Owdowiały
koroner Tommy Tilden ma zrobić sekcję zwłok młodej
niezidentyfikowanej kobiety. Jej ciało znaleziono w piwnicy domu,
którego właściciele zostali brutalnie zamordowani. Z uwagi na
toczące się śledztwo Tommy przystępuje do pracy wieczorem tuż po
otrzymaniu ciała, a asystuje mu syn Austin, technik medyczny. Już
wstępne oględziny ciała Jane Doe uświadamiają mężczyznom, że
mają do czynienia z bardzo zagadkową sprawą, a stan jej organów
wewnętrznych tylko utwierdza ich w tym przekonaniu. Nietypowe
obrażenia odniesione przez młodą kobietę to nie wszystko, dużo
bardziej niepokojące są zjawiska, które zaczynają mieć miejsce w
kostnicy, i które wydają się być ściśle powiązane z
niezidentyfikowanym ciałem kobiety, spoczywającym na stole
sekcyjnym.
„Autopsja
Jane Doe” to trzeci pełnometrażowy obraz w reżyserskiej karierze
Norwega Andre Ovredala – wcześniej nakręcił „Future Murder”
i głośnego „Łowcę trolli”. Stworzenie czystego gatunkowo
horroru było jego pomysłem. Sam poprosił swojego agenta o
znalezienie odpowiedniego scenariusza, którym okazało się wspólne
dzieło Iana B. Goldberga i Richarda Nainga. Ich scenariusz
zaintrygował Ovredala tak bardzo, że bez dłuższego namysłu
zdecydował się przełożyć go na ekran. „Autopsję Jane Doe”
nakręcono w Wielkiej Brytanii, a premierowy pokaz odbył się na
Toronto International Film Festival. Amerykańska opinia publiczna, z
krytykami włącznie, bardzo entuzjastycznie zareagowała na
przedsięwzięcie Norwega. Pojawiły się nawet głosy, że to jeden
z najlepszych horrorów 2016 roku, ale zważywszy na fakt, że
konkurencja nie była zbyt silna wcale nie musi być to odbierane
jako wielki komplement.
„Autopsja
Jane Doe” pod kątem podejścia do gatunku zauważalnie dzieli się
na dwie części. Pierwsza ociera się o stylistykę gore, za
sprawą widoku miejsca zbrodni oraz portretu pracy koronera Tommy'ego
Tildena i asystującego mu syna, Austina. Najbardziej dosadne są
sekcje zwłok, ze szczególnym wskazaniem na badanie ciała tytułowej
niezidentyfikowanej kobiety, ale pewnie nie zdołają one wywołać
mdłości u nawykłych do krwawego kina odbiorców, bo choć efektom
specjalnym nie można zarzucić braku realizmu to ujęcie tematu
sprawia, że ma się wrażenie, iż głównym celem Ovredala wcale
nie było zniesmaczanie widzów. Owszem, raczy się nas dużymi
zbliżeniami na czynności głównych bohaterów pracujących przy
ludzkich zwłokach, ale akcent położony na chłodną sferę
zawodową jest tak wyraźny, że łagodzi odrażający wydźwięk
aspektów gore pokazywanych na ekranie. W sumie to nawet
uradowała mnie taka perspektywa – spojrzenie na sekcję z punktu
widzenia profesjonalistów nawykłych do widoku śmierci zamiast
standardowej taniej makabreski, która we współczesnej
kinematografii grozy rzadko wychodzi zadowalająco. Drugim, dużo
bardziej atrakcyjnym elementem, na fundamentach którego zbudowano
pierwszą partię „Autopsji Jane Doe” jest aura tajemniczości,
którą początkowo potęguje każda kolejna rewelacja zaobserwowana
