1. „Sinister” (2012), 15 głosów
Powiedzieć, że „Sinister” był przełomem w karierze Scotta Derricksona to za
dużo, bo w łaski szerokiej opinii publicznej wkradł się już siedem lat
wcześniej swoimi „Egzorcyzmami Emily Rose”, ale z całą pewnością to jedna z
najważniejszych pozycji w jego reżyserskim dorobku. Scenariusz „Sinister”
Derrickson napisał razem z C. Robertem Cargillem, który poddał między innymi
pomysł na wykorzystanie amatorskiego nagrania obrazującego powieszenie całej
rodziny, do czego zainspirował go incydent z dzieciństwa oraz obmyślił wstępny zarys
pogańskiego demona Bughuula dybiącego na dusze dzieci. Wspólnie z Derricksonem
uznali, że nie warto zgłębiać jego genealogii, poprzestając na akcentowaniu
potężnego wpływu, jaki wywiera na swoje małe ofiary. Spowicie tej postaci aurą
tajemnicy idealnie współgrało z innymi elementami tożsamymi dla horroru
nastrojowego - niepokojącymi taśmami, nawiązującymi do stylistyki verite, dobrze wyliczonymi w czasie jump scenami i bardzo powściągliwym
podejściem do efektów specjalnych. Efektem był komercyjny sukces i mnóstwo słów
uznania, również z ust krytyków i długoletnich wielbicieli kina grozy, co jest
sporym osiągnięciem, jak na mainstreamowy, acz niezbyt drogi horror.
1. „Obecność” (2013), 15 głosów
Coraz bardziej utwierdzam się w zdaniu, że na współczesnym poletku
filmowych horrorów głównego nurtu króluje James Wan, choć co potwierdzają
również wyniki tego skromnego głosowania internautów, Scott Derrickson wytrwale
„depcze mu po piętach”. James Wan wsławił się obrazem torture porn pt. „Piła”, w kolejnych latach w swojej twórczości
obierając diametralnie inny kierunek. Zamiast brnąć w brutalizm postanowił
spróbować swoich sił w horrorach nadprzyrodzonych, bazujących na nastroju
grozy, ale w nieco bardziej dynamicznym stylu niż ten, do którego przyzwyczaiły
nas standardowe klimatyczne straszaki. Już „Martwa cisza” i „Naznaczony”
wyrobiły Wanowi pewną markę w światku filmowej grozy, ale to nie oznacza, że
nie zachował niczego w zanadrzu. Dowodem „Obecność”, horror inspirowany rzekomo
prawdziwą historią rodziny Perronów oraz badaczy zjawisk paranormalnych, Eda i
Lorraine Warrenów, w którym połączył tradycję ghost stories z motywem opętania. Znane, zdawać by się mogło
wyeksploatowane do granic możliwości motywy kina grozy Wan natchnął nową
jakością, dzięki czemu przyciągnął przed ekrany zarówno sympatyków konwencji,
jak i widzów stęsknionych nie tyle za nowymi rozwiązaniami fabularnymi, co
pozycjami, które wyłuszczają standardowe wątki horrorów nastrojowych w
nieczęsto spotykanym, ożywczym stylu.
2. „Babadook” (2014), 11 głosów
Australijsko-kanadyjski pełnometrażowy debiut Jennifer Kent ze smakiem
akcentujący jej zafascynowanie niemieckim ekspresjonizmem i co ważniejsze
zdolność do czerpania z prawideł rządzących tym nurtem w dzisiejszej technice
filmowania. „Babadook” jest horrorem psychologicznym, który w swojej rodzimej
Australii przeszedł bez większego echa, uznanie zyskując w Stanach
Zjednoczonych i Europie. Zrealizowany niewielkim kosztem, stylowy, oszczędny w
formie obraz Kent przekonał wielu wielbicieli niemieckiego ekspresjonizmu oraz
publiczność zmęczoną amerykańskimi horrorami głównego nurtu, w jednoznaczny
sposób pochodzących do straszenia. W „Babadooku” groza nie wynika z
oczywistości, czając się gdzieś na obrzeżach naszego pojmowania, a kameralna oprawa
tylko udowadnia, że narracja, na której na ogół bazują niszowe horrory ma w
sobie nieporównanie większy potencjał, niż hollywoodzki rozmach często
towarzyszący miałkim fabułom.
