wtorek, 30 lipca 2019

„Mroczna mila” (2017)

Mieszkająca w Londynie para homoseksualna, Louise i Claire, wyrusza w rejs łodzią przez Highlands w Szkocji. W niedalekiej przeszłości kobiety przeżyły osobistą tragedię, ale od jakiegoś czasu wszystko w miarę dobrze im się układa. Wycieczka ta ma być dla nich formą odpoczynku i przy okazji spełnieniem małego marzenia Louise. Claire nie jest tak entuzjastycznie nastawiona do tej wyprawy, jak jej partnerka, ale stara się zbytnio nie narzekać. Chce by obie dobrze spędziły czas. I pomimo kilku uniedogodnień na początku faktycznie tak jest. Z czasem jednak uświadamiają sobie, że nie są tutaj mile widziane, że grupa tutejszych mieszkańców postanowiła uprzykrzyć im życie.

Brytyjski survival thriller z elementami folk horroru, „The Dark Mile” („Mroczna mila”), jest dziełem twórcy między innymi „Sugarhouse” (2007), Gary'ego Love, który kiedyś był aktorem. Scenariusz „Mrocznej mili” napisała Gaby Hull, która nigdy wcześniej nie pracowała nad filmem pełnometrażowym. Love w jednym z wywiadów wyznał, że zwrócił na niego uwagę przez miejsce akcji – malownicze rejony, jak widniało w scenariuszu Szkocji, ale po zgłębieniu tematu okazało się, że Hull nigdy w Szkocji nie była, a pisząc scenariusz miała przed oczami krajobrazy Suffolk. Love w tamtym czasie pragnął nakręcić film z niewielką obsadą, darmową lokalizacją i skromniejszym budżetem, a scenariusz Gaby Hull według niego prawie idealnie się do tego nadawał. Prawie, bo musiał go dostosować do Highlands, które sobie upatrzył.

Gary Love nie lubi etykietek. Jego zamiarem zawsze było tworzenie dobrych historii bez względu na gatunek. W „Mrocznej mili” doskonale uwidacznia się owa niechęć reżysera do takowych szufladek. Scenariusz Gaby Hull oprócz zachwycającej scenerii dał mu możliwość tworzenia w różnych ramach gatunkowych, którą Love ochoczo wykorzystał. Film otwiera motyw silnie kojarzony z umiarkowanie krwawym horrorem – zakochana para udaje się w dzikie rejony Szkocji, słabo zaludnionego Highlands, który słynie z przepięknych, naturalnych krajobrazów. Nastawienie szybko jednak ulega zmianie. Zamiast klasycznej horrorowej rąbanki widz zaczyna spodziewać się czegoś w duchu „Uwolnienia” Johna Boormana i/lub „Kultu” Robina Hardy'ego – tj. obrazu lepiej wpasowującego się w ramy thrillera, ewentualnie z domieszką nastrojowego horroru. Tuż po wejściu głównych bohaterek filmu, Louise i Claire (w mojej ocenie bardzo dobre kreacje Rebekki Calder i Deirdre Mullins), do pubu na terenie Highlands, twórcy wprowadzają motyw celtyckich wierzeń, jednocześnie potęgując obudzone już wcześniej podejrzenia względem tubylców. Miłośnicy kina grozy prawdopodobnie nabiorą wówczas przekonania, że „Mroczna mila”, jak wiele filmów przed nią, skupi się na wątku sekty składającej pokłony i najpewniej ofiary jakimś pogańskim bóstwom. Przez długi czas twórcy silniej jednak koncentrują się na relacji Louise i Claire, aniżeli ich interakcjach z tutejszą ludnością. Owszem, do tych ostatnich co jakiś czas też dochodzi, ale zdecydowanie więcej miejsca zajmuje wątek poniekąd romantyczny. Do pewnego stopnia, bo mniej czy bardziej jawne groźby dosyć często się odzywają. Uspokajam fanów kina grozy: nie będą tutaj mieć do czynienia z przesłodzonym romansem, z cukierkowym związkiem dwóch kobiet, które nic tylko cieszą się swoim towarzystwem i pięknymi widokami w tym odizolowanym zakątku Ziemi. To prawda, że przeżywają przyjemne chwile, ale są i zgrzyty. Brak obiecanego przez organizatora tego rejsu dostępu do Internetu i wiadomości tekstowe, które w tajemnicy przed swoją partnerką, odbiera Claire, wytrącają ją z równowagi. Te czynniki sprawiają, że nie czuje się w pełni komfortowo – Internet jest jej niezbędny do pracy, a miłosne SMS-y od niejakiego Milesa, z którym nie chce utrzymywać kontaktu, zasiewają w niej obawę o przyszłość jej związku z ukochaną Louise. Do tego dochodzi tragedia, którą ona i jej partnerka stosunkowo niedawno przeżyły, i która nadal kładzie się cieniem na ich relacji. I dwa zabiegi in vitro, którym dotychczas poddała się Louise, na koszt Claire. Obie pragną dziecka, obie nie tracą nadziei, że w końcu się go doczekają, ale jeśli o to chodzi Claire rozpoczyna rejs przez Highlands w gorszym od Louise nastroju – jest wyraźnie sfrustrowana tym, że kosztowne zabiegi na razie nie przynoszą rezultatu. Louise też cierpi, ale w przeciwieństwie do swojej dziewczyny jest introwertyczką – nie dzieli się z Claire swoimi przeżyciami, często zamyka się w sobie, wyraźnie dystansuje od swojej partnerki, ale nie jest już tak chłodna w kontaktach z miejscowymi. Claire nie ma o nich dobrego zdania i daje im to jasno do zrozumienia. My nie mamy wątpliwości, że kobieta popełnia karygodny błąd – błąd, który może kosztować ją i jej dziewczynę życie – i że próby załagodzenia sytuacji podejmowane przez Louise nie przyniosą żadnego rezultatu. Tym bardziej, że wcale nie jest powiedziane, że niebezpieczeństwo sprowadza na nie niekulturalna postawa miastowej dziewczyny względem prowincjuszy. Konflikt „tych dwóch światów” został tutaj uwypuklony – nazwijmy to różnice kulturowe najdosadniej akcentuje scena w pubie. Zaskoczone, zszokowane wręcz spojrzenia rzucane przez stałych bywalców tego miejsca w kierunku całujących się kobiet ze stolicy Anglii. Ze słów jednego z bacznych obserwatorów tego wyrazu miłości wynika, że podczas gdy w Londynie takie rzeczy są na porządku dziennym, tutaj są traktowane jak coś egzotycznego. Czy w takim razie za motyw można uznać nieakceptowaną w tych stronach preferencję seksualną Louise i Claire? Główne bohaterki biorą to pod uwagę, ale tego też nie można traktować jako pewnik. Bo wprowadzenie elementów mitologii celtyckiej karze rozważać też inny, mniej prozaiczny motyw. A mianowicie składanie wszystkich turystów w ofierze jakiemuś pogańskiemu bóstwu bądź bóstwom, przez sektę, w skład której wchodzą przynajmniej niektórzy mieszkańcy tego ekstremalnie zacisznego zakątka Szkocji.

Tym, co natychmiast rzuci się w oczy i przez cały czas, aż do napisów końcowych, będzie towarzyszyło odbiorcy „Mrocznej mili” jest niezwykle ponury klimat. Nieczęsto zdarza się, by dosłownie każde zdjęcie danego filmu uderzało w tę nutę. Szarości dominują przede wszystkim w obrazach nakręconych za dnia, ale i w scenach nocnych, w których króluje przyblakła czerń, się uwidaczniają. Za zdjęcia odpowiadał John Pardue, diablo utalentowana bestia, której wkład w ten projekt uznaję za bezcenny. Przygniatająco wręcz posępna, przymglona atmosfera, którą pewnie nie bez pomocy innych, wytworzył, w mojej opinii jest najwartościowszym elementem „Mrocznej mili”. Pierwiastkiem, bez którego moje zainteresowanie tą nieskomplikowaną historią najpewniej szybko by opadło. Fabuła rozgrywa się w iście malowniczym zakątku Szkocji (góry, lasy, jeziora), w krajobrazie, który owszem zapiera dech w piersi, ale bynajmniej nie dlatego, że mieni się feerią żywych barw. Oszałamia dzikość tego miejsca, jego oddalenie od tak zwanej cywilizacji i oczywiście nieograniczona potęga Matki Natury. Przecudna, ale i groźna. W „Mrocznej mili” naturalna sceneria emanuje głównie wrogością i swego rodzaju poczuciem beznadziei, bo od początku ma się pewność, że to śmiertelnie niebezpieczna pułapka, do której ma się wrażenie, że prawie nigdy nie docierają promienie słoneczne (fałszywe, ale w takim duchu się to ogląda, choć Gary Love wyznał, że podczas zdjęć wytrwale tychże szukał). Zagrożenie manifestuje się nie tylko w postawie tubylców, tak w ich jawnie wrogich, jak niewinnych obliczach oraz zachowaniach (czuje się bowiem, że to tylko fasada, ma się co prawda nie do końca uzasadnione, ale silne przeczucie, że to tylko gra w celu uśpienia czujności dwóch turystek), ale także w sferze, którą uznaje się za nadprzyrodzoną. Bo mistycyzm też z tego przebija – do głosu dochodzą również pierwiastki, którym najbliżej do folk horroru, nastrojowego filmu grozy o pogańskich bóstwach i ich wyznawcach. O bóstwach, które w świecie przedstawionym w „Mrocznej mili” wcale nie muszą bytować jedynie w fanatycznych umysłach jednostek – twórcy dają nam powody, by przypuszczać, że równie dobrze mogą one przybierać realne kształty, żerować na tym odizolowanym terytorium, jakim jest Highlands. Te mistyczne kolaże zdjęć robiły na mnie niemałe wrażenie – doskonały przykład na to, jak minimalizm służy klimatowi filmu grozy, jak bardzo pomaga w budowaniu tak mrocznej, jak tajemniczej aury – ale prawdę powiedziawszy nie dużo większe od pozostałych obrazów. Bo, jakże odpowiednia dla opowieści z dreszczykiem, atmosfera utrzymuje się przez cały czas, nie znika ani na ułamek sekundy, chociaż fabuła chwilami mocno kuleje. Cieszyło mnie, że nie zaniedbano pozytywnych postaci, że twórcy nie postawili na szczątkowe wykreślenie Louise i Claire. Nadali im większej głębi. Nie znaczy to, że nie dałoby się jeszcze bardziej pogłębić ich osobowości, ale i tyle wystarczyło, by uzyskały trójwymiarowość (to nie są papierowe postacie), tak cenną w procesie identyfikacji lub zawiązywania więzi z nimi. Louise i Claire bardzo się różnią. Ta pierwsza unika konfliktów i nie dzieli się ze światem swoimi emocjami. Claire natomiast takich oporów nie ma – jest dużo bardziej otwarta i mniej wyczulona na uczucia nieznajomych. Nie obchodzi ją, że jej słowa mogą kogoś zranić – to jest kogoś, kogo nie zdążyła dobrze poznać, bo do bliskich sobie osób ma zgoła odmienny stosunek. A przynajmniej do swojej dziewczyny Louise, z którą od jakiegoś czasu wiąże swoją przyszłość, na której zależy jej, jak na nikim innym na świecie. Tyle że... Odbiera wiadomości tekstowe od mężczyzny, z którym ewidentnie coś ją łączyło. Ukrywa to przed swoją ukochaną, która jednak zdaje się coś podejrzewać. Zdaje się, bo twarz Louise często przybiera nieodgadniony wyraz – niewesoły, ale trudno wysnuć z tego jednoznaczny wniosek. Równie dobrze może oddawać się jakimś innymi przemyśleniom, choćby planom na najbliższą przyszłość, albo wspominać niedawną tragedię, która na jakiś czas je poróżniła. O Louise wiemy niemało, ale to bynajmniej nie odziera jej z tajemniczości. Paradoksalnie łatwiej zaufać niewiernej i zaczepnej Claire niż spokojnej, niekonfliktowej, Louise, bo w tej drugiej jest coś takiego, co każe podejrzewać ją o złe zamiary względem partnerki. Z drugiej strony twórcy zmuszają nas do obaw o nią – o jej zdrowie fizyczne i psychiczne. Nawet w oderwaniu od potencjalnej sekty, która może, ale nie musi, zasadzać się na jej życie. I jej partnerki. I w ten oto sposób przechodzimy do elementów, które moim zdaniem mocno zaniedbano. Scen z udziałem tubylców jest zbyt mało i co gorsza są dosyć banalne. Generowały napięcie i podsycały ciekawość, ale zdecydowanie bardziej zawdzięczałam to solidnej realizacji niż warstwie tekstowej. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcom brakowało pomysłu na należyte rozwinięcie wątku z domniemanymi czcicielami celtyckich bóstw. Nie zdradzę, czy faktycznymi, ażeby nikomu nie zepsuć ewentualnej niespodzianki, choć szczerze powiedziawszy prawie wszystko łatwo przewidzieć. Prawie, bo takiego zamknięcia się nie spodziewałam. UWAGA SPOILER Zabieg z niemowlęciem, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, jest wspaniały. Człowiek już, już myśli, że Louise skazała niewinne dziecko na śmierć w płomieniach, już obrzuca ją obelgami i nagle... ufff, nie jest takim potworem, jak myśleliśmy. No tak, tylko że niechcący zrobiła coś, czego najpewniej nigdy sobie nie wybaczy KONIEC SPOILERA. Gary Love wyznał, że nakręcił trzy różne zakończenia „Mrocznej mili” - do tych eksperymentów zmusił go niski budżet. Po prostu sprawdzał, które zamknięcie najlepiej wypadnie na ekranie, a ściślej, które efekty specjalne wypadną najbardziej wiarygodnie (wszystkie były tanie) i oczywiście, co najlepiej dopasuje w cały grunt fabularny. Cóż, to zakończenie, które ja zobaczyłam (nie wiem, czy dystrybuowane są pozostałe wersje filmu – inne finały) nielicho mnie rozemocjonowało. Według mnie ostatnia scena jest strzałem w dziesiątkę. Szkoda tylko, że nastąpiło to po tym, jak mój entuzjazm przygasł, bo doprawdy można było doprowadzić publiczność do tej sekwencji w bardziej porywający sposób. Wystarczyło jednie rozciągnąć w czasie bezpośrednie konfrontacje i pościgi oraz okrasić to jakimiś mniej oklepanymi składnikami. Bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcy poszli tutaj po linii najmniejszego oporu. Nie w całości, ale w jednym z najistotniejszych obszarów scenariusza niestety tak. Jeśli nie w najważniejszym.