przez koronera i jego asystenta podczas badania zwłok
niezidentyfikowanej młodej kobiety. Ojciec i syn zauważają między
innymi złamania nadgarstków i kostek, brak języka, blizny na narządach wewnętrznych i trującą roślinę
w przełyku, co każe im sądzić, że mają do czynienia z ofiarą
niewyobrażalnych tortur. Dużo bardziej zagadkowe są jednak
niejasne symbole znalezione w ciele Jane Doe, które zwracają uwagę
szczególnie po zakończeniu oględzin wnętrza korpusu, niemalże
porażając pomysłowym umiejscowieniem. Andre Ovredal unika
wszelkich dłużyzn, z mistrzowską precyzją dozując osobliwe
informacje o stanie zwłok, dzięki czemu właściwie z miejsca
silnie angażuje widza w zagadkę, którą stara się wyjaśnić
dwóch koronerów. Oglądający staje u boku dwóch wzbudzających
sympatię protagonistów (bezbłędne kreacje Briana Coxa i Emile
Hirscha) i razem z nimi usilnie stara się dojść do prawdy, z
przeświadczeniem, że czas nie działa na ich korzyść. Bo już od
chwili wwiezienia ciała młodej kobiety do prosektorium Tommy'ego
Tildena nie miałam wątpliwości, że sprowadzi ono na obu mężczyzn
jakieś nieszczęście. Jeśli jednak ktoś będzie powątpiewał w
nadnaturalną naturę, jak wiele na to wskazuje, nieżywej kobiety (w
tej roli Olwen Catherine Kelly, która jak zauważył sam reżyser
nie miała łatwego zadania, ale moim zdaniem wywiązała się z
niego wprost doskonale) to twórcy błyskawicznie rozwieją ową
niepewność poprzez między innymi samoistnie włączające się
radio i tajemniczy zgon kota Tommy'ego – finalnie przygnębiający,
ale należy również zauważyć, że okoliczności poprzedzające tę
tragedię stanowią próbkę fenomenalnego wyczucia gatunku. Powolna
wędrówka Austina po pomieszczeniach skąpanych w bladym świetle
wydobywającym się z lamp rozwieszonych na ścianach i długie
wpatrywanie się w ciemny przewód wentylacyjny to prawdziwy
majstersztyk kompilacji napięcia i mrocznego klimatu, który
dosłownie przygniata zagęszczającą się atmosferą nieuchronnego
nieszczęścia i zmusza widza do przygotowania nerwów na spodziewane
uderzenie. No właśnie, spodziewane – w dosłownym tego słowa
znaczeniu, bo jednym z nielicznych mankamentów „Autopsji Jane Doe”
w moim mniemaniu jest brak zamierzonego efektu ze strony jump
scenek. Ovredal na szczęście nie uciekał się zbyt często do
tych prymitywnych zabiegów, uznając wyższość nastrojowych,
trzymających w napięciu sekwencji poprzedzających chwile
szczytowej grozy, ale faktem jest, że pokusił się o kilka tego
rodzaju ustępów. Wszystkie bez wyjątku zostały błędnie
wyliczone w czasie, przez co zdążyłam się dobrze przygotować na
każde uderzenie dźwiękiem i obrazem i co najmniej raz zasmucić
tym, że filmowcom nie udało się osiągnąć zamierzonego efektu.
Bo jakże miażdżąca okazałaby się sekwencja z maszkarą
wyrastającą nagle za drzwiami, widzianą przez dziurę wydrążoną
w tychże, gdybym wcześniej nie miała sposobności dobrze
przygotować nerwów na tę manifestację.
W
ten oto sposób raptownie przeskoczyłam do wspomnianej już drugiej
partii „Autopsji Jane Doe” - znacznie bardziej dynamicznej i
operującej dużo wyrazistszym klimatem grozy, aczkolwiek o wiele
mniej atrakcyjnej w warstwie tekstowej. Po tak enigmatycznym
zawiązaniu akcji, po takiej wręcz uwierającej atmosferze
nieustannie komplikującej się tajemnicy, obficie podlanej silnie
trzymającym w napięciu pierwiastkiem niezdefiniowanego zagrożenia,
spodziewałam się nieco bardziej innowacyjnego podejścia do
problematyki filmu. Byłam właściwie przekonana, że scenarzyści
przygotowali coś, co tchnie w gatunek odrobinę świeżości, może
niekoniecznie najwyższej próby, ale przynajmniej dalekie będzie od
banału. Niestety, tej szansy nie wykorzystali, choć wydaje mi się,
że znajdowali się o jeden malutki kroczek od może nie przełomu,
ale na pewno czegoś dużo mniej wyświechtanego od tego, czym
ostatecznie mnie uraczyli. Nie mogę powiedzieć, że nawiązania do
konwencji UWAGA SPOILER zombie movies, ghost stories
i horrorów o czarownicach KONIEC SPOILERA sportretowano w
niezadowalającym stylu, bo poza owymi nieszczęsnymi jump
scenkami twórcy dołożyli wszelkich starań, aby wycisnąć z
tradycyjnych motywów maksimum złowieszczości z równoczesnym
powściąganiem efekciarskiego zacięcia, z którego to słynie wiele
współczesnych straszaków. Andre Ovredal oczywiście nie
zrezygnował całkowicie z dosłowności, co możemy zobaczyć choćby
w znakomitej sekwencji poprzedzającej krótkie posiedzenie
protagonistów w windzie albo podczas próby zniszczenia źródła
wszystkich niezwykłych wydarzeń, sfinalizowanej w przewidywalny
sposób, acz idealnie dopasowany do tematyki filmu. Trudno jednak
zarzucić twórcom zamiłowanie do efekciarstwa, bo z całą
pewnością nie jest ono nadrzędną częścią składową „Autopsji
Jane Doe” - upiorne charakteryzacje nie zostały bezwładnie
wrzucone w obraz tylko każdorazowo jawiły się niczym naturalne
następstwo poszczególnych mocno klimatycznych wydarzeń, po czym na
jakiś czas schodziły „ze sceny”, aby ustąpić miejsca
bohaterom pierwszego planu: napięciu i atmosferze. Potrafię więc
docenić starania twórców na drodze do stworzenia mocno
nastrojowego straszaka, który na tle sobie podobnych współczesnych
tworów wyróżnia się nieprzesadzonym, doskonale wyważonym
podejściem do gatunku, ale nie mogę pominąć milczeniem niemocy
twórczej scenarzystów. Gdyby od początku nastrojono mnie na
konwencjonalny horror nie miałabym im za złe tego czytelnego
posiłkowania się oklepanymi motywami, ale wstęp sugerował kino
zupełnie innego typu – dawał do zrozumienia, że fabuła prostą
drogą zmierza do zaskakującego finału, który zmusi mnie do nieco
innego spojrzenia na stylistykę nastrojówek. Co prawda w pewnym
sensie próbowano to uczynić, ale informacja ujawniona pod koniec
seansu UWAGA SPOILER na temat zjawiska pogodowego KONIEC
SPOILERA nie zdołała odsunąć ode mnie przeświadczenia, że
scenarzyści nie mieli pomysłu na zapadające w pamięć rozwiązanie
całej zagadki. Niemniej uważam, że udało im się odnaleźć w
ramach znanej konwencji, że z niezwykłym smakiem podeszli do kilku
wyświechtanych motywów kina grozy, a przecież należy pamiętać,
że dla wielu współczesnych twórców mierzących się z horrorami
jest to praktycznie nieosiągalne.
Powiedziałabym,
że propozycja Andre Ovredala nie jest dobrą propozycją dla
miłośników horrorów głównego nurtu, którzy nastawiają się na
multum efektów specjalnych i jump scenek, ale widząc reakcje
amerykańskiej szerokiej opinii publicznej na „Autopsję Jane Doe”
wstrzymam się od takich osądów. Andre Ovredal nie nakręcił
straszaka, którego można by podsumować, jako tanią rozrywkę dla
mas bez określonych preferencji gatunkowych. Jego propozycja
największy nacisk kładzie na budowanie napięcia oraz atmosfery
przygniatającej grozy generowanych w ciasnych, mrocznych
prosektoryjnych wnętrzach i nawet jeśli w warstwie tekstowej
zabrakło „obiecywanej” na początku odkrywczości nie mogę nie
docenić efektu pracy uzdolnionego Norwega i nie przyznać, że mam
nadzieję, iż jeszcze kiedyś spróbuje swoich sił w filmowym
horrorze. W każdym razie polecam wszystkim wielbicielom straszaków,
nawet tym którzy rozsmakowali się tylko i wyłącznie w
wysokobudżetowych hollywoodzkich tworach pełnych wymyślnych
nowoczesnych dodatków, bo istnieje duża szansa, że dzięki
„Autopsji Jane Doe” zakochają się w moim zdaniem nieporównanie
lepszym obliczu tego gatunku.
Spoilery poniżej, ostrzegam.
OdpowiedzUsuńMnie osobiście bardzo się podobał. Ta wolta stylistyczna, w której film z czegoś co przypomina policyjny thriller z elementami grozy przechodzi w survival horror była zgrabna i logiczna. Zauważalna, ale nie miałem wrażenia iż oglądam dwa filmy. Tak jak to na przykład miało miejsce w przypadku fatalnego, bzdurnego "The Boy". Trochę mnie tylko z początku zirytowała sugestia, iż pojawianie się przynoszącego zgubę ciała miało by być jakąś zemstą za prześladowania czarownic sprzed 300 lat. Lepiej już w ogóle nie tłumaczyć nadprzyrodzonych fenomenów, niż przypisywać ich pojawianiu tak banalną przyczynę. Co prawda, nie jest to jakaś "sztywna" interpretacja, lecz jedynie sugestia, którą wypowiada jedna z postaci.
Z drugiej strony ten sam bohater mówi, iż procesy w Salem były efektem histerii, a zamordowano wtedy niewinne dziewczyny. W kontekście tego co wcześniej i później widzimy na ekranie, facet najważniej się myli, Kimkolwiek za życia była Jane Doe, musiała ona mieć kontakt z ciemnymi siłami. Co mnie ucieszyło cholernie, sam opublikowałem kiedyś opowiadanie, które opierało się na pomyśle, iż jakaś część kobiet zamęczonych "prześladowaniach czarownic" musiała być faktycznie zainteresowanych czarną magią. A teraz, w naszym racjonalnym XXI wieku wszystkie je uważamy za niewinne.
Tak czy inaczej sprawnie zrobiony, klimatyczny film. Nie jest to horror artystyczny, jak "The Witch" czy "I Am the Pretty Thing That Lives in the House", ale bardzo dobre rzemiosło. Więcej takich.
Pomysł z czarownicami to najpłytsza interpretacja - tak naprawdę Jane Doe mogła być kimkolwiek albo czymkolwiek, od złośliwego kosmity w androidalnym ciele po faktyczną ofiarę jakiegoś rytuału.
UsuńWszystko czego się dowiadujemy bowiem z tym filmie o niej pochodzi tylko i wyłącznie z manipulacji umysłami bohaterów, więc równie dobrze motyw ofiary został im narzucony z odczytanych wcześniej wspomnień, przeczytanych czy usłyszanych przez nich historii.
Tak naprawdę więc nie wiemy o niej NIC, poza tym, że lubi realizować wymyślne scenariusze morderstw i samobójstw tych, na których umysły ma wpływ.
Och jak mi się ten film podobał! Ostatnio mało dobrych w tym gatunku widziałam, prosektorium zawsze niezwykle mnie intrygowało. Dzień po obejrzeniu byłam w kinie... gdzie widziałam trailer tego filmu :D ups...
OdpowiedzUsuńDziękuję za merytoryczny opis. Podzielam te same pasje
OdpowiedzUsuńPiosenka w radiu kojarzycie jak sie nazywa?
OdpowiedzUsuńByłyśmy bliskie z koleżanką seansu w kinie. Zrezygnowałyśmy jednak, sądząc, że iść w ferie na coś co straszy, nie będzie nam sprzyjało w odprężeniu. W rezultacie poszłyśmy na La La Land. :(
OdpowiedzUsuń