3. „Coś za mną chodzi” (2014), 10 głosów
Niepozorny reżyser, bo wcześniej praktycznie nieznany szerokiej opinii
publicznej, David Robert Mitchell pisze scenariusz, a potem reżyseruje pierwszy
horror w swojej karierze. I najprawdopodobniej nieoczekiwanie nawet dla niego
samego wywołuje prawdziwą burzę w kilku krajach. Dla jednych „Coś za mną
chodzi” daje nadzieję na lepsze jutro kina grozy, narodziny kolejnego mistrza
filmowego horroru, który zrewolucjonizuje gatunek. Inni ze zdumieniem
stwierdzają, że przecież fabuła zamyka się na infantylnym podążaniu wizualnie
zwyczajnych ludzi, pozbawionych demonicznej charakteryzacji za główną bohaterką,
a realizacji brak artystycznego pierwiastka, wręcz ociera się o klasę B. Pomysł
był prosty, a i owszem, techniczne aspekty „Coś za mną chodzi” nie przystawały
do współczesnego, plastikowego sznytu, to prawda, ale zdaniem jej fanów między
innymi właśnie w tym tkwi prawdziwy geniusz tej produkcji. Za kilkadziesiąt
lat, jestem o tym przekonana, „Coś za mną chodzi” zyska status horroru
legendarnego, jednego z najważniejszych straszaków swojej epoki. Niskim
nakładem finansowym, nieskomplikowanym, acz dotychczas niespotykanym pomysłem
na fabułę, doprawdy niebywale ciężkim klimatem grozy i bazowaniem na
praktycznie nieustającym napięciu potęgowanym wybitną ścieżką dźwiękową twórcy,
z Davidem Robertem Mitchellem „dzierżącym pierwsze skrzypce” stworzyli coś wspaniałego.
4. „Dom w głębi lasu” (2012), 9 głosów
Reżyser „Domu w głębio lasu”, Drew Goddard, wcześniej nie miał żadnego
doświadczenia w tej materii, zajmując się głównie pisaniem scenariuszy i
produkcją. Jego debiut, powstały na kanwie scenariusza spisanego wspólnie z
Jossem Whedonem, który już chyba na stałe osiadł w kinie głównego nurtu,
podzielił publikę, zwłaszcza w Polsce. Goddardem i Whedonem kierowało
pragnienie stworzenia kolejnego pastiszu kina grozy, obrazu, który w
inteligentny sposób zarówno wykpiwałby, jak i gloryfikował motywy kojarzone
szczególnie z krwawą odsłoną gatunku, ale nie tylko. Nie każdy, kto „Dom w
głębi lasu” obejrzał zauważył jego pastiszowe zacięcie, a z kolei ci
przeciwnicy filmu, którzy je dostrzegli nie potrafili dostrzec w nim niczego
inteligentnego, czy choćby odkrywczego. Zresztą również niektórzy wielbiciele
„Domu w głębi lasu” przyznają, że brakuje mu błyskotliwości na miarę choćby
„Krzyku”, ale to nie powstrzymuje ich przed wynoszeniem na piedestał
przedsięwzięcia Goddarda. Bo inteligentne, satyryczne spojrzenie na kino grozy
nie zawsze musi być gwarantem sukcesu – czasami wystarczy miłość do gatunku,
podszyta swoistym luzem, żeby podbić serca milionów.
5. „Oculus” (2013), 8 głosów
Mike’a Flanagana można chyba bezpiecznie nazwać wschodzącą gwiazdą kina
grozy, wszak jego dwa pełnometrażowe horrory „Absentia” i „Oculus” w wielu
kręgach zyskały najwyższe uznanie, zresztą thriller „Hush” również. Przełomem
okazał się jednak „Oculus”, nastrojowy horror podpinający się pod motyw lustra
o nadprzyrodzonych właściwościach, podlany sporą dozą psychologii. Kilka lat
wcześniej Flanagan nakręcił krótkometrażówkę podejmującą wspomnianą tematykę, a
z czasem postanowił wykorzystać potencjał drzemiący w tym pomyśle w
pełnometrażowym obrazie. Studia filmowe próbowały wymusić na nim wykorzystanie
stylistyki found footage, ale
„tradycjonalista Flanagan” nie brał tego nawet pod uwagę. Jego wizja zakładała
zwyczajną realizację, choć początkowo miał pewne problemy z właściwym
wyłuszczeniem wszystkich detali swojej historii. Pomogły mu miejscowe
retrospekcje, prosty, acz w przypadku tej konkretnej opowieści bardzo skuteczny
zabieg. Powściągliwe podejście do elementów tożsamych dla filmowego horroru,
widoczne w pierwszej połowie seansu, w drugiej zostało dalece zdynamizowane,
dzięki czemu w tym jednym obrazie mieliśmy okazję zobaczyć dwa oblicza
Flanagana, oba wielce zadowalające – stateczne, kiedy to bazował na całkiem
mrocznym nastroju i intrygującej psychologii oraz zdecydowane podczas
późniejszego posiłkowania się jump
scenkami i efektami specjalnymi, szczególnie udaną charakteryzacją
antagonistów.
6. „Krzyk 4” (2011), 6 głosów
„Krzyk 4” to bez wątpienia ostatnia część popularnej pastiszowej serii w
reżyserii nieodżałowanego Wesa Cravena. Snuto luźne plany dokręcenia piątki,
które być może kiedyś się ziszczą, ale jeden z mistrzów filmowego kina grozy
nie będzie już mógł podjąć się jej reżyserowania. Po przerwie w postaci trójki zadanie
napisania scenariusza ponownie spoczęło na Kevinie Williamsonie, który spisał
fabułę z myślą o przenikliwym spojrzeniu na panującą modę ponownego kręcenia
tego samego, czyli „nieśmiertelnych” remake’ów. Po latach przerwy, właściwie
bez większych nadziei na powrót uwielbianego tytułu (przez długi czas „Krzyk”
miał zapisać się w historii kina, jako trylogia), fani wreszcie znowu mieli
okazję ujrzeć swoich ukochanych bohaterów: Sidney Prescott, Gale Weathers,
Deweya Rileya i oczywiście psychopatycznego Ghostface’a, zgodnie z założeniami
serii z innym obliczem kryjącym się pod maską. Sukces był właściwie
gwarantowany, zważywszy na ogrom sympatyków, jakich przysporzyły tej serii
poprzednie odsłony, choć nie zabrakło również głosów sprzeciwu - osób
utrzymujących, że „Krzyk” już na zawsze powinien pozostać trylogią.
7. „The Witch” (2015), 5 głosów
„The Witch” jest dziełem debiutującego w długim metrażu Roberta Eggersa, w
dłuższej formie po raz pierwszy realizującego się nie tylko w roli reżysera,
ale również scenarzysty. To kameralny horror wykorzystujący zarówno motywy
religijne, jak i psychologiczne powstały w wyniku fascynacji Eggersa
czarownicami, mogący poszczycić się wręcz obsesyjnym dążeniem do jak najbardziej
wiarygodnego oddania realiów XVII-wiecznej Nowej Anglii. Bez rozmachu, na małej
przestrzeni otoczonej gęstym, mrocznym lasem, ale za to z maksymalnym
skupieniem na mentalności bogobojnej rodziny z fanatycznymi skłonnościami,
strojach ubogich obywateli, a nawet dialogach, pełnych archaicznych zwrotów.
„The Witch” jest zrealizowanym niewygórowanym kosztem horrorem bazującym na
nastroju niezdefiniowanego zagrożenia, przebijającego zarówno z lasu, w którym
rzekomo zagnieździły się wiedźmy, jak i ludzkiego szaleństwa. To nietuzinkowy
obraz, który największą wagę przykłada do snucia emocjonującej opowieści oddanej w niezwykle wysmakowany, stylowy sposób.
7. „Kobieta w czerni” (2012), 5 głosów
Najpierw była powieść Susan Hill, potem adaptacja w reżyserii Herberta
Wise’a, aż w końcu przyszła pora na uwspółcześnioną wersję tej klasycznej
opowieści o duchach. Za reżyserię odpowiadał James Watkins, który zasłynął
odmiennym stylistycznie horrorem, głośnym survivalem
pt. „Eden Lake”. Konfrontacja z nastrojowym straszakiem na podstawie
scenariusza Jane Goldman wyszła mu jednak na dobre, przysparzając kolejnych
fanów. „Kobieta w czerni” w krótkim czasie odniosła komercyjny sukces, zyskując
poklask głównie dzięki mrocznej, starannie oddanej scenerii końcówki XIX wieku,
zachowaniu kilku prawideł, którymi rządziły się klasyczne gotyckie horrory i
dzięki wykorzystaniu niepokojących efektów specjalnych przez wielu widzów
uważanych za niezwykle realistyczne. Nie bez znaczenia dla niektórych odbiorców
było również powierzenie głównej roli Danielowi Radcliffe’owi, choć nie każdy
był skłonny wywyższyć nową odsłonę „Kobiety w czerni” nad pierwszą bardziej
minimalistyczną w formie adaptację powieści Susan Hill.
8. „The Canal” (2014), 4 głosy
Irlandzka ghost story Ivana
Kavanagha zrealizowana na podstawie jego własnego scenariusza, dobitnie
udowadniająca, że nawet po latach niestrudzonej eksploatacji dana konwencja
może jeszcze porządnie zaskoczyć niejednego widza. Wystarczy konsekwencja w
dążeniu do wzruszenia odbiorcami i niebanalna realizacja. Kluczem do sukcesu
„The Canal” nie była fabuła tylko warstwa techniczna, ze szczególnym wskazaniem
na zgrabny, dynamiczny montaż i charakterystyczną ścieżkę dźwiękową, choć nie
zabrakło również wizualnych smaczków w postaci niepokojących, podanych z
niezwykłym smakiem efektów specjalnych. Ivan Kavanagh tym filmem pokazał, że
prymitywne jump sceny, które
zdominowały wiele mainstreamowych straszaków przegrywają w starciu z
klasycznym, acz dużo trudniejszym straszeniem klimatem grozy i nieśpiesznie
ujawnianą niepokojącą naturą zagrożenia.
8. „Naznaczony: rozdział 3” (2015), 4 głosy
Reżyser dwóch pierwszych części „Naznaczonego”, James Wan, był zmuszony
zrezygnować z pracy w tej roli nad kolejną produkcją wchodzącą w skład serii
(ściślej będącą prequelem części pierwszej), ponieważ kolidowało to z jego
innymi zobowiązaniami. Na krześle reżyserskim zasiadł więc scenarzysta
poprzednich odsłon, Leigh Whannell, po raz pierwszy w swojej karierze mierząc
się z takim zadaniem. O ściągnięcie ludzi do kin twórcy nie musieli się zanadto
martwić (choć oczywiście poświecono trochę energii na kampanię reklamową,
zresztą jak przystało na horror głównego nurtu), bo tytuł „Naznaczony” zdążył
już zyskać multum oddanych fanów, gotowych obejrzeć wszystko, co nawiązuje do
tego projektu Wana. Przed premierą „Naznaczonego 3” słychać było wielce
sceptyczne głosy osób przekonanych, że zmiana reżysera przyczyni się do
obniżenia jakości filmu, że Whannell nawet nie zbliży się do poziomu
poprzednich dwóch filmów w wydaniu Jamesa Wana. Jak się okazało obawy były
przedwczesne, bo w ogólnym mniemaniu propozycja Whannella, jeśli nawet nie
przebiła dokonań Wana to przynajmniej wiele im nie ustępowała. Co zaskakuje,
jeśli weźmie się pod uwagę markę Jamesa Wana we współczesnym kinie grozy
głównego nurtu i fakt, że Leigh Whannell niczego wcześniej nie wyreżyserował.
Subiektywne Top10