Brytyjski reżyser Gary Love nie chce wiązać swojej twórczości z jednym gatunkiem i nie musi, bo może przecież tworzyć w ramach dwóch gatunków: horroru i thrillera... A w każdym razie tego bym chciała. Człowiek ten nie ukrywa, że woli pracować z niższym budżetem, tworzyć bardziej kameralne i niezależne produkcje, a takie artystyczne preferencje nie tylko przeze mnie, ale i wielu innych miłośników kina grozy są mile widziane. Jego klimatyczny, minimalistyczny thriller z elementami horroru (folk, ale i survival), „The Dark Mile” („Mroczna mila”), nie pozostawił mi wątpliwości, że Gary Love autentycznie czuje kino grozy, mimo tego, że nie wszystko mi tutaj zagrało. Jestem przekonana, że stać go na jeszcze więcej, ale to... No cóż, nie miałabym nic przeciwko, gdyby więcej takich filmów wpadało w moje ręce. Tak zrealizowanych nieprzekombinowanych, wciągających opowieści, które wzbudzałyby we mnie porównywalne emocje. Uważam, że scenariusz „Mrocznej mili” ma wadliwe obszary, ale w moich oczach i tak całkiem nieźle się broni. A płaszczyzna techniczna... Ooo to dopiero coś! Coś, co myślę mogą docenić przede wszystkim fani kameralnych, ponurych thrillerów i horrorów.

niedziela, 28 lipca 2019

„Sharon Tate” (2019)

Sierpień 1969 roku. Spodziewająca się dziecka dwudziestosześcioletnia aktorka, Sharon Tate, po zakończeniu pracy w Europie wraca do swojego domu przy Cielo Drive w Los Angeles. Jej mąż, reżyser Roman Polański, został w Londynie, ale obiecał, że dołączy do niej jeszcze przed porodem. W posiadłości czekają już jednak na nią przyjaciel Romana Wojciech Frykowski i jego narzeczona Abigail Folger, którzy mieszkali tutaj też w czasie nieobecności gospodarzy i którzy teraz mają opiekować się Sharon. Starają się to robić, ale kobieta ma lepszy kontakt ze swoim byłym chłopakiem, Jayem Sebringiem. Po przybyciu na Cielo Drive Tate zaczynają dręczyć koszmarne sny, złe przeczucia i niepokojące halucynacje, które odbierają jej poczucie bezpieczeństwa. Kobieta coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że ją i jej znajomych już wkrótce spotka coś strasznego, ale pozostali domownicy nie traktują tego, co ją spotyka jak proroctwa.

Scenarzysta/współscenarzysta między innymi „Halloween 6: Przekleństwo Michaela Myersa” (1995), „Dziewczyny z sąsiedztwa” (2007), ekranizacji opartej na faktach powieści Jacka Ketchuma, „Havenhurst” (2016) oraz „The Amityville Murders” (2018), który to obraz również wyreżyserował, Daniel Farrands, wywołał małą burzę thrillerem home invasion „The Haunting of Sharon Tate” (polski tytuł: „Sharon Tate”). Film swoją premierę (w Stanach Zjednoczonych) miał kilka miesięcy przed pięćdziesiątą rocznicą zbiorowego mordu dokonanego przez paru członków tzw. Rodziny Charlesa Mansona (z jego rozkazu) przy Cielo Drive 10050 w Benedict Canyon, dzielnicy Los Angeles, którym to Farrands inspirował się tworząc scenariusz produkcji, którą następnie sam wyreżyserował. Projekt delikatnie mówiąc nie zyskał akceptacji siostry Sharon Tate, Debry, i dużej części opinii publicznej. Farrandsowi zarzuca się między innymi niesprawiedliwe potraktowanie ofiar członków sekty i przeinaczanie faktów. Reżyser i scenarzysta „Sharon Tate” przyznał, że jego zamiarem nie było nakręcenie kolejnego obrazu ściśle trzymającego się faktów (czy oficjalnej wersji wydarzeń). Chciał podejść do tego od innej strony i bynajmniej nie dążył do zszargania wizerunków Sharon Tate i jej znajomych. Wręcz przeciwnie: chciał je umocnić, w czym miało mu pomóc snucie opowieści z perspektywy jednej z ofiar tej strasznej nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 roku. Albo raczej jej filmowej wersji, pamiętać bowiem należy, że przy rozpisce głównej bohaterki swojego filmu, Farrands pozwolił sobie na niemałą dowolność.

Daniel Farrands zainspirował się między innymi wywiadem, jakoby udzielonym przez Sharon Tate amerykańskiemu felietoniście Dickowi Kleinerowi dla magazynu „Fate”, mniej więcej rok przed swoją śmiercią. Opowiedziała mu ponoć jeden ze swoich snów, w którym to po przebudzeniu w środku nocy zobaczyła w swoim domu nieznajomego mężczyznę. Poszła za nim i natknęła się na zwłoki swojego byłego chłopaka Jaya Sebringa lub swoje – przywiązane do schodów i z podciętym gardłem. Tytułowa bohaterka thrillera „Sharon Tate”, w którą w nieprzekonującym mnie stylu wcieliła się Hilary Duff, jest tutaj kimś w rodzaju jasnowidzki – kobieta przeczuwa, że w jej posiadłości przy Cielo Drive stanie się coś złego, że jej i jej znajomym grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, w czym swój udział mają i koszmarne sny, i halucynacje, które dręczą ją od powrotu z Europy. Najpierw jednak twórcy wspominają wyżej wzmiankowany wywiad, którego jakoby udzieliła w 1968 roku i pokazują parę migawek z nagrań archiwalnych (później takowe też się przewiną). Następnie akcja przeskakuje o mniej więcej rok do przodu. Sharon wróciła właśnie do Los Angeles z Europy, gdzie była głównie w sprawach służbowych (zdjęcia do filmu z jej udziałem). Jej mąż, reżyser Roman Polański, z którym spodziewa się dziecka, obiecał, że niedługo do niej dołączy, ale zadbał o to, by kobieta nie była sama. Do czasu jego powrotu mają jej towarzyszyć jego przyjaciel Wojtek Frykowski i jego narzeczona Abigail Folger (znośne kreacje Pawła Szajdy i Lydii Hearst), którzy już jakiś czas temu wprowadzili się do posiadłości Sharon i Romana na Cielo Drive. Daniel Farrands po części trzymał się oficjalnej wersji wydarzeń, którą to można znaleźć między innymi w poczytnej książce Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry'ego pt. „Helter Skelter”, ale wyrażenie „po części” jest tutaj kluczowe. Oprócz fikcyjnych, wymyślonych przez niego wątków, w „Sharon Tate” znajdujemy również inne teorie krążące na temat tej sprawy. Niekoniecznie niepoparte żadnymi dowodami, czy w całości pominięte przez między innymi Bugliosiego, ale na pewno niezbyt rozwijane w oficjalnych wersjach wydarzeń. Na przykład relacja Sharon z jej mężem (niewierność mężczyzny) oraz z Wojciechem Frykowskim i jego narzeczoną Abigail Folger, których nie traktuje jak bliskich przyjaciół. I sugestie, że ci ostatni w czasie nieobecności gospodarzy posiadłości przy Cielo Drive urządzali imprezy, na których gościli też członkowie sekty Charlesa Mansona. Roman Polański nie został przez Farrandsa ukazany w dobrym świetle. Wojtek i Abigail też nie zostali przedstawieni w samych superlatywach. Zgodnie z prawdą czy nie (nie mnie to oceniać) scenarzysta wykreślił tutaj obraz niewiernego męża ciężarnej kobiety, którą to „skazuje” na towarzystwo osób, za którymi ta nie przepada, a sam w tym czasie oddaje się pracy nad filmem na innym kontynencie i być może miłosnym igraszkom z inną kobietą. Osobami, które mają w tym czasie opiekować się jego żoną są Wojtek Frykowski i Abigail Folger. Widać, że się o nią troszczą, ale Sharon woli spędzać czas ze swoim przyjacielem, Jayem Sebringiem (przyzwoita kreacja Johna Bennetta). Tak naprawdę to wolałaby, żeby Wojtka i Abigail z nią nie było. Aby tylko Jay, albo jeszcze lepiej jej mąż, dotrzymywał jej towarzystwa w tej zacisznej okolicy, w której spędza ostanie chwile swojego życia. Czego oczywiście nie wie na pewno, ale przeczuwa, że grozi jej tutaj śmiertelne niebezpieczeństwo. Można oczywiście odebrać to jako bezpardonowy atak na dwie ofiary (hulaszczy tryb życia) i słynnego reżysera, któremu w tak okrutny sposób odebrano żonę i dziecko, ale twierdzenie, że Daniel Farrands wszystko to wymyślił byłoby grubą przesadą. Takie opowieści od lat krążą w przestrzeni publicznej. A z łatwością można znaleźć i takie, które w jeszcze gorszym, prawdziwym czy nie (nie wiem), świetle stawiają tę trójkę. Do „Sharon Tate” podeszłam tak, jak chciał tego reżyser i scenarzysta rzeczonej produkcji. UWAGA SPOILER (również „Amerykańskiej zbrodni” z 2007 roku) Jak do wersji alternatywnej, w dużej mierze fikcyjnej. Swoją drogą uderzyło mnie podobieństwo finału „Sharon Tate” do końcówki „Amerykańskiej zbrodni” Tommy'ego O'Havera (co nie znaczy, że się tego spodziewałam), filmu rekonstruującego gehennę jaką w rzeczywistości przeszła Sylvia Likens, co zaznaczam dlatego, że Daniel Farrands stworzył scenariusz „Dziewczyny z sąsiedztwa”, ekranizacji powieści Jacka Ketchuma, który czerpał z tej samej sprawy. Końcowe partie tych filmów w podobnym stylu formułują takie oto przesłanie: w innym, lepszym świecie, powiedzmy w jakieś alternatywnej rzeczywistości, to mogło skończyć się inaczej, do śmierci tych wszystkich niewinnych osób mogłoby nie dojść. Ale niestety doszło - i thriller „Sharon Tate”, tak samo jak „Amerykańska zbrodnia”, jasno o tym mówi KONIEC SPOILERA

