środa, 31 stycznia 2018

Belinda Bauer „Martwa jesteś piękna”

Recenzja przedpremierowa

W Londynie grasuje seryjny morderca, który dostrzega artystyczne piękno w śmierci innych ludzi. Telewizyjna reporterka kryminalna, Eve Singer, przygotowuje materiał o kobiecie zabitej w biurowcu, nie wiedząc jeszcze, że ma do czynienia z jedną z ofiar seryjnego mordercy. Sprawca zamierza jak najszybciej pozbawić ją życia, ale coś zmusza go do zmiany planów względem Singer. Nawiązuje kontakt z reporterką, dając jej możliwość wyprzedzenia konkurencji na polu zawodowym. Ale też wciągając ją w niebezpieczną grę, która ma jej uświadomić, że są do siebie bardzo podobni. I zapewnić mordercy tak bardzo upragniony przez niego rozgłos. Eve z czasem w pełni uświadamia sobie, że korzyści płynące dla niej z tej nietypowej relacji mogą być mniejsze niż straty, że stała się obiektem obsesji bardzo groźnego osobnika, który w każdej chwili może pozbawić ją życia. Ma jednak mocno ograniczone pole manewru. W tej grze znajduje się na straconej pozycji, ponieważ to nieuchwytny przeciwnik i zarazem partner dyktuje wszystkie warunki. Nie reporterka, która jest głównym obiektem jego zainteresowania.

Brytyjka Belinda Bauer, była scenarzystka i dziennikarka, jako powieściopisarka zadebiutowała w 2009 roku. Za swoją pierwszą książkę, w Polsce wydaną pod tytułem „Szczątki”, Bauer otrzymała Crime Writers' Association Gold Dagger (Złoty Sztylet), nagrodę przyznawaną przez Stowarzyszenie Pisarzy Literatury Kryminalnej za najlepszy powieściowy kryminał roku. „Martwa jesteś piękna” to siódma publikacja Belindy Bauer, ale dopiero druga przetłumaczona na język polski. A jeszcze w tym roku w Wielkiej Brytanii ma się ukazać kolejna powieść Bauer, thriller pod tytułem „Snap”.

Jakże chwytliwy polski tytuł najnowszego utworu utalentowanej Brytyjki nawiązuje do spojrzenia antybohatera. Seryjnego mordercy grasującego w Londynie, który wchodzi w niecodzienną relację z protagonistką, reporterką kryminalną Eve Singer. Belinda Bauer tak jak wielu innych autorów literackich thrillerów i scenarzystów głośnych filmów wpisujących się w rzeczony gatunek, tworzy iście frapującą sylwetkę mężczyzny, który ochoczo zaspokaja swoje mordercze apetyty. Brytyjka podpina się pod silnie wyeksploatowany, acz nadal cieszący się niemałym zainteresowaniem opinii publicznej motyw serial killer w tak porywający sposób, że nawet ja, osoba odczuwająca lekkie zmęczenie tą problematyką, dałam się bezgranicznie wciągnąć w niniejszą opowieść. Jednym z największych walorów „Martwa jesteś piękna” jest dojrzały styl Bauer – szczegółowe portrety psychologiczne Eve Singer i seryjnego mordercy, poruszające wyobraźnię opisy miejsc i wydarzeń oraz doskonała wręcz synchronizacja tych elementów ze wzmożoną akcją. Autorka „Martwa jesteś piękna” wie, kiedy należy przyśpieszyć bieg wydarzeń i wykazuje się godną podziwu świadomością tego, w którym punkcie powinno się na powrót nieco zwolnić, głównie po to, aby nastroić czytelnika do kolejnego zrywu, następnego uderzenia nieuchwytnego seryjnego mordercy mającego istną obsesję na punkcie Eve Singer. Ale nie tylko w tym celu. W pisarstwie Bauer uwidacznia się cecha, którą bardzo cenię tj. przynoszące efekty dążenie do maksymalnego przybliżenia czytelnikowi swoich postaci, ze szczególnym wskazaniem na dwie sylwetki, reprezentujące dwa przeciwstawne bieguny. Ale czy na pewno? Czy dzieląca swój czas na pracę w telewizji informacyjnej i opiekę nad chorym ojcem dwudziestodziewięcioletnia kobieta naprawdę tak bardzo różni się od jej prześladowcy? Przecież tak samo jak dręczący ją seryjny morderca Eve obcuje ze śmiercią. Tak samo jak on łaknie wiernej widowni, ludzi podziwiających jej ociekające krwią reportaże w poczuciu ciągłego niedosytu. Czekających na więcej, pragnących zobaczyć kolejne makabryczne szczegóły bestialskich zbrodni. Grasujący obecnie w Londynie seryjny morderca daje jej jasno zrozumienia, że pomiędzy nimi istnieje duża zależność, że wzajemnie się dopełniają – on tworzy swoją makabryczną sztukę (bo taki ma stosunek do zabijania), a ona ją recenzuje zapewniając tym samym zarówno sobie, jak i jemu tak bardzo potrzebną widownię. Korzyści powinny więc być obopólne i początkowo Eve istotnie dostrzega w tym szansę na zawodowy rozwój. Z czasem jednak rola jaką odgrywa w tym duecie, zadanie jakim obarczył ją seryjny morderca zaczyna mocno jej ciążyć. Zawodowe ambicje całkowicie tracą na znaczeniu w obliczu terroru sianego przez mordercę, w obliczu makabry, którą Eve musi raczyć swoich widzów. Belinda Bauer sporo miejsca poświęca warstwie obyczajowej, która w największym stopniu unaocznia się w relacjach Eve Singer z jej ojcem dotkniętym chorobą Alzheimera. Młoda kobieta po pracy zwykła całą swoją uwagę poświęcać swojemu podopiecznemu. Niemalże całkowicie zrzekła się dla niego swojego życia prywatnego, przez co często czuje się przytłoczona ogromem obowiązków i przede wszystkim koniecznością patrzenia na krzywdę osoby tak bardzo jej bliskiej. Te pełne empatii fragmenty z domu rodzinnego głównej bohaterki biorą czynny udział w budowaniu jej szczegółowego wizerunku. Dzięki nim Bauer udało się tchnąć w tę postać tak wiele życia, że czytając „Martwa jesteś piękna” można zapomnieć, że ma się do czynienia z wymyśloną postacią, z kimś kogo nigdy nie spotkaliśmy i na pewno nie spotkamy. Innymi słowy: miałam wrażenie, jakbym przyglądała się komuś, kogo znam niemal równie dobrze, jak samą siebie. Zetknęłam się z tak wiarygodną i charyzmatyczną osobą, że wydawało się, że wystarczy jedynie wyciągnąć rękę, żeby móc jej dotknąć.

Antybohatera Belinda Bauer nie przybliża z taką samą szczegółowością. Rozdziały skoncentrowane na jego osobie, zaznajamiające odbiorców z jego skróconą biografią i sposobem myślenia są nieporównanie krótsze i jest ich o wiele mniej od tych skupiających się na obiekcie jego obsesji. Ale autorka udowadnia, że wcale nie musi przelewać na papier niezliczonej liczby słów, żeby dać odbiorcy satysfakcjonujący wgląd w jego umysł. W mocno zaburzoną psychikę okrutnej jednostki, która uroiła sobie, że odbieranie życia innym zapewni jej nieśmiertelność. Która dzięki zabijaniu czuje, że żyje i która jest przekonana, że śmierć to prawdziwa sztuka, że tkwi w niej piękno, które zamierza wydobyć na swój własny użytek i łaknącej krwi opinii publicznej. Bauer miała więc ciekawy pomysł na tę postać i chociaż nie uraczyła mnie odstręczającymi i wielce pomysłowymi opisami krwawej działalności seryjnego mordercy, choć te nieliczne mordy, które pojawiają się na kartach niniejszej powieści nie cechują się dużą drastycznością i wbijającą się w pamięć kreatywnością to tchnęła w to mnóstwo emocji. Z taką skrupulatnością podchodziła do budowania napięcia i kreślenia różnego rodzaju reakcji osób zamieszanych w tę sprawę na kolejne zbrodnicze dokonania londyńskiego maniaka, że szybko przestałam przywiązywać wagę do niezbyt wysokiego stopnia krwawej makabry. Chociaż z drugiej strony osoby nieobyte z prozą ekstremalną i kinem gore mogą zgoła inaczej zapatrywać się na tę kwestię – dla nich obraz odciętej dłoni nastolatki, czy zadźganego w kinie mężczyzny może okazać się aż nazbyt krwawy, tych odbiorców może lekko zszokować portret zbrodniczej działalności tajemniczego oprawcy. Najmocniejszą stroną fabuły „Martwa jesteś piękna” w mojej ocenie nie są jednak relacje Eve Singer z chorym ojcem, szczegóły śledztwa tropem seryjnego mordercy, ani nawet wątki koncentrujące się na okrutnej działalności czarnego charakteru. Nie, zdecydowanie najlepsza jest interakcja oprawcy z obiektem jego obsesji, kontakty mordercy z główną bohaterką, ich wzajemne oddziaływanie na siebie, osobliwa koegzystencja, niebezpieczna gra, w którą mocno zaburzony osobnik wciąga ambitną reporterkę. Z tego emanuje największa wrogość, ta relacja najsilniej intensyfikuje napięcie, to z niej najwyraźniej przebija zapowiedź największej tragedii, to ten wątek pełni rolę nadrzędnego zagęszczacza atmosfery zagrożenia. Bez niego „Martwa jesteś piękna” znacznie straciłaby na wartości. Byłaby kolejną opowieścią o dziennikarskim i policyjnym śledztwie tropem osobnika terroryzującego duże miasto, która dzięki doskonałemu warsztatowi autorki pewnie budziłaby jako takie zainteresowanie, ale wątpię, żeby wówczas wywarła na mnie porównywalnie duże wrażenie. A w takim kształcie? No cóż, nie mam żadnych wątpliwości, że jeszcze kiedyś do tej powieści wrócę, pomimo przeświadczenia, że końcówka mogła prezentować się o wiele lepiej, mimo niemałego rozczarowania jakie przyniósł mi finalny akt. A wystarczyło tylko zamknąć tę opowieść rozdziałem pięćdziesiątym piątym – zrezygnować z dopowiadania, pozostawić odbiorcom możliwość snucia własnych wyobrażeń na temat tego, co właśnie nastąpiło.

„Martwa jesteś piękna” to moim zdaniem wprost idealna propozycja dla wszystkich wielbicieli powieściowych thrillerów o seryjnych mordercach. Jedna z jaśniej błyszczących gwiazd na współczesnym firmamencie tego typu literatury, jedna z lepszych XXI-wiecznych opowieści o wielokrotnym zabójcy, z którą miałam przyjemność się zapoznać. I zdecydowanie jeden z najlepiej napisanych thrillerów jaki w życiu czytałam. Porywający warsztat, idealnie skonstruowane postacie i mocno trzymająca w napięciu akcja sprawiają, że od tej książki naprawdę trudno jest się oderwać, a po zakończeniu lektury odczuwa się potężne pragnienie sięgnięcia po inne dzieła Belindy Bauer. Cóż, jak na razie jedno mam do nadrobienia, ale liczę, że polscy wydawcy pochylą się nad całą jej twórczością. I jestem pewna, że wielu z tych, którzy zdecydują się na lekturę „Martwa jesteś piękna” też będzie miało taką nadzieję.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 29 stycznia 2018

„Something Evil” (1972)

Marjorie i Paul Wordenowie przeprowadzają się wraz z dwójką swoich dzieci, Steviem i Laurie, z Nowego Jorku na wieś. Zakupiony przez nich dom bardzo niepokoi jego poprzedniego właściciela. Jest on przekonany, że to złe miejsce i jeszcze przed sprzedażą nieruchomości nie kryje przed Paulem swoich uczuć względem niej. Wordenowie wychodzą z założenia, że mają do czynienia z zabobonnym kmiotkiem, ale Marjorie z czasem zaczyna zmieniać zdanie na temat ich nowego miejsca zamieszkania. W nocy słyszy płacz dziecka wydobywający się ze stodoły, a tuż po urządzonym przez Wordenów przyjęciu nieopodal ich domu dochodzi do tragedii. Marjorie zaczyna interesować się okultyzmem i nabiera przekonania, że w jej domu zagnieździł się Szatan. Jej zachowanie coraz bardziej niepokoi Paula. Mężczyzna nie wierzy w teorie przedstawiane przez jego żonę. Źródła problemu upatruje w niej samej, a nie w diabelskiej mocy, o której kobieta tak często mu opowiada.

