Znany
snowboardzista Steve wygłupia się podczas zjazdu dla gościa
specjalnego, co skutkuje zerwaniem kontraktu z nim i jego
przyjacielem Joshem. Urażona tym, że chłopak zniweczył jej pracę,
dziewczyna Steve'a, Branka, zrywa z nim i wraz z Joshem udaje się do
pobliskiej tawerny. Tego samego dnia właściciel wyciągu, Franz,
prezentował inwestorowi z Rosji swój wynalazek - maszynę do
produkcji śniegu. Podczas ekspozycji doszło do wypadku, na skutek
którego Rosjanin zaczął poważnie chorować. Franz uznał, że
relaks w tawernie dobrze mu zrobi, nie zdając sobie sprawy z tego,
że inwestor wkrótce przemieni się w żywego trupa. Gdy przypuszcza
atak w krótkim czasie większość klientów przeobraża się w
żądne ludzkiego mięsa zombie. Steve, Branka, Josh, Franz i
właścicielka tawerny Rita zostają zmuszeni do nierównej walki z
nieoczekiwanymi przeciwnikami. Jednocześnie starają się znaleźć
sposób na dostanie się do zaludnionej odległej doliny, w której
najprawdopodobniej znajdą pomoc.
„Atak
tyrolskich zombie” to austriacki horror komediowy w reżyserii
Dominika Hartla, artysty, który wcześniej nakręcił tylko jeden
pełnometrażowy film, dramat „Beautiful Girl”. Scenariusz
omawianej produkcji napisał wspólnie z Arminem Predigerem i jak
głosi plotka pomysł narodził się w jego głowie w chwili ujrzenia
pijanych turystów, którzy poruszali się zupełnie jak żywe trupy.
Dominik Hartl przyznał, że pracując nad scenariuszem „Ataku
tyrolskich zombie” pozostawał pod wpływem „Martwicy mózgu” i
„Wysypu żywych trupów”, ale niektórym wielbicielom kina grozy
produkcja przywiodła na myśl „Zombie SS”, głównie przez
zimową scenerię. Bodaj najbardziej zaskakująca dla wielu widzów
były efekty specjalne – ich twórców doceniono za rozmach, tym
bardziej, że ekipa pracująca nad „Atakiem tyrolskich zombie”
miała do dyspozycji niespełna trzy miliony euro, czyli wedle wielu
odbiorców nie dysponowała sumą, która dawałaby nadzieję na taką
mnogość efektów.
Moda
na horrory komediowe o żywych trupach trwa i nic nie wskazuje na to,
żeby w najbliższym czasie dobiegła końca. Choć tego typu filmy w
większości nie zbierają wiele entuzjastycznych recenzji, choć
mało jest takich, które mogłyby pochwalić się czymś
charakterystycznym, odróżniającym je od pozostałych komediowych
horrorów o zombie, nadal przyciągają przed ekrany całkiem dużą
liczbę odbiorców. A przynajmniej na tyle zadowalającą, aby
twórcom nadal chciało się kręcić tego typu filmy. „Atak
tyrolskich zombie” to kolejny obraz wpisujący się w ten trend, w
którym co prawda próżno szukać zapadających w pamięć
innowacji, ale myślę, że Dominik Hartl całkiem dobrze odnalazł
się w tej stylistyce, głównie dlatego, że nie szedł śladami
niektórych twórców współczesnych horrorów komediowych, którzy
w swoim dążeniu do rozśmieszania widzów mają zwyczaj wpadać w
taką przesadę, że prezentuje się to nadzwyczaj żałośnie –
zamiast bawić wywołuje co najwyżej uśmieszek politowania na mojej
twarzy, a nierzadko nawet silną irytację. „Atak tyrolskich
zombie” ma oczywiście przede wszystkich wydźwięk komediowy, ale
zamiast atakować widzów coraz to bardziej absurdalnymi
rozwiązaniami fabularnymi i coraz bardziej głupkowatymi odzywkami
bohaterów, stara się wszystko wypośrodkować, tak aby nie miało
się wrażenia, że twórcy za wszelką cenę starają się nas
rozśmieszyć i właściwie na tych nieudolnych próbach poprzestają.
Czołowe postacie, Steve i Branka, to sympatyczna parka stworzona na
zasadzie przeciwieństw. Podczas, gdy on jawi się niczym
„przerośnięty dzieciak”, młody mężczyzna, któremu w głowie
jedynie niewybredne żarty, który absolutnie niczego nie potrafi
traktować poważnie, nawet własnej kariery, ona wydaje się nad
wiek dojrzała, pomimo młodego wieku nie myśli o żadnych
rozrywkach i zazwyczaj nie bawią jej częste wygłupy Steve'a. W
tych rolach obsadzono Lauriego Calverta i Gabrielę Marcinkovę,
którzy swoje zadanie wykonali na tyle dobrze, żebym nie miała
najmniejszych problemów z sympatyzowaniem z odgrywanymi przez nich
postaciami, choć nie zabłysnęli niczym, co można by uznać za
wielki popis aktorski. Bo to nie jest film, który starałby się
zachwycać porywającym warsztatem odtwórców poszczególnych ról,
nie jest to obraz dla koneserów obdarzonych wysublimowanym gustem
tylko kawałek czystej rozrywki przeznaczony dla mniej wymagających
odbiorców i moim zdaniem w tej stylistyce cała obsada (nie tylko
wspomniane nazwiska) poradziła sobie całkiem nieźle. Najlepiej
sprawdziła się Margarete Tiesel wcielająca się w rolę
właścicielki tawerny stojącej gdzieś w zaśnieżonych Alpach, z
dala od skupisk ludzkich, ale w pobliżu wyciągu przyciągającego
narciarzy i snowboardzistów z różnych rejonów świata.