Twórcy „Sharon Tate” co prawda nie porwali się na stylizację retro – nie starali się wytworzyć wrażenia obcowania z filmem z końca lat 60-tych XX wieku – ale pastelowe, nieco przygaszone zdjęcia autorstwa Carlo Rinaldiego, jeśli nawet nie przywołają ducha tamtej dekady, to mają szansę przykuć uwagę miłośników nie tylko dreszczowców, ale i horrorów. „Sharon Tate” według mnie horrorem nie jest (chociaż i do tego gatunku oficjalnie film zaklasyfikowano, a i na Hollywood Reel Independent Film Festival został wyróżniony w kategorii „najlepszy horror”; poza tym „najlepszy reżyser” i „najlepsza aktorka” tj. Hilary Duff), ale myślę, że fani tego gatunku już nie raz spotkali się z jeśli nie identycznym, to pewno podobnym klimatem. Atmosfera może i nie jest przesycona wrogością, ale zdecydowanie ma w sobie coś złowieszczego. Oczywiście nie bez znaczenia jest to, że od początku wiadomo, jaki los spotka główną bohaterkę filmu i jej znajomych. Ale abstrahując od tego, sam klimat owej produkcji nieustannie daje nam odczuć, że do protagonistów nieuchronnie zbliża się poważne zagrożenie. Usytuowanie domu (na uboczu, w bardzo zacisznej okolicy), do którego owo bynajmniej nie zagadkowe zło ma zawitać, dodatkowo podkręca napięcie, aczkolwiek nie powiedziałabym, że efekt tych starań jest szczególnie piorunujący. Można było dużo bardziej to zintensyfikować, zwłaszcza w dalszych partiach filmu. Zamiast stopniowo potęgować napięcie, twórcy tak jakby w pewnym momencie się zatrzymali. Emocje w „Sharon Tate” są najwyższe podczas fragmentu skupiającego się na wstrząsającej zbrodni, do jakiej doszło w sierpniu 1969 roku w posiadłości przy Cielo Drive 10050 w Los Angeles. Substancja służąca za krew ma nieprzekonującą barwę, a jej bryzganie po ekranie daje dosyć kiczowaty efekt, ale te uchybienia, choć poważne, nie odbierają tym mordom brutalności, okrucieństwa, bezduszności i gwałtowności. Po sfinalizowaniu tej sceny napięcie opada o kilka stopni i już się nie podnosi. A przynajmniej ja tak to odbierałam. Ujęły mnie natomiast sceny, w których na pierwszy rzut oka niewiele się dzieje – pozornie idylliczne ujęcia z dni poprzedzających najście na dom Tate przez paru członków sekty Charlesa Mansona, którzy prezentują się tutaj bardzo enigmatycznie i dosyć upiornie (swoją drogą mnie z całej tej morderczej ferajny zawsze najbardziej przerażała Susan Atkins). Również w pełnym świetle dziennym. Niby jest malowniczo i spokojnie, ale od początku czuje się, że to tylko fasada. Fałszywy obraz szczęścia, na którym zresztą pojawiają się też oczywiste rysy, w postaci dosyć burzliwych relacji międzyludzkich. I oczywiście złych przeczuć Sharon – jej koszmarnych snów i wizji, do których jednak tylko ona przywiązuje dużą wagę. Jej znajomi, w przeciwieństwie do niej, nie traktują tego jak proroctwa. Nie ignorują tych niepokojących przeżyć Sharon, ale podchodzą do tego zupełnie inaczej, niż chce tego kobieta. Właścicielka psa imieniem doktor Sapirstein (coś komuś to mówi?), będąca w zaawansowanej ciąży dwudziestosześcioletnia aktorka i żona sławnego reżysera, którego ku jej ubolewaniu nie ma teraz przy niej, ale zamiast niego jest Jay Sebring, którego podobnie jak tytułową bohaterkę filmu, ukazano w samych superlatywach. Ciekawostka: taki szczególik, jak zdjęcie, które zostaje zrobione w filmie tej dwójce zainspirowało życie. Bardzo swobodnie natomiast potraktowano niewspominaną tutaj jeszcze najmłodszą ofiarę tej feralnej nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 roku. Steven Parent (niezła kreacja Ryana Cargilla) w „Sharon Tate” jest nowym dozorcą, który odkrywa coś w muzyce Charlesa Mansona. Coś, co autentycznie mnie przeraża, ale w tym przypadku niestety tak na mnie nie oddziaływało. Pewnie dlatego, że potraktowano to bardzo powierzchownie, nie rozwinięto tego pomysłu, poprzestano na może i nie kompletnie nieistotnej w kontekście fabuły „Sharon Tate”, ale jednak wzmiance. Ale to jeszcze nic. Pod koniec zobaczymy jeszcze swobodniejszą twórczość (spodziewane najście na dom, które w dosyć zaskakującej i dosadniejszej formie ujawnia się też wcześniej), ale w sumie nie aż tak pokombinowaną jak proroctwa Sharon Tate. Czy mnie to cieszyło? Raczej średnio, ale nie dlatego, że Daniel Farrands popłynął w świat wyobraźni, tylko przez to, że twórcom nie udało się wykrzesać z tego większego napięcia. Za szybko i zbyt chaotycznie się końcowy etap tej historii toczy.
 
„Sharon Tate” w reżyserii i na podstawie scenariusza Daniela Farrandsa z pewnością nie jest dobrą propozycją dla osób nieakceptujących filmów bardzo luźno opartych na autentycznych wydarzeniach, dalece odbiegających od materiału źródłowego, którym jest samo życie. W tym przypadku głośna zbrodnia, do której doszło z rozkazu Charlesa Mansona w 1969 roku przy Cielo Drive 10050 w Los Angeles. Ale jeśli ktoś nie wymaga od filmowców uporczywego trzymania się faktów, jeśli potrafi podejść do tego jak do swego rodzaju wariacji na temat uczestników tej sprawy, ze szczególnym wskazaniem na Sharon Tate, to myślę, że może na to zerknąć. Nic nadzwyczajnego, ale jeśli rozpatrywać to w kategoriach (w przeważającej mierze) fikcyjnej opowieści, osadzonej w ramach thrillera z nurtu home invasion, o kobiecie miewającej straszne przeczucia, które najpewniej wkrótce się ziszczą, to da się w to przynajmniej jako tako wciągnąć. W mniejszym, czy w trochę większym stopniu zaangażować.

Za seans bardzo dziękuję


Na Cineman VOD film będzie dostępny od 23 sierpnia 2019 roku

piątek, 26 lipca 2019

C.J. Tudor „Zniknięcie Annie Thorne”

W 1992 roku we wsi Arnhill zaginęła ośmioletnia Annie Thorne. Dziewczynka wróciła po dwóch dniach, ale nie była już taka, jak przedtem. Niedługo potem ona i jej ojciec zginęli w wypadku samochodowym. Dwadzieścia pięć lat później policjanci znajdują w Arnhill ciała dwóch osób: miejscowej nauczycielki i jej jedenastoletniego syna. Wszystko wskazuje na to, że kobieta zabiła swoje dziecko, po czym popełniła samobójstwo. Krótko potem do Arnhill przybywa Joseph 'Joe' Thorne, starszy brat tragicznie zmarłej przed laty Annie. Mężczyźnie udaje się dostać posadę nauczyciela angielskiego w tutejszej szkole, a niedługo potem wprowadza się do domu, w którym doszło do zabójstwa połączonego z samobójstwem. Joe ma powody, by sądzić, że sprawa ta ma związek ze sprawą Annie, że łączy się ona z przerażającymi wydarzeniami z przeszłości. Z wydarzeniami, w które oprócz niego było zamieszanych kilkoro jego ówczesnych przyjaciół. Chcąc przede wszystkim rozwiązać problem ze swoim wierzycielem, Thorne zamierza rozdrapać stare rany. Powrócić do sprawy, która zmieniła jego życie, doskonale wiedząc z jak wielkim niebezpieczeństwem się to wiąże.

„Zniknięcie Annie Thorne” („The Taking of Annie Thorne”, „The Hiding Place”) to druga powieść brytyjskiej autorki C.J. Tudor, która na rynku literackim zadebiutowała w 2018 roku bestsellerowym thrillerem z elementami horroru pt. „The Chalk Man” („Kredziarz”). Miłośniczka „Pogromców duchów” Ivana Reitmana, „Straconych chłopców” Joela Schumachera oraz twórczości Stephena Kinga, Harlana Cobena i Michaela Marshalla, była prezenterka telewizyjna, scenarzystka radiowa, lektorka, sprzedawczyni i copywriterka agencji reklamowej, po wydaniu „Kredziarza” przez niektórych zaczęła być nazywana brytyjską wersją Stephena Kinga. Na 2020 rok zaplanowano światową premierę jej trzeciej powieści zatytułowanej „The Other People”.

