Stronki na blogu

środa, 24 września 2014

„Kolekcjoner” (1997)


Psycholog i zarazem detektyw waszyngtońskiej policji, Alex Cross, dowiaduje się, że jego studiująca w Durham w Karolinie Północnej siostrzenica zaginęła przed czterema dniami. Mężczyzna postanawia pomóc tamtejszej policji w poszukiwaniu dziewczyny, ale po przyjeździe do Durham dowiaduje się, że jego siostrzenica nie jest jedyną zaginioną. W mieście grasuje seryjny morderca, nazywający siebie Casanovą, który przetrzymuje kilka młodych, silnych kobiet wbrew ich woli, a po kilku dniach niewoli zabija je. Alex staje do nierównej walki z nieuchwytnym mordercą. Śledztwo nieoczekiwanie posuwa do przodu niedoszła ofiara Casanovy, lekarka Kate McTiernan.

Kryminalna seria książek Jamesa Pattersona z detektywem-psychologiem Alexem Crossem zyskała ogromną popularność. Nic więc dziwnego, że na fali tej poczytności reżyser, Gary Fleder, zdecydował się na adaptację jednej z książek Pattersona, powierzając główną rolę znakomitemu Morganowi Freemanowi. Sukces „Kolekcjonera” zaowocował dalszymi filmowymi przygodami Alexa Crossa – w 2001 roku Freeman ponownie wcielił się w tę rolę w produkcji pt. „W sieci pająka”, a w 2012 roku w kinach zagościła trzecia kinowa część przygód tego bohatera, ale już bez Freemana. Choć „Kolekcjoner” w 1997 roku cieszył się ogromną popularnością wśród widzów, krytyków w przeważającej większości nie zadowolił. Zarzucano mu hollywoodzką otoczkę i za dużo zwrotów akcji, ale równocześnie chwalono filmowy duet Morgana Freemana i Ashley Judd, którą za rolę Kate McTiernan nominowano do Złotego Satelity.

Thrillery z lat 90-tych kocham przede wszystkim za ich mroczny klimat, który w „Kolekcjonerze” utrzymuje się przez cały czas (nawet w trakcie ujęć w środku dnia), głównie za sprawą ciemnych zdjęć, ale nastrojowa ścieżka dźwiękowa też odegrała tutaj niemałą rolę. Podczas monologu Casanovy w czołówce filmu pokrótce poznajemy jego spaczoną psychikę – patologiczne pragnienie rozkochiwania w sobie za wszelką cenę młodych, niezależnych kobiet. W swoim zadufaniu mężczyzna jest przekonany o własnej seksualnej wyjątkowości, którą w jego przekonaniu nagradza wybrane kobiety. Później dowiadujemy się, że Casanova porywa piękne dziewczyny, po czym przez kilka dni więzi je w zawilgoconej piwnicy w środku lasu, próbując je sobie podporządkować. Aplikuje im paraliżujące mięśnie lekarstwa, wielokrotnie je gwałci, ale stara się nie przesadzać z przemocą fizyczną (poza wymuszonymi stosunkami seksualnymi), ufając, że kupi dziewczyny siłą swojej perswazji. Nieskore do podporządkowania się jego woli jednostki zabiera na kilkukilometrowy spacer przez las, zakończony przykuciem ich do drzewa i pozostawieniem na pewną, jakże okrutną śmierć z wycieńczenia i odwodnienia. I tutaj należy odnotować jedyny w moim mniemaniu mankament filmu. Gary Fleder dążył do zastąpienia wszelkiej dosłownej makabry mrocznym klimatem grozy, co akurat w tymże obrazie zdało egzamin. Ale przez wzgląd na to, że od czasu pojawienia się Alexa Crossa w Durham Casanova pozbył się jedynie jednej kobiety produkcja dużo straciła na suspensie. Nie mówię, że twórcy powinni pokazywać nam jakieś makabryczne szczegóły zbrodniczej działalności Casanovy, ale większa częstotliwość nawet bezkrwawych mordów podniosłaby nieco napięcie, wymusiłaby na widzach żarliwsze dopingowanie Crossowi w jego powolnym dochodzeniu.

Samo dochodzenie natomiast, ani przez chwilę nie nudzi. Szczególnego rozpędu akcja nabiera z chwilą porwania lekarki, Kate McTiernan (Ashley Judd w ogóle jest bardzo dobrą aktorką, ale w tej roli przeszła samą siebie), której udaje się wymknąć z rąk Casanovy. Od tego momentu poprzysięga zemstę na swoim oprawcy. Dołącza do Crossa i tym samym Fleder prezentuje nam jeden z najlepszych w moim odczuciu thrillerowych duetów w historii amerykańskiej kinematografii. Freeman i Judd tak znakomicie się dopełniają, że chwilami, aż ciężko oderwać od nich wzrok, w czym oprócz ich profesjonalnego aktorstwa niemałą rolę odegrały przemyślane dialogi, rozpisane przez Davida Klassa. Jak zauważyli już krytycy śledztwo policji obfituje też w multum zwrotów akcji. Podejrzani „zmieniają się, jak rękawiczki”, aby z czasem zaserwować widzom podwójną bombę. Jedną twórcy sygnalizują już nieco wcześniej, co pozbawia ją większego elementu zaskoczenia, ale drugiej, pokazanej dopiero w finale nie udało mi się przewidzieć. Nic dziwnego, bo „Kolekcjonera” należy oglądać naprawdę uważnie, zwracając baczną uwagę na pozornie nieistotne szczególiki i zachowanie bohaterów, ażeby przedwcześnie rozszyfrować całą intrygę. Ja zwyczajnie dałam się zwieść znakomitym kreacjom Freemana i Judd oraz mrocznej atmosferze, co pewnie było celowym mylącym zabiegiem twórców filmu.

Myślę, że w filmowym „Kolekcjonerze” mają szansę rozmiłować się nawet wielbiciele literackiej serii o Alexie Crossie, co zważywszy na zazwyczaj niezadowalający ogólny poziom adaptacji książek jest sporą pochwałą. A osoby nieznające prozy Jamesa Pattersona, lubujący się w filmowych thrillerach o seryjnych mordercach, mało brutalnych, ale za to nieziemsko klimatycznych zapewne od pierwszych minut seansu doceniają wyczucie gatunku Gary’ego Fledera i rzecz jasna niezapomniane kreacje Morgana Freemana i Ashley Judd. „Kolekcjoner” to w moim mniemaniu jeden z najlepszych dreszczowców lat 90-tych, co prawda niemogący konkurować z takimi arcydziełami, jak „Milczenie owiec”, czy „Siedem”, ale i tak dostarczający sporego ładunku elektryzującej rozrywki.