„Pojedynek na szosie”, „Szczęki”, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, „Poszukiwacze zaginionej Arki”, „E.T.”, „Jurassic Park, „Zaginiony Świat: Jurassic Park” „A.I. Sztuczna inteligencja”, „Raport mniejszości”, „Wojna światów” - to przykłady filmów Stevena Spielberga, które odniosły ogromny międzynarodowy sukces. Chyba każdy z wyżej wymienionych tytułów pada we wszystkich rozmowach fanów tego artysty poświęconych jego twórczości. Miłośnicy kina grozy w szczególności pamiętają też o jego wkładzie w kultowego „Ducha” Tobe'a Hoopera, ale nawet wśród nich nie znajdziemy wiele osób zaznajomionych z jego „Something Evil”. Telewizyjnym horrorem na podstawie scenariusza Roberta Clouse, wyreżyserowania którego Spielberg podjął się niedługo po zakończeniu pracy nad „Pojedynkiem na szosie”.

„Something Evil” wygląda jak wprawka przed „Duchem”, preludium do projektu, w który Steven Spielberg zaangażuje się dekadę późnej i który odniesie nieporównanie większy sukces. W scenariuszu Roberta Clouse także pojawia się motyw przeprowadzki do nowego domu, który tak samo jak w „Duchu” wydaje się być siedliskiem jakiejś nadnaturalnej siły, przy czym w „Something Evil” uwaga widza stosunkowo szybko zostaje skierowana na postać Diabła, nie poltergeista. Wiarygodnie wykreowani przez Sandy Dennis i Darrena McGavina, Marjorie i Paul Wordenowie, mają już dość mieszkania w Nowym Jorku. Zwłaszcza kobieta pragnie uciec od wielkomiejskiego zgiełku i osiąść na wsi w domu, w którym zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Jej mąż nie ma nic przeciwko długim dojazdom do pracy, do agencji reklamowej, która ma swoją siedzibę w Nowym Jorku, bo to niewielka cena za możliwość życia w tak cichej i bezpiecznej okolicy. Dobro rodziny jest dla Paula bardzo ważne, ale nie może przy tym zaniedbywać swojej pracy, ponieważ to jedyne źródło ich utrzymania. Zakup nowego domu poważnie nadszarpnął ich domowy budżet, choć wydaje się, że w dużo mniejszym stopniu niźli będzie to miało miejsce w późniejszym „Horrorze Amityville” Stuarta Rosenberga. Wordenowie nie muszą mocno zaciskać pasa, ale to nie znaczy, że w najbliższym czasie będą mogli sobie pozwalać na zakupowe szaleństwa. Zadanie podreperowania domowego budżetu spoczywa na barkach Paula, jedynego żywiciela rodziny, ale jego żona już wkrótce zacznie mu to mocno utrudniać. Marjorie nabierze bowiem przekonania, że w ich nowym domu zagnieździło się jakieś zło, a z czasem skłoni się ku teorii o Szatanie czyhającym na jej duszę. Jej małżonek będzie więc musiał skracać swój pobyt w biurze i gnać do wiejskiego domu, aby wesprzeć swoją coraz to bardziej przerażoną i zrozpaczoną „drugą połówkę”. Ale nie w walce z nadprzyrodzonym bytem, bo Paul nie wierzy w jego istnienie. Jego zdaniem Marjorie potrzebuje czasu na przystosowanie się do nowego miejsca i niepotrzebnie tak dużo czasu poświęca zgłębianiu tajników okultyzmu, do którego to według Paula podchodzi nazbyt poważanie. Mieszkający milę od Wordenów Harry Lincoln (dobra robota Ralpha Bellamy'ego) ma zgoła inne zdanie na ten temat – mężczyzna długie lata poświęcił badaniom okultystycznym i żywo interesuje się postacią Lucyfera, w istnienie którego wierzy, łatwiej mu więc przyjąć teorie Marjorie. Ale nie jest przy tym całkowicie bezkrytyczny, w jego głowie ciągle kołacze się wszak myśl, że kobieta równie dobrze mogła ulec zwykłej sile sugestii płynącej z książek, które jej pożyczył. „Something Evil” to z gruntu prosty horror o zjawiskach nadprzyrodzonych bądź postępującym szaleństwie głównej bohaterki. Należy jednak zaznaczyć, że Robert Clouse w swoim scenariuszu nie zdołał idealnie zestawić tych dwóch ewentualności, nie sprawił, że widz, aż do ostatnich scen nie jest pewien właściwej natury zagrożenia. To nie „Nawiedzony dom” Roberta Wise'a, choć miejscami wydaje się, że na gruncie interpretacyjnym dążono do osiągnięcia zbliżonego efektu. Clouse podrzuca zarówno tropy wskazujące na nawiedzenie nowego domu Wordenów przez jakąś siłę nieczystą, najprawdopodobniej samego Lucyfera, który mógł wydostać się z któregoś ze słoików wypełnionych zagadkową substancją porozstawianych w piwnicy (to przywiodło mi na myśl późniejszego „Księcia ciemności” Johna Carpentera, choć podobieństwo nie jest jakoś szczególnie wielkie), jak i poszlaki świadczące o chorobie psychicznej głównej bohaterki „Something Evil”. Ale wydaje mi się, że nawet mniej domyślni widzowie bez jakichkolwiek trudności szybko odrzucą mylące tropy i już do końca nie dadzą się zawrócić z właściwej ścieżki, na którą przedwcześnie wkroczą. Nie mogę jednak zarzucić „Something Evil” przewidywalności w absolutnie każdym calu, ponieważ Robert Clouse w końcówce zaserwował mi coś, co wcześniej nawet przez myśl mi nie przeszło. A przecież wskazówek nie brakowało – wystarczyło jedynie właściwie je zinterpretować, czego nie uczyniłam UWAGA SPOILER z powodu całkowitego skupienia na opętaniu Marjorie, tak dużej pewności co do tego, że nawet na ułamek sekundy nie dopuściłam do siebie myśli o istnieniu jakiejś innej możliwości. Na co z pewnością liczyli twórcy omawianej produkcji KONIEC SPOILERA.

Fabuła „Something Evil” z punktu widzenia osoby dobrze zaznajomionej z wszelkiej maści horrorami nastrojowymi nie przedstawia jakiejś większej wartości. Twórcy zmiksowali kilka znanych wielbicielom gatunku tematów bez dużego polotu. W sposób tak mało charakterystyczny, tak dalece ugrzeczniony, że obawiam się, iż „Something Evil” nie będzie w stanie przemówić do większości współczesnych widzów. A przynajmniej nie z taką siłą, żeby rozpamiętywali oni ten obraz jeszcze długo po zakończeniu seansu. Bo w sumie ogląda się to bez większych zgrzytów – znużenie ogarniało mnie tylko chwilami, los Wordenów nie był mi obojętny, dlatego też nie musiałam zmuszać się do dobrnięcia do napisów końcowych. Łaknęłam wiedzy jak to się dla nich skończy, choć oczywiście miałam swoje podejrzenia, które okazały się trafne i niemalże bezboleśnie przyjmowałam wszystkie standardowe wątki wplątywane w akcję. Niemalże, bo coraz bardziej rozpaczliwe próby skierowania mojej uwagi na błędną interpretację, zepchnięcia mnie z właściwej ścieżki, na którą szybko wkroczyłam trochę mnie irytowały, a i typowa dla telewizji mocno ugrzeczniona forma w moich oczach szkodziła tej historii. Bo Steven Spielberg stworzył solidne podwaliny pod mrożące krew w żyłach uderzenia, pod jakieś pamiętne momenty szczytowej grozy, których to w „Something Evil” najzwyczajniej w świecie nie ma. Kilka trzymających w napięciu sekwencji zwiastujących rychły atak nie doczekało się widowiskowych kulminacji, ale już same te sceny świadczą o dużym talencie reżysera, operatorów i oświetleniowców. Moim zdaniem kwintesencja tej nieczęsto spotykanej zdolności intensyfikowania napięcia unaocznia się w samotnej nocnej wędrówce Marjorie w stronę stodoły, z której wydobywa się płacz dziecka, początkowo przypominający miauczenie kota. Iście mroczna oprawa wizualna i cierpliwość, którą wykazują się twórcy podczas wyłuszczania tego fragmentu opowieści Roberta Clouse tj. brak osłabiającego emocje pośpiechu, pędu do punktu kulminacyjnego, dosłownie skradły całą moją uwagę. Siedziałam jak na szpilkach, uważnie wpatrując się w główną bohaterkę filmu, która robi to, co najczęściej zwykli czynić protagoniści horrorów. Uparcie zmierza w stronę potencjalnego zagrożenia chcąc poznać źródło tajemniczych odgłosów. Pozostałe sekwencje mające windować napięcie pozostają w tyle za tą właśnie przeze mnie wyszczególnioną. Ale nie w aż takim stopniu, żeby mówić o realizatorskiej porażce. Czego nie można niestety powiedzieć o finalizacji tychże, o momentach, które powinny stanowić istne apogeum grozy, ale zamiast tego przynoszą jedynie rozczarowanie. A w jednym przypadku grymas skrajnej niechęci, bo inaczej chyba nie da się przyjąć tandetnego czerwonego tła migającego w momencie bezpośrednio poprzedzającym śmierć dwójki bohaterów „Something Evil” (swoją drogą kolor czerwony nierzadko jest tutaj uwypuklany: ubranie Marjorie, kwiaty). Ale nawet te mankamenty nie odebrały mi chęci dalszego towarzyszenia Wordenom w ich trudach i znojach, nawet one nie zabrały mi całej przyjemności płynącej z obcowania z tym obrazem, której to największymi dostarczycielami były wspomniane już napięcie i mroczna oprawa scen nocnych. Muszę jednak dodać, że liczniejsze sekwencje rozgrywające się w pełnym świetle dziennym nie ustępują tym kręconym po zapadnięciu zmroku, bo z wyblakłych, zamglonych zdjęć także bije potężna wrogość, niemały ładunek przyczajonej grozy, którą wzmaga ponadto poczucie izolacji. Pozostawania z dala od innych ludzi, w otoczeniu pozornie bezkresnych błoni i naturalnych wzniesień, w domu, który może być siedzibą największego zła.