Przemawiająca łamaną angielszczyzną, święcie wierząca w
cudowne właściwości schnappsa, odziana w tradycyjny tyrolski strój
kobieta jest zdecydowanie najbardziej wyróżniającą się postacią,
tak bardzo barwną, że ilekroć tylko pojawia się na ekranie
sprawia, że pozostała część obsady staje się niemalże
niezauważalna, a przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się jej
charyzmie i swobodnemu podejściu scenarzystów do jej postaci, w
sposób, który okazał się całkiem zabawny.
Dominik
Hartl „trafił w dziesiątkę” z miejscem akcji. Rozciągające
się wszędzie, gdzie okiem sięgnąć zaśnieżone góry i stojąca
pośrodku tego białego pustkowia mała, stylowa tawerna pozwoliły
twórcom wygenerować może nie przytłaczającą, ale i tak wyraźnie
odczuwalną aurę alienacji, pozostawania bohaterów w śmiertelnie
niebezpiecznej, mroźnej pułapce. Nieprzyjazną, acz całkiem
efektowną scenerię na początku i pod koniec filmu uatrakcyjniono
jodłowaniem, które tak samo jak odzienie miejscowych i wystrój
tawerny było przyjemnym w odbiorze ukłonem w stronę tyrolskiej
tradycji, przy czym wolałabym, żeby częściej raczono mnie taką
ścieżką dźwiękową. Niemniej moim zdaniem twórcom udało się
natchnąć ten obraz owym kulturowym posmaczkiem, co uważam za ich
największe osiągnięcie. Innym choć zdecydowanie mniejszym
superlatywem „Ataku tyrolskich zombie” są humorystyczne kwestie
wydobywające się z ust bohaterów, dlatego że scenarzyści zawarli
w nich więcej subtelności, aniżeli agresywnej groteskowości. Za
przykład niech posłuży jedna z wypowiedzi Josha, kiedy to
informuje pozostałych, że żywe trupy można zabić, ale najpierw
trzeba dowiedzieć się, w jakim filmie grają (co miało być aluzją
do tego, że to nie jest tak, iż w każdym zombie movie zabija
się te kreatury w taki sam sposób). Za to najgorzej moim zdaniem
prezentują się zachwalane przez niejednego widza efekty specjalne.
Krwawych scen jest sporo, twórcy nie uciekają przed dokładnym
unaocznianiem widzom rzezi, w jaką zostanie zamieniony ten do
niedawna w miarę zaciszny zakątek Alp. Ponadto w paru miejscach
wykazują się dużą pomysłowością w okaleczaniu i eliminowaniu
żądnych ludzkiego mięsa bestii - zombie z kijami narciarskimi w
głowie, twarz spozierająca z wnętrzności i pokazująca język,
mielenie zombiaków, które chyba było ukłonem w stronę sekwencji
z kosiarką do trawy z „Martwicy mózgu”, szatkowanie
ich deskami snowboardowymi podczas zjazdu ze wzniesienia i cała masa
innych cudacznych wstawek gore. Nie ratuje to jednak plastikowego wyglądu
efektów specjalnych – niezliczone bąble na twarzach żywych
trupów i jelenie-zombie wypadają całkiem realistycznie, ale
wszystko inne trąci taką sztucznością, że aż szkoda tej
pomysłowości twórców, jaką wykazali się podczas obmyślania
szczegółów krwawych sekwencji. Drugim poważnym mankamentem „Ataku
tyrolskich zombie”, który znacząco obniża jego poziom jest w
moim mniemaniu zbyt uporczywe trzymanie się ram konwencji – zbyt
rzadko akcję urozmaicano takimi ciekawymi kuriozami, jak na przykład
taniec protagonistów wśród podrygujących w takt muzyki żywych
trupów. Brakowało mi częstszych odskoczni od standardowych starć
z zombiakami, których moim zdaniem było zdecydowanie za dużo, ale
podejrzewam, że niejeden wielbiciel zombie movies akurat na
to narzekać nie będzie.
„Atak
tyrolskich zombie” to moim zdaniem całkiem przyjemna rozrywka na
tak zwany jeden raz. Typowy horror komediowy o zombie, którego
oglądało mi się na tyle dobrze, żebym nie musiała walczyć z
pragnieniem przerwania seansu, ale znowu nie aż tak, żebym mogła
uznać ten obraz za szczególnie wartościowy dla całego gatunku.
Zwykły średniaczek dla ludzi szukających odprężenia. Takich,
którzy akurat mają ochotę na coś lżejszego i potrafią odnaleźć
się w zabawowym podejściu do stylistyki zombie movies. Im
mogę chyba zarekomendować ten obraz, bo moim zdaniem na tle sobie
podobnych wypada całkiem zacnie (jeśli ktoś zdecyduje się na
seans to radzę obejrzeć kawałek napisów końcowych, bo wówczas
pojawia się jeszcze jedna krótka sekwencja).
Za
przedpremierowy seans bardzo dziękuję
Woo! Przyznaję że zarówno tytuł jak i opis są naprawdę szalone ;D Czasami się zastanawiam, kto też wpada na takie pomysły.
OdpowiedzUsuń