„Kredziarz” jest thrillerem z elementami horroru, „Zniknięcie Annie Thorne” natomiast nazwałbym horrorem z elementami thrillera. Miłośnicy prozy Stephena Kinga, bez trudu znajdą w obu tych powieściach zapożyczenia z jego twórczości. To, co C.J. Tudor prezentuje na kartach „Zniknięcia Annie Thorne” przez niektórych może być odebrane, jako bezwstydne wręcz kopiowanie jednej powieści mistrza literackiego horroru. I w pewnym sensie tak rzeczywiście jest. Tylko że na tych znanych rzeszy czytelników fundamentach C.J. Tudor buduje własną historię, a pomysły Kinga w mojej ocenie traktuje z dużym szacunkiem – tchnie z tego czysta miłość do jego prozy, potrzeba złożenia hołdu jednej z jego najpoczytniejszych powieści i być może chęć zaznaczenia jej uniwersalności. Bo to tego rodzaju motywy, które łatwo wpasować w najprzeróżniejsze ramy fabularne i... gatunkowe. „Zniknięcie Annie Thorne” nie jest wszak czystym horrorem – akcja w pewnej mierze toczy się po torze „zarezerwowanym” dla thrillera, w oczach odbiorców utworu niekoniecznie będzie on jednak dominował. Według mnie na pewno tak nie jest. Powieść ta w moim mniemaniu silniej egzystuje w ramach horroru. I to nader mrocznego. Nawiązania do pewnej książki Stephena Kinga są oczywiste, ale podczas lektury nie mogłam oprzeć się przeczuciu, że C.J. Tudor sięgnęła jeszcze do jednej, dużo mniej znanej pozycji. Nie mam co do tego pewności, bo wyraźnych nawiązań, jednoznacznych punktów wspólnych tak naprawdę tutaj nie znalazłam (chyba że za takowy uznać tak mało charakterystyczny motyw, jak pieczara), ale z jakiegoś powodu chwilami przywoływało to wspomnienia „Rzezi niewiniątek” Johna Saula. Sama Tudor natomiast wspomniała tutaj „Inwazję porywaczy ciał”, czy to powieść Jacka Finneya, czy jej ekranizację w reżyserii Dona Siegela i jeden ze swoich ulubionych filmów - „Straconych chłopców” Joela Schumachera. Największą inspiracją Tudor ewidentnie był tutaj jednak UWAGA SPOILER „Cmętarz zwieżąt” („Smętarz dla zwierzaków”) Stephena Kinga. Widać tutaj nie tylko bardzo podobne motywy fabularne, ale i identyczny morał. „Bo przecież istnieją rzeczy gorsze niż śmierć. To, co powraca, nie zawsze jest tym samym, co odeszło” - coś Wam to mówi? KONIEC SPOILERA. „Zniknięcie Annie Thorne” otwiera dosyć mocna scena odnalezienia zwłok matki i jej jedenastoletniego syna, który jak głosi napis znaleziony w jego pokoju, jakoby tak naprawdę jej dzieckiem nie był. Dla policji sprawa jest jasna: chora psychicznie kobieta zabiła swojego syna, po czy popełniła samobójstwo. I tyle. Sprawa zamknięta. No nie, bo oto do swojej rodzinnej wsi (tej samej, w której niedawno rozegrały się wyżej przytoczone wydarzenia) wraca Joe Thorne, hazardzista, uciekający przed niebezpiecznym człowiekiem, któremu jest winien sporo pieniędzy. A konkretniej przed osobą, którą wierzyciel Joego wynajął w celu zmuszenia go do spłaty długu. Główny bohater i zarazem narrator książki nie miał najmniejszej ochoty na powrót do rodzinnego Arnhill, ale po namyśle i po odebraniu pewnej wiadomości od anonimowego nadawcy, uznał, że nie ma innego wyjścia. Doszedł do wniosku, że dzięki temu może „upiec dwie pieczenie na jednym ogniu” - skonfrontować się z demonami przeszłości i rozwiązać problem ze swoim wierzycielem. Joe ma świadomość, że do Arnhill ponownie zawitało jakieś tajemnicze zło, to samo, z którym zetknął się przed dwudziestoma pięcioma laty, gdy miał piętnaście lat, ale jako że nie jest typem bohatera, człowieka mężnie stającego w obronie innych, nie kieruje nim potrzeba uwolnienia raz na zawsze mieszkańców Arnhill od tego problemu. Thorne myśli przede wszystkim o sobie, ale to nie znaczy, że autorka stara się nastawić nas do niego antypatycznie. Wręcz przeciwnie: ten mistrz ciętej riposty, ten toczący marny żywot cynik, którego jednak nie opuszcza poczucie humoru (ironiczne, sarkastyczne, ale zawsze) ewidentnie nie jest osobą, do której łatwo nastawić się negatywnie. Pomimo stopniowo narastającego przekonania, że od ćwierćwiecza ukrywa on przed światem jakąś straszną prawdę na temat swojej młodszej siostry, tragicznie zmarłej w 1992 roku w wieku ośmiu lat Annie. Prawdę, która, jak przeczuwamy, może stawiać go w jak najgorszym świetle. Jak przedstawia się ta prawda dowiemy się później... na swoje nieszczęście. No nie, żartuję. A w każdym razie miłośnicy horrorów nie powinni tak na to patrzeć. To, co wydarzyło się w nastoletnim okresie życia Joego Thorne'a w angielskiej wiosce Arnhill, tę długo skrywaną przez autorką prawdę o tragicznych losach jego młodszej siostrzyczki, można chyba określić jako kawałek bezkompromisowej prozy. Szarpiącą nerwy, niepokojącą, budzącą lekki wstręt, ale i dojmujący smutek opowieścią o niewinnej dziewczynce, której życie zostało gwałtownie przerwane w okolicznościach, które mają szansę przemówić nie tylko do fanów horrorów, ale i thrillerów. Tak, nie sądzę, żeby takie rozwiązanie historii Annie Thorne i jej starszego brata Joego, rozczarowało wielu z nich.

Szczęście jest przereklamowane. Przede wszystkim trwa zbyt krótko. Gdyby można je było zamówić na Amazonie, klienci domagaliby się zwrotu kosztów. Zepsuło się po miesiącu i jest nie do naprawienia. Następnym razem wypróbuję nieszczęście – podobno nigdy się nie kończy.”

„Zniknięcie Annie Thorne” toczy się w dwóch okresach: w umownej teraźniejszości, w roku 2017 i w przeszłości, poza krótkim wprowadzeniem sięgającej roku 1992. Narratorem jest Joe Thorne, człowiek, który przed dwudziestoma laty stracił swoją ukochaną młodszą siostrę. Rozdziały retrospektywne są w omawianej powieści dozowane – C.J. Tudor odkrywa tajemnice przeszłości stopniowo, czyniąc to nie tylko poprzez każdorazowe przenoszenie czytelników ćwierć wieku wstecz (chociaż stąd dowiadujemy się najwięcej na temat tragedii, jaka dotknęła rodzinę Thorne'ów), ale również poprzez informacje przekazywane w umownej teraźniejszości. Szybko dowiadujemy się, że Joe stracił siostrę w wypadku samochodowym, który poprzedzało tajemnicze dwudniowe zniknięcie dziewczynki. Między tymi dwoma wydarzeniami działo się coś, czego Joe pomimo usilnych starań nadal nie potrafi zracjonalizować. Coś z Annie. A teraz po dwudziestu pięciu latach umiera kolejne dziecko, które prawdopodobniej wcześniej przeszło przez to samo, co siostrzyczka Joego, osoba, którą kochał, jak nikogo innego na świecie, i którą, jak sam myśli, okrutnie zawiódł. Nie wiemy, czy główny bohaterek książki faktycznie ponosi winę za tragiczny los jaki ją spotkał, nie wiemy nawet co dokładnie tę ośmiolatkę spotkało. Wiemy tylko tyle, że Joe przez wszystkie te lata praktycznie nieprzerwanie zmagał się z ogromnymi wyrzutami sumienia, że nigdy nie wybaczył sobie tego, co stało się z jego siostrą. Czy słusznie się biczuje, czy może winnego/winnych należy szukać gdzie indziej? Na przykład w jego dawne paczce, wśród osób, z którymi w tamtych czasach się przyjaźnił. A może wszyscy oni sprzysięgli się przeciwko niemu i jego młodszej siostrze? Może rodzeństwo Thorne'ów padło ofiarami szczeniackiego wybryku, który wymknął się spod kontroli albo niecnego planu do szczętu zepsutych nastolatków. Albo jakiejś nieznanej, mrocznej siły, która z jakiegoś powodu za cel obrała sobie Annie, a dwadzieścia pięć lat później „zainteresowała się” jedenastoletnim synem miejscowej nauczycielki angielskiego. Pytań jest mnóstwo, a odpowiedzi przychodzą nieprędko. Co więcej, niektóre z nich rodzą kolejne pytania... i tak aż do końcowej partii książki, od której jeszcze trudniej się oderwać niż od wcześniejszej mocno trzymającej w napięciu sekwencji wydarzeń, w której moim zdaniem Tudor pokazuje się przede wszystkim, jako artystka, która opanowała niełatwą przecież sztukę budowania tajemnicy. Mrocznej i tak frapującej tajemnicy, że naprawdę (słowo honoru!) musiałam zmuszać się do każdorazowej przerwy od tej lektury. Gdybym mogła wchłonęłabym tę historię od deski do deski, podczas jednej nocy, ale niestety oczy już nie te, co kiedyś... Dawkowanie czegoś wzbudzającego we mnie tak ogromną ciekawość nie było mi w smak, ale cóż począć? Takie życie. Tajemnica to jedno, ale myślę, że nikomu nie umknie dosyć potężna dawka grozy emanująca z tej opowieści. Albo inaczej: zręczne posługiwanie się elementami charakterystycznymi dla horroru. Tak w umownej rzeczywistości Joego, jak w dręczących go koszmarach sennych (upiorny oniryzm). Wyobrażania, domysły i przez jakiś czas nie do końca dla nas jasne plany głównego bohatera książki na najbliższą przyszłość, nie tylko niebywale intensyfikowały moją ciekawość, ale i dawały pewność, że w Arnhill już niedługo znowu wydarzy się coś strasznego, że najprawdopodobniej „miejscowość ta już wkrótce zbierze kolejne żniwo w postaci ludzkich istnień”. C.J. Tudor z zachwycają wręcz zręcznością, z głębokim zrozumiem reguł jakimi rządzi się nadnaturalny horror, kreuje w „Zniknięciu Annie Thorne” potencjalnie przeklętą miejscowość. Wieś, w której trudno czuć się w pełni komfortowo. W tradycyjnym rozumieniu tego słowa, bo fani horrorów między innymi takich miejsc w literaturze poszukują. Oni prawdopodobnie z ochotą wejdą do tego mrocznego świata przedstawionego, do niezaprzeczalnie toczonego przez jakąś zgniliznę Arnhill, w którym to wychował się główny bohater książki. Myślę, że nie ma większego znaczenia, czy owa wieś ostatecznie okaże się siedliskiem jakiejś nadnaturalnej siły, czy owo nieustannie i jakże wyraźnie wyczuwalne zło, które w pewnym sensie opanowało to miejsce, ma całkowicie przyziemną postać (ludzką). Bez względu na to, jak przedstawia się prawda o Arnhill, jakie rozwiązanie wybierze autorka „Zniknięcia Annie Thorne”, czytelnik będzie czuł się w tym miejscu, jak w klasycznym nawiedzonymi domostwie. Swoją drogą i takowy może tutaj stać – nieruchomość, w której Joe Thorne decyduje się tymczasowo zamieszkać, dom, w którym niedawno doszło do zabójstwa połączonego z samobójstwem, posiada właściwości mogące świadczyć o bytowaniu w nim jakichś nadprzyrodzonych istot. Albo po prostu jego nowy lokator powoli traci zmysły. A my wraz z nim, hehe. Trzeba też wspomnieć, że w powieści tej nie brakuje trafnych obserwacji na temat rzeczywistości, w której żyjemy – pesymistycznych przemyśleń o życiu, śmierci, ludzkich słabościach i... oświacie. Piekle, przez jakie muszą przechodzić co poniektórzy uczniowie w bezdusznych szkolnych murach, pod obojętnych (i zastraszonym oraz przekupnym) okiem ich dyrektorów. Tak, uczynienie głównym bohaterem niepoprawnego cynika, pesymisty albo po prostu, z czym pewnie nie każdy się zgodzi, zatwardziałego realisty, niezmiernie mnie ucieszyło. Bo nadawaliśmy na dosyć podobnych falach.

Mówcie co chcecie, ale w mojej ocenie „Zniknięcie Annie Thorne” dalece przewyższa „Kredziarza”. Rzecz nie tylko w tym, że stylistyka, jaką C.J. Tudor obrała w swojej drugiej powieści jest bliższa mojemu sercu, że zdecydowanie bliżej jej do mojego ulubionego gatunku niźli jej debiutanckiej publikacji, ale również w większej biegłości w posługiwaniu się słowem. W mojej ocenie (co nie znaczy, że nie można widzieć tego inaczej) Tudor lepiej tę historię obmyśliła, dużo sprawniej ją poprowadziła i przede wszystkim więcej pokazała. Udowodniła, że jeśli chce, to potrafi zbudować naprawdę tajemniczy klimat, doprawiony ogromną dawką, czy to nadnaturalnego, czy przyziemnego zagrożenia. Wprawnie żonglować dobrze znanymi miłośnikom tak horrorów, jak thrillerów motywami, wzbogacać je własnymi pomysłami i rozniecać w nich swój ogień. Tudor w rzeczy znane wlewa bowiem sporo świeżości, podaje je na swój własny, dosyć charakterystyczny sposób. Powiedzieć, że mocno przeżywałam tę opowieść, że podczas lektury „Zniknięcia Annie Thorne” nieustannie targały mną silne emocje, to mało. Teraz więc trzymam kciuki za to, by C.J. Tudor trzymała się obranego w tej książce kierunku. Bliżej horroru, bo „Zniknięcie Annie Thorne” nie pozostawiło mi żadnych wątpliwości, że „tutaj jest jej miejsce”, że w tym gatunku błyszczy mocniej niźli w thrillerze. Ale może należałoby pomyśleć już o „odcięciu się od twórczości Stephena Kinga”, o niezapożyczaniu już z jego prozy. Bo po co, skoro ewidentnie ma się pomysł na siebie, tj. na swoje pisarstwo? Tak czy inaczej z niecierpliwością czekam na kolejną powieść C.J. Tudor... i nie ja jedna.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 24 lipca 2019

„The Hoarder” (2015)

Ella namawia swoją najlepszą przyjaciółkę Molly na udanie się z nią do magazynu wynajmowanego przez jej narzeczonego. Zanim go poślubi, kobieta chce się upewnić, że niczego przed nią nie ukrywa i uznaje, że najlepszym sposobem na to jest skontrolowanie pomieszczenia, w którym mężczyzna przechowuje część swoich rzeczy, w tajemnicy przed nim. Po dotarciu do położonego na uboczu budynku magazynowego, Ella i Molly dochodzą do wniosku, że narzeczony tej pierwszej wynajmuje pomieszczenie znajdujące się na najniższym poziomie, pod ziemią. Dostanie się tam i otwarcie magazynu nastręcza im niewielkich trudności, a gdy drzwi w końcu stają otworem, zostają zaatakowane przez jakąś istotę. Elli udaje się wyjść cało z tego zaskakującego spotkania i znaleźć sojuszników, ale wszystko wskazuje na to, że tajemnicze stworzenie zamierza dopaść i zabić każdego, kto znajduje się w ogromnej nieruchomości magazynowej.