„Something Evil” z pewnością nie wyróżnia się w gronie horrorów nastrojowych. Nie stanowi jednego z lepszych dokonań na tym polu i moim zdaniem nawet zagorzali wielbiciele tego rodzaju kina nie powinni traktować go jako pozycji obowiązkowej. Ale jeśli podejdzie się do niego bez większych oczekiwań, z zamiarem obejrzenia niewymagającej myślenia, klimatycznej opowieści o rzeczach, które żadnemu miłośnikowi horrorów nie są obce, które są na trwałe wpisane w tradycję tego gatunku to można zapewnić sobie kilkadziesiąt minut całkiem znośnej rozrywki. Najlepsze z dotychczasowych osiągnięć Stevena Spielberga to to na pewno nie jest, ale daleka jestem od posądzania go o „spłodzenie” zwykłego gniota. Bo aż tak niskiego poziomu w „Something Evil”, na swoje szczęście, nie zaobserwowałam.

sobota, 27 stycznia 2018

Fiona Barton „Dziecko”

Recenzja przedpremierowa

Na placu budowy zostaje odnaleziony szkielet noworodka, który może sobie liczyć nawet kilkadziesiąt lat. W jednej z gazet zostaje opublikowany krótki tekst o tym makabrycznym znalezisku. W ten sposób informacja dociera do Kate Waters, dziennikarki „Daily Post”, która postanawia bliżej przyjrzeć się temu tematowi. Szkieletem noworodka interesują się też dwie nieznane Kate kobiety: Emma Simmonds i Angela Irving. Ta pierwsza od lat zmaga się z demonami przeszłości w tajemnicy przed całym światem. Nikomu, nawet swojemu mężowi, nie opowiedziała o wydarzeniach sprzed lat, które negatywnie odbiły się na jej psychice, ale podejrzewa, że już niedługo jej sekrety ujrzą światło dzienne. Natomiast Angela jest niemal pewna, że na placu budowy znaleziono szkielet jej córeczki, która przed kilkudziesięcioma laty została wykradziona ze szpitala przez niezidentyfikowanego osobnika.

Międzynarodowy sukces „Wdowy”, debiutanckiej powieści byłej dziennikarki Fiony Barton, dał jej pewność, że wybrała właściwy kierunek na polu zawodowym. Pisząc swój drugi utwór, kolejny thriller psychologiczny, odczuwała jednak ogromną presję, zdawała sobie bowiem sprawę, że po lekturze „Wdowy” czytelnicy mają wobec niej duże oczekiwania. Barton wyznała, że chwilami czuła się jakby wyrywała „Dziecko”, swoją drugą powieść, wprost ze swojego ciała, ale nie ukrywała, że pisanie tej książki dostarczało jej też sporo przyjemności. Zainspirował ją artykuł, który znalazła w jednej z gazet jeszcze wówczas, gdy była dziennikarką. Informacja o szkielecie niemowlęcia znalezionym w ogrodowej szopie dotarła do niej w taki sam sposób, jak do Kate Waters, głównej bohaterki „Dziecka”, dobrze znanej odbiorcom jej debiutanckiego dzieła.

Fiona Barton zdradziła, że nie planowała powrotu do Kate Waters, dziennikarki „Daily Post”, którą wymyśliła na potrzeby „Wdowy”. Do postawienia jej w centralnym punkcie fabuły „Dziecka” skłoniły ją pozytywne reakcje odbiorców jej pierwszej powieści na tę postać. W „Dziecku” znalazło się także miejsce dla innego bohatera „Wdowy”, komisarza Boba Sperkesa, dla którego tym razem przewidziała dużo mniejszą rolę. Czyli Barton poprawiła to, nad czym ubolewałam podczas lektury „Wdowy”: zmarginalizowała Sparkesa na użytek Waters, postaci nieporównanie ciekawszej, zdecydowanie bardziej ubarwiającej śledztwo toczące się na kartach omawianej powieści. Choć Fiona Barton wspomina sprawę Belli Elliott, „Dziecko” nie jest bezpośrednią kontynuacją „Wdowy”. Autorka nie rozbudowuje swojej poprzedniej opowieści (bo i nie było już czego rozbudowywać) tylko konfrontuje czytelników z inną kryminalną zagadką, z historią, którą zainteresowała się jedna z bohaterek „Wdowy”. Początek nie wróży dobrze. Zamieszczona w „Evening Standard” notka o szkielecie niemowlęcia znalezionym na placu budowy nie zapowiada skomplikowanego śledztwa. Pełnego zwrotów akcji i trzymającego w napięciu dochodzenia do wstrząsającej prawdy. Wydaje się raczej, że będzie się miało do czynienia ze standardową, maksymalnie uproszczoną historią zdesperowanej matki, która przed laty zdecydowała się pozbyć własnego dziecka. Szybko wychodzi na jaw, że noworodek został zakopany w przydomowym ogrodzie kilkadziesiąt lat wcześniej, w drugiej połowie XX wieku, co każe podejrzewać, że zderzymy się z dawno przebrzmiałą sprawą, która nie wywrze specjalnego wrażenia na współczesnej opinii publicznej. Sama Kate Waters widzi w tym materiał na artykuł obyczajowy, liczy na jakąś ckliwą historyjkę o tragedii, jaka spotkała niewinne dzieciątko, które przyszło na świat kilkadziesiąt lat temu. Gdy udaje jej się połączyć tę sprawę z Angelą Irving, kobietą, której wykradziono córeczkę niedługo po porodzie, dziennikarka zaczyna dostrzegać w tym materiał na wzruszającą opowieść o wieloletnich cierpieniach kobiety, która wreszcie dowie się co spotkało jej dziecko. Ale żeby tak się stało policja musi rozwikłać starą sprawę porwania i najprawdopodobniej zabójstwa noworodka. Kate Waters nie zamierza jednak biernie czekać na wyniki oficjalnego śledztwa – woli wziąć sprawy we własne ręce, postarać się dotrzeć do prawdy przed wszystkimi innymi. Tak jak we „Wdowie” Fiona Barton obiera w „Dziecku” kilka perspektyw – wyłuszcza fabułę z punktu widzenia paru osób, najwięcej miejsca poświęcając jednak Kate Waters, obrotnej dziennikarce „Daily Post”. Której (między innymi) praca stosunkowo szybko kazała mi wyzbyć się moich początkowych wyobrażeń na temat zagadki kryminalnej skonstruowanej przez Fionę Barton na kartach „Dziecka”. Z czasem nabrałam absolutnej pewności, że nie mam, jak wcześniej myślałam, do czynienia z prostą opowieścią o matce, która przed laty zabiła własne dziecko, jego ciało zakopując w przydomowym ogródku, ani nawet ze standardową historią porwania noworodka przez jakiegoś osobnika starającego się zaspokoić swoje chore pragnienia poprzez odebranie życia niewinnej istocie. Ale Barton już wcześniej dawała mi do zrozumienia, do czego jeszcze wówczas nie przywiązywałam większej wagi, że motywacje oprawcy mogą okazać się dużo bardziej złożone, że w tej sprawie kluczową rolę odegrała kobieta, skrywająca przed światem mroczny sekret, który od lat autentycznie wypala ją od środka. Emma Simmonds ewidentnie ma poważne problemy psychiczne i bez wątpienia jest zamieszana w sprawę, którą obecnie zajmuje się Kate Waters. Co do tego nie miałam potem żadnych wątpliwości, ale szczerze powiedziawszy nie doceniłam Fiony Barton. Bo wychodziłam z założenia, że ujawniła tak wiele szczegółów na jej temat, iż automatycznie odarła „Dziecko” z elementu zaskoczenia. Dosłownie wepchnęła mnie na właściwą ścieżkę, z której wystarczyło jedynie nie zbaczać jeśli chciało się cały czas wyprzedzać o krok dziennikarkę „Daily Post”. I dokładnie na takie nastawienie odbiorcy liczyła autorka omawianej powieści.

W „Dziecku” tak samo jak we „Wdowie” uwidacznia się dziennikarski sznyt Fiony Barton – krótkie, treściwe zdania, które początkowo wydają się nazbyt suche, ale z czasem czytelnik uświadamia sobie, że w takim podejściu jest metoda, że wcale nie zderzył się z kompletnie wypranym z emocji warsztatem, że taki styl również może gwarantować wiele wrażeń. I stwarzać warunki do sięgania wzrokiem pod powierzchnię, do zagłębiania się w umysły najważniejszych postaci w na tyle dużym stopniu, żeby nie miało się wrażenia obcowania z papierowymi sylwetkami, z jednostkami wykreślonymi tak pobieżnie, że nijak nie będzie można się do nich zbliżyć Barton dosyć szybko zmusza czytelnika do zainteresowania się ich losem, przechodzi do zaspokajania apetytu na charakterologicznie zróżnicowane postacie portretowane z należytą starannością. Nie wywleka jednak wszystkich szczegółów na temat wszystkich czołowych bohaterek „Dziecka”, nie pozwala czytelnikom wyzbyć się przekonania, że nie mówi im wszystkiego, że najważniejsze informacje o niektórych z nich są przed nimi skrzętnie ukrywane. Wiemy, że jeśli uda nam się dopowiedzieć to, co Barton przez tak długi czas okrywa grubym płaszczem tajemnicy, rozwiążemy zagadkę śmierci noworodka. Wszystkie części tej sukcesywnie komplikującej się układanki wskoczą wówczas na swoje miejsce, najprawdopodobniej dając nam wstrząsający obraz tragedii, która spotkała nie jedną, a kilka postaci stworzonych przez zdolną pisarkę. Nie sądzę jednak, żeby uporczywe starania dojścia do wszystkich składowych prawdy jeszcze przed wyjawieniem jej przez autorkę wielu czytelnikom przyniosły owoce. Ostatnia, największa rewelacja ujawniona przez Barton w końcowej partii „Dziecka” prawdę powiedziawszy przyszła mi na myśl dużo wcześniej, ale potem wpadłam w pułapkę zastawioną przez Barton. Jedna retrospekcja, a jest ich całkiem sporo i każdorazowo budzą one emocje porównywalne do tych dostarczanym przez wydarzenia rozgrywające się w 2012 roku (umowną teraźniejszość), kazała mi odepchnąć od siebie myśl, która wcześniej zakiełkowała w mojej głowie. I to był błąd, ale trudno się dziwić, że padłam ofiarą tak zręcznej manipulacji. Barton jest doskonale zorientowana w tej technice – umie zakręcić czytelnikiem, odciągnąć jego uwagę od istoty problemu, natchnąć go pewnością, że zawędrował w ślepą uliczkę, zmusić do cofnięcia się i podjęcia marszu inną drogą po to, żeby na koniec uświadomić mu, że powinien zaufać swojej intuicji, a nie podrzuconym przez nią wskazówkom. A więc Barton w pewnym sensie mnie ograła, ale nie da się ukryć, że fakt, iż już dużo wcześniej pomyślałam o tym, co autorka zdecydowała się ujawnić na końcu „Dziecka” zdecydowanie osłabił tę rewelację. Bo o ogłuszającym uderzeniu w tym przypadku nie mogło być mowy, o paraliżującym wszystkie zmysły zaskoczeniu mogłam zapomnieć. W tym konkretnym momencie, bo wcześniej Barton rzuciła we mnie czymś, co istotnie było niemałym wstrząsem, przeprowadzając mnie także przez jakże emocjonujący wątek (powiązany ze wspomnianą niespodzianką), którego w ogóle się nie spodziewałam. Wybierając raczej powszechną w thrillerach psychologicznych tematykę, ale podchodząc do niej z taką empatią i w tak wciągający sposób wplatając ją w sprawę szkieletu noworodka znalezionego na placu budowy, że szczerze wątpię, aby wielu czytelników utyskiwało na zahaczanie o oklepaną tematykę.

