia, wcielenia motywów kojarzonych z wampirami do historii o innego rodzaju bestiach, czy może nowe podejście, inne spojrzenie, na ni mniej, ni więcej jak horror wampiryczny? Jednoznaczna odpowiedź nie pada. Co mnie uradowało, Uszok pozostawił tę furtkę otwartą. Jest przestrzeń na interpretację własną KONIEC SPOILERA. I jest dramatyczna, poruszająca, nawet mocna, choć przewidywalna wisienka na zjadalnym, aczkolwiek niewyśmienitym torcie. Moich kubków smakowych w każdym razie to dzieło zbytnio nie popieściło.

Czemu, och czemu tak krótko? Przecie na tych fundamentach można było wznieść dalece wyższą konstrukcję. Stworzyć bardziej wymagającą opowieść. Zorganizować zdecydowanie bardziej porywającą, bogatszą w upiorne i/lub makabryczne wydarzenia, mroczniejszą podróż u boku szerzej sportretowanych bohaterów i antybohaterów. „Manuskrypt”, debiutancka powieść Wojciecha Uszoka, to nie jest tego rodzaju osiągnięcie, które poleciłabym wszystkim zapalonym czytelnikom nastrojowego horroru. Ale i nie starałabym się żadnego z nich odwieść od postanowienia zapoznania się z tą opowieścią. Bo tak, jak nie jest to dzieło, które mnie usatysfakcjonowało, tak nie jest to rzecz, którą mocno znielubiłam. Ani zły, ani dobry - tak określiłabym mój ogólny odbiór tej w miarę klimatycznej, dość pomysłowej, ale i stanowczo nazbyt krótkiej, żeby nie rzec niedopracowanej, historyjki.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 22 listopada 2020

„Oprawca” (1984)

 

W dzieciństwie Ed Junior przypadkowo zabił swoją matkę. Jego ojciec, duży Ed, nigdy nie pogodził się z tym tragicznym wydarzeniem. Jego stosunki z synem uległy przez to znaczącemu ochłodzeniu, ale nawet, gdy mały Ed dorósł i rozpoczął studia, nie zerwali kontaktów. Traf chce, że ojciec kontaktuje się z nim, kiedy on i jego przyjaciele zastanawiają się nad krótkim, relaksującym pobytem gdzieś poza kampusem. Mężczyzna prosi syna o zabezpieczenie na zimę jego domku przy plaży. Młodszy Ed początkowo próbuje się wymówić, ale za namową kolegów ostatecznie decyduje się wybrać tam razem z nimi. Szóstka studentów ma więc przed sobą perspektywę przyjemnego kilkudniowego pobytu na opustoszałej wyspie, ale jak się okazuje czeka tam już na nich człowiek, który nie spocznie, dopóki nie zabije ich wszystkich.

Oprawca” (oryg. „The Mutilator'” aka „Fall Break”) to jedyne pełnometrażowe fabularne osiągnięcie reżyserskie i Buddy'ego Coopera, i Johna Douglassa. Zrealizowany za (w przybliżeniu) czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, nie najlepiej przyjęty przez krytyków amerykański slasher oparty na scenariuszu Buddy'ego Coopera. Stowarzyszenie Motion Picture Association of America (MPAA) odmówiło nadania kategorii wiekowej pierwszej wersji filmu, ponieważ Cooper odmówił wycięcia wskazanych przez nich ujęć (erotycznych). Uległ dopiero później, kiedy zaczęły się problemy w niektórych amerykańskich kinach. Druga, nieco okrojona wersja „Oprawcy” dostała kategorię R. W Wielkiej Brytanii w 2000 roku dopuszczono jeszcze krótszą wersję - o siedem sekund zubożała scena penetracji hakiem - ale i tak dłuższą o dziewiętnaście sekund od poprzedniej, wpuszczonej na brytyjski rynek VHS w 1993 roku.

Jeśli szukacie niczym niewyróżniającego się slashera z okresu ekspansji tego podgatunku, to „Oprawca” Buddy'ego Coopera i Johna Douglassa może się okazać jednym z najcelniejszych trafień. Strzałem w dziesiątkę. Pod warunkiem, że już na wstępie nie odrzuci Was nader tandetna realizacja. To nawet nie jest klasa B. Może C... W każdym razie film otwiera scena z przeszłości. Tragedia, do której nierozmyślnie doprowadził mały chłopiec imieniem Ed, przygotowując urodzinową niespodziankę swojemu ojcu. Chłopiec ów niechcący zastrzelił swoją matkę. Scena kończy się słusznym gniewem i czymś w rodzaju bezsilnej rezygnacji ojca (też Eda) mimowolnego matkobójcy. Potem akcja przeskakuje do czasów studenckich młodszego Eda, który jest związany z potencjalną final girl imieniem Pam. Do ich paczki należą jeszcze dwie inne pary, Sue i Ralph oraz Linda i Mike. Nie będzie trzeba długo czekać na ich wspólny wyjazd na wyspę, do drewnianego jednopiętrowego domu należącego do dużego Eda. Nie potrzeba też dużo czasu na uświadomienie sobie, że ci młodzi ludzie nie grzeszą inteligencją. Powiedziałabym wręcz, że są głupsi, niż ustawa przewiduje. Powiecie: standard w slasherach. Ale nie. Moim zdaniem ten standard jest nieco wyższy. Zgodnie z konwencją scenarzysta najbardziej ulitował się nad Pam. Dał jej więcej rozumu niż jej towarzyszom, co w połączeniu z jej dziewictwem (które jest częstym tematem rozmów, bo przecież nie można było pozwolić, żeby widzom umknął tak zasadniczy fakt) nie pozostawia wątpliwości, że to nasza final girl. I jak to z klasycznymi final girl zwykle bywa, Pam, choć próbuje, zazwyczaj nie potrafi przemówić swoim przyjaciołom do rozsądku. Właściwie nikt, nawet jej chłopak Ed, nie przywiązuje większej wagi do jej słów. Pam nie tylko nie robi z tego wielkiej sprawy, ale przeważanie daje się przekonać argumentom mniej ostrożnych kolegów. Głupszych kolegów, żeby już nie owijać w bawełnę. Tak więc kiedy po dotarciu do letniskowego domu, przed naszymi studentami rozciąga się widok świadczący o wcześniejszym włamaniu do tej nieokazałej, trochę zaniedbanej „męskiej świątyni”, nikt poza Pam nie widzi potrzeby fatygowania policji. Ed tłumaczy to tym, że pobojowisko, które zastali równie dobrze mogło być robotą jego ojca. A nawet jeśli nie, to nic nie zginęło (no, poza jedną „drobną” rzeczą, ale to naprawdę nic, czym warto by się przejmować), a złodziej zapewne jest już daleko stąd, więc nic im nie grozi. Pam, jak to Pam, w końcu zgadza się, że na razie nie ma sensu zawiadamiać policji. Widz, w przeciwieństwie do bohaterów filmu, od początku będzie wiedział, że na wyspie jest ktoś jeszcze. Najpewniej tytułowy oprawca, ale można założyć (choć niewiele na to wskazuje), że współpracuje on z którymś ze studentów. Jeśli już to wiadomo którym, ponieważ twórcy nawet nie starają się ukryć tożsamości przyczajonej postaci. Pokazują kto zacz, ale podejrzewam, że nawet gdyby nie pozwalano nam przyjrzeć się jego twarzy, to i tak nie musielibyśmy zastanawiać się nad tym, kim, u diabła, jest ten człowiek. Tymczasem w domu dużego Eda, trwa sprzątanie i zabawa. I wymuszone, nic niewnoszące rozmowy młodych ludzi. Moją zwyciężczynią w kategorii najbzdurniejszej są pełne zachwytu wspomnienia Eda związane z domkiem na wyspie. Wspomnienia nieuzasadnione jego wcześniejszą postawą (unaocznioną w barze). Wspomnienia związane z ojcem, którego wcześniej jakoś aż tak nie ubóstwiał... Ale to jeszcze nic. Najlepsza jest gra aktorów. Wiarygodności nie ma w tym za grosz – gdyby poprosić kilku przechodniów o zaimprowizowanie paru scen i sfilmować to smartfonem z aparatem o słabszej rozdzielczości, to myślę, że efekt byłby podobny. Z drugiej strony nie sądzę, żeby wielu udało się to, czego dokonał jeden z aktorów w akcji z piłą mechaniczną. Cóż to było za umieranie. Jakiż dramatyzm, jakaż „uduchowiona męka”. Czułam się trochę jakbym oglądała skecz z jakiegoś kiepskiego kabaretu, a chyba nie na tym miało to polegać...

Nie będę oryginalna przyznając największy plus twórcom brutalnych efektów specjalnych. Jak na slasher dość śmiałych. Naturalnie bez większego trudu możemy odnaleźć w tym nurcie kina grozy jeszcze mocniejsze akcje, ale na pewno nie są one na porządku dziennym. W slasherach najczęściej jest jeszcze łagodniej niż w „Oprawcy”. Poza wspomnianym już gwałtem na kobiecie dokonanym sporych rozmiarów hakiem oraz zamierzenie czy nie, ale doprawdy komiczną szarżą połowy człowieka i może jeszcze przebiciem lica, nie odnotowałam w scenach śmierci jakiejś większej inwencji. Utopienie, obcięcie głowy, przebicie szyi widłami i wzmiankowane już cięcia zadane piłą łańcuchową – jak widać nic, z czym osoby jako tako rozeznane w krwawym/umiarkowanie krwawym horrorze dotychczas nie mogły się spotkać. I to więcej niż raz. Nieczęsto jednak w slasherze odnotowuje się taką dokładność – nieczęsto mamy możliwość takiego przyjrzenia się obrażeniom zadawanym filmowym ofiarom. Całkiem realistycznie się prezentującym, trzeba dodać. Szkoda, że tak solidna robota zmarnowała się na tak niewprawnie poprowadzoną opowieść. Nie mam nic przeciwko schematyczności – kocham twardą konwencję filmów slash – ale to tutaj przebiega nader topornie. Nie było w „Oprawcy” tego ładu, tej płynności, która pozwoliłaby mi należycie wczuć się w przeżycia szóstki studentów na niewielkiej wyspie. Celowo niepokomplikowaną historię, bo czuć, że ta propozycja miała być tak ściśle osadzona w ramach tego nurtu, jak tylko się da. Chociaż jest jeden element, który można uznać za drobne odstępstwo od reguły. W każdym razie rzecz rzadziej spotykaną w kinie slash. Mowa o wizerunku zabójcy (albo zabójców, ale jeśli przyjąć, że ma wspólnika, to kandydat jest tylko jeden, a jego poznajemy przecież jeszcze lepiej) – nie ma maski, ani nawet zwykłego worka, czy kominiarki, a jego twarz nie została w żaden sposób oszpecona. Długo przed finałem widzimy jego... jakże zwyczajne oblicze. A skoro już jesteśmy przy tym poznawaniu postaci, to sprawa też przedstawia się dość krucho. Buddy Cooper był aż za bardzo wierny zasadzie mówiącej, że w slasherach nie pogłębiamy sylwetek bohaterów. Najlepiej trzymać się sprawdzonych modeli osobowości i to takich bardzo ogólnych. Nie wszyscy trzymają się tego wyznacznika, a i nawet wśród tych scenarzystów, którzy to robili ciężko znaleźć wielu takich, którzy w aż takim stopniu uprościli charaktery protagonistów. Poza Pam i może Sue (bo o tej ostatniej wiadomo w zasadzie tylko tyle, że jest związana z największym dowcipnisiem, Ralphem, którego zauważalnie stara się „sobie wychować”), wszyscy myślą tylko o dobrej zabawie. A gustują w dość infantylnych grach (no, jedna para woli seks) – jeśli zabrać piwo, które chyba w cudowny sposób się rozmnożyło (zakładając, że nie mieli zapasu przed zakupami w małym sklepiku nieopodal wyspy, co wyraźnie pokazano wcześniej) to spokojnie mogliby zaprosić do zabawy kilkuletnie dzieci. Mówię o zmodyfikowanej zabawie w chowanego, bo Monopoly to już rozrywka dla poważanych, myślących ludzi. Nic więc dziwnego, że wczasowicze szybko tracą zapał do gry i wreszcie - cóż za refleks! - postanawiają poszukać pary przyjaciół, która już od paru godzin nie daje znaku życia. Bardziej jednak przypomina to romantyczny spacer po plaży niż amatorską akcję poszukiwawczą. No bo dlaczego mieliby się przejmować zniknięciem dwóch dorosłych przecież osób? Tym bardziej, że to ci, którzy nie potrafią długo powstrzymywać się od seksu. Już wcześniej można było dostrzec, że hamowanie popędu przychodzi im z największym trudem (w gorszej sytuacji jest jednak Ed – związany z „żelazną dziewicą”). Co długoletnich fanów slasherów prawdopodobnie od razu doprowadzi do wniosku, że ta dwójka pierwsza pójdzie na rzeź. Kto będzie następny, też niezwykle łatwo przewidzieć. Wiadomo, kto musi odejść z tego padołu, a komu przeznaczone jest pokonanie wroga. Chyba że jest ich dwóch. Wtedy sytuacja może się nieco skomplikować. Przygotowanie w walce wręcz może okazać się niewystarczające. UWAGA SPOILER Bo walka z ukochanym to już wyzwanie dużo większego kalibru niż starcie z ogarniętym żądzą mordu człowiekiem, który w innych okolicznościach (gdyby tylko zachował zdrowe zmysły po stracie żony albo jeszcze lepiej, gdyby jego syn nie tykał „zabawek dla dorosłych”) przypuszczalnie rychło zostałby jej teściem KONIEC SPOILERA. I jeszcze ta realizacja. Zdjęcia bywają albo prześwietlone, albo niedoświetlone. Ruchy kamer często nieskoordynowane, montaż trochę chaotyczny, kadrowanie półamatorskie, a ścieżka dźwiękowa albo nadmiernie jazgotliwa, albo tak przesłodzona, że zapewne mniej by mnie mdliło po zjedzeniu (jedną za drugą) trzech tabliczek czekolady. Bo miało być romantycznie. Innymi razy melancholijnie, a jeszcze kiedy indziej złowieszczo. Subtelniej widać się nie dało – subtelności są dla mięczaków. Jak już grać muzyką to z całą agresywnością. Przyprawiającą o ból głowy i żołądka nachalnością.

Mieliście już okazję obejrzeć trochę niskobudżetowych slasherów powstałych w XX wieku? Zasmakować tych mrocznych, przybrudzonych klimatów, w których spotkać można ten unikalny kicz, który rozkochał w sobie całe pokolenia fanów gatunku (w każdym razie całe rzesze spragnionych mocnych wrażeń widzów)? Jeśli tak, to zapewne będzie Wam trochę łatwiej przetrawić „Oprawcę” Buddy'ego Coopera i Johna Douglassa. Ale wątpię, żeby wielu z Was dodało ten obraz do listy ulubionych slasherów z lat 80-tych poprzedniego wieku. Właściwie to nie jestem przekonana, czy wielu oddanych miłośników starych, dobrych slasherów zdoła zaliczyć ten obraz przynajmniej bez większych niedogodności. Może nie zaraz cierpień, chociaż... Ja nie miałam lekko, ale dobrze wykonane gore, to już jakaś rekompensata za oddanie temu koszmarkowi blisko półtorej godziny swojego życia.

piątek, 20 listopada 2020

Colin Sutton „Obława. Manhunt. W jaki sposób oddałem w ręce sprawiedliwości seryjnego zabójcę Leviego Bellfielda”

 

Levi Bellfield – potrójny brytyjski zabójca nazywany przez prasę The Bus-Stop Killer (zabójca z przystanków autobusowych). Temat pierwszej książki emerytowanego policjanta, Colina Suttona, który onegdaj kierował śledztwem, które pozwoliło ująć tego szczególnie niebezpiecznego osobnika. Jednego z najbardziej znanych seryjnych morderców w historii Anglii. Dużą zasługę w powstaniu książki „Obława. Manhunt. W jaki sposób oddałem w ręce sprawiedliwości seryjnego zabójcę Leviego Bellfielda” (oryg. „Manhunt: How I Brought Serial Killer Levi Bellfield to Justice”) miał scenarzysta Ed Whitmore. Sutton jest przekonany, że tylko dzięki jego zachętom udało mu się sfinalizować ten czasochłonny projekt. Dzieło, które posłużyło za podstawę scenariusza brytyjskiego miniserialu kryminalnego pt. „Manhunt” (pol. „Obława”), który ukazał się (w brytyjskiej telewizji) w styczniu 2019 roku, tuż przed premierą książki. Jej autor brał udział w pracach nad tą produkcją – cieszącą się tak dużą oglądalnością, że zdecydowano się ją nieco wydłużyć. Zamiast poprzestawać na trzech około pięćdziesięciominutowych odcinkach, jak pierwotnie planowano, filmowcy postanowili dokręcić kolejny, tym razem czteroodcinkowy, sezon. Jego premierę zaplanowano na rok 2021.

Obława. Manhunt. W jaki sposób oddałem w ręce sprawiedliwości seryjnego zabójcę Leviego Bellfielda” to literatura faktu, ale Colin Sutton postarał się o nadanie jej struktury zbliżonej do powieści. Uznał, że to odróżni jego debiutancki utwór od innych książek non-fiction. Być może miał też nadzieję, że dzięki temu zaskarbi sobie większą grupę odbiorców, że to pomoże podtrzymać zainteresowanie również tych czytelników, którzy nieczęsto dają się porwać takim relacjom z pierwszej ręki. W każdym razie Sutton przed przystąpieniem do pisania poczynił pewne przygotowania w kierunku nadania swoim wspomnieniom formy zbliżonej do powieści. W owym przeszkoleniu najbardziej pomogły mu książki Marka Billinghama – ze względu na ich techniczną dokładność – ale korzystał też z rad dla początkujących pisarzy, które znalazł w internecie. W efekcie powstała nie tyle powieść kryminalna z życia wzięta, ile literatura faktu ubrana w przewiewne fatałaszki powieści. Ot, niezbyt usilnie starająca się udawać powieść. Ale w końcu autentyczne wspomnienia człowieka raczej nie powinny nabierać zbyt gęstej struktury „zarezerwowanej” dla opowieści fikcyjnych. Chcę przez to powiedzieć, że Sutton nie przesadził z tym eksperymentowaniem – pilnował, by czytelnik ani przez chwilę nie zapominał, że zapoznaje się z relacją jednego z głównych uczestników wydarzeń, które zaistniały w rzeczywistości. Z reportażem, a nie klasyczną powieścią kryminalną.

Rok 2004. Starszy oficer śledczy kierujący jednym z zespołów do spraw zabójstw Metropolitalnej Służby Policyjnej, Colin Sutton, dostaje, jak się później okaże, najważniejszą sprawę w swojej policyjnej karierze. Jego zespół śledczy ma zająć się morderstwem dwudziestodwuletniej Francuzki Amélie Delagrange. Kobietę znaleziono w Twickenham z obrażeniami głowy. Przewieziono ją do szpitala, ale rany były tak poważne, że pomimo starań lekarzy jeszcze tej samej nocy zmarła. I rozpoczął się pościg. Pościg za jednym człowiekiem, który, jak się okazało, już wcześniej dokonywał podobnych ataków. Prowadzący sprawę późniejszy autor „Obławy” z czasem nabrał pewności, że zabójca Amélie Delagrange odpowiada też za śmierć dziewiętnastoletniej Marshy McDonnell – zaatakowanej nieopodal swojego domu w Hampton w Londynie w 2003 roku oraz trzynastoletniej Amay Jane 'Milly' Dowler, która zaginęła w marcu 2002 roku, a pół roku później została odnaleziona martwa w Yeteley. Tragedia Milly Dowler w tamtym okresie była bardzo szeroko omawiana w brytyjskich mediach. Nadano jej zdecydowanie największym rozgłos – strasznym losem McDonnell i Delagrange dziennikarze interesowali się w nieporównanie mniejszym stopniu. Do czasu, aż światło dzienne ujrzał fakt, że wszystkie te zbrodnie są powiązane. Metropolitalna Służba Policyjna długo utrzymała to w tajemnicy. Opinia publiczna dowiedziała się o tym tak naprawdę dopiero po rozpoczęciu nadzwyczaj długiej rozprawy sądowej, która miała przesądzić o dalszym losie Leviego Bellfielda. Oskarżonego za zabójstwa Amélie Delagrange, Marshy McDonnell, usiłowanie zabójstwa osiemnastoletniej wówczas Kate Sheedy i trzydziestodziewięcioletniej Irmy Dragoshi oraz uprowadzenie siedemnastoletniej Anny-Marii Rennie. Za zabójstwo Milly Dowler Bellfield odpowiadał przed sądem później – w tym akcie oskarżenia zawarto też zarzut usiłowania porwania dwunastoletniej wówczas Rachel Cowles. Colin Sutton ma powody przypuszczać, że lista brutalnych ataków Leviego Bellfielda na przypadkowe osoby jest dłuższa, ale z powodów praktycznych (także finansowych) śledczy postanowili się w nie nie zagłębiać. Część potencjalnych ofiar Bellfielda nie doczekała się więc tak zwanej sprawiedliwości w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale jak dowiadujemy się z pierwszej książki Colina Suttona policja starała się przekonać pozostałe osoby przypuszczalnie skrzywdzone przez Bellfielda (a przynajmniej niektóre z nich), że sprawiedliwość dla innych jego ofiar i ich rodzin jest też sprawiedliwością dla nich. Ale to było potem. „Obławę” Colina Suttona otwiera śledztwo, które na pierwszy rzut oka mogło wydawać się rutynowe. To znaczy w 2004 roku, kiedy do Suttona trafiła sprawa zabójstwa dwudziestodwuletniej Amélie Delagrange trochę już zajmował się najcięższymi przestępstwami w Londynie i jego okolicach, więc nie miał za bardzo powodu, by już na wstępie dopatrywać się w tym przypadku czegoś innego od wszystkiego, czym zajmował się dotychczas w swojej pracy w Scotland Yardzie. Tak czy inaczej autor „Obławy” daje nam jasno do zrozumienia, że od początku mocno zaangażował się w to śledztwo. Straszliwy los Amélie poruszył jakąś szczególnie wrażliwą strunę w człowieku, który niejedno bezeceństwo już w życiu widział. Czy Sutton się tym chełpi? Czy przechwala się karierą, jaką zrobił w policji? Czy próbuje przekonać nas, jakim to niezwykle wartościowym, wręcz niezastąpionym śledczym był? Raczej nie. Raczej, bo były może ze dwa-trzy momenty, w których Sutton, że tak to delikatnie ujmę, przejawiał mniejszą skromność niż zazwyczaj. Ale jeśli mówił całą prawdę i tylko prawdę (a mam powody, by w to wierzyć), to taka postawa była najbardziej uzasadniona. Właściwie to, jeśli Sutton maksymalnie trzyma się faktów w tej doprawdy angażującej publikacji, to trzeba powiedzieć, że daje się tutaj poznać, jako niebywale skromny człowiek. Zdumiało mnie to niepomiernie, bo prawdę mówiąc nie miałam jeszcze okazji poznać policjanta (choćby emerytowanego) bez rozbuchanego ego. Nie mówię, że tacy nie istnieją – po prostu jakoś nie mam szczęścia do takich policjantów. Tym większą więc przyjemność czerpałam ze spotkania z tym wyjątkowym okazem, jakim dla mnie okazał się Colin Sutton. Z tym nieobnoszącym się pychą człowiekiem, który schwytał jednego z najbardziej znanych angielskich seryjnych morderców. Nie sam, jak zresztą często podkreśla. Więcej nawet: autor robi wszystko, by czytelnik (wbrew podtytułowi książki) czasem sobie nie pomyślał, że udałoby mu się doprowadzić Bellfielda przed oblicze tak zwanego wymiaru sprawiedliwości bez pomocy innych. Sutton właściwie wprost mówi, że gdyby nie wytężona, pełna wyrzeczeń praca całego jego ówczesnego zespołu śledczego, Levi Bellfield, prawdopodobnie nadal pozostawałby na wolności.

Jak wiadomo prawdziwe śledztwa policyjne przeważnie nie są tak spektakularne, jak w wielu filmach i serialach. To raczej kawał żmudnej roboty, wymagającej ogromnych pokładów cierpliwości. O ile naprawdę chce się schwytać sprawcę. A starszy oficer śledczy Colin Sutton i jego podwładni praktycznie tylko o tym marzyli od momentu przekazania im sprawy zabójstwa Amélie Delagrange, młodej kobiety, która przybyła do Anglii z Francji i w sumie całkiem wygodnie jej się żyło w tym kraju. Wygodnie, ale oburzająco krótko, bo na jej drodze stanął, jak zwykł go nazywać Sutton, potwór. Autor „Obławy” snują swoją historię z poszanowaniem może nie najdrobniejszych, ale na pewno najistotniejszych szczegółów. Szczegółów między innymi śledztwa w tej sprawie. W tej i paru innych, bo jego zespół nie potrzebował dużo czasu, by dojść do przekonania, że zabójca Amélie ma na koncie dużo więcej brutalnych aktów przemocy. Już wkrótce zaczęli podejrzewać, że „ich sprawca” odpowiada też za śmierć dwóch innych kobiet i kilka napaści, które tylko dzięki szczęśliwym zrządzeniom losu nie doprowadziły do śmierci ofiar. Sutton zadbał o to, by w jak najbardziej przystępny sposób przekazać nam jak najwięcej suchych, twardych faktów, przeróżnych szczegółów technicznych na temat tej głośnej (przynajmniej w Wielkiej Brytanii) sprawy. A więc zamiast punkt po punkcie przedstawiać mozolne przedzieranie się przez dość skąpy materiał dowody, zamiast szafować wyłącznie danymi, zamiast celować w kompletnie wyprany z emocji styl, Sutton nadał tej relacji bardziej ludzki wydźwięk. Mniej robotyczny:) Chociaż pewnie żadnych większych starań w tym kierunku czynić nie musiał. W końcu swego czasu był w samym centrum opisywanych wydarzeń. Przeżył to na własnej skórze. A w każdym razie wygląda na to, że można mu w tej materii zaufać. Autor „Obławy” przedstawia to wszystko w takim świetle, że naprawdę ciężko o inną postawę w stosunku do narratora i zarazem głównego bohatera tego przerażającego utworu. Przerażającego, bo Suttton mówi o niewyobrażalnej krzywdzie, która dokonała się w rzeczywistości. Z wyciskającą łzy z oczu wrażliwością mówi o ofiarach Leviego Bellfielda i ich bliskich. Nie ukrywa swojej nienawiści do tego osobnika. O przyjemności, jaką dawały mu jego niewygody w areszcie. Przyjemności i satysfakcji, jakie odczuwał na widok rozzłoszczonego, a potem ostatecznie pokonanego „potwora”. Inny słowy Sutton nie tylko nie wstydzi się emocji, jakie targały nim podczas najważniejszego śledztwa w jego policyjnej karierze, ale pozwala nawet by chwilami wzięły one górę nad pragmatycznym, chłodnym, analitycznym myśleniem doświadczonego śledczego kierującego jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym) ówczesnych zespołów w Scotland Yardzie. Drastyczne szczegóły, poruszające kontakty z rodzicami Amélie Delagrange, wstrząsające przeżycia Emmy Mills, byłej partnerki Leviego Bellfielda, z którą doczekał się trójki dzieci, imponująca postawa Kate Sheedy i długie, ale za to efektywne, choć niezbyt efektowne śledztwo policyjne. Śledztwo, które nie zawsze układało się po myśli detektywów, w którym, jak to w życiu, zdarzały się drobne potknięcia. Drobne w porównaniu do błędów innego policyjnego zespołu, o których uczciwie wspomina Sutton. Błędów, których, nawet on, policjant, nie jest w stanie całkowicie rozgrzeszyć. Rozumie, w jaki sposób do nich doszło, potrafi to wytłumaczyć, ale w jego świadomości owe poważniejsze niedopatrzenia i tak zapisały się, jako coś, czego wybaczyć chyba nie można. Jest też w „Obławie” szczegółowa (dla mnie zdecydowanie najciekawsza partia książki, a przecież w pozostałe też bez trudu wsiąkłam), relacja z pierwszej dużej rozprawy sądowej, w której Levi Bellfield występował w roli oskarżonego. Sprawy, do której doprowadził wytrwały zespół śledczy pod przewodnictwem Colina Suttona, autora tej niebanalnej publikacji.

Prosty, acz niepowierzchowny styl. Przerażająca historia dosłownie z życia wzięta. Spisana przez człowieka, który był jednym z jej głównych uczestników. Czyli „Obława. Manhunt. W jaki sposób oddałem w ręce sprawiedliwości seryjnego zabójcę Leviego Bellfielda”, pierwsza, ale z pewnością nie ostatnia książka Colina Suttona, emerytowanego starszego oficera śledczego z londyńskiej Metropolitalnej Służby Policyjnej. Non-fiction w takiej trochę powieściowej formie (nie czytaj: z domieszką fikcji). Co wypada dodać z ośmiostronicową wkładką z kolorowymi zdjęciami archiwalnymi i przedrukiem pewnego ważnego dla Suttona listu, który oczywiście ma związek z omawianą tutaj sprawą (Zysk i S-ka, 2020). Sprawą Leviego Bellfielda, jednego z bardziej osławionych angielskich zbrodniarzy w całej historii tego kraju. Krótko: szczerze polecam to dziełko!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu