Po rozstaniu z żoną David Williams znajduje pracę na malowniczej brytyjskiej
wyspie Wight, gdzie ma wyremontować duży wiktoriański budynek, zwany Fortyfoot
House, w którym w XIX wieku mieścił się prywatny sierociniec. Mężczyzna zabiera
ze sobą swojego syna, Danny’ego, ale na początku pobytu w przestronnym
domostwie brakuje mu towarzystwa dorosłych. Dlatego bez dłuższego wahania
oferuje lokum nowo poznanej młodej kobiecie, Liz, która niedawno przybyła na
wyspę w poszukiwaniu nowych doświadczeń. Również z powodu niepokojących
zjawisk, jakie zdążył zaobserwować w tym miejscu – dziwnych hałasów na strychu,
manifestacji tajemniczych postaci i sporadycznych przeświadczeń o cofaniu się w
czasie do 1886 roku. Niedługo po zadomowieniu się Liz w Fortyfoot House
zagadkowe właściwości tego miejsca nasilają się. Tymczasowi lokatorzy dawnego
sierocińca widują w nocy rażące światła, których źródła nie sposób
zidentyfikować, a kilku mieszkańców okolicznej wioski Bonchurch, którzy wyłuszczali
Williamsowi historię Fortyfoot House ginie w okrutny sposób. Wszystkie dowody
wskazują na działalność legendarnego Brązowego Jenkina, pół człowieka, pół
szczura, o którym wiedzą wszyscy miejscowi, ale nie każdy daje wiarę jego
istnieniu. Zjawiska, jakim świadkuje David wymuszają na nim wiarę w bytowanie
tego osobnika w jego tymczasowym lokum.
Chociaż literackie horrory autorstwa brytyjskiego pisarza, Grahama
Mastertona, cieszą się dużą poczytnością, dotychczas nie natrafiłam na
przynależącą do tego gatunku powieść spisaną przez niniejszego artystę, która w
pełni by mnie zachwyciła. Pomysły na fabuły zazwyczaj były całkiem zacne, ale
prosty styl Mastertona na ogół sprawiał, że nie potrafiłam bez reszty
zaangażować się w lekturę. Jednak znając jego literackie thrillery wiedziałam,
że potrafi operować złożonymi zdaniami i odmalowywać na kartach swoich książek
szczegółowe, plastyczne obrazy miejsc i sytuacji oraz drobiazgowo portretować swoich
bohaterów, dlatego też nie ustawałam w poszukiwaniach horroru jego autorstwa spisanego
właśnie w taki sposób. Nie poświęcałam się zanadto, bo horrory Mastertona
często i tak dostarczały mi trochę rozrywki, jednak od zachwytów zawsze byłam
daleka. Aż do teraz, bo wygląda na to, że moja determinacja wreszcie została
nagrodzona, że wreszcie natrafiłam na horror Mastertona, który zelektryzował
mnie równie mocno (albo jeszcze bardziej), co większość dotychczas
przeczytanych przeze mnie thrillerów jego autorstwa.
Pisarska kariera Grahama Mastertona rozpoczęła się w latach 70-tych XX
wieku, więc pierwotnie wydane w 1992 roku „Drapieżcy” powstały, gdy miał już spore
doświadczenie w tej branży. Jednak znając kilka późniejszych horrorów
Mastertona nie powiedziałabym, że dojrzały styl jest efektem długoletniego obycia
z pisarstwem. Wydaje mi się, że historia, którą Masterton zdecydował się wyłuszczyć
na kartach tej książki zwyczajnie wymagała szczegółowych opisów i dłuższego
pochylenia się nad postaciami. W przeciwnym razie multum wszelkiego rodzaju
motywów często eksploatowanych w tym gatunku rozmyłoby się i zamiast, jak ma to
miejsce obecnie, udowadniać, że różne konwencje mogą ze sobą koegzystować, fabuła
zdezorientowałaby czytelnika. Operując złożonymi zdaniami i często przystając
nawet w samym sercu akcji, żeby z poszanowaniem wszelkich detali oddać zarówno
naturę zagrożenia, jak i trywialność dnia codziennego z równoczesnym skupieniem
na emocjach bohaterów, szczególnie narratora pierwszoosobowego, Davida
Williamsa. Czołową postać „Drapieżców” Masterton bez jakichkolwiek udziwnień sportretował
tak, że właściwie z miejsca obdarzyłam go wielką sympatią. Od czasu rozstania z
żoną samotnie wychowujący siedmioletniego Danny’ego i chwytający się każdej
okazji, żeby podreperować swój budżet, głównie z troski o dobro tęskniącego za
matką syna, którego ta właściwie porzuciła. Dlatego właśnie, gdy trafia się
okazja dobrego zarobku David bez zastanowienia przyjmuje zlecenie. Znaczące
oddalenie od miasta, konieczność spędzenia lata na małej brytyjskiej wyspie
również ma swoje plusy, bo Williams ufa, że zmiana otoczenia pomoże Danny’emu
uporać się ze świadomością rozpadu ich rodziny. Skupiające małe, przesądne
społeczności malownicze, spokojne wyspy, na których życie toczy się spokojnym
torem, pozbawionym większych ekscesów i dynamiki egzystowania w miastach moim
skromnym zdaniem to jedna z najlepszych możliwych scenerii dla horroru. Zarówno
powieściopisarze, jak i scenarzyści straszaków doskonale zdają sobie sprawę z
potencjału tkwiącego w takich odizolowanych, pozornie idyllicznych miejscach,
ale nie zawsze potrafią należycie oddać małomiasteczkową aurę. Masterton
dokonał tego praktycznie bezbłędnie i to z wykorzystaniem zaledwie paru
ogólnych opisów okolicznej wioski i kilku jej mieszkańców. W dodatku osobliwą
atmosferę małego skupiska ludzkiego zasiedlającego piękną wyspę wzbogacił gotyckim
sznytem, uosabianym przez wiktoriańską posiadłość, zbudowaną z pogwałceniem
wszelkich reguł architektonicznych, która w XIX roku pełniła rolę prywatnego
sierocińca. Czyli znowu nic odkrywczego w horrorze, ale chyba każdy wielbiciel
nastrojówek przyzna, że angielskie domostwa, skrywające mroczne tajemnice stanowią
jeden z ciekawszych elementów ghost
stories. Bo i w ramach konwencji opowieści o duchach początkowo porusza się
fabuła „Drapieżców”, wykorzystując zarówno tak typowe zjawiska, jak nocne
hałasy na strychu, zagadkowe staroświecko odziane postaci przemykające w
okolicach posiadłości oraz tajemnicze światła, jak i nieco bardziej pomysłowe
rozwiązania. Dla przykładu pierwsza manifestacja nieznanego skupia się na
widoku dawnego Fortyfoot House z okna kaplicy oraz mężczyzny w czarnym fraku i
cylindrze stojącego przed domem, co wskazuje na egzystowanie tego domu w kilku
różnych czasach, swobodnym przenikaniu się przeszłości, teraźniejszości oraz
przyszłości. A wszystkie te zagadkowe wydarzenia, w centrum których tkwi David
Williams oddano z poszanowaniem wszelkich reguł gatunku, z nieustannym wręcz
akcentowaniem klimatu nadnaturalnego zagrożenia, wyalienowania i zaszczucia
przez byty, które przecież nie mają prawa istnieć w rzeczywistości głównego
bohatera.
Tak więc ghost story w pewnym
momencie stapia się z motywem podróżowania w czasie, ale na tym nie kończy się
udowadnianie Grahama Mastertona, że z pozoru różne konwencje literatury grozy
mogą ze sobą idealnie koegzystować, dopełniać się nawzajem i finalnie stworzyć nietuzinkową
historię notabene zrodzoną z wyeksploatowanych w tym gatunku wątków. Z czasem
więc nastrojowa opowiastka o zjawiskach nadprzyrodzonych zaczyna skłaniać się w
stronę krwawej rąbanki, z mnogością długich opisów odstręczających mordów, z
których najciekawszy wydaje się moment zrywania skóry z twarzy mężczyzny. Aspekty
gore nie będą jednak uwidaczniać się
jedynie w sferze eliminacji poszczególnych drugoplanowych bohaterów – Masterton
wykorzysta również wątki antropofagiczne, o tyle bardziej szokujące, że
wtłaczające dzieci w rolę pokarmu. Pomieszanie z poplątaniem? To jeszcze nic,
bo na dokładkę „Drapieżcy” serwują nam wiedźmy, potencjalne popadanie w
szaleństwo przez głównego bohatera, pozaziemskie istoty i opętanie, a to
wszystko na kartach doprawdy niedługiej powieści! W dodatku z takim rozmachem i
z taką znajomością różnych narracji typowych dla wszystkich niniejszych
motywów, że aż nie mogłam wyjść z zachwytu. A kiedy już myślałam, że nie mogę
już być bardziej oczarowana Masterton zaczął zapożyczać wątki ze „Snów w Domu
Wiedźmy” H.P. Lovecrafta – czynił to już na początku powieści, ale pod koniec
czerpał już pełnymi garściami od Samotnika z Providence i to z naprawdę rozczulającą
czcią dla jego twórczości, przy okazji oczywiście po raz kolejny udowadniając,
że jego mitologia we wprawnych pisarskich rękach może idealnie się odnaleźć w
powieściach bazujących na znanych, często poruszanych w horrorach motywach,
wzbogacając je tak nieszablonowo, że automatycznie jawiąc się niczym wyznacznik
nowej jakości w literaturze grozy.
„Drapieżcy” to jak na razie najlepszy horror autorstwa Grahama Mastertona,
jaki wpadł mi w ręce. Lektura, która na długie godziny wręcz wyłączyła mnie z
życia, sprawiając, że nie miałam najmniejszej ochoty odrywać się od
wypełnionych wszelkimi koszmarkami kart tej powieści i wracać do
rzeczywistości. Ta książka to jedno z moich największych odkryć ostatnich
miesięcy, do którego z pewnością często będę powracać, bo z takim kunsztem
doprawdy nieczęsto mam okazję obcować.
Ach jakie Jenkin miał szpony... :) To rzeczywiście świetny horror. Jeszcze bardzo lubię "Czarnego Anioła" od Grahama.
OdpowiedzUsuńHehehe, serio Ci się spodobała, bo taka krótka książeczka, a recenzja wylewna jak cholera. :) Ja osobiście lubię bardzo tego autora, chociaż wiem, że to horrorki klasy B, jak nie niższej. Bardzo podobał mi się Wyklęty, Czarny anioł, Wizerunek zła, Kostnica. Czyli te wszystkie Ambery, i wydania,i książki klimatyczne. "Drapieżców" jeszcze nie czytałem, ale leżą na półce i czekają." W sumie to już długo nic od Mastiego nie czytałem i w tym roku na pewno coś będę chciał przeczytać.
OdpowiedzUsuńIle horrorów od Mastiego czytałaś?
Jeśli dobrze liczę to 17 - wliczają "Głód" i "Zarazę", które wbrew obiegowym opiniom bardziej za horrory uważam, aniżeli thrillery. Czyli mało, jak na tak "płodnego" pisarza:/
UsuńGłód to takie postapo chyba bardziej. Horror raczej nie. Ale mi się podobała ta książka. Cholernie dobrze czułem ten wiejski klimat, te pola, te wielkie obszary. Niby nic, ale bardzo dobrze mi się to czytało. :) A łącznie przeczytanych też będę miał jakoś jak Ty. Ja mam mega sentyment do tych amberowskich wydań, bo wypożyczałem je z biblioteki początkowo i czułem się (podejrzewam) jak dzieciaciak, który chce poczytać jakiś horror, nie ma za bardzo pieniędzy, rodzice mu nie chcą kupić, to bierze takie z biblio albo kupuje za 5-10 zł na jakimś targu czy antykwariacie. :) Phanhom Press też ok. Te najnowsze wydania Albatrosa beznadziejne, nie uważasz?
UsuńHehe, znam to - mnie też w dzieciństwie wspierała biblioteka;)
UsuńCo do wydań to mnie tam nie robi różnicy czy Amber, czy Albatros, nawet Replika może być.
Ja niestety nie z autopsji, bo nie czytałem w dzieciństwie nic poza lekturami. Ale nie przeszkadzało mi to czuć się tak w wieku 20+ lat. :)
UsuńA Ty czytasz papier czy e-booki? Mnie wydanie nie powstrzymuje przed kupnem, wiadomo, ale mimo wszystko Albatrosy mi się nie podobają za nic, bo paskudne te okładki robią.
Papier oczywiście. Tak nie lubię e-booków, że jak coś, co chcę przeczytać wychodzi tylko w formie elektronicznej to drukuję;)
UsuńJa kupiłem czytnik w grudniu i powiem Ci, że się bardzo przekonałem. Pisałem o tym niedawno nieco szerzej. Ale to oczywiście kwestia gustu. :) Ja przy papierze komentuje głośno okładki i wydania, bo nie jest to dla mnie obojętne.
UsuńChyba jest to jedna z najlepszych książek tego autora, gdzie jeszcze w miarę logika jest dobra. Bo nowsze to często coraz bardziej absurdalne. A tutaj fajnie się czytało, szczególnie nocą.
OdpowiedzUsuń