Presja, jaką Fiona Barton odczuwała pisząc swoją drugą powieść moim zdaniem bardzo jej się przysłużyła. Zmobilizowała ją do cięższej pracy, zadziałała budująco, bo „Dziecko” czytało mi się jeszcze lepiej niż „Wdowę”. A przecież do literackiego debiutu tej autorki nie miałam jakichś ogromnych zastrzeżeń. W moich oczach wskoczyła więc na poziom wyższy od już i tak nie niskiego poziomu, na jakim uplasowałam jej poprzedni thriller psychologiczny. Co sprawia, że już nie mogę doczekać się trzeciej powieści Fiony Barton, nad którą, jak wyjawiła, aktualnie pracuje.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 26 stycznia 2018

„Bastion” (1994)

Z laboratorium wojskowego wydostaje się zmutowany wirus grypy, zwany Kapitanem Tripsem, który w krótkim czasie zabija prawie całą rasę ludzką. Niedobitki zaczynają miewać sny o mrocznym mężczyźnie i ciemnoskórej staruszce, reprezentujących dwie przeciwstawne siły. Część ostałej przy życiu ludności Stanów Zjednoczonych wyrusza na spotkanie z wyśnioną kobietą, Matką Abigail, która stoi po stronie dobra. Wśród nich znajdują się głuchoniemy Nick Andros, muzyk Larry Underwood, pochodzący z niewielkiego miasteczka Stu Redman, który po wybuchu zarazy był przetrzymywany w ośrodku rządowym, Frannie Goldsmith i podkochujący się w niej Harold Lauder. Mroczny mężczyzna, Randall Flagg, w tym samym czasie gromadzi wokół siebie innych ludzi, w dużej części przestępców, którzy chcą mu służyć. Jego „prawą ręką” zostaje Lloyd Henreid, a ich siedzibą jest Las Vegas. Matka Abigail zbiera natomiast ludzi w Boulder w stanie Kolorado, wymagając od nich gotowości do nieuchronnie zbliżającej się konfrontacji z Randallem Flaggiem i jego armią.

„Bastion”, najdłuższa powieść Stephena Kinga, pierwotnie opublikowana w 1978 roku w okrojonej wersji (premierowe wydanie dłuższego tekstu ukazało się w 1990 roku), na ekran została przeniesiona w 1994 roku w formie miniserialu. Pierwszy pokaz odbył się na antenie telewizji ABC w maju rzeczonego roku, a budżet oszacowano na dwadzieścia osiem milionów dolarów. Miniserial zdobył dwie statuetki Emmy za charakteryzację i realizację dźwięku oraz sporo pozytywnych recenzji, także od krytyków. Scenariusz „Bastionu” napisał sam Stephen King, który wcielił się także w jedną z pobocznych postaci (małą rólkę dostał też Sam Raimi, reżyser kultowego „Martwego zła”), a reżyserii podjął się Mick Garris. Artysta, którego twórczość można chyba powiedzieć, że obfituje w obrazy oparte na twórczości niekoronowanego króla współczesnej literatury grozy – wyreżyserował między innymi miniseriale „Lśnienie” i „Worek kości” oraz pełnometrażowe filmy „Jazdę na kuli” i „Desperację”, jedną z moich ulubionych produkcji opartych na prozie Stephena Kinga.

Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że w przybliżeniu sześć godzin w zupełności wystarczy do odwzorowania wszystkich wątków z książki, ale osoby, które mają już za sobą lekturę „Bastionu” zapewne z góry, jeszcze przed seansem omawianego miniserialu Micka Garrisa, nabiorą przekonania, że bez uproszczeń się nie obyło. Bo na przeniesienie absolutnie wszystkich wątków z tego potężnego tomiszcza na ekran potrzeba dużo więcej czasu, a i wątpię żeby nawet w takim wypadku dało się skopiować całą treść. Stephen King w swoim scenariuszu na kanwie „Bastionu” sporo wątków poskracał, wiele poopuszczał i co nieco zmodyfikował, ale starał się przy tym nie wypaczyć najistotniejszych składowych tej opowieści. Nie wiem czy każdej osobie znającej literacki pierwowzór to wystarczy, aby nazywać „Bastion” ekranizacją, a nie adaptacją, ale ja nie mam oporów przed przychylaniem się do tej pierwszej etykietki. Wydaje mi się bowiem, że wszystko co w „Bastionie” najważniejsze znalazło tutaj swojej miejsce i to w kształcie, który nie porażał nadmierną powierzchownością, co oczywiście nie oznacza, że w ogóle była ona niedostrzegalna (swoją drogą nie miałabym nic przeciwko zastąpieniu niektórych wątków innymi, nowymi, bo takie zabiegi nie zawsze są szkodliwe, czasami stanowią miłe urozmaicenie). Jak wspomniałam wcześniej King starał się nie wypaczać przewodnich wątków tej opowieści i poza jednym przypadkiem nawet mu się to udawało. Ale moim zdaniem niepotrzebnie z taką jaskrawością odmalował aspekty religijne, z taką nachalnością narzucał tylko jedną interpretację konfliktu dwóch przeciwstawnych biegunów. Nie pozostawił widzom szansy na czasowe przyjęcie innej tezy, niźli ta mówiąca o boskim posłannictwie Matki Abigail i szatańskich konotacjach Randalla Flagga. W powieści ta myśl też wysuwała się na pierwszy plan, ale długo nie spychała ona poza margines wszystkich innych, nie zamykała czytelnikowi drogi do szukania innych interpretacji. Tutaj natomiast nie ma mowy o choćby wykluciu się w głowach odbiorców jakiegokolwiek innego objaśnienia natury Matki Abigail i jej adwersarza. Randalla Flagga w książce spowijała gęsta tajemnica, podsycana jego nadludzkimi zdolnościami. Oczywiście łatwo było przyjąć tezę, że jest albo Lucyferem we własnej osobie, albo jego wysłannikiem, ale King zachęcał też czytelnika do szukania innego objaśnienia charakteru tej postaci (to uwidacznia się na przykład w nawiązaniach do „Władcy Pierścieni” J.R.R. Tolkiena i wywodach Glena Batemana na jego temat, których to miniserial jest pozbawiony). W omawianym przedsięwzięciu Micka Garrisa Randall Flagg został odarty z tajemniczości i jakby tego było mało Jamey Sheridan wcielający się w tę postać nie wykazał się dużą wiarygodnością, a przynajmniej mnie nie przekonało jego pajacowanie, wybuchy wściekłości i środki perswazji, sceny w których próbował przypodobać się swoim rozmówcom z zamiarem osiągnięcia własnych korzyści. Miguel Ferrer, któremu przypadła w udziale rola „prawej ręki” Flagga chciał kreować mrocznego mężczyznę, ale King uznał, że mniej znana twarz lepiej się sprawdzi. Mnie jednak Ferrer zdecydowanie bardziej pasował do tej roli, wydaje mi się, że miniserialowi przysłużyłoby się, gdyby to on stanął na czele ludności zgrupowanej w Las Vegas. Kiczowate efekty specjalne w sekwencjach, w których Flagg zmienia swoje oblicze także osłabiają obraz czołowego antybohatera, bo choć demoniczne charakteryzacje trącą tego rodzaju kiczem, do którego mam dużą słabość to już montaż podczas przechodzenia z ludzkiego do potwornego kształtu jawi się nad wyraz sztucznie. A i sam pomysł na nadawanie Flaggowi takich nieludzkich twarzy najsilniej przyczynia się do pozbawienia go złowieszczej, podsycającej ciekawość tajemniczości. Innymi słowy: ta postać w miniserialu jest nazbyt oczywista i ewidentnie przerysowana, żeby nie rzec groteskowa, a nie wydawała mi się taka podczas lektury „Bastionu”.

Warstwa techniczna omawianego miniserialu Micka Garrisa w scenach poprzedzających uformowanie się dwóch frakcji niedobitków Kapitana Tripsa, zmutowanej grypy, która wydostała się z tajnego wojskowego ośrodka badawczego, w krótkim czasie wybijając niemalże całą rasę ludzką, jest stosownie klimatyczna. Operatorzy i oświetleniowcy tworzą iście ponury obraz końca znanego nam świata, rozpaczliwą walkę o przetrwanie w sytuacji beznadziejnej, będącej konsekwencją destrukcyjnych zapędów rządu Stanów Zjednoczonych. King nie pozwolił, żeby przesłanie tak donośnie wybrzmiewające z kart jego powieści, w miniserialu na jej postawie znacznie straciło na sile. Żeby widz choć na chwilę zapomniał o tym, że to ludzie doprowadzili do upadku ich rasy, że jesteśmy gatunkiem autodestrukcyjnym, agresorami uparcie zmierzającymi ku zagładzie. W miniserialu tak, jak w książce przeplatają się wątki reprezentowane przez różnych bohaterów i antybohaterów i krótsze ogólne ujęcia nieszczęścia, jakie dotknęło ludność Stanów Zjednoczonych (w istocie całego świata, ale tak jak w powieści King nie koncentrował się na obszarach leżących poza granicami tego kraju). Widzimy niezliczone, realistycznie się prezentujące trupy zalegające w pomieszczeniach i na ulicach, zamieszki wszczynane przez spanikowane jednostki (realizacja trąci w tych miejscach tanimi filmami sensacyjnymi) i przede wszystkim śledzimy losy niektórych osób odpornych na Kapitana Tripsa, którzy zaczynają miewać sny o posępnym mężczyźnie i ciemnoskórej staruszce. To one zmuszają ich do podjęcia marszu w jednym z dwóch wyśnionych kierunków – część niedobitków zmutowanej grypy wkroczy „na ciemną stronę mocy” reprezentowaną przez Randalla Flagga, a inni zasilą szeregi wysłanniczki Boga, którą jest kobieta licząca sobie sto sześć lat. King mocno skrócił ich podróże – nie pokazano na przykład jak wyglądała wyprawa Fran w towarzystwie samego Harolda, nie zgłębiono relacji Nicka z szeryfem i jego żoną i zrezygnowano ze śledzenia Larry'ego przez osobliwy duet ocalałych. W wątek poświęcony Underwoodowi wprowadzono moim zdaniem nieszkodzącą mu zmianę, polegającą na przekazaniu towarzyszącej mu Nadine Cross cech powieściowej Rity z jednoczesnym pozostawieniem jej własnych, a rolę opiekunki zdziczałego Joego powierzając Lucy Swann. O głuchoniemym Nicku, w którego z dobrym skutkiem wcielił się Rob Lowe, w środkowej partii miniserialu na długo zapomniano, co sprawiło, że obawiałam się marginalizacji jednego z moich ulubionych bohaterów „Bastionu” i rezygnacji z, też cieszącego się moją sympatią, Toma Cullena, ale te przeczucia na szczęście się nie ziściły. A raczej nie do końca, bo nie da się ukryć, że Nick w miniserialu został trochę zaniedbany. Stu Redman, wykreowany przez Gary'ego Sinise, ze wszystkich pozytywnych bohaterów miniserialu „Bastion” cieszył się największą uwagą scenarzysty, zauważalnie wysuwał się na pierwszy plan, gdy tymczasem jego późniejszej partnerce poświecono chyba najmniej miejsca (biorąc pod uwagę tych protagonistów, których losy śledzimy niemalże od początku seansu). A szkoda, bo śledztwo jakie powieściowa Fran przeprowadziła w Boulder było tak pasjonujące, że powinno znaleźć się na ekranie. Rezygnacja z tego wątku rozczarowała mnie niemalże w równym stopniu co okropny efekt specjalny w końcówce - odwzorowujący jedyny absurdalny punkt książki (deus ex machina), w dodatku w tak porażająco sztucznym stylu, że aż musiałam popukać się w czoło. Ale za to ścieżka dźwiękowa i wyblakła kolorystyka stanowią nie lada atrakcję, budują przygnębiający klimat, przesycony aurą nieuchronnie zbliżającego się nieszczęścia i podkreślający ogrom tragedii, która już się dokonała. Jak sobie pomyślę jak ten horror science fiction prezentowałby się we współczesnym serialu/miniserialu to aż przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze, bo takiego klimatu jak w powieści lub przynajmniej pozostającego za nią w tyle także w tym aspekcie, ale i tak widowiskowego miniserialu we współczesnym projekcie telewizyjnym ze świecą mogę szukać. A przecież co jakiś czas słyszy się o planach nakręcenia readaptacji „Bastionu” i moim zdaniem tylko kwestią czasu jest wprowadzenie ich życie.

Idealny to ten projekt na pewno nie jest. W żadnych aspekcie, nawet w jednym malutkim, nie wychodzi zwycięsko ze starcia z fenomenalną powieścią Stephena Kinga. Nie wpisuje się do grona moich ulubionych produkcji opartych na twórczości rzeczonego pisarza, ani nawet nie stanowi w moich oczach najlepszego reżyserskiego przedsięwzięcia Micka Garrisa. Niemniej całkiem nieźle mi się to ogląda – na tyle dobrze, żeby co jakiś czas chciało mi się do tego miniserialu wracać. Miejscami trochę irytuje, to fakt, chwilami nawet odrobinę nuży (zwłaszcza w drugiej połowie, w której to do atmosfery grozy dołącza familijna otoczka i akurat w tym przypadku nie jest to całkowicie udana mieszanka), ale w przeważającej części angażuje na tyle i dostarcza na tyle silnych emocji, żeby nie chciało mi się dzielić tego długiego widowiska na kilka krótszych partii, żebym decydowała się na oglądanie „Bastionu” w pewnych odstępach czasowych. Na raz bez większych trudności daję radę obejrzeć tę pozycję w całości, a w przypadku takiego metrażu już samo to powinno świadczyć o moim w miarę pozytywnym nastawieniu do tego projektu. Ale o wiele mniej przychylnego niż do pierwowzoru literackiego, który w moim osobistym rankingu powieści o tematyce apokaliptycznej i postapokaliptycznej od lat zajmuje pierwsze miejsce. I szczerze wątpię, by kiedykolwiek uległo to zmianie.

wtorek, 23 stycznia 2018

„Dom otwarty” (2018)

Po śmierci męża Naomi Wallace dostaje od swojej siostry propozycję czasowego zamieszkania w jej domu w górach. Kobieta przyjmuje ofertę i wraz ze swoim nastoletnim synem Loganem niezwłocznie udaje się do okazałego domostwa, mając na uwadze, że oboje będą musieli dostosować się do niewygodnego warunku postawionego przez właścicielkę. Siostra Naomi szuka kupca na tę nieruchomość, dlatego w niektóre dni dom jest udostępniany każdemu, kto zechce go obejrzeć. W tym czasie Wallace'owie będą musieli przebywać poza domem, organizować sobie czas z dala od swojego tymczasowego lokum, w miasteczku, w którym nikogo nie znają. Ale nie to będzie ich największym problemem. W domu, w którym się zatrzymali wkrótce zacznie dochodzić do zagadkowych incydentów, wskazujących na obecność kogoś bądź czegoś nieproszonego, co nie jest przyjaźnie nastawione do nowych lokatorów.

Udostępniany na platformie Netflix „Dom otwarty”, film w reżyserii i na podstawie scenariusza Matta Angela i Suzanne Coote, zdążył już zebrać tyle krytycznych recenzji (moim zdaniem całkowicie zasłużonych), że firma, która w ubiegłym roku wypuściła takie perełki, jak „Gra Geralda” i „1922” prawdopodobnie już pożałowała tej inwestycji. Niskobudżetowy projekt aktora i początkującej artystki oficjalnie sklasyfikowano jako hybrydę horroru i thrillera, ale w moich oczach „Dom otwarty” ma mocny przechył w jeden z tych dwóch gatunków.

Wielkiego potencjału scenariusz „Domu otwartego” nie miał, ale początkowe partie nie dawały mi jeszcze większych powodów do obaw. Ot, lekki straszak, oddarty z atmosfery grozy, ale zasadzający się na wątku, do którego nie pałam niechęcią. Pomyślałam więc: no dobrze, mocnych wrażeń na pewno nie będzie, ale jest chociaż szansa na bezbolesne wgapianie się w ekran. Bez dużego zaangażowania, ale też bez skrajnej irytacji lub co gorsza bezbrzeżnej nudy. Solidny warsztat Dylana Minnette i Piercey Dalton usytuowanych na pierwszym planie był dodatkowym czynnikiem przemawiającym za teorią, której trzymałam się na początku seansu „Domu otwartego”. Podczas tych bezbolesnych minut, które zleciały jak z bicza strzelił. A potem przyszła pora na pojedynek z samą sobą. Oglądać dalej czy nie? Takie pytanie postawiłam sobie w trakcie pierwszego udostępnienia domu zajmowanego przez Wallace'ów dla każdego, kto miał ochotę go obejrzeć. Dla potencjalnych kupców, przejezdnych i ciekawskich sąsiadów, którzy akurat nie mieli nic lepszego do roboty. Może się to wydać dziwne, że zwątpiłam w sens dalszego oglądania tego filmu akurat wtedy, gdy wprowadzono wątek, który można spokojnie uznać za powiew świeżości w kinematografii grozy. I to w dodatku taki, który wprowadza w fabułę element niebezpieczeństwa, bo przecież swobodne wałęsanie się po domu zgrai obcych ludzi, udostępnianie każdemu wszystkich pomieszczeń bez jakiegokolwiek nadzoru i niesprawdzanie nawet czy wszyscy opuścili dom po zakończeniu okresu otwarcia, musi uruchomić dzwonki alarmowe w umyśle każdego odbiorcy. I ja też je usłyszałam, ale silniejsze od złowróżbnych przeczuć było głębokie rozczarowanie, bo do tego momentu naiwnie sądziłam, że Matt Angel i Suzanne Coote UWAGA SPOILER aż do końca zechcą utrzymywać publikę w niewiedzy co do natury zagrożenia czyhającego na Wallace'ów. Ale wystarczyło jedno zbliżenie na buty osoby, której twarzy nie widzimy, żeby nabrać pewności, że głównych bohaterów nawiedza człowiek z krwi i kości, a nie jakieś byty z zaświatów. Bo wcześniej jeszcze można było zakładać tę drugą możliwość, choćby z powodu obecności motywu przeprowadzki do nowego lokum, który to jest silnie zakorzeniony w tradycji ghost stories KONIEC SPOILERA. W ogóle nie brałam pod uwagę zwykłej zmyłki, wybiegu, który miał odwrócić moją uwagę od tej drugiej ewentualności, bo większą oczywistością twórcy porazić już mnie nie mogli. Szybko rozważyłam więc wszystkie za i przeciw i doszłam do wniosku, że mogę dać jeszcze szansę tej produkcji. Moje podejrzenie, że „Dom otwarty” stanowi sztandarowy przykład nieudolnego podejścia do silnie wyeksploatowanych tematów zaraz potem przeszło w absolutną pewność. Co swoją drogą może dać do myślenia tym wszystkim widzom, którzy niemiłosiernie krytykują każdy ukłon w stronę tradycjonalnych rozwiązań, którzy nie mają żadnej litości dla filmów pozbawionych oryginalności, bo w zestawieniu z tymże wiele konwencjonalnych obrazów może w ich oczach zyskać na wartości. Z aż tak beznamiętnym kalkowaniem spotykam się wszak bardzo rzadko nawet we współczesnym mainstreamie. Na ogól mojej uwadze nie umykają choćby tylko czynione przez twórców próby tchnięcia duszy w ich projekt. A tutaj nie widziałam starań ku temu, tak jakby Angel i Coote nie mieli do tego serca, jakby wręcz zależało im na tkwieniu w szponach nijakości.

Zamiar wydobycia z tej opowieści silniejszych emocji z pewnością był. Slaby, ale był. Uwidacznia się on w długich samotnych wędrówkach czy to nastoletniego Logana, czy jego matki Naomi. Nie da się wtedy nie zauważyć, że twórcy starali się intensyfikować napięcie przed rychłym uderzeniem, stworzyć warunki, które wzmocnią natężenie spodziewanego ataku na wzrok i słuch widza, ale zanim tenże nastąpi (i jeśli w ogóle, bo nie brakuje tutaj wykończeń opartych na niczym, nawet nie na zupełnie niegroźnej dla obserwowanej postaci jump scence) człowieka opuszczają już wszystkie złe przeczucia. Wchodzi w kulminację z całkowitą obojętnością, a potem już tylko prosi w myślach twórców, żeby nie czynili już żadnych prób potęgowania napięcia takimi długimi wstawkami, bo to grozi zaśnięciem oglądającego. A przynajmniej ja tak to odbierałam – musiałam toczyć takie boje z własnymi powiekami podczas rzeczonych scenek, że zaczęłam doceniać te o wiele dłuższe fragmenty całkowicie wyjałowione z emocji, te podczas których twórcy nie czynili żadnych prób wywindowania napięcia. Naprawdę wolałam patrzeć na biegającego Logana, wsłuchiwać się w nudne konwersacje jego matki z nowo poznanym mężczyzną i towarzyszyć czołowym postaciom podczas w zwiedzaniu miasta niźli raczyć swoje oczy bezproduktywnymi próbami zagęszczenia aury niebezpieczeństwa. Żeby tego było mało musiałam zmagać się z tak tanimi i beznamiętnie wklejonymi w całość chwytami, jak głuche telefony, wędrówki do stojącego w piwnicy bojlera, który często „się wyłączał”, dziwaczne rozmowy z sąsiadką i jasne sugestie, że przedmioty należące do Wallace'ów są przenoszone z miejsca na miejsce i to nie przez nich samych. W zestawieniu z tymi wybiegami krótkie ujęcie zakrwawionej twarzy ojca Logana i zarazem męża Naomi urasta do rangi ogromnej atrakcji. Bo jeśli cały czas dostaje się tak dalece ugrzecznione banały to nawet najdelikatniejszy przejaw dosłowności można przywitać z otwartymi ramionami. Szkoda tylko, że na kolejny jasny punkt „Domu otwartego” musiałam czekać, aż do finału, bo wpisuję się w tę, jak na razie, mniejszość, która takie zamknięcie zaprezentowanej historii uznaje za dobry wybór. Oczywiście, dużo lepiej by się ten film prezentował, gdyby scenarzyści postawili na enigmatyczną narrację, gdyby aż do końcówki utrzymywali widzów w niepewności co do natury bytu gnieżdżącego się w tymczasowym domu Wallace'ów, a potem zaatakowali czymś mniej spodziewanym. Ale po skłonieniu się w stronę tak daleko idących oczywistości dla mnie lepszej stacji końcowej wymyślić już nie mogli.

„Domu otwartego” Matta Angela i Suzanne Coote nie odważę się polecać nikomu, nie poczynię żadnych prób wyłowienia jakiejś grupy docelowej tego tworu. Nijakiego, nudnego i irytującego. Nie pamiętam już kiedy aż tak wymęczyłam się na jakimś filmie, kiedy ostatnio z porównywalną zaciętością musiałam walczyć z przemożnym pragnieniem wyłączenia odtwarzacza przed napisami końcowymi. Teraz żałuję, że nie poddałam się tej chęci, bo jak sobie pomyślę ile stron wciągającej powieści mogłabym w tym czasie przeczytać to aż chce mi się płakać. Ale winą za to zmarnotrawienie czasu mogę obarczyć tylko siebie. Nikogo innego.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

„Noc czarownicy” (2017)

W jednym z amerykańskich miast stoi od dawna niezamieszkały dom, o którym mówi się, że jest nawiedzony. W halloweenową noc grupa chcących się zabawić nastolatków przekracza jego próg, żeby niedługo potem uświadomić sobie, że pogłoski krążące na temat tego domostwa są prawdziwe. Lana jako pierwsza nabiera pewności, że w tym miejscu zagnieździła się jakaś zła siła, ale jej towarzysze początkowo wychodzą z założenia, że są obiektem żartów ich przyjaciela, który wkroczył do tego domu jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Nadnaturalne zjawisko, którym wszyscy w pewnym momencie świadkują zmusza ich jednak do zmiany oglądu sytuacji. Ale nie mogą opuścić tego miejsca. Drzwi są zamknięte, okna zabite deskami, a podczas poszukiwań innego wyjścia dochodzą do wniosku, że ta rezydencja to istny labirynt, w którym nie działają prawa fizyki. Znajdują również przedmioty świadczące o tym, że dawniej mieszkała tutaj kobieta posądzona przez społeczność o uprawianie czarnej magii i wiele wskazuje na to, że to właśnie jej duch zagraża teraz młodocianym intruzom.

Twórca „Percentage” (2014), „House of Bodies” (2016) i „Altitude” (2017), Alex Merkin, po raz pierwszy w swojej karierze wziął na warsztat scenariusz pełnometrażowego horroru, którego premierowy pokaz odbył się w październiku 2017 roku na kanale SyFy. Autorem scenariusza jest Neil Elman, który wcześniej wraz z Thomasem Fentonem opracował scenariusz „Bez litości 2”, ale ma też na koncie między innymi takie „kwiatki”, jak „Atak megakaraczanów”, „Larwy śmierci” i dwie części „Lewalantuli”. A to nie wróżyło dobrze scenariuszowi „Nocy czarownicy” („House of the Witch”, „Night of the Witch”). 
 
Zdjęcia do filmu powstawały głównie w Meadowcrest, rezydencji zbudowanej w latach 1929-1932 stojącej w Lexington w stanie Kentucky. Obecnymi właścicielami domu jest rodzina Harrisów, która przed mniej więcej dwudziestoma laty odkupiła go od Maddenów. Rezydencja nie jest przez nich zamieszkiwana, ale planują przywrócić jej dawną świetność. Alexa Merkina bardzo ucieszyła możliwość kręcenia „Nocy czarownicy” w tym domostwie – nazwał go wymarzoną lokalizacją i przyznał, że to jedna z najbardziej niesamowitych scenerii, w jakiej dane mu było pracować. Prolog omawianej produkcji kazał mi przypuszczać, że będę miała do czynienia z czymś na modłę „Krwawej wróżby” Chucka Bowmana, ale już w trakcie zawiązywania wątku przewodniego skłoniłam się w stronę „Nieuleczalnego strachu” Anthony'ego C. Ferrante. Skojarzeniom z tymi pozycjami oprzeć się nie można, ale niezgodne z prawdą byłoby stwierdzenie, że Neil Elman ograniczył się do wklejania pomysłów Bowmana i Ferrante w swój scenariusz. Zresztą nie mogę nawet być w stu procentach pewna jego inspiracji „Krwawą wróżbą” i „Nieuleczalnym strachem”, bo motywy domu wiedźmy i spędzania nocy halloweenowej w owianej złą sławą opuszczonej nieruchomości są tak mało charakterystyczne, że pewnie gdyby dłużej poszukać znalazłoby się inne tytuły podpinające się pod nie (przykładowo ten drugi pojawia się też w „Nocy demonów” Kevina Tenneya). Ale już zapożyczenie z „Egzorcysty” Williama Friedkina jest niepodważalne – tak zwany pajęczy chód to jeden ze znaków rozpoznawczych tego ponadczasowego horroru i szczerze powiedziawszy ucieszyło mnie wykorzystanie go w „Nocy czarownicy”. Jak dla mnie to najlepszy moment w tym filmie (te trzeszczące kości...), ale to wcale nie oznacza, że wszystko inne chciałabym jak najszybciej puścić w niepamięć, bo moje fatalne przeczucia względem tego obrazu w sumie się nie spełniły. Wybitnym widowiskiem „Noc czarownicy” na pewno nie jest. Nie wybiega nawet ponad średni poziom współczesnych straszaków, a widzom nawykłym do wysokobudżetowych horrorów trafiających na wielkie ekrany może wręcz dostarczyć niewyobrażalnych mąk. Ale osoby często sięgające po telewizyjne XXI-wieczne filmy grozy mogą być mile zaskoczeni jakością „Nocy czarownicy”. Bo w porównaniu do innych współczesnych horrorów kręconych na potrzeby telewizji przedsięwzięcie Alexa Merkina nie wypada najgorzej. Jak się nie ma zbyt dużych wymagań to można śmiało popatrzeć na halloweenową przeprawę grupki nastolatków – na młodych ludzi starających się wydostać z domu czarownicy, w którym czyha na nich wiele niebezpieczeństw. Konwencję ghost story wzbogacono umiarkowanie krwawymi wstawkami, z których to zabolał mnie jedynie widok wyrywania paznokci, a bo z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu ta tortura zawsze silnie na mnie oddziałuje. Ale takie momenty jak zdejmowanie skóry z dłoni, opadnięcie kraty na ciało chłopaka, czy nierzadkie widoki owrzodzonej twarzy jednego nieszczęśnika, choć niesmaku we mnie nie obudziły to i tak zdołały uatrakcyjnić mi seans „Nocy czarownicy”. Trochę kreatywności, trochę odwagi, bo kamera nie zwykła uciekać przed warstwą gore (aczkolwiek bez bardzo długich zbliżeń na umiarkowanie krwawe tortury i zgony nastolatków) i przede wszystkim niemała dbałość o realizm w prezentowaniu tychże śmielszych momentów. Tylko tych egzystujących na płaszczyźnie gore, bo już warstwa paranormalna przynosi dotkliwe rozczarowanie. Do bólu sztuczne efekty komputerowe miejscami prowokowały mnie do głośnego śmiechu, ale najczęściej doprowadzały do szewskiej pasji. Były one tak beznadziejne, że miałam wrażenie, jakby twórcy „Nocy czarownicy” sabotowali swój własny projekt. Bo czyż nie lepiej byłoby całkowicie z nich zrezygnować albo chociaż sprowadzić ich udział do absolutnego minimum? Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w tym punkcie większość odbiorców omawianego filmu przyzna mi rację.

Grupa nastolatków wkraczająca w Halloween do domostwa nieżyjącej już czarownicy to zbieranina typowych w tym gatunku osobowości, które jak to zazwyczaj w takim niewymagającym myślenia kinie grozy bywa, wykreślono w bardzo powierzchowny sposób. To znacznie utrudnia identyfikację z którąkolwiek z tych postaci, czy co najmniej silniejsze sympatyzowanie z którymś/którąś z protagonistów/protagonistek, ale nie sądzę, żeby widzowie przyzwyczajeni do takich „odmóżdżających” horrorów życzyli im jak najgorzej. Żeby kibicowali wiedźmie, bo aż tak skrajnej niechęci ich pobieżnie zarysowane sylwetki rodzić nie powinny. A przynajmniej nie u odbiorców potrafiących zaakceptować to bardzo często spotykane stereotypowe, powierzchowne podejście twórców do bohaterów horrorów. A więc fani sasherów mogą mieć najłatwiej... Być może nawet z uśmiechem przywitają Lanę, dziewczynę, w której nieśmiało uwidaczniają się cechy standardowej final girl. Jako jedyna ma opory przed wejściem do domu wiedźmy i jako pierwsza nabiera pewności, że jej i jej towarzyszom zagraża jakaś nadnaturalna siła, która zagnieździła się na terenie tej starej posiadłości. Na pierwszy plan szybko wysuwa się też Shane, chłopak najlepszej przyjaciółki Lany, Rachel, która to także zasila to żądne mocnych wrażeń grono młodych ludzi. Twórcy nie zwlekają z rozpędzeniem akcji – po przekroczeniu progu nawiedzonego domostwa przez nastoletnich protagonistów szybko serwuje się nam kilka sugestii obecności jakiejś destrukcyjnej siły (czarna maź spływająca po ścianie, demoniczne twarze na fotografii i żałośnie się prezentująca, wygenerowana komputerowo zjawa ukazująca się Lanie), po czym przechodzi się do zjawiska, które zmusza intruzów do podjęcia rozpaczliwych poszukiwań wyjścia z tego feralnego domostwa. Neil Elman dobrze zrobił sięgając po motyw zaburzenia znanej nam rzeczywistości poprzez gwałcące prawa fizyki właściwości starej nieruchomości – labirynt, samoistna zmiana wystroju i przede wszystkim świadomość, że okna znajdujące się na zewnętrznych ścianach nie prowadzą na podwórze tylko do jakiegoś, aż do końcówki filmu nieznanego, uniwersum skąpanego w czarnym śluzie. Taki portret miejsca akcji w horrorze nie jest oczywiście żadnym novum, ale należy on do moich ulubionych, bo wprowadza dyskomfort emocjonalny. O różnym natężeniu – w zależności od jakości danego filmu, od uzdolnień ich twórców. W tym przypadku rzeczony dyskomfort duży nie był, bo Alexowi Merkinowi brakowało cierpliwości do stopniowego odkrywania preferencji domu wiedźmy z dużą dbałością o napięcie. Jego projektowi wyszłoby na dobre, gdyby co jakiś czas przeprowadzał widzów przez dłuższy proces intensyfikowania emocji, ale przynajmniej operatorzy i oświetleniowcy postawili na ciemne barwy – sceneria jest całkiem mroczna, choć oczywiście radzę nie nastawiać się na autentycznie przygniatający klimat. Tak dobrze to nie ma.

Wielbicielom horrorów o duchach i czarownicach okraszonych umiarkowanie krwawymi ujęciami, którzy nie mają zbyt dużych wymagań, którzy potrafią odnajdować się w telewizyjnych, niewymagających myślenia, konwencjonalnych obrazach wpisujących się w ten gatunek, i którzy akurat nie mają niczego innego do obejrzenia, „Noc czarownicy” Alexa Merkina jestem skłonna polecić. Nie gorąco, nie z adnotacją, że ten obraz jest pozycją obowiązkową dla wyszczególnionej grupy widzów, bo to tego rodzaju film, który z braku laku obejrzeć można, ale przegapienie go wielką stratą na pewno nie będzie. Takie sobie patrzydło do obejrzenia i zapomnienia. Na którym się nie nudziłam, ale niezapomnianych przeżyć też nie miałam.

sobota, 20 stycznia 2018

„Śmiertelna pułapka” (1982)

Znany dramaturg, Sidney Bruhl, od dłuższego czasu pisze sztuki, które nie cieszą się sympatią publiczności. Choć bardzo się stara nie potrafi stworzyć dzieła na miarę swoich wcześniejszych prac i nie może znieść życia na rachunek swojej żony Myry. Kobiecie natomiast w ogóle nie przeszkadza konieczność utrzymywania męża, nie ma nic przeciwko opiekowaniu się nim i cały czas wierzy, że zła passa Sidneya w końcu się odwróci. Po premierze swojej najnowszej sztuki, która także okazała się klapą, Bruhl informuje swoją żonę, że jego były student, Clifford Anderson, niedawno przesłał mu swoją debiutancką sztukę, dreszczowiec pod tytułem „Śmiertelna pułapka”, z prośbą o przedstawienie opinii na jej temat. Sidney daje Myrze do zrozumienia, że planuje zabić Andersona i przywłaszczyć sobie jego dzieło, po czym zaprasza młodego mężczyznę do ich domu.

Ira Levin, nieżyjący już autor między innymi takich powieści jak „Dziecko Rosemary” i „Żony ze Stepford”, pisywał także sztuki teatralne, a wśród nich znalazł się utwór „Deathtrap” („Śmiertelna pułapka”), który po raz pierwszy został wystawiony w 1978 roku. Spektakl przez cztery lata utrzymywał się na Broadwayu, zdobywając ogromne uznanie zwykłych widzów i krytyków, a w 1982 roku ukazała się jego filmowa wersja. Scenariusz w oparciu o sztukę Iry Levina napisała także nieżyjąca już Jay Presson Allen, autorka między innymi scenariusza doskonałej „Marnie” Alfreda Hitchcocka i późniejszego „Władcy much” (niezła readaptacja książki Williama Goldinga w reżyserii Harry'ego Hooka). Reżyserii filmowej wersji „Śmiertelnej pułapki” podjął się Sidney Lumet, z którym to Jay Presson Allen już wcześniej współpracowała („Co jest grane”, „Książę wielkiego miasta”), zmarły w 2011 roku twórca między innymi takich głośnych obrazów jak „Dwunastu gniewnych ludzi”, „Morderstwo w Orient Expressie” i „Pieskie popołudnie”.

Cztery nominacje do Saturna (najlepszy horror (!), najlepszy aktor dla Christophera Reeve'a, najlepszy scenariusz i najlepsza aktorka drugoplanowa dla Irene Worth) oraz nominacja do niechlubnej Złotej Maliny dla Dyan Cannon za rolę Myry Bruhl. Tak przedstawia się lista wyróżnień (i anty-wyróżnienia) „Śmiertelnej pułapki” Sidneya Lumeta, thrillera z domieszką czarnej komedii, który nie odniósł tak spektakularnego sukcesu, jak oparta na tym samym materiale i wystawiana pod tym samym tytułem sztuka teatralna. Nie jest to najbardziej doceniany ani cieszący się największą oglądalnością film Lumeta, ale nie można powiedzieć, żeby odniósł on sromotną porażkę. Trochę pozytywnych recenzji krytyków zebrał, grupę wiernych fanów także posiada, ale wieść o tej pozycji nie dociera do szerokiego grona współczesnych odbiorców. Za mało się o niej mówi, również w kręgu długoletnich fanów filmowych dreszczowców. Wygląda to wręcz tak jakby „Śmiertelna pułapka” nieuchronnie osuwała się w otchłań całkowitego zapomnienia, pomimo tego, że firmują ją dwa znane nazwiska: Sidneya Lumeta i Iry Levina. Sama dowiedziałam się o tym filmie dopiero przed paroma dniami - wcześniej tytuł ten ani razu nie obił mi się o uszy, a przynajmniej nie przypominam sobie żeby tak było. Ale jak to mówią: lepiej późno niż wcale. Dlatego nie ma co ubolewać nad tym, że nie obejrzałam tego dziełka dużo wcześniej, lepiej cieszyć się, że w ogóle mi się to udało. Bo z pewnością jest się z czego cieszyć. Zwłaszcza jeśli nie ma się nic przeciwko filmom tchnącym teatralnością, nakręconym w sposób, który daje widzom złudzenie przebywania w sali teatralnej i raczenia oczu wyreżyserowanym spektaklem. Jako że scenariusz został oparty na sztuce taka forma nikogo dziwić nie powinna, nie jestem tylko przekonana, czy tego rodzaju, nie tak powszechny, sposób opowiadania filmowej historii przekona osoby przyzwyczajone do bardziej tradycyjnego kina. Nie licząc kilku króciutkich sekwencji cała fabuła została zamknięta w stylowym domu państwa Bruhl. W niewielkiej, piętrowej nieruchomości, która wystrojem przypomina chatkę bogatego myśliwego, i w której najbardziej rzuca się w oczy zgromadzona przez gospodarza kolekcja cennych przedmiotów, z których część służyła za rekwizyty w jego najpopularniejszych przedstawieniach. Wiszące na ścianie pistolety, kajdany, topory, noże etc. działają jak magnes, przyciągają wzrok widza nawet wówczas, gdy zajmują drugi plan, bo nie można oprzeć się silnemu przeczuciu, że któryś z tych groźnych przedmiotów posłuży komuś za broń. Wszystko wskazuje na to, że tym kimś będzie Sidney Bruhl, kreowany przez Michaela Caine'a, do którego szybko dołączy Christopher Reeve w roli Clifforda Andersona zapoczątkowując tym prawdziwą ucztę dla oczu nawet najbardziej wybrednych widzów. W „Śmiertelnej pułapce” zobaczymy wszak iście wyborny aktorski duet, doskonałe warsztaty dwóch aktorów, pomiędzy którymi autentycznie iskrzy, którzy dokładają wszelkich starań, aby wciągnąć widza w widowiskową interakcję pomiędzy swoimi bohaterami. Dyan Cannon wcielająca się w rolę Myry Bruhl, małżonki Sidneya, nie daje się jednak zepchnąć w cień, nie stanowi jedynie tła dla dwóch mężczyzn, z którymi występuje, prawie wcale nie ustępuje im zdolnościami aktorskimi, choć gremium od Złotych Malin miało na ten temat inne zdanie (czego oczywiście zupełnie nie rozumiem). UWAGA SPOILER Powyższe odnosi się oczywiście do pierwszej połowy filmu, do „aktów”, w których widzimy Myrę na ekranie. W dalszych partiach filmu scenariusz zmusił ją bowiem do opuszczenia planu. Czy Cannon tego chciała, czy nie, musiała w końcu dać się wypchnąć poza nawias, ustąpić pola swoim dwóch kolegom po fachu KONIEC SPOILERA. W „Śmiertelnej pułapce” nie przewija się wiele postaci, właściwie to oprócz wymienionych na wzmiankę zasługują jeszcze tylko prawnik Sidneya Bruhla, który tylko raz go odwiedza i pocieszna Helga ten Dorp, utrzymująca, że jest jasnowidzem. Irene Worth w tej roli spisała się wręcz znakomicie, jej kreacja kradła dosłownie cały plan ilekroć obdarzona niezwykłymi zdolnościami sąsiadka Bruhlów przekraczała próg ich domu i to nie tylko z powodu doskonałej gry tej aktorki, ale przez to, że Helga ten Dorp była czołową nosicielką wyważonego, w ogóle nieprzesadzonego humoru, doprawdy udanego ozdobnika „Śmiertelnej pułapki”. Cynizm i ironia to elementy, które często wybrzmiewają w utworach Iry Levina i nie zabrakło ich również w „Śmiertelnej pułapce” - mój ulubiony tekst pada z ust Sidneya. Mężczyzna stwierdza w pewnym momencie, że sztuka Andersona jest tak dobra, że nie zepsuje jej nawet utalentowany reżyser, co jest przytykiem w stronę zarówno docenianych artystów, jak i tak zwanych znawców wynoszących ich pod niebiosa.

Innym znakiem rozpoznawczym twórczości Iry Levina jest zamiłowanie do zwrotów akcji serwowanych nie tylko, jak to bywa najczęściej, w końcowych partiach utworów. Ten pisarz lubił „detonować bomby” też na długo przed nastaniem finału i tak na dobrą sprawę te wczesne zwroty akcji na ogół wywierają na odbiorcach jego dzieł najbardziej piorunujący efekt. Nie inaczej jest w „Śmiertelnej pułapce” - Ira Levin, a za nim scenarzystka Jay Presson Allen odpala jedną dużą bombę, a potem kilka mniejszych, takich, które już tak silnie widza w fotel nie wbijają, ale biorą czynny udział w budowaniu napięcia. Widz z czasem zostanie utwierdzony w przekonaniu, że cały czas musi się mieć na baczności, że powinien w dosłownie każdej sekundzie spodziewać się niemożliwego, że dosłownie wszystko może się zdarzyć i najpewniej nie będzie to nic dobrego. To złowieszcze przeczucie odrobinę łagodzi wesoła ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Johnny'ego Mandelę, będąca ukłonem w stronę tej drugiej, lekko komediowej płaszczyzny scenariusza. Warstwa audio uwypukla dowcip, a z mojego punktu widzenia efekt byłby dużo lepszy, gdyby przede wszystkim potęgowała napięcie dostarczane przez fabułę filmu. Rozumiem zamysł, zestawienie dreszczowca z czarną komedią, pokazanie teatralnego niby kontrastu, przeciwieństw, które jakimś dziwnym sposobem się przyciągają i dopełniają, ale myślę, że aż tak daleko idące zaniedbanie charakterystycznego dla filmowego thrillera udźwiękowienia nie było konieczne. Moim zdaniem to zderzenie dwóch tak różnych stylistyk byłoby doskonale zauważalne nawet wtedy, gdy do naszych uszu docierałaby mrożąca krew w żyłach muzyka zamiast tych denerwujących, skocznych tonów. Ewentualnie na przemian z nimi. Do pozostałych aspektów „Śmiertelnej pułapki” nie mam już żadnych zastrzeżeń. Nie zauważyłam w nich nawet najmniejszych zgrzytów, niczego co zasłużyłoby sobie na moją krytykę. Trzymająca w napięciu narracja, złowrogi klimat, który co prawda nie epatuje mocno zagęszczonym mrokiem, ale już same te przygaszone barwy tchną ogromem niebezpieczeństwa, intensyfikują złe przeczucia budzone przez wciągającą fabułę filmu. Warstwa tekstowa nie ma do zaoferowania jedynie nieprzewidywalnych mniejszych i większych zwrotów akcji, jej jedynymi atutami nie są te wspaniałe twisty, nie tylko one przyczyniają się do podtrzymywania ciekawości w oglądających „Śmiertelną pułapkę”. Bo nie sądzę, żeby robiły one takie samo wrażenie, gdyby nie intrygujące rysy psychologiczne pierwszoplanowych postaci, ciekawe osobowości, które cały czas wydają się być kompletnie nieobliczalne – tak, nawet po takim niewiniątku jak Myra, po kobiecie, która stara się wybić mężowi z głowy pomysł zabicia jego byłego studenta tak naprawdę nie wiemy czego się spodziewać. Cały czas mamy na uwadze jej uległość względem męża, praktycznie całkowite podporządkowywanie się jego woli, a przez to bierzemy pod uwagę możliwość współudziału w planowanej przez Sidneya zbrodni. W morderstwie Clifforda Andersona, autora sztuki, której dał tytuł „Śmiertelna pułapka”, przesadnie ufnego, naiwnego wręcz młodego mężczyzny nieśmiało wkraczającego w świat teatru. A przynajmniej planującego to uczynić – pokazać opinii publicznej swoje debiutancie dzieło tuż po przeprowadzeniu konsultacji z ludźmi bardziej doświadczonymi w tej dziedzinie. Pech chce, że pierwszym, któremu Clifford decyduje się pokazać swoją sztukę jest Sidney Bruhl, niegdyś wielce popularny dramaturg, który obecnie jest obiektem kpin wszystkich krytyków opiniujących jego spektakle, i który wydaje się być gotowy na wszystko, żeby tylko odzyskać renomę. Czy więc wprowadzi swój zbrodniczy plan w życie? Czy pozbawi życia niczego się niespodziewającego debiutanta i przywłaszczy sobie jego sztukę? A jeśli tak to czy poniesie jakieś konsekwencje? Czy pogrąży się w oparach szaleństwa, czy ta zbrodnia pociągnie za sobą kolejne, czy zostanie schwytany i osądzony? A Clifford i pani Bruhl? Jaki los ich spotka? Te i wiele innych pytań muszę pozostawić bez odpowiedzi, bo prawdziwą zbrodnią byłoby przybliżanie szczegółów tej wyśmienitej historii. Grzechem nie będzie natomiast zarekomendowanie jej każdemu wielbicielowi dreszczowców okraszonych czarnym humorem, w których doskonale uwidacznia się teatralny sznyt i to w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Podejrzewam, że sam Alfred Hitchcock nie powstydziłby się takiego filmu jak „Śmiertelna pułapka”. Tak doskonale zrealizowanego (za wyjątkiem ścieżki dźwiękowej) i opowiedzianego filmowego widowiska, takiego suspensu, takich zwrotów akcji i tak intrygujących postaci. Tak nieprzewidywalnej opowieści, która najprawdopodobniej już podczas pierwszych minut seansu skradnie całą uwagę niejednego widza oczekującego trzymającego w napięciu spektaklu. I nie odda jej aż do napisów końcowych. Taki to bowiem dreszczowiec stworzył Sidney Lumet w oparciu o wielce pomysłową sztukę Iry Levina, pisarza którego nazwisko zna chyba każdy wielbiciel tak thrillerów, jak i horrorów.

czwartek, 18 stycznia 2018

„Verónica” (2017)

Madryt, czerwiec 1991 roku. Piętnastoletnia Verónica opiekuje się młodszym rodzeństwem, bratem Antonito oraz siostrami Lucią i Irene, ponieważ ich owdowiała matka większą część doby spędza w pracy. Cała czwórka uczęszcza do szkoły prowadzonej przez zakonnice i to właśnie w jej piwnicy Verónica, jej najlepsza przyjaciółka Rosa i znajoma Diana, podczas zaćmienia Słońca, urządzają seans z planszą ouija. Verónica chce porozumieć się ze swoim nieżyjącym ojcem, a Diana marzy o nawiązaniu kontaktu ze swoim zmarłym tragicznie chłopakiem. Ich seans ma bardzo gwałtowny przebieg i kończy się omdleniem Verónicy. Niedługo potem dziewczyna nabiera pewności, że jej i jej rodzeństwu zagraża nadnaturalny byt, którego niezamierzenie przywołała wraz ze swoimi koleżankami.

Hiszpan Paco Plaza, reżyser między innymi „Romasanty”, „Świątecznej opowieści” (2005) i „[Rec] 3: Geneza” oraz współreżyser pierwszej i drugiej części „[Rec], wraz z Fernando Navarro napisał scenariusz oparty na autentycznej historii Estefanii Gutierrez Lazaro, nastolatki, która w marcu 1990 roku wraz ze swoimi znajomymi zorganizowała zabawę planszą ouija. Ten czyn zapoczątkował serię rzekomo nadnaturalnych wydarzeń, w których centrum, aż do sierpnia 1991 roku, tkwiła nastoletnia Lazaro. Tym, co odróżnia ten przypadek od wielu innych opowieści o nadnaturalnych zjawiskach opatrzonych etykietką „oparte na prawdziwych wydarzeniach” jest raport policyjny, z którego wynika, że kilku funkcjonariuszy świadkowało niektórym nadzwyczajnym zdarzeniom zaistniałym w pobliżu Estefanii Gutierrez Lazaro.

Najnowszy pełnometrażowy horror Paco Plazy w 2017 roku był wyświetlany na różnych festiwalach filmowych, w tym na Toronto International Film Festival i London Film Festival. Zebrał wiele pozytywnych recenzji, również od tak zwanych znawców kina (krytyków), ale jak dotąd nie doczekał się szerokiej dystrybucji na arenie międzynarodowej. A bez wątpienia powinien, bo w mojej ocenie jakością przewyższa większość współczesnych horrorów trafiających na wielkie ekrany. Po twórcy „Romasanty” i „[Rec]” nie spodziewałam się wiele. Tym bardziej, że opinie widzów, z którymi zapoznałam się przed seansem „Verónicy” wskazywały na podparcie fabuły motywem, którym osobiście jestem już bardzo zmęczona, który od dawna nie zaoferował mi niczego, czym mogłabym się pozachwycać. Scenariusz Fernando Navarrro i Paco Plazy rozwija się jednak w odmienny sposób – panowie wykorzystują koncepcję silnie zakorzenioną w tradycji kina i literatury grozy, sięgają po motyw, który od dawien dawna egzystuje w horrorze, a pozycjom, które go krzewią zwykło się nadawać miano ghost story. Taką stylistykę obrał Paco Plaza w swojej „Verónice”, choć nie da się nie zauważyć, że w scenariusz wpleciono motywy charakterystyczne dla innego nurtu horroru, przez to niestety osłabiając UWAGA SPOILER wydźwięk finału. Zdecydowanie lepszy efekt by osiągnięto, gdyby już na długo przed nim nie dawano widzom do zrozumienia, że główna bohaterka jest opętana przez jakiś nadnaturalny byt. Bo to wynika chociażby z jej rozmów z niewidomą zakonnicą i oczywiście z finalizacji seansu z planszą ouija, w którym Verónica bierze udział wraz ze swoimi dwiema koleżankami KONIEC SPOILERA. Rolę tytułową powierzono debiutantce Sandrze Escacenie, która jeszcze wiele musi się nauczyć, bo z całej obsady tego filmu na moje oko radziła sobie najgorzej. Najmniej wiarygodne były wybuchy silnych emocji w jej wykonaniu. Złość, skrajne przerażenie, panika – ekspresja Escaceny raz odrzucała egzaltacją, a innymi razy nadmierną powściągliwością, tak jakby powstrzymywaniem się przed pójściem na żywioł, przed spontanicznością, zwalnianiem hamulców. Bo chwilami wyglądało to tak, jakby Escacena odczytywała swój tekst wprost z kartki, niemalże beznamiętnie recytowała, bardzo się przy tym pilnując, aby przypadkiem czegoś nie pomylić. Przeciwwagą dla jej topornej kreacji są warsztaty pozostałych aktorów, zwłaszcza małoletnich, odtwórców ról rodzeństwa Verónicy – utalentowanych dzieciaków w osobach Ivana Chavero, Bruny Gonzalez i Claudii Placer. Ta trójka najbardziej przyczynia się do podwyższenia ogólnego poziomu obsady omawianej produkcji, dlatego też nikogo nie powinno dziwić, że na płaszczyźnie obyczajowej najlepiej oglądało mi się sceny z udziałem Antonito oraz bliźniaczek Luci i Irene. Paco Plaza i Fernando Navarro sporo miejsca powierzyli właśnie tej warstwie. Wspólnemu życiu czwórki rodzeństwa w ich mieszkaniu w Madrycie, w którym mieszka także ich rodzicielka, owdowiała Ana tak ciężko pracująca w barze, że tak dzieci, jak i widzowie bardzo rzadko ją widują. Scenarzyści zahaczają też o szkolne życie Verónicy, przeprowadzając nas przez jej szybko zmieniającą się relację z Rosą, z którą do czasu feralnej zabawy planszą ouija łączyła ją wielka przyjaźń i z niewidomą zakonnicą, która kiedyś była nauczycielką w tej placówce. Teraz natomiast całymi dniami snuje się po korytarzach, będąc pod opieką pozostałych sióstr pracujących w szkole. A czasami zapuszczając się do piwnicy na papieroska. To właśnie tam zacznie wkrótce spotykać się z Verónicą, nastolatką, która nieopatrznie sprowadziła na siebie i swoje rodzeństwo ogromne niebezpieczeństwo w postaci nadnaturalnego, bardzo agresywnego bytu.

Silnie rozwinięta warstwa obyczajowa ułatwia widzowi nawiązanie więzi z protagonistami, nawet z nieprzekonująco wykreowaną tytułową bohaterką, a regularne wplatanie w nią coraz to szerzej omawianych elementów typowych dla horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych praktycznie nie dopuszcza do wyklucia się zniecierpliwienia u osoby nastawionej na rasowe kino grozy, a nie jedynie dramat z nielicznymi elementami horroru. W „Verónice” ten drugi gatunek szybko zaczyna dominować, bo nawet wówczas, gdy tajemnicze siły prześladujące główną bohaterkę i jej rodzeństwo znajdują się w czasowym odwrocie, każdą komórką ciała odbiera się obecność jakiegoś przyczajonego zła, bytu przygotowującego się do kolejnego ataku na nieletnich protagonistów filmu. Paco Plaza i jego ekipa stworzyli iście mroczną oprawę dla swojego projektu, dbając przy tym o wiarygodny obraz realiów lat 90-tych XX wieku i okraszając niektóre sekwencje rockowymi kawałkami muzycznymi, które to doskonale wkomponowywały się w klimatyczne zdjęcia unaoczniane już od zagadkowego prologu. Obawiałam się tylko zmniejszenia siły oddziaływania tej mrocznej oprawy i trzymającej w napięciu narracji spodziewaną dosłownością, dynamizującymi fabułę manifestacjami bytów z zaświatów, bo wziąwszy pod uwagę rok produkcji „Verónicy” wiedziałam, że istnieje większa szansa ku temu, że Paco Plaza skłoni się w stronę komputerowego efekciarstwa niźli preferowanego przeze mnie minimalizmu. Przebieg seansu spirytystycznego naprędce zorganizowanego przez trzy nastolatki w piwnicy szkoły, do której wszystkie uczęszczają, nie dał mi jasnej odpowiedzi na to pytanie. A niedługo potem zostałam skonfrontowana ze sceną, która pod tym względem jeszcze bardziej namieszała mi w głowie. Zaczyna się bowiem jak istny hołd oddany minimalizmowi – widzimy zwyczajnego mężczyznę, osobę pozbawioną upiornej charakteryzacji tkwiącą w ciemnym pokoju Verónicy i tyle absolutnie wystarczyło, żeby podnieść mój poziom adrenaliny. Ale dosłownie chwilę później napięcie spadło niemalże do zera, przyszło ogromne rozczarowanie efekciarską wstawką z rękami oplatającymi przerażoną nastolatkę. Wtedy to moje obawy wzrosły wprost proporcjonalnie do nadziei na minimalistyczny tradycjonalizm, czyli coś, czego chyba większość dzisiejszych odbiorców horrorów przyjmuje z głęboką niechęcią. Nie chciałam skrojonego na modłę współczesnego hollywoodzkiego straszaka horroru silącego się na oryginalność tylko konwencjonalnego filmu o nawiedzeniu, który nie będzie atakował mnie nadmiernym efekciarstwem. Czy to praktycznym, czy komputerowym. Pragnęłam powolnego budowania napięcia i marzyłam o żonglerce złowróżbnym klimatem. Chciałam emocji, a nie przedobrzonych wizualnych dodatków i pomijając te nieszczęsne ręce z zaświatów dokładnie to dostałam. Paco Plaza co prawda nie zrezygnował z prymitywnych jump scenek (w moim przypadku w zdecydowanej większości nieskutecznych) i wpadania w większą dosłowność w manifestowaniu niszczących mocy pochodzących z innego świata, ale nie pozwolił, aby te wybiegi w umyśle odbiorcy zawłaszczyły cały ten projekt. Były one jedynie dodatkiem, czymś co niezmiennie musiało ustępować pola minimalistycznym formom straszenia. Podnoszącemu napięcie, nieśpiesznie się rozwijającemu, odczuwalnemu, acz niedostrzegalnemu gołym okiem zbliżaniu się ogromnego niebezpieczeństwa. Muszę jednakowoż nadmienić, że moją ulubioną scenką „Verónicy” jest moment bazujący na dosłowności, sekwencja ubarwiona realistycznymi, umiarkowanie krwawymi efektami specjalnymi, wątek koncentrujący się na kanibalizmie z udziałem małoletnich postaci i tytułowej bohaterki. A więc wniosek z tego taki, że nie wszystkie skręty w stronę większego (ale w żadnym razie nieprzesadnego) efekciarstwa uznaję za zbędne odstępstwa od tego co dobre. Ponadto warto nadmienić, że Paco Plaza oddaje w „Verónice” mały pokłon kultowemu horrorowi Narciso Ibaneza Serradora pt. „Czy zabiłbyś dziecko?” - główna bohaterka właśnie ten film ogląda, gdy nocuje w salonie ze swoim rodzeństwem.

Nie mam żadnych oporów przed polecaniem „Verónicy” Paco Plazy każdemu wielbicielowi konwencjonalnych horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych. Osoby nastawiające się na innowacyjne kino kieruję pod inny adres, bo twórcy tego oto hiszpańskiego obrazu woleli być wierni tradycji, woleli sięgnąć po znane motywy i pokazać jak wiele mają one jeszcze do zaoferowania nawet tym odbiorcom, którzy szczycą się doskonałą znajomością niezliczonych nastrojowych horrorów niźli wypuszczać się na nowe, dotychczas niezbadane obszary tego gatunku i ryzykować tym samym wpadanie w śmieszność, pogrążanie się w oparach absurdu bądź takie przekombinowanie, że nawet najwięksi zwolennicy oryginalnych rozwiązań zatęskniliby za szablonami. Bo mnie penetracja nowych płaszczyzn fabularnych przez twórców współczesnego kina grozy, aż za często przynosi właśnie takie niepożądane doznania. Wolę takie podejście do horroru jak w „Verónice” i jestem przekonana, że część oddanych fanów gatunku obdarzy to przedsięwzięcie sympatią porównywalną do mojej, albo nawet jeszcze większą.