Stronki na blogu

niedziela, 15 marca 2015

„Welp” (2014)


Chris, Peter i Jasmijn organizują harcerski obóz. Przed wyjazdem opowiadają dzieciom o mieszkającym w lasach wilkołaku Kaiu, aby dodać wyprawie odrobinę dreszczyku. „Czarną owcą” harcerstwa jest dwunastoletni Sam, zagubiony chłopiec z traumatyczną przeszłością, stanowiący obiekt złośliwości paru obozowiczów i Petera. Po rozbiciu namiotów Sam postanawia sprawdzić, czy legendy krążące o tym miejscu nie są aby prawdą. Jego samotne wędrówki po lesie w poszukiwaniu Kaia wkrótce odnoszą pożądany skutek – Sam odnajduje mieszkającego na drzewie zamaskowanego chłopca agresywnie nastawionego do ludzi.

Pełnometrażowy debiut Jonasa Govaertsa. Zrealizowany w Belgii, częściowo sfinansowany dzięki kampanii zorganizowanej na stronie internetowej IndieGoGo. Premierowy pokaz odbył się w Toronto na International Film Festival, natomiast na Festiwalu Filmowym w Sitges „Welp” został nagrodzony za scenariusz autorstwa Govaertsa i Roela Mondelaersa.

„Welp” (znany też pod tytułami „Cub” i „Camp Evil”) jest pierwszym belgijskim camp slasherem, jaki dane mi było zobaczyć. Popularna w latach 80-tych konwencja obozowych rąbanek, poza kilkoma niewyróżniającymi się tworami, w obecnych czasach została porzucona przez twórców horrorów. Nawet Amerykanie prawie całkowicie zarzucili propagowanie tego nurtu, tak jakby nie dostrzegali w nim już potencjału i nie wierzyli, że coś tak mocno wyeksploatowanego miałoby szansę przebicia. Dlatego też nigdy nie podejrzewałabym, że na taką tematykę porwą się właśnie Belgowie, na ogół optujący za bardziej ambitnym kinem grozy. Być może niedoświadczony w pełnym metrażu Govaerts uznał, że lepiej wprawić się w czymś mniej wymagającym. Jednakże chcący czy niechcący nie stworzył typowej rąbanki na modłę Stanów Zjednoczonych, w której protagoniści są jedynie pożywką dla psychopatycznego mordercy. „Welp” dzięki europejskiej wrażliwości przekształcił się w niebanalne kino o skrzywdzonej, poszukującej swojego miejsca na świecie jednostce, w którym krwawe mordy są jedynie dodatkiem sporadycznie dynamizującym akcję.

Wielbicieli typowych slasherów może zniechęcić długi wstęp, ale entuzjaści kina psychologicznego powinni być zadowoleni. Wszystkie wydarzenia obserwujemy oczami głównego bohatera, dwunastoletniego Sama, idealnie wykreowanego przez Maurice’a Luijtena. Twórcy duży nacisk kładą na jego wyalienowanie, niemożność przystosowania się i pozyskania sympatii wszystkich obozowiczów. Nieobecny duchem, błądzący w wyobrażonym, lepszym świecie chłopiec w milczeniu przyjmuje obelgi kolegów i jednego z organizatorów obozu Petera. Nie stawia oporu nawet podczas ich fizycznych ataków, tak jakby tylko w połowie przynależał do tego świata, jakby to co przeżył przed laty nauczyło go odporności na ciosy. Scenarzyści nie zagłębiają się zanadto w jego przeszłość – wiemy jedynie, że trafił pod opiekę przybranej matki, która nie potrafi przebić się przez „jego skorupę ochronną”. Chris zgodził się przyjąć go do swojego zastępu, ufając, że to pomoże chłopcu dostosować się do społeczeństwa. Problem tylko w tym, że niektórzy z obozowiczów szybko wyczuli jego słabości i zaczęli folgować swojemu okrucieństwu jego kosztem. Zdziczały, wychudzony chłopiec mieszkający w głębi lasu, w drewnianej, rogatej masce na twarzy, który w mniemaniu Sama jest legendarnym wilkołakiem, Kaiem, szybko staje się jego najlepszym przyjacielem. Jego agresja w najmniejszym stopniu nie odstrasza Sama, wręcz przeciwnie: potrafi ją okiełznać. Sprawy komplikują się, kiedy Kai zaczyna krzywdzić wrogów swojej bratniej duszy. Łagodny do tej pory Sam jest zafascynowany tą pierwotną przemocą, o czym najdobitniej świadczy moim zdaniem najbardziej wstrząsająca scena uderzania kijami w ciało spętanego psa Petera. W międzyczasie twórcy uświadamiają widzom, że w lesie znajdują się przemyślnie skonstruowane pułapki, za pośrednictwem których ktoś eliminuje nieostrożnych amatorów przyrody. Widzimy między innymi jakże pomysłowe przybicie do ciała mężczyzny ulu i zgniecenie człowieka nagle spadającymi kłodami. Eksperci od efektów specjalnych wystrzegają się nadmiernego rozlewu krwi, stawiając na bardziej realistyczny minimalizm, ale w drugiej połowie filmu nie szczędzą liczby ofiar. W przeciwieństwie do pierwszej części projekcji odnajdziemy w niej mniej psychologii, a więcej dynamizmu – pościgi po lesie, sceny mordów i pojedynki wręcz. A to wszystko podane z poszanowaniem napięcia i aury wszechobecnego zdefiniowanego zagrożenia. Jedyne, co można zarzucić twórcom to drobne wpadki logistyczne (mężczyzna wie, że wpadł w pułapkę, ale zamiast uciekać leży i czeka, aż coś na niego spadnie albo mali chłopcy spadają z dużej wysokości do płytkiej wody i nie odnoszą żadnych urazów) i po macoszemu potraktowane sylwetki oprawców. Nie znamy ich motywów, nie wiemy co chcą zyskać urządzając w lesie regularną rzeź i przede wszystkim musimy sami rozstrzygnąć, na jakich przesłankach opiera się ich wzajemna relacja. Slashery, co prawda w przeciwieństwie do psychothrillerów rzadko zagłębiają się w psychikę morderców, ale na ogół choćby pobieżnie przedstawiają ich motywy. Govaerts postawił na tajemnicę, co jeśli inaczej na to spojrzeć również ma swoje plusy – pozostawia pole do własnych interpretacji.

Oprócz rzadko spotykanych w camp slasherach dogłębnych rysów psychologicznych protagonistów „Welp” wyróżnia się na tle innych filmów z tego nurtu zimnym klimatem. Ostre kontury, metaliczna kolorystyka i co już typowe malownicza sceneria. Ponadto podczas scen nocnych realizatorzy postawili na oszczędne sztuczne oświetlenie, co nie tylko wzmaga realizm, ale również znacząco podnosi napięcie, w uzyskaniu którego oprócz mrocznej oprawy niemałą rolę odegrał prosty, acz chwytliwy motyw muzyczny.

„Welp” to zdecydowanie jeden z bardziej interesujących slasherów ubiegłego roku. Pozornie wtłoczony w znany schemat, ale jednak wyróżniający się nietypowym podejściem do protagonistów i dającymi do myślenia przesłaniami. Emocjonalne kino, w którym ważniejsza jest psychologia, aniżeli hektolitry krwi.