Brytyjski horror „The Hoarder”, dystrybuowany też pod tytułem „The Bunker”, jest drugim pełnometrażowym obrazem, po „January 2nd” (2006), w reżyserskiej karierze Matta Winna. Scenariusz napisał on wespół z Jamesem Handelem („Ostatni horror” z 2003 roku) i Chrisem Denne'em. Film rozpowszechniano głównie na DVD, ale gościł też między innymi na Glasgow FrightFest i Fantasporto International Film Festival. Matt Winn zdradził, że inspirację przyniósł mu jego własny nocny wypad do budynku magazynowego. Krążąc po jego pustych korytarzach zastanawiał się, jakie tajemnice kryją się za zamkniętymi drzwiami pomieszczeń, które mijał. W pewnym momencie zauważył nagie manekiny i wtedy właśnie pomyślał o nakręceniu filmu grozy rozgrywającego się w budynku magazynowym. Winn zdradził również, że jego celem było stworzenie horroru kładącego duży nacisk na postacie. Ponadto przyznał, że w „The Hoarder” odzywają się echa (delikatny hołd) takich uwielbianych przez niego produkcji, jak „Obcy – 8. pasażer Nostromo” Ridleya Scotta i „Zniknięcie” George'a Sluizera.

Miłośnik kina z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, sympatyk między innymi „Halloween” Johna Carpentera i „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, Matt Winn, w swoim drugim pełnometrażowym filmie pragnął przywołać ducha ówczesnych horrorów. Jako fan dosyć tradycyjnego kina nie był zainteresowany kreśleniem złożonej, zawiłej historii, pełnej papierowych postaci. Stawiał na fabularną prostotę i nieoczywistych bohaterów. Miał nadzieję, że wymyślone przez niego osobowości zaskoczą fanów gatunku i zaintrygują ich potencjalne tajemnice, które skrywają w wynajętych magazynach. Jedną z takich tajemnic jest wychudzona, zwinna istota z zaszytymi ustami, która po opuszczeniu swojego więzienia rozpoczyna polowanie na ludzi znajdujących się w położonym na obrzeżach miasta wielkim budynku magazynowym. Postać ta przywodzi na myśl choćby takie horrory, jak „Lęk” Christophera Smitha i „Zejście” Neila Marshalla, fizjonomie wszystkich tych potworków nie pokrywają się jednak idealnie. Stworzenie grasujące w kompleksie z magazynami wyróżniają spięte zszywkami usta, które według mnie stanowią najbardziej widowiskowy efekt specjalny zawarty w „The Hoarder”. Jako że scenariusz osadzono w slasherowej konwencji, takich z lekka makabrycznych dodatków przewidziano więcej, najczęściej ograniczano się jednak do błyskawicznych migawek. Poza zaszytymi ustami, tak naprawdę jedynie widok rozszarpanego gardła rozpościera się przed odbiorcami filmu na tyle długo i pod takim kątem, by mogli dokładnie przyjrzeć się wszystkim zaskakująco realistycznie się prezentującym umiarkowanie krwawym detalom. Zaskakująco, bo spodziewałam się nieporównanie mniejszego profesjonalizmu ze strony realizatorów. Tym, co uczuliło mnie na to w największym stopniu był warsztat dużej części obsady „The Hoarder”. Zwłaszcza wcielającej się w pierwszoplanową postać, Mischy Barton, ale Robert Knepper, Valene Kane, John Sackville i Richard Sumitro, na dużo większą wiarygodność ewidentnie się nie zdobyli. Zresztą o innych mężczyznach występujących w tym filmie (poza tajemniczą istotą z podziemi) można powiedzieć to samo. Z protagonistów wyróżniłabym jedynie Molly i Sarah. Nie tylko dlatego że Emily Atack i Charlotte Salt w tych swoich rolach wypadły najbardziej przekonująco, ale również, albo raczej przede wszystkim, dlatego że Molly i Sarah według mnie są najbarwniejszymi jednostkami wśród pozytywnych postaci „The Hoarder”. UWAGA SPOILER I jakby na złość dużo dłużej kazano mi towarzyszyć tym mniej interesującym bohaterom i bohaterkom filmu KONIEC SPOILERA. Matt Winn areną wydarzeń uczynił ogromny budynek z magazynami wynajmowanymi przez ludzi „cierpiących na nadmiar przedmiotów” albo po prostu chcących ukryć coś przed innymi. Nie jest to co prawda żadna innowacja w kinie grozy – na przykład „Magazyn” Michaela Crafta osadzono w tego rodzaju miejscu – ale trzeba przyznać, że to dość obiecująca przestrzeń tak dla horroru, jak thrillera. Przepastna nieruchomość, pełna krętych korytarzy i zamkniętych pomieszczeń, w których może znajdować się dosłownie wszystko. Może nawet coś tak śmiercionośnego, jak wychudzona postać z zaszytymi ustami, niechcący wypuszczona z magazynu ulokowanego na najniższym, najmroczniejszych piętrze przez Ellę i Molly w pierwszej partii filmu. Mischa Barton w niebywale drętwym stylu wciela się w tę pierwszą, w potencjalną final girl, której bynajmniej nie skonstruowaną w zgodzie z tradycyjnym modelem tejże. Molly, owszem, charakterem mocno zbliża się do dobrze znanego fanom slasherów szablonu najlepszej przyjaciółki final girl. Jest zdecydowanie bardziej przebojowa, wulgarna, bezpośrednia od Elli, ale – uwaga – jest też grzecznie ignorowanym głosem rozsądku. To przyjaciółka final girl, a nie ona sama, cechuje się bardziej trzeźwym myśleniem, to Molly stara się uświadomić Elli, że przeszukanie magazynu wynajmowanego przez jej narzeczonego nie jest dobrym pomysłem, choć konwencja slasherów dyktuje zgoła odwrotną zależność. Matt Winn zgrabnie odwraca role, modyfikuje modele nie tylko tych dwóch slasherowych postaci, aczkolwiek rzeczony „eksperyment osobowościowy” w nich uwidacznia się najmocniej. A jeśli już nie w nich obu, to na pewno w Elli – kobiecie, która nie widzi nic złego w naruszaniu prywatności swojego narzeczonego. Wręcz wydaje się uważać, że ma prawo nie tylko przeszukać jego rzeczy osobiste, ale również zapoznać się z treścią jego dziennika, bo przecież to jedyny sposób by zyskać pewność, że warto za niego wyjść. UWAGA SPOILER Dopiero później okazuje się, że bardziej zależało jej na ukryciu przed narzeczonym własnych grzeszków, niźli odkryciu jakichś jego sekretów KONIEC SPOILERA.

„The Hoarder” utrzymano w niezgorszym klimacie – oczywiście, jak na standardy XXI-wiecznego kina grozy. Najmroczniej jest na dole, na najniższym poziomie kompleksu magazynowego, w zawilgoconych podziemiach, do których na początku filmu, na swoje nieszczęście, zapuszczają się Ella i Molly. Twórcy będą nas tutaj jeszcze „przyprowadzać”, ale większa część tej nieskomplikowanej fabuły (co nie znaczy, że najistotniejsza) rozegra się na wyższych kondygnacjach tego w miarę mrocznego budynku. Budynku, który szybko stanie się śmiertelnie niebezpieczną pułapką dla grupki wcześniej nieznających się osób, które łączą siły w obliczu nieoczekiwanego niebezpieczeństwa (ale i się kłócą). Koncentrują się przede wszystkim na poszukiwaniu wyjścia z tego nagle koszmarnego miejsca, ale i starają się wykorzystywać nadarzające się okazje do zabicia stworzenia, które na nich poluje. Chociaż akcja „The Hoarder” w dużej mierze opiera się na ostrożnych wędrówkach i bieganiu protagonistów po umiarkowanie mrocznych korytarzach przepastnego budynku oraz rzecz jasna na starciach z tajemniczą, całkiem upiornie się prezentującą istotą niechcący uwolnioną z podziemnego magazynu przez dwie młode kobiety, to ogląda się to całkiem znośnie. To znaczy, ja z utrzymywaniem wzroku na ekranie nie miałam problemu, aczkolwiek były chwile, w których ogarniało mnie przemożne zniechęcenie. Nie były to momenty, w których z całą mocą unaoczniano niezbyt mądre albo nie do końca przemyślane postępowanie bohaterów, chociaż pewnie niejednego odbiorcę „The Hoarder”, obok nieprzekonujących kreacji zdecydowanej większości postaci zaludniających tę produkcję, będą one najsilniej irytować. Dla mnie jednakże postępowanie wbrew logice jest jednym z uroków slasherów. Jak moim zdaniem słusznie odnotowano w „Krzyku” w reżyserii Wesa Cravena, nieprzemyślane, głupie wręcz postępowanie bohaterów rąbanek, wcale nie zadaje kłamu rzeczywiści. W sytuacjach stresowych (i nie tylko takich, rzekłabym) człowiek często zachowuje się jak protagonista filmu slash. Irracjonalnie. Lezie tam, gdzie nie powinien i nie bardzo wiadomo po co; z jakiegoś, czasem nawet szczytnego, powodu odłącza się od grupy i szuka wyjścia z pułapki w zdawać by się mogło najmniej prawdopodobnym i najbardziej niebezpiecznym punkcie. Albo po prostu „znieczula” się narkotykami i niechaj dzieje się co chce – ja, panie i panowie, wolę sobie odlecieć. Najbardziej zniechęcająco działały na mnie dynamiczne ustępy, gwałtowne zrywy akcji w postaci dosyć chaotycznie nakręconych pogoni za upatrzonymi ofiarami, szarpanin z niektórymi z nich i ich śmierci/okaleczeń. Te ostatnie dosyć mocno mnie rozczarowały, ponieważ pierwszy zgon i charakteryzacja sprawcy nastroiły mnie na nieco odważniejsze kino. Spodziewałam się trochę więcej zbliżeń (mimo tego, że wtedy jeszcze takowych nie było) na realistycznie się prezentujące rany odnoszone przez nieszczęśników zamkniętych w jednym budynku z jakimś agresywnym stworzeniem, a już na pewno dużo bardziej stabilnych obrazów eliminacji bohaterów filmu. Nie spodziewałam się natomiast takiej końcówki. Szczerze mówiąc, to nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby UWAGA SPOILER doszukiwać się w tym filmie innego czarnego charakteru od tego, który już został mi przedstawiony. Co prawda nie jest to jakaś potężna bomba, o której długo będzie się pamiętać, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że nie przyjęłam tej propozycji z jako takim zadowoleniem. Ale na miejscy twórców zamknęłabym to trochę wcześniej. W momencie schwycenia przez iście zaburzonego mężczyznę Elli, która już, już myślała, że udało jej się wydostać z tego przeklętego budynku magazynowego. Tak się nie stało, tylko dlatego że czuła nieodpartą potrzebę ukrywania swoich przewinień przed światem. W każdym razie w momencie pochwycenia jej przez ewidentnego szaleńca następuje cięcie i... I tutaj moim zdaniem historia ta powinna się zakończyć. Ale tak nie jest KONIEC SPOILERA. Scenarzyści „The Hoarder” uznali, że trzeba odbiorcom wyłożyć więcej, co jestem w stanie zrozumieć, bo wiem, że duża część współczesnych widzów nie przepada za niedomówieniami, a już przede wszystkim za raptownym ucinaniem finalnych scen. Rozumiem więc ten ruch filmowców, ale to nie znaczy, że go aprobuję.

Drugi pełnometrażowy film Matta Winna, horror, któremu najbliżej do slashera, zatytułowany „The Hoarder” (i „The Bunker”) nie zbiera najlepszych recenzji, a i nie można powiedzieć, że cieszy się sporą oglądalnością. To drugie po części jest pewnie spowodowane dosyć ograniczoną dystrybucją, ale opinie (aczkolwiek nie wszystkie) krążące na temat tego filmu pewnie też mają w tym swój udział. Myślę jednak, że fani horrorów rozgrywających się w jakichś zamkniętych przestrzeniach, które stają się areną walki o przetrwanie, walki z jakimś szkaradnych osobnikiem, mogą spokojnie na ten twór zerknąć. Tym bardziej jeśli gustują w slasherach, również takich, które z lekka eksperymentują ze spopularyzowanymi przez ten nurt, i inne horrorowe rąbanki, schematami. Nie na tyle, żeby wyróżniać się na tle sobie podobnych umiarkowanie krwawych obrazów – mimo starań twórców „The Hoarder” w kierunku odwracania znanych schematów, film „smakuje dosyć konwencjonalnie”. Nie jest szczególnie krwawo, ale za to jest w miarę mrocznie (choć oczywiście klimat mógłby być jeszcze gęściejszy). Dobry wybór miejsca akcji, realistycznie się prezentująca charakteryzacja między innymi istoty niezamierzenie uwolnionej z podziemnego magazynu i niezaniedbywanie napięcia (mamy tutaj dosyć sporo scen powoli podnoszących adrenalinę, przy czym w moim przypadku ani razu nie osiągnęła ona szczególnie wysokiego poziomu). Zgadzam się, nie jest to piorunujące osiągnięcie, ale dajcie spokój, źle nie jest. Albo inaczej: jeśli nie wymaga się zbyt wiele od współczesnego kina grozy, to spokojnie da się ten film obejrzeć. Moim zdaniem wręcz ta brytyjska produkcja prezentuje sobą więcej, niż niejeden horror szeroko dystrybuowany na ekranach kin w ostatnich, powiedzmy, kilku latach.

poniedziałek, 22 lipca 2019

Cornelia Funke, Guillermo del Toro „Labirynt fauna”

Hiszpania, rok 1944. Carmen Cardoso przyjeżdża wraz ze swoją trzynastoletnią córką z pierwszego małżeństwa, Ofelią, do starego młyna w galicyjskim lesie, gdzie stacjonuje jej drugi mąż, z którym spodziewa się dziecka, kapitan frankistowskiej armii, Ernesto Vidal, i jego oddział żołnierzy. Znany ze swojego okrucieństwa, kapitan Vidal, stara się zgładzić ukrywających się w lesie partyzantów, nie wiedząc, że wśród nich jest brat jego służącej Mercedes imieniem Pedro, któremu kobieta przekazuje między innymi informacje o przyjmowanej przez kapitana strategii. Obdarzona wybujałą wyobraźnią, zapalona czytelniczka baśni, Ofelia, już przy pierwszym spotkaniu zraża się do Vidala. Trzynastolatka nie ma wątpliwości, że to bardzo zły człowiek, ale jej matka wiąże z nim duże nadzieje. Dziewczynka martwi się o nią, ponieważ kobieta bardzo źle znosi ciążę. Ofelia szybko zaprzyjaźnia się z Mercedes, ale swojego ojczyma stara się unikać. Pewnej nocy odwiedza ją dziwne latające stworzenie, które Ofelia bierze za wróżkę. Prowadzi one dziewczynkę do położonego nieopodal młyna labiryntu, do swojego pana, fauna, który informuje Ofelię, że jest księżniczką, pochodzącą z czarownej krainy. Twierdzi, że dziewczynka może tam wrócić, ale najpierw musi wypełnić trzy zadania.

Powieść „Labirynt fauna” jest książkową adaptacją głośnego filmu dark fantasy pod tym samym tytułem, w reżyserii i na podstawie scenariusza Guillermo del Toro. Nagrodzonego między innymi trzema Oscarami (najlepsza charakteryzacja, najlepsze zdjęcia i najlepsza scenografia) oraz dwoma Saturnami (najlepszy film zagraniczny i najlepsza kreacja młodego aktora lub aktorki dla Ivany Baquero) maksykańsko-hiszpańskiego obrazu, który przez wielu jest uważany za najlepsze filmowe osiągnięcie del Toro. Stworzenie książki na jego podstawie zlecono niemieckiej autorce książek dla dzieci i nastolatków, Cornelii Funke. W nocie autorskiej zamieszczonej na końcu powieściowej wersji „Labiryntu fauna”, pisarka przyznaje, że początkowo uważała to zadanie za niewykonalne. Jako fanka filmu uważała, że nie sposób ubrać tej historii w słowa, ale postanowiła spróbować. Del Toro nie chciał, by Funke ograniczyła się do przelania fabuły filmu na papier, sugerował, że chce, żeby dodała też coś od siebie. I tak zrobiła. Tyle że...

„Labirynt fauna” Cornelii Funke i Guillermo del Toro (jego rola polegała bodaj tylko na doradzaniu niemieckiej pisarce) jest bardzo wierny swojemu filmowemu pierwowzorowi. Główna oś fabularna jest praktycznie identyczna – słowa, gesty i mimika postaci zostały wręcz przekalkowane, aczkolwiek dodano trochę informacji na temat niektórych z nich i wzbogacono je różnego rodzaju myślami, które w filmie nie padają wprost, ale szczerze powiedziawszy łatwo odczytać je z poszczególnych zdjęć. Tym, co Cornelia Funke, spełniając prośbę Guillermo del Toro, dodała, są krótkie baśnie, ściśle związane z opowieścią, której centralną postacią jest trzynastoletnia Ofelia. Muszę przyznać, że Funke zgrabnie to skonstruowała. Wymyśliła bajeczne historyjki, koncentrujące się na przeróżnych postaciach i wydarzeniach, które jednak idealnie się ze sobą łączą. Zebrane razem dają magiczne uniwersum. Uniwersum zaczerpnięte z filmowego oryginału, obudowane jednak dodatkowymi wątkami i sylwetkami. Powieściowy „Labirynt fauna” to w pewnym sensie historie w historii, wspólnie tworzące jedną wielką historię. Baśniową opowieść o domniemanej księżniczce z czarownego świata, zagubionej w wojennej rzeczywistości. Cornelia Funke moim zdaniem do końca nie wykorzystała szansy, którą jej dano. Z łatwością mogła bowiem poszerzyć portrety ważniejszych postaci – zdecydowanie bardziej wzbogacić ich biografie, dogłębniej zanalizować ich zróżnicowane osobowości, również poprzez dodatkowe wątki w przewodniej płaszczyźnie fabularnej. Co nieco dodała, ale to tak naprawdę niewiele wnoszące detale. Według mnie w tym sensie najbardziej wdzięcznym materiałem był kapitan Ernesto Vidal. Owszem, człowiek ten, wzorem filmu, budzi skrajnie negatywne emocje. Może się wydawać, że jest antybohaterem kompletnym, postacią, która nie wymaga dłuższych omówień, ale ja nie mam wątpliwości, że można to było jeszcze podkręcić. W obu kierunkach. Bo Cornelia Funke nie skupia się jedynie na tej najoczywistszej warstwie charakteru kapitana Vidala. Przybliża nam też jego niegdysiejsze relacje z ojcem, które to w filmie zostały jedynie zasugerowane. O tyle o ile, bo na pewno nie jest to szczególnie wyczerpująca analiza. W każdym razie owe króciutkie wtręty na temat wychowania jakie odebrał, może nie tyle osładzają wizerunek kapitana Vidala, ale na pewno prowadzącą nas do wniosku, że on również jest ofiarą. Do przekonania, że został on ukształtowany przez złego człowieka, że okrucieństwo względem bliźnich zostało w nim wyhodowane, że „potwora” zrobił z niego jego własny ojciec. Czy to usprawiedliwia bestialskie czyny, których teraz, w dorosłym życiu, tak często się dopuszcza? Cóż, nie sądzę, żeby odbiorcy „Labiryntu fauna” tak się na to zapatrywali. Wychowanie, jakie Ernesto Vidal odebrał, stanowi jakąś odpowiedź (film też takową nasuwa) na to, dlaczego jest taki, a nie inny, ale wątpię, żeby w oczach czytelników to go rozgrzeszało. Tym bardziej, że Funke nie zdecydowała się w poruszający i wyczerpujący sposób przedstawić traumy, jaką Vidal przeżył w dzieciństwie, i która ewidentnie rzutuje na jego dorosłe życie. Silniej skoncentrowała się na unaocznianiu jego odrażającego sposobu bycia, nie dodając jednak niczego od siebie – twardo trzymając się filmowego pierwowzoru, chociaż aż prosiło się, żeby wcielić w to i inne zbrodnie, bez mrugnięcia okiem dokonywane przez kapitana frankistowskiej armii. Nieco mniejsze rozczarowanie przyniosła mi pierwszoplanowa bohaterka „Labiryntu fauna”, trzynastoletnia Ofelia, obdarzona przebogatą wyobraźnią, wielka miłośniczka baśni, która po przybyciu do miejsca, w którym stacjonuje jej ojczym i jego oddział, starego młyna w galicyjskim lesie, sama staje się bohaterką baśni. Tutaj też liczyłam na dużo szersze omówienie niż w filmie, ale jednocześnie nie miałam wątpliwości, że postać Ofelii nie daje autorce (autorom?) powieści tak ogromnego pola do popisu, jaką oferowała sylwetka kapitana Vidala. A i sytuację podratowały baśnie wymyślone przez Cornelię Funke, które odrobinkę portret tej niezwykłej dziewczynki wzbogaciły. Ale czy na pewno? Powieściowy „Labirynt fauna”, tak samo jak filmowy, można wszak interpretować w dwojaki sposób. Przyjąć podnoszącą na duchu wersję o istnieniu magicznego świata, zaludnionego przez cudowne, długowieczne stworzenia albo trzymać się brutalnej rzeczywistości: uznać, że ten fantastyczny świat przedstawiony istnieje tylko w wyobraźni trzynastoletniej dziewczynki. I szczerze mówiąc wolę tę tragiczniejszą interpretację.

Cornelii Funke nie udało się oddać na kartach omawianej książki mrocznego klimatu jej filmowego pierwowzoru. Z pewnością nie było to łatwe zadanie, ale myślę, że ktoś władający bardziej dojrzałym warsztatem, jeśli już nie dałby rady zbliżyć się do atmosfery rodem z produkcji Guillermo del Toro, to na pewno zdołałby tchnąć w to więcej grozy. Może i rzecz nie tyle w pisarskim stylu Funke, ile w jej postanowieniu, by przedłożyć bajkowość dziejów Ofelii, nad ich mroczność. Nie chcę przez to powiedzieć, że jej spojrzenie na tę opowieść jest zupełnie niewinne, przesłodzone, odarte z całego okrucieństwa i szkaradzieństwa znanego z filmu o tym samym tytule. Pamiętajmy, że ta niemiecka autorka usłużnie podąża za swoim pierwowzorem (z wyjątkiem przerywników w postaci jej odautorskich baśni), a więc wiadomym jest, że wstrętna działalność kapitana Vidala oraz w miarę upiornie się prezentujące fantastyczne postacie, jak na przykład faun, czy Blady Mężczyzna (wszyscy pamiętamy te oczy w dłoniach), też się tutaj znalazły, ale klimat, który temu wszystkiemu towarzyszy jest zaskakująco łagodny. Spodziewałam się nieporównanie gęstszej atmosfery grozy, zdecydowanie silniejszego akcentowania zagrożenia płynącego w stronę Ofelii, jej ciężarnej matki i Mercedes ze strony zwyrodniałego ojczyma tej pierwszej oraz upiorniejszych manifestacji stworzeń, czy to wywodzących się z prawdziwego (w granicach świata przedstawionego w utworze, rzecz jasna), czy tylko wyobrażonego przez dziewczynkę magicznego uniwersum. Niemniej nie można odmówić powieściowej wersji „Labiryntu fauna” tragizmu – nie jest on co prawda tak przygniatający, jak w filmie, a bo Funke nie przeprowadza nas przez to z takim pisarskim rozmachem (jest nader oszczędna w słowach), który gwarantowałby całkowite pogrążenie się w tej historii (a przynajmniej mojej wyobraźni maksymalnie pobudzić się nie udało), ale nie mogę stwierdzić, że w ogóle nie jest wyczuwalny. Myślę, że osoby, które zaczną przygodę z „Labiryntem fauna” od powieści praktycznie od początku będą przekonani, że trzynastoletniej Ofelii i jej uporczywie oszukującej się matce grozi ogromne niebezpieczeństwo ze strony kapitana Vidala, „nowej głowy” tej niewielkiej rodziny. Jednocześnie będą również odbierać liczne sygnały świadczące o bardziej zdumiewającej groźbie czyhającej na tę odważną dziewczynkę. Bardziej zdumiewającej, ale powiedziałabym, że nie tak potwornej. „Labirynt fauna” trzyma się bowiem odwiecznej prawdy, że najgorszym monstrum jest człowiek – że nawet najbardziej odrażające, fantastyczne postacie nie są w stanie dorównać swoją ohydą człowiekowi, który wyspecjalizował się w torturowaniu i zabijaniu bliźnich. Moim zdaniem tę bardziej przyziemną warstwę „Labiryntu fauna”, Cornelii Funke udało się odmalować dużo lepiej. Brutalność rzeczywistości, w której przyszło żyć bohaterom książki, i z którą każdy radzi sobie na swój sposób. Ofelia ucieka w świat wyobraźni lub przyjmując inną interpretację stara się przedostać do faktycznie istniejącej czarownej krainy, której echa odzywają się również w tej zwyczajnej rzeczywistości. Jej matka, Carmen Cardoso, pokornie godzi się na wszystko, co daje jej życie – przyjmuje nieszczęścia, które na nią spadają, trzymając się co prawda nadziei na lepsze jutro, ale jeśli nawet nigdy by miało ono nie nadejść to trudno: przyjmie wszystko, co los jej zgotuje. Zupełnym przeciwieństwem Carmen jest nie tylko jej rodzona córka, ale również służąca Vidala imieniem Mercedes. Nic dziwnego, że między tą kobietą i Ofelią szybko zawiązuje się nić porozumienia. Bo choć Mercedes w przeciwieństwie do dziewczynki już dawno nie wierzy w magię - jak zdecydowana większość dorosłych ludzi wyzbyła się wszelkich fantastycznych marzeń, zaczęła twardo stąpać po ziemi - to zachowała hart ducha, tę jakże cenną iskrę, która popycha ją do przeciwstawiania się terrorowi generała Francisco Franco tak, jak tylko może. „Labirynt fauna” to nie tylko opowieść o magicznych czy wyimaginowanych stworzeniach, dojmującej samotności i niewyobrażalnej krzywdzie jednostek w wojennej rzeczywistości oraz tragicznej egzystencji u boku istnego okrutnika, ale także o godnej pozazdroszczenia odwadze i sile kobiecych serc bijących w dwóch ciałach. Mężczyzn zresztą też to dotyczy – ruch oporu kryjący się w galicyjskim lesie, w których stacjonuje kapitan Ernesto Vidal i jego oddział złożony z żołnierzy gotowych wykonać absolutnie każdy jego rozkaz. Tę warstwą fabularną też przydałoby się poszerzyć o dodatkowe wątki i zdecydowanie większą liczbę szczegółów, ale w zestawieniu z baśniowym członem „Labiryntu fauna”, w mojej ocenie, ten lepiej się broni. Prosty styl Cornelii Funke tutaj sprawdzał się najlepiej, w czym nie ma niczego dziwnego, zważywszy na złożoność, różnorodność magicznego/wyobrażonego świata wymyślonego przez Guillermo del Toro i z lekka rozbudowanego przez Cornelię Funke. Myślę, że w kreacji takiego uniwersum niezbędny jest dużo większy rozmach – a przynajmniej mnie taka opisowa oszczędność w pełni nie satysfakcjonuje. Podkreślam: w pełni, bo jednak pewne zadowolenie z tej lektury czerpałam.

Miłośników „Labiryntu fauna” w reżyserii i na podstawie scenariusza Guillermo del Toro namawiać do sięgnięcia po jej pięknie wydaną (Zysk i S-ka, rok 2019: twarda oprawa z obwolutą, nastrojowe czarno-białe grafiki autorstwa Allena Williamsa, tłumaczenie Ewy Wojtczak) powieściową adaptację pewnie nie trzeba. Nie sadzę, żeby znalazło się wiele osób, które oddadzą jej wyższość nad filmem, ale myślę, że to literackie dokonanie Cornelii Funke i Guillermo del Toro pewne korzyści im przyniesie - choćby poszerzy ich zakres wiedzy o fantastycznym świecie, z którego jakoby wywodzi się główna bohaterka tej opowieści, trzynastoletnia Ofelia. Nie wiem tylko, czy osoby nieznające filmu, a zainteresowane tym tytułem, powinny zaczynać od książki. Nie jestem pewna, czy powieść jest w stanie zachęcić wielu z nich do zapoznania się z jej widowiskowym pierwowzorem. Jeśli cenią sobie maksymalnie uproszczone pisarskie warsztaty, to prawdopodobnie tak. Ale pozostali? No nie wiem, nie wiem... Książka jest całkiem niezła, ale film lepszy. Tak uważam. Wniosek sam więc się nasuwa. Pytanie tylko, czy kierowanie się tą wskazówką każdemu się opłaci. Czy naprawdę nie lepiej będzie najpierw zapoznać się powieściową wersją „Labiryntu fauna”? To, wy wszyscy, którzy filmowego pierwowzoru nie znacie, musicie sami rozstrzygnąć. Jeśli jednak najpierw postawicie na książkę i nie przekonacie się co do niej, to mimo wszystko dajcie szansę filmowi. Bo bardzo możliwe, że ta mroczniejsza, ekranowa wersja „Labiryntu fauna” już do Was przemówi.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 20 lipca 2019

Vincent Bugliosi, Curt Gentry „Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood”

W nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 roku w posiadłości przy Cielo Drive 10050 w Benedict Canyon, dzielnicy Los Angeles, zamordowano ciężarną aktorkę Sharon Tate, żonę reżysera, scenarzysty, producenta filmowego i aktora Romana Polańskiego. Razem z nią zginęli jej przyjaciele, Jay Sebring, Wojtek Frykowski i jego narzeczona Abigail Folger oraz osiemnastoletni Steven Parent, który tej nocy odwiedzał dozorcę posiadłości. Nazajutrz w podobny sposób życie straciło małżeństwo mieszkające przy Waverly Drive 3301, Leno i Rosemary LaBianca, ale Departament Policji Los Angeles nieprędko połączył obie te sprawy. Początkowo prowadzono dwa oddzielne śledztwa, które przez dosyć długi czas nie przynosiły większych rezultatów. Z czasem jednak dla policji stało się jasne, że zabójstwa w domu Tate i LaBianca są ze sobą związane. Podejrzenia w końcu skupiły się na recydywiście Charlesie Mansonie i jego tak zwanej Rodzinie. Mieszkający w miasteczku filmowym Spahn Ranch w San Fernando Valley w Kalifornii, młodzi ludzie wchodzący w skład Rodziny byli absolutnie posłuszni swojemu guru, którego uważali za Jezusa Chrystusa. Śledczy z Los Angeles zgromadzili z czasem dowody świadczące o tym, że to właśnie Manson popychał swoich wyznawców do odrażających zbrodni. Zastępca prokuratora okręgowego, Vincent Bugliosi, który był jednym z oskarżycieli w sprawie Tate/LaBianca, przeprowadził jeszcze wnikliwsze śledztwo, które ujawniło między innymi liczne uchybienia Departamentu Policji Los Angeles i nader osobliwą filozofię Charlesa Mansona, którą zaszczepiał swoim wyznawcom.

Po raz pierwszy wydana w 1974 roku książka non-fiction, „Helter Skelter. The True Story of the Manson Murders” („Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood”) została napisana przez jednego z prokuratorów zajmujących się między innymi głośnymi sprawami morderstw Tate/LaBianca i autora bestsellerowych książek, nieżyjącego już Vincenta Bugliosiego oraz pisarza Curtisa Marsena „Curta” Gentry'ego, który także już nie żyje. Ich książka w 1975 roku zdobyła Nagrodę im. Edgara Allana Poe za najlepszy kryminał i była podstawą miniserialu „Helter Skelter” z 1976 roku w reżyserii Toma Griesa oraz filmu Johna Graya z 2004 roku pod tym samym tytułem. Książka Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry'ego, w chwili śmierci tego pierwszego (nie wiem, czy utrzymało się to do dziś), w 2015 roku, miała status najlepiej sprzedającej się książki kryminalnej w historii – ponad siedem milionów sprzedanych egzemplarzy. Wydanie Zysk i S-ka liczy sobie 660 stron, wypełnionych drobnym drukiem, i dodatkowo posiada śliską szesnastostronicową wkładkę ze zdjęciami archiwalnymi.

„Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood”, to bardzo szczegółowa analiza jednej z najgłośniejszych spraw kryminalnych w historii Stanów Zjednoczonych. Poniekąd analiza z pierwszej ręki, bo dokonana przez zastępcę prokuratora okręgowego, który to był współoskarżycielem w sprawie siedmiu morderstw dokonanych w posiadłości przy Cielo Drive 10050 i Waverly Drive 3301 w Los Angeles, w sierpniu 1969 roku. Nie jest to łatwa lektura, nie tylko ze względu na okrucieństwo zbrodni dokonanych z rozkazu wyznającego doprawdy osobliwą filozofię recydywisty, Charlesa Mansona i w ogóle cały charakter jego sekty, ale również przez drobiazgowość autorów. Vincent Bugliosi i Curt Gentry na kartach swojej bestsellerowej pozycji przedstawiają niezwykle szczegółowy obraz zbrodni, które zatrzęsły Hollywoodem. Resztą świata w sumie też. Na początku autorzy „Helter Skelter” przyjęli narrację trzecioosobową – w raczej suchym, dziennikarskim stylu przedstawili ogrom informacji na temat zbrodni dokonanych w domach Tate i LaBianca. Paniczne reakcje społeczeństwa, medialny rozgłos nadany tym sprawom i rzecz jasna śledztwa prowadzone przez dwa zespoły policjantów z wydziału zabójstw – wszystko to Bugliosi i Gentry podają w sposób tyleż drobiazgowy, co chłodny. Prawie bez emocji punktują mniej i bardziej istotne informacje, unaoczniają najdrobniejsze szczególiki sprawy Tate/LaBianca, dosłownie zalewają czytelników suchymi faktami o tych autentycznych wydarzeniach z roku 1969. Co nie znaczy, że się tego nie przeżywa. Ohyda zbrodni dokonanych podczas dwóch sierpniowych nocy (z czasem autorzy przedstawią i inne morderstwa), bestialskie potraktowanie w sumie siedmiu osób w spokojnych dzielnicach Los Angeles, to nie jest coś, obok czego przechodzi się zupełnie obojętnie. Już samo zasztyletowanie dwudziestosześcioletniej aktorki, będącej wówczas w ósmym miesiącu ciąży, rani do głębi, choć przedstawione w tak chłodny sposób. Ale los, jaki spotkał pozostałe ofiary tych dwóch feralnych letnich nocy 1969 roku, przygnębia niewiele mniej od morderstwa kobiety spodziewającej się dziecka. Smaczku (o ile można użyć tego słowa w przypadku tak bestialskich zbrodni) całej sprawie dodał fakt, że ową brzemienną dwudziestosześciolatką była aktorka Sharon Tate, bardziej znana z tego, że poślubiła już wtedy bardzo popularnego reżysera Romana Polańskiego (to z nim spodziewała się dziecka, syna jak wykazała autopsja). Towarzyszący jej tej nieszczęsnej nocy Jay Sebring, Wojtek Frykowski i Abigail Folger, którzy także stracili wówczas życie, też nie byli osobami kompletnie nieznanymi opinii publicznej, ale to o Tate mówiło się najwięcej. Vincent Bugliosi i Curt Gentry pochylili się też nad owym szumem medialnym wokół tej sprawy. Choć nie wszystkich dziennikarzy charakteryzowało takowe podejście do sprawy morderstw w posiadłości przy Cielo Drive 10050, to nie brakowało takich, którzy atakowali... ofiary. Autorzy „Helter Skelter” między słowami przekazują tutaj starą, wiecznie aktualną prawdę na temat tego środowiska – dają oto jasno do zrozumienia, że wśród dziennikarzy są i tacy, którzy są gotowi napisać i powiedzieć dosłownie wszystko o wszystkich, w celu przyciągnięcia czytelników/słuchaczy/widzów. Seksualne orgie, obrzędy satanistyczne, narkomaństwo, powiązania z mafią – medialnym spekulacjom na temat Sharon Tate i jej przyjaciół zamordowanych w nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 roku, nie było końca. Zamiast atakować sprawców tych potwornych zbrodni, wiele brukowców oczerniało ofiary. Co do narkotyków dziennikarze mieli trochę racji, ale teorie, które do tego dobudowywali to już zupełnie inna sprawa. Działalność niektórych pismaków dalece przekraczała granice dobrego smaku, przy okazji potęgując i tak już silny strach, jaki ogarnął mieszkańców Los Angeles na wieść o morderstwach dokonanych w posiadłości przy Cielo Drive 10050. Obraz Departamentu Policji Los Angeles też nie jest w „Helter Skelter” różowy. Mamy tutaj aż nadto informacji wskazujących na niekompetencję śledczych zajmujących się sprawą Tate. Nie wiem, czy można to nazwać dowodami, bo jednak spotykamy się tutaj z subiektywną relacją jednego z oskarżycieli w procesie Tate/LaBianca, ale szczerze powiedziawszy nie są to rewelacje, w które trudno dać wiarę. Innymi słowy, obraz policji wykreślony na kartach „Helter Skelter” jest na tyle prawdopodobny (aż nadto prawdopodobny, rzekłabym), spójny i zróżnicowany (bo jednak z tego grona Bugliosi wyróżnił też nazwiska policjantów, którzy według niego wykonali kawałek dobrej roboty), że nie potrafię przyjmować go ze sceptycyzmem. Co innego portret jednego z autorów książki, i narratora większej jej części, czyli ówczesnego zastępcy prokuratora okręgowego, jednego z oskarżających w sprawie Tate/LaBianca, który to najwidoczniej wykonał większość roboty w tej sprawie. Z omawianej lektury wynikało mi, że nie tylko prokuratorskiej roboty, ale również policyjnej, Vincent Bugliosi kreuje się tu wszak na osobę, która może się pochwalić największymi, najchwalebniejszymi dokonaniami w tej wstrząsającej sprawie. Być może tak było, absolutnie nie odrzucam takiej możliwości, ale... No cóż, powiedzmy że jakoś nie umiałam bezkrytycznie przyjmować tak krystalicznie czystego obrazu człowieka dążącego do skazania sprawców odrażających zbrodni dokonanych w 1969 roku w Los Angeles. Przez paru członków tzw. Rodziny Charlesa Mansona. Z drugiej jednak strony nie potrafiłam powstrzymać fali sympatii do Bugliosiego stopniowo ogarniającej mnie z biegiem trwania tej książki. Byłam tak ostrożna w podejściu do współautora tej książki, jak tylko potrafiłam, ale nawet z takim podejściem nie potrafiłam go znielubić.

Ilekroć ludzie podporządkowują się ślepo jakiemuś przywódcy i robią to, czego on wymaga – czy to będzie kult satanistyczny, fanatyczny odłam Ruchu Jezusa, skrajne polityczne ugrupowanie czy też psychodeliczny kult nowej wrażliwości – zagrożenie istnieje. Jedyna nadzieja w tym, że żadna z owych grup nie spłodzi kolejnego Charlesa Mansona. Naiwnością byłoby wierzyć, że taka przerażająca możliwość nie istnieje.”

Narracja trzecioosobowa z czasem w „Helter Skelter. Prawdziwej historii morderstw, które wstrząsnęły Hollywood” zostaje zastąpiona przez narracją pierwszoosobową. Od tego momentu, aż do końca książki będziemy przyjmować spojrzenie Vincenta Bugliosiego, człowieka, który biernym obserwatorem w sprawach związanych z Charlesem Mansonem i/lub z jego tzw. Rodziną, z całą pewnością nazwać nie można. Nie wszystkich, bo jednak prokurator ten nie brał czynnego udziału we wszystkich kryminalnych sprawach, jakie im przypisano, i o jakie byli tylko podejrzewani. Wraz z Curtem Gentrym na kartach omawianej książki dosyć szczegółowo przedstawił również i takie, ale panowie najbardziej skupili się na najgłośniejszym procesie garstki osób wchodzących w skład tzw. Rodziny. „Sąd Najwyższy Stanu Kalifornia z siedzibą w Hrabstwie Los Angeles; Obywatele Stanu Kalifornia przeciwko Charlesowi Mansonowi, Patricii Krenwinkel, Susan Atkins i Leslie Van Houten, sprawa numer A-253,156. Departament 104”. To dokładny cytat z książki (wydanie Zysk i S-ka z 2019 roku w doskonałym tłumaczeniu Mirosława P. Jabłońskiego i w niewielkiej części Anity Zuchory), który myślę, całkiem nieźle obrazuje poszanowanie najdrobniejszych szczegółów przez autorów „Helter Skelter”. Właśnie między innymi w tej sprawie współoskarżycielem był nasz narrator, Vincent Bugliosi (według mnie zdecydowanie najbarwniejszą postacią tego procesu sądowego był obrońca Mansona, Irving Kanarek). Człowiek ten przeprowadził również śledztwa związane z Charlesem Mansonem i jego Rodziną – oczywiście we współpracy z policjantami – które ujawniły wiele nowych faktów na ich temat. To jest takich, które nie były znane Departamentowi Policji Los Angeles przed „wkroczeniem do gry” tego sprytnego prokuratora. Cudaczny motyw zbrodni dokonanych z rozkazu Charlesa Mansona, tytułowe Helter Skelter, to nie jedyny, acz na pewno najbardziej krzykliwy fakt, do którego doszedł Bugliosi, z co najwyżej nieznaczną pomocą policjantów przyglądających się sekcie Charlesa Mansona (z guru tejże włącznie). Ambitny prokurator między innymi połączył też niektórych członków Rodziny z innymi zbrodniami, przy niektórych z nich zaznaczając jednak, że to tylko nieoparte twardymi dowodami domniemania. Zresztą najgłośniejszy proces w historii Los Angeles, w którym Bugliosi występował w roli współoskarżyciela (powiedziałabym nawet, że głównego oskarżyciela), w dużej mierze opierał się na poszlakach. Autorzy „Helter Skelter” bardzo dużo miejsca poświęcili omówieniu tej sprawy sądowej. Z imponującą drobiazgowością (zresztą to dotyczy wszystkich wątków zawartych w tej książce) przeprowadzają czytelników przez każdy etap tego wielce skomplikowanego, niezwykle złożonego procesu, który skupiał na sobie olbrzymie zainteresowanie opinii publicznej, również spoza Stanów Zjednoczonych. I o którym po dziś dzień dużo się mówi. Bo główny uczestnik tego procesu, Charles Manson, na trwałe zapisał się na czarnych stronicach historii ludzkości, stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych zwyrodnialców żyjących na planecie Ziemia. I jednym z tych, który dorobił się największej rzeszy fanów. Tak, fanów, bo Charles Manson, o czym także z lekkim zdziwieniem piszą tutaj Bugliosi i Gentry, jest postacią podziwianą w niektórych kręgach. Istnym bożyszczem głównie młodych ludzi wywodzących się z ekstremistycznych środowisk. Nie wszystkich, rzecz jasna, ale ilość ludzi z praktycznie całego świata, którzy pochwalą odrażające czyny, których Manson się dopuszczał, i przynajmniej w części wyznają jego cudaczną filozofię, jest zatrważająco wysoka. Te zwierzania autorów „Helter Skelter” zawarto w częściach spisanych w pierwszej osobie, które to kładą zdecydowanie większy nacisk na budzenie emocji w czytelnikach od tych wcześniejszych kawałów przedstawionych w trzeciej osobie. Gdy niejako w centrum wydarzeń staje Vincent Bugliosi, gdy zaczyna się jego subiektywna (ale i obfitująca w obiektywne informacje) relacja, lekturę tę zaczyna się przyjmować niemal jak powieść opartą na faktach, niźli typową pozycję non-fiction. To bardzo pomaga w przyswajaniu wszystkich detali, najdrobniejszych szczególików na temat między innymi Charlesa Mansona i jego Rodziny, ale jeszcze ważniejsze jest to, że zabija wszelki dystans do tej sprawy wzbudzony ewentualnie wcześniej, partiami spisanymi w trzeciej osobie. Inaczej mówiąc, czytelnik najprawdopodobniej przestanie być wówczas biernym obserwatorem tej złożonej sprawy, której poświęcona jest ta książka; nie będzie już patrzył swego rodzaju klinicznym, chłodnawym okiem na tę historię, tylko stanie się kimś w rodzaju jej uczestnika. Stanie u boku prokuratora starającego się doprowadzić do wyroku skazującego (chce kary śmierci) w sprawie o morderstwa siedmiu osób dokonanych przez wyznawców Charlesa Mansona z jego bezpośredniego rozkazu. I nie będzie to przyjemna przygoda w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Ujmę to tak: włos się jeży na głowie, gdy się to czyta. Książka ta autentycznie przeraża, przygnębia i szokuje, nie tylko dlatego, że to literatura faktu (chociaż to oczywiście jest tutaj argumentem nadrzędnym), ale także dzięki warsztatowi autorów. Godnego podziwu poszanowania najdrobniejszych nawet szczegółów i ich emocjonalnemu podejściu do całej tej sprawy. Te emocje udzielają się czytelnikowi. Nie jestem tylko pewna, czy wszyscy odbiorcy „Helter Skelter” będą tym usatysfakcjonowani. Bo to na pewno nie jest lektura dla ludzi o słabym nerwach i żołądkach.

„Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood” autorstwa Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry'ego to prawdziwa gratka, dla osób interesujących się autentycznymi zbrodniarzami. Odrażającą działalnością niesławnych postaci, ich dogłębną charakterystyką, policyjnymi i prokuratorskimi śledztwami oraz procesami sądowymi. Jeśli ktoś ma odwagę zajrzeć do zwichrowanego umysłu Charlesa Mansona i jego wyznawców, niejako wejść za kulisy tej sprawy, poznać najdrobniejsze szczegóły zbrodni, które wstrząsnęły światem, to gorąco namawiam do lektury tej pozycji. Bo można chyba nazwać ją książką wybitną, istnym arcydziełem literatury faktu (stwierdzenie to widniej na tylnej okładce wydania Zysk i S-ka i pozostaje mi tylko się z nim zgodzić), bez względu na to, czy we właściwym świetle stawia wszystkich uczestników sportretowanych tutaj spraw, ze szczególnym wskazaniem na Vincenta Bugliosiego. Nie tylko współautora książki, ale i bezpośredniego narratora większej jej części. Może tak jest, może nie – tego jednoznacznie ocenić nie potrafię. W najmniejszym stopniu nie powstrzymuje mnie to jednak przed wystawieniem tej istnej skarbnicy wiedzy na temat Charlesa Mansona, jego tzw. Rodziny i zbrodni, których się dopuścili, najwyższej noty. Dla mnie to absolutne dziesięć na dziesięć! Doprawdy, mocna rzecz.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu